Pisma ulotne (1869-1873)/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pisma ulotne |
Podtytuł | 1869-1873 |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom LXXVII |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1905 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Henryka Sienkiewicza
PISMA ULOTNE 1869 — 1873 |
WARSZAWA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1905
Wystąpienie gościnne p. Wincentego Rapackiego
Mikołaj Sęp Szarzyński
Studyum literackie
Kasper Miaskowski
Studyum literackie
Przegląd literacki
Pan Graba
Powieść Elizy Orzeszkowej
Przegląd piśmiennictwa polskiego
Kurs historyi wieków średnich...
Genezis z Ducha
[Przegląd literacki]
Czarna nić
Варшава, 29 Іюля 1905 г.
Znacie Naszych Najserdeczniejszych?… znacie! któż bo od nich wolny zacząwszy od szczura z Ispahanu aż do Caussade’a, któremu nie brakło na tego rodzaju serdecznych, co to w imię przyjaźni jeden obrzydza dom, drugi kwasi humor, trzeci snuje intrygę, a czwarty dzielić się pragnie nawet żoną! A więc ich znacie nawet z poprzedniej recenzyi, co nam pozwala w dzisiejszej minąć sztukę, a zająć się samą tylko postacią Caussade’a, w roli którego po raz pierwszy na deskach naszego teatru wystąpił p. Rapacki.
Niekorzystna to jednak rzecz rozbierać mierną postać miernej sztuki, odartą jakby umyślnie przez autora z wszelkich efektów i wybitnej charakterystyki, jedności w zasadzie, jak to zaraz zobaczymy, kreśląc ten portret takim, jakim go narysował p. Sardou.
Prostoduszność, łatwowierność i otwarte każdemu k’woli serce, oto najwybitniejsze cechy tej postaci. Że pod tą pokrywą leżą w pojęciu autora, inne dodatne przymioty — sztuka dostatecznie tego nie wskazuje. W tem jej niekonsekwencya i trudność. Niemasz bowiem większej trudności dla artysty dramatycznego, jak gdy charakter, który ma oddawać jest nielogicznym. Nam się wydaje, że Caussade takim jest. Jeżeli p. Sardou chciał go mieć głupcem pospolitym, dobrze gdyby był ukaranym, bo ukaranoby go słusznie i sztuka miałaby może wówczas moralniejsze rozwiązanie niż je ma dziś. Ale że się tak nie stało — przeto ze względu na rozum ludzki, na prawo umysłowe człowiecze, artysta nie może i nie powinien pojmować Caussade’a jako głupca — i tak też nie pojął go p. Rapacki. Ale z drugiej strony, zastanówmy się, że charaktery tego rodzaju jak p. Caussade, z natury bierne, nie dobijają się szczęścia przez własną energię, przez tęgość charakteru indywidualnego, że go nie biorą — tylko odbierają. Spokój na którym ich szczęście polega, owa równowaga zakrawająca może na martwotę wewnętrzną, zasadza się u nich na wszystkich warunkach poprzednich i teraźniejszych.
Żadnej tam cegiełki wytrącić nie można, bo cały gmach stawiony trafem od losu runie natychmiast. Ludzie tacy jak Caussade nie mają szlachetnej natury muszli perłowych, które każdą ranę, każde ziarnko piasku, każdy ból w perłę krysztalą. Rzuć kamień w wielką rzekę — woda ledwo się poruszy i uniesie go własnym biegiem, ale mały spokojny strumyk zamąci się z lada powodu i długo kołysać się będzie, nim trafi w dawne koryto.
Nasi Najserdeczniejsi podkopują pod Caussadem grunt, na którym stoi. Powoli ziemia obsuwa mu się z pod nóg — rozpacz budzi drzemiące w nim pierwiastki czynne, zaczyna działać, aż oto doktór (p. Królikowski) jedyny uczciwy choć nie bezinteresowny człowiek z pomiędzy przyjaciół Caussade’a, podsuwa mu pod nogi mały kamyk, a ten staje na nim, kontent jak dawniej z siebie i drugich. Przyczyny uspokojenia Caussade’a naciągane, nienaturalne, nieprawdopodobne do najwyższego stopnia, zdają nam się zupełnie nie wystarczającemi. Podejrzliwość takiego człowieka raz rozbudzona, nie prędko się uspokaja. Miłość jego ku żonie, jakkolwiek z jednej strony może być tu powodem łagodzącym, tak z drugiej — właśnie ta miłość zraniona w najserdeczniejszych swych posadach, winna go pobudzać tem bardziej do ostateczności.
Jeżeli doktór, który przecie powinien przynajmniej tyle co i widzowie ufać skuteczności swych środków, wykrzykuje po strzale: «Caussade zabity!» Pytamy się, komuż z widzów z rozwoju sztuki przyjdzie na myśl, że jest inaczej? To byłoby najnaturalniejsze rozwiązanie.
Są to niekonsekwencye autora, z tem wszystkiem odpowiedzialność za nie spada najczęściej tak w przekonaniu publiczności, jak i niektórych naiwnych recenzentów — na artystę. Zaprawdę, że p. Rapacki nie najwdzięczniejszą miał rolę na pierwsze swe wystąpienie w Warszawie — i gdyby mu wybierali nasi najserdeczniejsi… przyjaciele, toby nie wybrali trafniej.
A jednak: «Młodości! ty nad poziomy ulatuj!» Cóż się dzieje dopiero, jeżeli jeszcze ową młodość poprze taki talent wrodzony i sumiennie zrozumienie rzeczy, jakie ma p. Rapacki? Na czwartkowem przedstawieniu Naszych Najserdeczniejszych, zapomnieliśmy o niekonsekwencyach Caussade’a, widzieliśmy tylko grę samą, połączoną z doskonałą charakterystyką, z akcyą tak naturalną, tak rzecby można plastyczną, iż lepszej niepodobna żądać od najwytrawniejszego artysty.
Caussade nielogicznym jest u Sardou, w rozwiązaniu komedyi — u p. Rapackiego jest zawsze sobą. Głos jego w pierwszych aktach, pełen tych tonów wewnętrznej swobody, wesołości — głos dobroduszny i naturalny, w akcie trzecim i czwartym, gdy drga boleścią i zwątpieniem, ani na chwilę nie przestaje być głosem Caussade’a. Świat konsekwencyi istnieje wszędzie, a w głosie i ruchu tak samo jak i w myśli. Za myśl w sztuce odpowiada autor, za przedstawienie jej — artysta — pan Rapacki ile mógł — pokrył niekonsekwencye autora w myśli; — w zewnętrznej jej formie czyż było co czegoby nie mógł?
Pan Rapacki ma przytem szczególniejszą zdolność przywiązywania do siebie uwagi publiczności. Na czwartkowem przedstawieniu, rzecby można, rozłamywali się sztuką i publicznością, jakby kawałkiem chleba, z p. Królikowskim. I dziwna rzecz. W takim personalu Nasi Najserdeczniejsi, rzeczywiście stają się naszemi serdecznemi, ale odejmijmy im naszych serdecznych — zlecą z pewnością na stopę zwykłych obojętnych znajomych.
Skala talentu p. Rapackiego podobno nadzwyczaj szeroka. Wszystko co leży między łzami smutku a śmiechem radości, między promienną namiętnością nieokiełzanej natury ludzkiej a spokojem mnicha, między burzą a pogodą, światłem a ciemnicą — wszystko ma być dlań przystępne. Cóż to za ogromny świat uczuć i myśli! A pamiętajmy, że prawdziwy artysta kładzie niekłamane momenty życia w charaktery, które przedstawia. Za wszystkie swe postacie musi czuć prawdziwie. Czuć za stu ludzi, to żyć za stu! Oto świat artyzmu! Ale z tych westchnień, łez, bólu, żądz, pragnień i rozkoszy, z tego rozhoworu wewnętrznego, z rozumu i głupoty, z miłości i nienawiści, z szalonych bluźnierstw i cichej modlitwy — wydobyć piękną i moralną prawdę — oto cel artyzmu! I dla tego, raz w imię młodości, drugi w imię sztuki, trzeci w imię jej przyszłych ideałów — z radością witamy p. Rapackiego na naszej scenie.
Spodziewamy się jeszcze zobaczyć artystę w innych, bardziej poważnych i dramatycznych rolach. Jakkolwiek trudno i zamarzyć nawet o lepszem ich jak dotąd przedstawieniu — sądzimy jednak: głowom laurowanym nie może chodzić o to, że i inne skronie mogą się z czasem zieloną gałązką ozdobić.
Ze szkodą publiczności Nasi Najserdeczniejsi, wypadli przeszłego czwartku, równocześnie z benefisem p. Artôt. Przy dzisiejszym personelu tej sztuki, trudnoby pomieścić ciekawych, nawet w Wielkim Teatrze.
Przegląd Tygodniowy z 1869 roku.
Studyum literackie.
Sympatycznym urokiem przyobleczone imię Mikołaja Sępa Szarzyńskiego, zwłaszcza po poznańskiem wydaniu jego rymów 1827 r., niezwykłą budziło przez niejaki czas ciekawość w czytającej, poważnej publiczności. Wydanie Muczkowskiego wkrótce wyczerpniętem zostało; następnie tu i owdzie pojawiać się zaczęły mniej więcej obszerne artykuły o życiu i pismach tego poety. Kraszewski w nowych studyach literackich t. II, str. 115 do 126 włącznie, Maciejowski w Rysie dziejów piśmiennictwa polskiego, podali dosyć szczegółowe oceny pism jego. Że jednak żadna z tych prac nie wydaje nam się dosyć bezstronną; dalej, że dzieła, w których one są zawarte, więcej w bibliotekach, jak w ręku publiczności się znajdują — sądziliśmy, że nie będzie zbytecznem podać w niniejszem piśmie obszerniejszy nieco rozbiór tych zwłaszcza utworów Sępa, na których głównie sława jego u spółczesnych, a pamięć u potomnych polega.
Trudność zadania leży tu głównie w braku wszelkich szczegółów z życia tego poety. Wzmianki jakie tylko mogliśmy zebrać u spółczesnych mu i późniejszych pisarzy, podamy czytelnikowi w dalszym ciągu naszej pracy; są one jednak zaledwo najogólniejszymi rysami działalności Sępa, nigdy zaś nie wystarczają do dokładniejszego wyjaśnienia charakteru jego utworów.
Większą tu wskazówką może być wiek, w którym żył Szarzyński. Działalność pojedynczego człowieka, choćby najwięcej podmiotowa, będzie zawsze, do pewnego stopnia, odbiciem wpływów zewnętrznych. Ale z drugiej strony nic łatwiejszego, jak zabłąkać się na tych drogach. Pierwszem stadyum, na które musimy zwrócić pilną uwagę, jest pytanie, o ile człowiek którego utwory krytycznie rozbieramy, pojmował ogół, a o ile był podmiotowym. Żeby na to odpowiedzieć, trzebaby koniecznie mieć jakie dane o jego charakterze, temperamencie, dążności, a przedewszystkiem o wykształceniu i rozwinięciu umysłowem. Jak mniejsze ognisko, mniejsze koło światła rozrzuca, tak i umysł ludzki, w większym lub mniejszym zakresie, ogarnia otaczający go ogół. Jest to bardzo ważną rzeczą, bo jeśli umysł taki objawia się na zewnątrz, to w swych objawach udowodni niezawodnie ów szerszy lub ciaśniejszy wpływ czasu, miejsca i otoczenia. Ustawiamy te wyrazy naumyślnie w ten sposób, albowiem z trzech owych pojęć, pojęcie czasu jest najogólniejszem, dwa pozostałe bardziej szczegółowemi. Im większa jest zdolność objęcia umysłowego, tem więcej w dziełach umysłu odbije się czas, to jest idee wieku; wpływy zaś miejsca i otoczenia, rozpłyną się w nim prawie niedostrzegalnie, i naodwrót. Na pozór wypada z tego, że chcąc zrozumieć charakter jakiego pisarza, trzeba danych szukać w jego utworach, a utwory same wyjaśnić można tylko na mocy znajomości charakteru osobistego człowieka. Ale taki circulus vitiosus nie doprowadziłby nas do niczego, i nie z tej zasady chcielibyśmy oceniać utwory i odgrzebywać charakter Sępa. Panujących cech epoki, w której żył Szarzyński, nie potrzebujemy szukać w nim samym; należą one do historyi i z niej poczerpniętemi być winny. Zbadawszy więc pierwej dążności epoki, dopiero uzbrojeni w nie, przystąpimy do rozbioru utworów Mikołaja Szarzyńskiego, bacząc czy i o ile odbijają one czas równoległy. W ten tylko sposób poznać można umysł człowieka, a raczej rozwinięcie jego ogólnie ludzkie, z którem bogactwo materyału naukowego niezawsze chodzi w parze.
O Sępie pisze Paprocki w Herbach rycerstwa polskiego, że był uczonym; sam ten wyraz jednak jest tylko jednostronną wskazówką. Uczonymi, w zwyczajnym sensie, byli i owi manierowani, o ciasnych głowach panegiryści epoki makaronicznej. Nam jednak głównie chodzi nie o to co Sęp umiał, lecz o ile był objawem życia społecznego, o ile zdołał w utworach swoich urzeczywistnić dążenia, wypowiedzieć myśli społeczeństwa.
Mógłby kto zarzucić, że i makaroniści odbijają tak dobrze charakter epoki, jak pisarze złotego wieku. Prawda; ale zachodzi tu jedna wewnętrzna różnica, którą łatwo dostrzeże każdy badawczy umysł. Makaroniści, wzięci wszyscy razem, malują doskonale epokę upadku; każdy z nich, wzięty pojedynczo, niczegoby nas pod tym względem nie nauczył. Zajmowali się oni bowiem kwestyami najbliższemi, rzadko kiedy podnosząc się do wysokości interesu ogólnego. Jako tacy, wszyscy razem są doskonałym obrazem owego wieku, w którym tyle prawie było interesów odrębnych, ile dworów magnackich.
Inna rzecz z pisarzami wieku złotego. Sęp, zmarły w 1581 roku, stoi już w epoce przejścia z fazy rozumu, w fazę uczucia religijnego. Idea jedności religijnej zaczęła się powoli wyłaniać pod koniec XVI wieku w Polsce. Początkowo nie miała ona i nie mogła mieć jasno określonego charakteru; widzimy ją najprzód jako objawiającą się tu i owdzie reakcyą praktycznego kierunku przeszłości. Zawsze się tak dzieje: kiedy stare ma upadać, nowe w zawiązku jest tylko negacyą. Już reforma, swobodnie krzewiąca się u nas, zwracała po części najzdolniejsze umysły ku rzeczom wiary, z czego w chwili o której mówimy, jako owa bezwiedna jeszcze negacya przeszłości, objawiać się poczęło pewne zniechęcenie, pewna obojętność na sprawy doczesne. Głosy te, rozumie się, początkowo były słabe i rzadkie, że jednak zaczęły się gdzieniegdzie podnosić, niech nam za dowód posłuży jeden z najpiękniejszych sonetów Sępa, noszący charakterystyczny tytuł:
O nietrwałej miłości rzeczy świata tego.
»I niemiłować ciężko, i miłować,
Nędzna pociecha, gdy żądzą zwiedzione
Myśli cukrują nazbyt rzeczy one,
Które i mienić, i muszą się psować.
Komu tak będzie dostatkiem smakować
Złoto, sceptr, sława, rozkosz i stworzone
Piękne oblicze, by tem nasycone
I mógł mieć serce, i trwóg się warować?
Miłość jest własny bieg życia naszego,
Ale z żywiołów utworzone ciało,
To chwaląc, co zna początku równego,
Zawodzi duszę, której wszystko mało,
Gdy ciebie, wiecznej i prawej piękności,
Samej nie widzi, celu mej miłości!
Chociaż zaprawdę, owa religijność chwili przejściowej, nie była jeszcze czem innem, jak tylko pieśnią wyrywającą się przez usta wieszczów z przepełnionej piersi, nieraz dziękczynną, częściej pochwalną — zawsze piękną. Sęp jest doskonałym objawem tej wygórowanej religijności. Już Maciejowski zauważył to w Rysie dziejów piśmiennictwa, na str. 518 t. I, gdzie porównywając go do Kochanowskiego, mówi: «Pogan bowiem miał przed oczyma pierwszy (Kochanowski) i, jak powinien był, pojmował ich światowo; chrześcian, a do tego gorliwych katolików, miał przed sobą drugi (Szarzyński) i musiał ich pojmować bosko, jako ten, którego nie ziemskie, ale niebieskie zajmowały istoty, który takież jak i włoski wieszcz miał uwielbień cele, religię i miłość opiewając, który więcej pierwszą niż drugą przejęty, lub ilekroć się na nią puścił (?), więcej ją religijnie niż ziemsko pojmując, w religijnym tylko, jak Petrarka, duchu umiał świeckie opiewać przedmioty». Kraszewski przypisuje, w przytoczonych już przez nas słowach, temu kierunkowi religijnemu wziętość Sępa u spółczesnych. Zdanie to słuszne, a wypada ono i z samej konsekwencyi historycznej. Jak z jednej strony naturalnym skutkiem rozwoju była łatwość szerzenia się reformy, tak z drugiej taż reforma, zwracając umysły ku rzeczom wiary, była przyczyną rozbudzenia się interesu religijnego.
Z tego tedy względu był Mikołaj Sęp Szarzyński więcej dziecięciem swojego wieku, jak ktokolwiek inny. Nie zdawał on sobie sprawy z tego, że kierunek taki, w dalszym biegu kolei, przerodzi się i odmieni, niemniej jednak był doskonałym jego objawem. Młodość i przeważnie poetyczne usposobienie Sępa, nie dozwalały mu inaczej jak przez pieśń wstąpić w szeregi bojowników wiary. Inni tam słowem gorącem, namiętną polemiką, inni zabiegliwością o rzeczy kościoła, inni ostrą satyrą występowali w imię idei — on bił pięścią zapału w struny własnej duszy, śpiewając jakby pieśń zachęty tym, którzy czynem walczyli.
Oceniając Sępa jako poetę, wyznać należy, że właśnie ogarnięcie w poezyi tego kierunku, dowodzi w nim bystrego umysłu i owej łatwości odczucia stosunków spółczesnych, właściwej tylko wrażliwym, poetyckim duszom.
Tyle o Sępie, jako o objawie wieku. Drugi element, według nas bardzo ważny, jako punkt wyjścia analogiczny w badaniu charakteru tego poety, stanowi pewna myśl filozoficzna, przebijająca się w nim wszędzie, a szczególniej w oryginalnych jego utworach. Ta szczególniejsza zdolność do refleksyi, ten dar zagłębiania się w siebie — jako nowe źródło poezyi, jest jedynym względem, na który bacząc, możnaby przyznać wyższość Sępowi nad Kochanowskim. Jan z Czarnolesia ma więcej werwy, więcej jędrności w wyrażeniu, nieraz więcej natchnienia — Sęp celuje przedewszystkiem filozoficzno-moralną myślą. Ze zdumieniem napotykaliśmy niejednokrotnie w jego utworach głębokie psychologiczne uwagi, zdania moralne, nie takie, które wszyscy powtarzają i które zwykle z ojca na syna przechodzą, ale jak gdyby wykopane dopiero przez poetę z gruntu natury ludzkiej, oparte na głębokiej filozoficznej świadomości siebie i drugich.
Sęp filozofuje w sonetach, w pieśniach; gdziekolwiek z toku rzeczy przychodzi mu na myśl jakaś uwaga ogólniejsza, gdzie tylko prawda ze świata wiedzy lub uczucia ukaże się jako przykład, jako skutek, jako naturalny, choćby niewyraźny, wynik słów jego — tam Sęp niezawodnie ją pochwyci, odczuje i rzuci na świat w prawdziwie nieraz zadziwiającej formie.
Tak np. w sonecie V, już wyżej przytoczonym mówi:
»Miłość jest własny bieg życia naszego,
Ale z żywiołów utworzone ciało,
To chwaląc, co zna początku równego,
Zawodzi duszę, której wszystko mało«.
Z takiego usposobienia Sępa wynikają w nim jakoby dwie natury psychiczne: jedna głęboko poetyczna, uczuciowa, objawiająca się w jego krańcowym pietyzmie, druga filozoficzna, odnośnie do świata zewnętrznego. Tam gdzie mówi o Bogu, jest nawskróś i tylko poetą — w stosunkach ze światem jest moralistą. Świat wyobraża sobie jako jedno szerokie pole walki z namiętnościami. Co płynie z ducha, jest dla niego świętem, niepokalanem, wiecznem, co z materyi — marnem i przemijającem w czasie. Stąd wynika ów rozbrat między życiem wewnętrznem, a zewnętrznem, który widzi wszędzie, którego dopatruje i w sobie, wołając w sonecie IV:
»Niedosyć na tem, o nasz możny Panie!
Ten nasz dom, ciało, dla zbiegłych lubości
Niebacznie zajźrząc duchowi zwierzchności,
Upaść na wieki żądać nie przestanie.
Cóż będę czynił w tak straszliwym boju,
Wątły, niebaczny, rozdwojony w sobie?«
Albo w owych prześlicznych słowach sonetu I, gdzie mówi:
»A ja co dalej, lepiej cień głęboki
»Błędów mych widzę, które gęsto jędzą
»Strwożone serce ustawiczną nędzą
»I z płaczem ganię młodości mej skoki.
»O moc, o rozkosz, o skarby, pilności, (starania)
»Choćby nie darmo były, przedsię szkodzą,
»Bo naszę chciwość od swej szczęśliwości
»Własnej, (co Bogiem zowiemy) odwodzą.
»Niestałe dobra, a stokroć szczęśliwy,
»Który tych cieniów wczas ma kształt prawdziwy«.
Charaktery takie, w których obok głębokiej uczuciowości, widać skłonność do rozmysłu i refleksyi, są nader ciekawymi objawami w dziedzinie psychologii. Razem namiętne i rozumujące chłodno, przedstawiają jakoby zgodę dwóch pozornie sprzecznych pierwiastków. Jednakże charaktery takie zdarzają się i nie są sprzeczne w sobie. Istota namiętności niekoniecznie jest gwałtowną. Temperamenty delikatne, nerwowe, w młodym zwłaszcza wieku, nieraz bywają palone jaką głęboką a cichą namiętnością, która nigdy nie wybucha na zewnątrz, jako rozpacz, jako namiętna skarga, jako przekleństwo — niemniej jednak jest płomieniem trawiącym zwolna ciało i rzucającym w groby tyle przedwczesnych kwiatów. Szczególniejszą a właśnie filozoficzną cechą takiej namiętności jest drugostronna, chłodna świadomość siebie. Szuka ona pokarmu dla siebie w świecie zewnętrznym, a nie znajdując go dosyć odpowiednim narzeka, tęskni, wyrabiając w sobie przez ową tęsknotę pewien filozoficzno-poetyczny pogląd na rzeczywistość. Pogląd zatem taki nietylko nie będzie sprzecznym z istotą namiętności, ale owszem, będzie naturalnym jej wpływem. Nam się zdaje, że Sęp jest doskonałym przykładem takiego temperamentu. Młody, trochę marzyciel, czuł i potrzebował kochać głęboko. Wychowanie i ogólny kierunek ówczesny, popchnęły serce jego ku niebu. Tęsknota za życiem przyszłem, życiem niezmąconego, jak je sobie wystawiał, szczęścia i spokoju, owładnęła całą jego istotę. Przechodząc szybko coraz wyższe stopnie rozwoju, tęsknota owa stała się namiętną; była mu wówczas pryzmatem, przez który w niezbyt jasnych kolorach widział ziemię i życie. Ona wreszcie rzuciła na jego utwory ów smętny, a przytem filozoficzny odcień.
Dla dopełnienia obrazu Sępa, podajemy czytelnikowi historyczne wzmianki o życiu jego. Jest ich bardzo niewiele. Muczkowski i Turowski w wydaniach poezyi Sępa (Poznań 1827 r. i Kraków 1858 r.), Kraszewski w Nowych studyach literackich, Maciejowski w Rysie dziejów piśmiennictwa polskiego, wyczerpnęli je zupełnie. Ze spółczesnych pisarzy znajdujemy w Kronice Bielskiego zaledwo trzy wiersze. Pod datą r. 1851 (wydanie warszawskie 1764 r. str. 726) mówi: «Tegoż roku, umarł Mikołaj Sęp herbu Junosza, który, by był doszedł lat swych, byłby z niego poeta znamienity polski. Leży w Przeworsku». Więcej nieco powiada o nim Paprocki. Na str. 323 wydania Turowskiego 1858 r. czytamy: «Dom Szarzyńskich w płockiem województwie starodawny, z których jeden pojął Zimnowodzką u Lwowa, z majętnością wielką, tego dziś potomstwo Sępami zowią. Był wieku mego Joachim Sęp podstolim lwowskim, człowiek cnotliwy i bogobojny; zostawił dwóch synów, Mikołaja człowieka uczonego i poetę, po Janie Kochanowskim przedniejszego w polskim wierszu. Umarł r. 1581. Ciało jego w Przemyślu pochowane. Jakób, syn tegoż Joachima, mąż godny i do posług kraju habilis».
Spostrzegamy tu sprzeczność między Stryjskim a Paprockim, gdy pierwszy Przeworsk, drugi Przemyśl jako miejsce spoczynku Sępa podaje. Zdaje się jednak, że Paprocki lepiej był zawiadomiony, na co naprowadza nas wiadomość, że spowiednikiem Mikołaja Sępa był niejaki ks. Antoni z Przemyśla; widać stąd, że Szarzyński był w stosunkach kościelnych z Przemyślem, tam więc najprędzej chciał być i był pochowany.
Co do brata Jakuba, o którym wspomina Paprocki, jest to ten sam, który zebrawszy poezye Mikołaja, porozrzucane u Starzechowskich, Pobiedzińskich i Pretwiców, wydał je pod tytułem: «Mikołaja Sępa Szarzyńskiego rytmy albo wiersze polskie, po jego śmierci zebrane i wydane R. P. 1601». (Miejsce druku nie jest wymienione). Rytmy zadedykowane są p. Jakubowi Leśniowolskiemu, podczaszemu ziemi lwowskiej. Jak zaś dalece rzadkie było to wydanie, niechaj posłuży za dowód, że Juszyński w Dykcyonarzu poetów polskich, str. 230, mówiąc o Sępie, dodaje: «Poezyj jego drukiem ogłoszonych nigdzie nie znalazłem». Prócz wymienionych, wspomina o Sępie ksiądz Andrzej Wargocki, w dziele swojem: «O Rzymie pogańskim», wyszłem w Krakowie, w drukarni Łukasza Kupisza roku 1648 (wcześniejsze wydanie u Jana Szarfenbergera r. 1610). Słowa jego także w całości podajemy czytelnikowi.
«Cudny, zaprawdę wiersz o Rzymie (mówi Wargocki) Włoch jeden napisał, który acz łaciński, przecież dla jego piękności, tudzież że tu przynależy, niesłuszna opuścić».
«Co wszystko (to jest ów wiersz, który Wargocki przytacza) daleko ozdobniej i żywszemi słowy przełożył nasz jeden poeta polski, którego mi skrypta w bibliotece swej ukazać raczył jaśnie wielmożny pan, Jakub Przedfic z Gawron, wojewoda etc. etc. starosta etc.»
Tu następuje przekład Mikołaja.
Na tem kończą się wzmianki o Mikołaju Sępie — na tem i my kończymy pierwszą część naszej pracy, przystępując w drugiej do szczegółowego rozbioru pozostałych po nim poezyi.
Pożar w domu Jakuba Pretwica, przyczynił się zapewne do zaguby niemałej liczby utworów Sępa. Już brat jego narzekał, że nie mógł zebrać, ani rozpytać się u ludzi o wiele jego wierszy. Wszystko co po nim zostało, zawiera się dziś w sześciu sonetach, sześciu pieśniach śpiewanych na kształt psalmów Dawidowych i dziewięciu pieśniach więcej już świeckiej treści. Kończą zbiór epitafia, epigramata, nagrobki i inne drobiazgi, pomiędzy którymi na samym końcu umieszczają pieśń nieoznaczoną numerem, zapewne okolicznościową.
Niewdzięczna forma sonetu, nie była, o ile mi wiadomo, w użyciu u naszych poetów przed Szarzyńskim. Wpływy włoskie, a w szczególności Petrarki, skłoniły, jak się zdaje, Mikołaja do posiłkowania się sonetem. Jako nowy, a przytem wsławiony już przez Petrarkę, nabytek, mógł sonet w swoim czasie podobać się czytelnikom; jest to forma ze wszech miar obmyślana i wykończona. Pośrednie pokrewieństwo jego z heksametrem, a bezpośrednie z dystychem, nadając mu z jednej strony zewnętrzną powagę formy, z drugiej, ze względu na krótkość i wewnętrzne znaczenie treści, skłania go ku liryce. Wiersz trzynastozgłoskowy toczy się w nim zwykle spokojnie; jednostajne rymy, uderzając o siebie wzajemnie w ośmiu krańcowych wierszach, budzą jakby echo, odpowiadające im ze środkowych. Od tej dźwięczności pochodzi nazwa sonetu. Późniejsi zaprowadzili więcej dowolności w układzie i liczbie rymów, ale sonety par excellence, mają ich zawsze po pięć. Dźwięczność sonetu, zwłaszcza w włoskim języku istotnie jest wielka. Niby szmer liści drzewnych, niby fale wodne, płynie tam rym, roztapiając się w drugim podobnym; wreszcie w ostatnich sześciu wierszach, uczucie przyobleczone inaczej, zadźwięczy jeszcze, rzekłbyś melodyjnem westchnieniem wyrwie się z piersi i zcichnie. Ale ta właśnie dźwięczność sonetu, jest zarazem przyczyną jego stron ujemnych. Jednostajność i stosunkowa wielość rymujących ze sobą końcówek, zamykając sonet w pewnej z góry obmyślanej a szczupłej liczbie wierszy, robią zeń formę do najwyższego stopnia sztuczną. Uczucie poety, wtłaczane przez gwałt w czternaście, koniecznie czternaście wierszy, nie może się rozwinąć swobodnie, musi się kurczyć i stosować do formy. Sonety przypominają nam strzyżone drzewa w szpalerach. Trzeba nadzwyczajnej świadomości sił własnych, nadzwyczajnego taktu artystycznego, żeby w sonet nie przelewać tego, co się w nim pomieścić nie da. Dlatego nie znamy nic więcej grzeszącego przeciwko wszelkiemu artyzmowi, nic więcej nienaturalnego jak sonet napisany bez talentu. Że jednak wszyscy pół i ćwierć poeci chwytają się tego rodzaju wiersza, łatwo to sobie wytłumaczyć. Cokolwiek wleje się w tę formę, ona, jako taka, nie przestanie być sonetem. Lepiej być czemś, jak niczem — ot i sekret!
Ciasnotę sonetu wynagradzali Włosi jak mogli. Wprowadzono tak zwane sonety z dodatkiem (colla coda), dalej sonety odpowiednie (sonetti a risposta) i wieniec sonetów. Celem tych usiłowań było, aby pojedyncze sonety następne, uczynić dalszym ciągiem poprzednich, opiewając jakieś uczucie w kilku lub kilkunastu. Między sonetami Szarzyńskiego nie widać takiego związku. Treścią wprawdzie wszystkich (prócz szóstego) jest uczucie religijne, ale chwytane w pojedynczych momentach, nie w rozwoju. Z tego zapewne powodu spostrzegamy i u niego nieraz widoczne łamanie się z trudnościami formy; stąd powstaje niedość ścisły logiczny związek pomiędzy pojedynczymi wierszami, stąd ów nienaturalny niekiedy układ wyrazów, który jeszcze nieraz w utworach tego poety wykażemy. Trudno było Sępowi, kiedy struny serca raz uderzone wzbierały uczuciem, uniknąć pewnego zatłoczenia pojęć w za małą stosunkowo liczbę wyrazów i wierszy. Robił w tym względzie co mógł, a mógł więcej, niż wielu późniejszych i powszechniej znanych.
Rozszerzyliśmy się głównie dlatego nad formą sonetu, żeby pokazać, iż w sonetach Sępa usterki jakie są, płyną więcej z nieuniknionych do pewnego stopnia wad formy, niźli z niedostatków autora. Owszem, ani w pieśniach, ani w żadnych innych utworach Sępa niema takiej obfitości wyrażeń poetycznych, takiego natchnienia, jak w sonetach.
Jakie śliczne jest np. przytoczone już wyżej wyrażenie, które Maciejowski porównywa z podobnem Mickiewicza:
»A ja co dalej, lepiej cień głęboki
»Błędów mych widzę, które gęsto jędzą
»Strwożone serce ustawiczną nędzą,
»I z płaczem ganię młodości mej skoki«.
Albo to:
»Niestałe dobra, a stokroć szczęśliwy,
»Który tych cieniów wczas zna kształt prawdziwy«
Nakoniec w sonecie II «Na one słowa Jopowe» jakże poetyczną jest cała pierwsza strofka:
»Z wstydem poczęty człowiek, urodzony
»Z boleścią, krótko tu na świecie żywie,
»I to odmiennie, nędznie, bojaźliwie;
»Ginie, od słońca jak cień opuszczony«.
Sonety są bez zaprzeczenia najcelniejszymi utworami Szarzyńskiego. Unikamy wogóle porównywania go z Kochanowskim, gdyż nie uważamy za stosowne mierzenia wszystkich poetów skalą jednego; wyznać jednak należy, zgodnie z Maciejowskim, że Sęp w sonetach siłą i natchnieniem nieraz wyrównywa Janowi z Czarnolesia.
Sęp mało pisał oryginalnie, bo łacińskie i włoskie wpływy, wydzierając go sobie wzajemnie, najczęściej podawały mu rozmaite pomysły co do treści i formy utworów; żaden jednak z naszych poetów nie umiał tak naśladować obcych wzorów, jak Szarzyński. Trafi się tu i owdzie podobieństwo między nim a Petrarką, ale podobieństwo tak luźne, że możnaby powiedzieć, iż ody lub sonety tamtego, dawały mu tylko inicyatywę tworzenia. Pod wpływem Horacyusza lub Petrarki porywa pióro, i w pierwszej chwili naśladuje; dalej jednak, im więcej rozgrzewa się w nim uczucie, im więcej natchnienia zbiera się nad czołem, tem bardziej oddala się od wzoru, aż wreszcie porzuca go zupełnie i staje się prawie oryginalnym.
Sonet I np. zaczynający się od słów:
»Ehej, jak gwałtem obrotne obłoki,
»I Tytan prędki lotne czasy pędzą…
jest naśladowaniem ody XIV ks. II Horacyusza. Oda ta, do Postoniusa, zaczyna się podobnie:
»Eheu fugaces, Postume, Postume,
»Labuntur anni…«
Początkowe silne, bo nawet do wyrażenia rozciągające się podobieństwo, w dalszym ciągu sonetu znika zupełnie. Ale tu jeszcze osłabia donośność przekładu miejscowy i osobisty charakter ody Horacyusza; weźmy więc inny przykład.
Sonet III ma być napisany według XXIX Petrarki: porównajmy nieco ściślej oba utwory.
Kanzona Petrarki, (której początek, o ile można, w dosłownem podajemy tłumaczeniu) brzmi jak następuje:
»Dziewico piękna, w szatach słonecznych,
»W świetnej, gwiaździstej koronie!
»Ty w zorzy mieszkasz blaskach odwiecznych
»I słońce kochasz, bo w twoje skronie
»Całą swą światłość schowało.
»Dzisiaj, Prześwięta, pieśń tobie śpiewam,
»Bijąc o struny dłonią zuchwałą
»I tęskny śpiewak, znów się spodziewam
»Twojej pomocy. — O Archaniele!
»Nieraz sennemu mi się zdawało,
»Żem cię w swych marzeń widział kościele itd.«
Odpowiedni sonet Sępa:
»Panno bezrówna, stanu człowieczego
»Wtóra ozdobo, niepsowała, w której
»Pokora serca, ni godność pokory,
»Przedziwna Matko Stworzyciela swego!
»Ty głowę starłszy smoka okrutnego,
»Którego jadem świat był wszystek chory,
»Wziętaś jest w niebo nad wysokie chóry,
»Chwalebna, szczęścia używasz szczerego.
»Tyś jest dusz naszych jak księżyc prawdziwy,
»W którym wiecznego baczymy promienie
»Miłosierdzia... i t. d.«
Kanzona Petrarki ma zresztą sto kilkadziesiąt wierszy, niepodobna więc było naśladować jej całej, ale i to co przytoczyliśmy, może posłużyć jako dowód niezależności Sępa w naśladowaniu.
Do najpiękniejszych należy także sonet V. Ze wszystkich oryginalne tylko są IV i VI. Ostatni, poświęcony Mikołajowi Tomickiemu, daleko gorszy od innych, jest sztywną, bez prawdziwego uczucia pochwałą.
W pieśniach śpiewanych nakształt psalmów Dawida, język znacznie słabieje. Poeta, mimo natchnienia, widocznie niedosyć jeszcze włada swoim materyałem poetycznym, a raczej nie może znaleźć dlań równie poetycznej formy. Oczywiście że i tu znajdują się wyrażenia porywające pięknością, ale wogóle technika znacznie słabsza. Wyjątek co do treści i formy stanowi «Pieśń II, na psalm Dawidów LII Quid floriaris in malitia, qui potens es in iniquitate». Jest to przekład w swoim rodzaju znakomity. Nie rozumiem dlaczego ani Kraszewski, ani Maciejowski nie zwrócił na nią uwagi. Obok najcudowniejszej prostoty, jakaż tu czystość języka, co za ruch, co za żywość dykcyi!
Ogólny koloryt tak doskonale odzwierciedla ducha poezyi psalmisty, że pomiędzy wszystkimi przekładami, jakie w języku naszym istnieją, trudno coś podobnego znaleźć.
Kraszewski w Studyach literackich porównywa jego pieśń I (nakształt psalmu Dawida XIX Coeli enarrant gloriam Dei), z przekładem tegoż psalmu Jana Kochanowskiego. Autor Studyów utrzymuje pomiędzy innemi, iż wyższość Kochanowskiego polega i na tem, że jest bliższy nam językiem. Zapewne, że dziś żyjący poeta, któryby pisał językiem naprzykład Reja, nie przypadłby do smaku większej części czytelników. Trudno jednakże wymagać, aby ktokolwiek z piszących nie pisał językiem takim, jakim mówią za jego czasów, ale jakim będą mówili kiedyś. Te wyrazy, które nam się dziś wydają archaizmami, nie były nimi dawniej, cieszyły się tak samo zupełnem prawem obywatelstwa, jak i wszystkie inne, które do dziś się przechowały. Zresztą w zacytowanych słowach Sępa, prócz jednego wżdy, którego często i Kochanowski używa, nie mogliśmy znaleźć wyrazów, dziś uważanych za archaizmy.
Pieśń III «Lament kościoła powszechnego», dobrze oddaje miłość i zaufanie śpiewaka ku Panu. Drga ona całą serdeczną modlitwą. Poeta, choć prostym językiem, ale przez łzy wyciąga ręce ku Bogu, jako jedynej swojej obronie.
Jakże rzewną skargą brzmią np. następne słowa:
»Wszakże choć we dnie, choć strach obciążliwy
Mnie w nocy ciśnie, ojcze dobrotliwy!
Tyś jest nadzieją moją, mój obrońca,
I będziesz w każdej potrzebie do końca«.
Z następnych, dwie ostatnie pieśni daleko niżej stoją od innych. Wiersz staje się ciężkim, rymy pospolite do najwyższego stopnia; wspaniała a poważna forma trzynastozgłoskowego wiersza, przechodzi tu w rozwlekłość. Pomimo wszelkich usiłowań, w obydwóch (V i VI) nie znaleźliśmy ani jednego wyrażenia, któreby można nazwać pięknem.
Po przekładach psalmów, następują pieśni numerami tylko znaczone, po większej części oryginalne. Jest ich dziewięć. Najlepsza z nich trzecia «O wielmożności Bożej», pisana w takiej formie jak Flis Klonowicza. Odznacza się pięknem, a nawet wzniosłem obrazowaniem, co się Sępowi nader rzadko zdarza. Przytaczamy zwrotkę IV i V pieśni, na które także Maciejowski zwraca uwagę.
Opiewając Dawida, poeta mówi:
»Do Pana śpiewa, który niebo sprawił,
Dał światła gwiazdom i jedne zabawił
Na miejscu, drugie jego wdało chcenie
W rządne błądzenie.
Ogniem wiatr przykrył, dzierżą ziemię wody,
Różnym naturom kazał użyć zgody,
Temiż zwierz, ptaki, ryby, drzewa z zioły
Trzyma żywioły.
W pieśni IV «O cnocie szlacheckiej», zwrotka pierwsza wyjęta z Horacyusza 4 IV 71. Pieśń ta jest wezwaniem do szlachty, aby zacne swe urodzenie, uzacniała jeszcze nauką i cnotami. Autor z wielką trzeźwością powiada, że nie szlachectwo, ale szlachetność czyni człowieka prawdziwym szlachcicem. Urodzenie według autora, daje tylko sposobność łatwiejszego odznaczenia się, otwierając podwoje zawodu publicznego. Sens moralny tej pieśni zawiera się w przedostatniej zwrotce, która w interesie tego utworu powinna była być ostatnią, następna bowiem osłabia jej siłę.
Przedostatnia opiewa:
»Droga ku sławie, w sławnym urodzenia
Domu, nie sama sława. Przeto w cenie
Kto chce być, porzuć nikczemne zabawy,
Nie na herb przodków patrz, ale na sprawy«.
W całym zbiorku utworów Sępa niema żadnego, w którymby autor tak widocznie walczył z językiem i wierszem, jak w dwóch pieśniach historycznych:
«O Fridruszu, (Fryderyku Herburcie), który zabit pod Sokalem» i «O Stusie, który zabit na Rastawicy».
Opisy walk w tych pieśniach o tyle przypominają walkę, o ile autor sam walczy z własnym materyałem. Sęp przeważnie był lirykiem; z wewnętrznej strony człowieka zwykł był snować treść swoich utworów. Kierunek ten już wykazaliśmy wyżej. Rozgrzany uczuciem, śpiewał z łatwością owe piękne sonety lub pieśni pobożne. W psalmach, gdzie trzeba było trochę obrazowania, już ciężej wyłamywał się z trudności, a pieśń druga na psalm: «Quid gloriaris in malitia», jest tylko potwierdzeniem naszych słów, bo i w niej niema wcale obrazowania.
Tymczasem w dwóch pieśniach «O Fridruszu» i «O Stusie» z konieczności należało przejść w dziedzinę poezyi opisowej. Była to widocznie dla Sępa terra incognita. Uczucie obywatelskie nie mogło tu dopomódz, mieszając się w samą opisowość, z natury swej niezgodną z rodzajem talentu Sępa, utrudniało ją tylko do nieskończoności i zrodziło tę niejasność, to zawikłanie, którem się te pieśni odznaczają. Następna za to VII, poświęcona «Stefanowi Batoremu» daleko więcej wykończona co do formy, odznacza się rzeczywiście uczuciem. Sęp uwielbia Batorego z tego powodu głównie że:
»Gdy moc wziął błąd bezbożny, sam się oparł iż nie
Zgasła powszechna wiara…«
Pieśń VIII jest najwyraźniejszym objawem moralno-filozoficznego kierunku, w jakim pisał Sęp. Nosi ona tytuł: «Iż rozum człowiekowi potrzebniejszy niż skarby». W początku pieśni autor mówi o bogactwie, twierdząc, że ono samo przez się, jako rzecz martwa, nie jest ani szkodliwem, ani nieszkodliwem, a dopiero dobre lub złe jego użycie nadaje mu pewien charakter.
Daleko lepsza jest ostatnia IX: «Iże próżne człowiecze staranie bez Bożej pomocy». Poetyczne w niej porównanie żywota ludzkiego do łodzi. Autor w tej pieśni mówi o sobie. Łódź jego życia biegnie bez wioseł, fala za falą popycha ją naprzód, a któż wie kiedy i przy jakim brzegu się zatrzyma? To znowu następuje modlitwa. Autor nie chce być sternikiem nawet własnej łodzi; zamknięty w sobie, z oczyma utkwionemi w niebo, z harfą w ręku, spokojny śród burzy, woła do Pana:
»Ty mnie wieź, ty steruj sam; tak skończę bieg wcale«.
Na tem kończą się pieśni Sępa. Lubo ogólnie słabsze są od sonetów, trzeba wyznać, że i w nich obok rozlicznych usterków formy, pojawiają się tu i owdzie przebłyski prawdziwego talentu. Gdzie tylko poeta modli się, tam natchnienie unosi go w czarowną krainę poezyi, tam z wezbranej piersi płyną mu słowa gorące, serdeczne, tam wreszcie może nie jest artystą, ale jest wieszczem. Mozolna forma, oto największy grzech Sępa. Sam język, jako materyał, często nadzwyczaj bogaty i obfity, ale układ sprzeciwia się naturalności i prostocie.
Epitafia, epigramata i inne drobne wierszyki Sępa, mniej zasługują na naszą uwagę; z jednej strony jako okolicznościowe, w niczem nie odnoszą się do samego autora, z drugiej, jako drobne a także sztuczne, niewiele pouczają nas o jego talencie. Jest w nich gdzieniegdzie wiele delikatności uczucia, wiele tkliwości, ale są też i takie, które przesadą zakrawają na panegiryki epoki makaronicznej. Do najpiękniejszych liczymy «Nagrobek jednej panie». Cztery początkowe wiersze tego nagrobku są zimne i przetkane mitologią, ale dalszy ciąg bardzo piękny. Wyrażenie np. takie:
»Pytasz przecz tak nadobny kwiateczek ku wiośnie,
»Gdy inne kwiatki rosną, znowu nie wyrośnie?
przyniosłoby zaszczyt każdemu poecie. Zakończenie, jakkolwiek jest tylko przekładem łacińskiego sit ei terra levis, także bardzo poetyczne:
»Upaść na tę mogiłę którą kroplę z oczy,
»Niech go ziemia odwilży, nie tak twardo tłoczy.
Epitafium Rzymowi, należy do najpiękniejszych przekładów, jakie istnieją w polskim języku. Jest to utwór kilkunastowierszowy, a z przytoczonego tu ustępu czytelnicy będą w stanie ocenić jego piękności.
»To miasto, świat zwalczywszy, i siebie zwalczyło,
»By nic niezwalczonego od niego nie było.
»Dziś w Rzymie zwyciężonym, Rzym niezwyciężony
»(To jest ciało w swym cieniu) leży pogrzebiony.
»Wszystko się w nim zmieniło, sam trwa prócz odmiany
»Tyber, z piaskiem do morza co bieży zmieszany.«
Do więcej obszernych, przy końcu zbioru, należy pieśń: «Pannie Jadwidze Tarłównie, (potem wojewodzinie ruskiej) k’woli». Przyznajemy, że z wielką radością wyczytaliśmy tytuł tej pieśni, sądząc, że w jej słowach dopatrzymy się uderzeń serca autora, nietylko dla religii i nieba. Dziś wydaje nam się rzeczą niepodobną, iżby młodemu poecie choć czasem nie przesunęła się przez oczy i serce jaka czarowna postać dziewicza, żeby choć czasem nie wyrwały mu się z ust słowa opiewające najpiękniejsze z uczuć, uczucie miłości. Jednak w całych naszych dziejach, tak i w pisarzach przeszłości, brak prawie zupełny elementów erotycznych. Na Zachodzie brzmią pieśni trubadurów i truwerów; nocą, gdy księżyc oświeci mury zamkowe, w niezmąconej ciszy pieśń minesingera, tajemnicza i smutna, cicha a namiętna, razem ze szmerem liści, z wonią kwiatów — unosi się ku otwartym oknom komnat dziewiczych. Na kanałach weneckich sunie gondola; pod pałacami dożów słychać dźwięki barkaroli i szmer westchnień i pocałunków — zda się samo powietrze oddycha miłością, rozkoszą, pieszczotą. U nas, gdy na chwilę zcichnie wrzawa, lub ustaną pożogi wojen, razem z jękiem dzwonów wawelskich, unosi się ku niebu to poważny chorał, to samotna pieśń religijna, rodzinna — byle nie erotyczna. Z tego zapewne wynika, że pomimo całej dramatyczności naszych dziejów, jednostkom brak dramatyczności. Zasadą każdego dramatu jest namiętność, im więcej ona jest ludzką, rzekłbym indywidualną, tem więcej nadaje się do dramatu, bo tem więcej przeciwstawia jednostkę ogółowi, tem więcej nosi w sobie zarodów kolizyi i katastrofy.
Otóż eros, będąc ze wszystkich najwięcej indywidualnem uczuciem, jest bardzo ważnym pierwiastkiem dramatycznym w życiu człowieka. Są to prawdziwe próby ogniowe; jedni w nich osmalają pióra, drudzy wychodzą brylantami najczystszej wody. Ileżby to światła rzuciła na charakter i utwory Sępa, choćby najkrótsza wiadomość o dziejach jego serca! Dlatego z taką radością wyczytaliśmy tytuł pieśni śpiewanej: «Pannie Jadwidze k’woli». Ani w niej jednak, ani w następnych, nie natrafiliśmy na nic podobnego. Są wprawdzie w wierszyku ostatnim zatytułowanym poprostu: «Pieśń» słowa mogące naprowadzić na domysł, że i w życiu Szarzyńskiego były chwile, w których serce dopominało się o swoje prawa. Pieśń ta, opiewająca Afroditę, ma, jedna ze wszystkich, dytyrambiczny charakter. Ostatnia strofka, która nam nasunęła powyższe słowa, jest taka:
»Jeśli jest cnota chwały godna wszędzie,
»Tedy ma lutnia ciebie sławić będzie
»I wiersz mój śpiewać, to jest tobie k’woli
»Serce mnie boli«.
Kraszewski, oceniając ową pieśń pannie Jadwidze Tarłównie k’woli śpiewaną, w te słowa o niej mówi «Epitafium pannie Jadwidze Tarłównie, pełne mytologicznych przypomnień, zupełnie zda się chybione i niestosowne, zwłaszcza początek, po którymby się nigdy nagrobku spodziewać nie można». Co prawda to i z końca trudno spodziewać się nagrobku, gdyż pieśń ta wcale nim nie jest. Już sam tytuł: «Pannie Jadwidze Tarłównie, (potem wojewodzinie ruskiej)» dowodzi, że autor za życia Tarłówny ją śpiewał. Słowa: «potem wojewodzinie ruskiej» zapewne dodał brat jego Jakub, co potwierdzają także cztery ostatnie wiersze tej pieśni:
»Ozdobo ziemie! Szczęśliwy, szczęśliwy,
»Komu cię Pan Bóg naznaczył życzliwy,
»Komu cię Hymen słowy statecznemi
»I pochodniami połączy wiecznemi«.
Jestże to nagrobek?
Kończy zbiór poezyi Sępa kilka krótkich napisów łacińskich, w niczem nie wyświecających talentu autora. Najsilniejszym z nich jest wiersz: «Na obraz Herodiady z głową św. Jana». Prócz tych, istnieje jeszcze w dziełku Piotrkowity wierszyk Szarzyńskiego, na herb panów Kostków.
Na tem zakończamy i my naszę pracę o Mikołaju Sępie Szarzyńskim. Trzymaliśmy się dlatego w jej przebiegu drogi dedukcyjnej, że indukcya, (pominąwszy konieczne przytem odwrócenie uwagi od zewnętrznej strony poezyi) wykazałaby tylko jako najogólniejszy rezultat, — religijność Sępa, która i tak z pierwszego wejrzenia daje się dostrzedz.
W części historycznej naszej pracy, zmuszeni bylibyśmy prędzej później przejść z ogółu historycznego do Sępa, jako pojedynczego objawu tegoż ogółu. Gdybyśmy wreszcie upatrzyli podobieństwo między utworami jego, a którąkolwiek ze szkół ówczesnych, niezawodnie staralibyśmy się to podobieństwo wykazać drogą indukcyi; z zebranych jednak przez nas szczegółów, nic podobnego na myśl się nie nasuwa. Może gdybyśmy mieli wszystkie zaginione utwory Sępa, droga pracy naszej nad nim i rezultaty jej byłyby inne. Dziś, po wytknięciu zalet i wad jego, przytoczymy chyba, jako ostatni wniosek, słowa kroniki Bielskiego: «by był doszedł lat swych, byłby z niego poeta znamienity polski».
Studyum literackie.
Życiorysy Kaspra Miaskowskiego aż do r. 1862 wszędzie były głoszone fałszywie. W tym dopiero czasie Józef Przyborowski, z aktów ziemskich kościańskich i poznańskich, zebrawszy pewne już, bo urzędowe szczegóły, tyczące się samego poety i jego rodziny, ogłosił je w Tygod. P. za rok 1862. Do tego tedy źródła odsyłamy czytelników, a sami przystępujemy wprost do ocenienia Miaskowskiego jako poety, przytaczając kilka tylko dat biograficznych.
Urodził się Miaskowski 1549 r. we wsi Smogorzewie, w dzisiejszem w. ks. poznańskiem, z ojca Jana właściciela tejże wsi i matki Zofii Chełkowskiej; jak jednak płynęła jego młodość, na to nigdzie niema wskazówek. Prawdopodobne jest przypuszczenie Rymarkiewicza, że kształcił się w klasztorze w Lublinie, a później w akademii lubrańskiej. Ożeniwszy się w 40 r. życia z Zofią Szczodrowską, skutkiem kłopotów majątkowych ustąpić musiał później z dziedzicznej swej wsi Smogorzewa i niepowodzenia te, jak się zdaje, przyśpieszyły zgon poety. Umarł 22 kwietnia 1622 r. Zwłoki jego złożono w kościele parafialnym w Strzelcu i uczczono pomnikiem, do dziś dnia istniejącym.
Rytmy Miaskowskiego najogólniej można podzielić na świeckie i religijne. Pomimo kłopotów i trudów codziennego żywota, mało który z naszych poetów tyle co Miaskowski baczył na sprawy publiczne i tyle im rozlicznych utworów poświęcił.
Za czasów Zygmunta III (do których cała niemal działalność literacka Miaskowskiego się odnosi) niepodobna prawie było pozostać obojętnym widzem walki, jaka się na polu religijnem i politycznem objawiała. Z jednej strony świetne powodzenia militarne, z drugiej gorączkowe spory różnowierców z katolikami, porywały za sobą poetę, zmuszając go do czynnego występowania w rozlicznych hymnach, trenach, dyalogach i apologiach. Zarzucają powszechnie Miaskowskiemu, że w świeckiej części swych rytmów jest więcej mówcą niż poetą; ależ inaczej być nie mogło, trzeba było bowiem nietylko do uczucia, ale i do przekonania ludzi przemawiać. Zresztą w utworach polemicznych, choćby największego talentu, zawsze musi przedewszystkiem chodzić o myśl, nie o uczucie; fantazya nie ma tu pola, a główną jest siła wyrażenia, dobitność i jasność — przymioty z konieczności wchodzące w zakres wymowy. W każdym razie Miaskowski, jako człowiek i jako obywatel, najwyraźniej w części świeckiej rytmów się uwydatnia. Szczegółowiej dadzą się one podzielić na polemiczne, panegiryczne i prywatne, tyczące się życia i stosunków poety. Pierwsze z natury rzeczy mają w sobie nieco satyrycznego pierwiastku, chociaż nigdzie w wyraźnej formie satyry nie występują. Odnoszą się one głównie do rokoszu Zebrzydowskiego.
Naturalnie nie mógł i Miaskowski pozostać nieczynnym świadkiem tej walki. Jako gorliwy katolik i spokojny obywatel, stanął po stronie króla, nie był jednak ani na chwilę ślepym jego wielbicielem; owszem widział wszystkie nadużycia i niedołęstwo władzy. Niemniej jednak te «wnętrzne wrzody» chciał leczyć za pomocą prawdziwego wyrazu woli ogółu — sejmu, nie zbrojną dłonią malkontentów. Piękne i jasno malujące jego stanowisko są słowa zawarte w Dyalogu o zjeździe jędrzejowskim, gdzie gospodarz mówi do swego gościa:
Prawda to szczera: bo jeśli rogi
Wyniosła zwierzchność, więc to bez trwogi
Pogładzić było heblem domowym,
Nie na gwałt trąbiąc, zwyczajem nowym.
Nie wiem skąd się wzięła opinia o Miaskowskim, że był fanatycznym zwolennikiem i obrońcą wszystkich spraw królewskich. Przytoczone przez nas jego słowa już czego innego dowodzą. Nie cierpiał rokoszu i rokoszan, a zresztą, jako katolik, nie mógł sprzyjać różnowiercom i wady dworu widział doskonale. W «Apologii na paszkwil przeciwko K. J. M., nazbyt bystrze i wszetecznie napisany» mówi:
Usnął Noe, ciężki winem,
A więc ty złym masz być synem,
Uchylając z łona szaty
I śmiech czyniąc miedzy braty?
Każdy przyzna, że w tych słowach nietylko pochlebstwa, ale nawet potakiwania sprawom dworskim nie znajdzie. Słowa «Usnął Noe ciężki winem« są po prostu przyganą; znaczą, że dwór zapomniał o dobru społecznem. Miaskowski wierzy jednak w poprawę dotychczasowych błędów królewskich, bo dalej nieco, wspominając o powtórnem ożenieniu się króla, mówi do autora paszkwilu:
Pusz oko na Konstantyna,
Co żonę, co zabił syna;
Przecie kwitnie on w pamięci,
Bo upadłszy, wstają święci.
Rybitwi to, co węgorze
Łowiąc, mącą w brzegu morze.
Przyznaje jednak, iż niektóre z punktów egzorbitancyi mogą mieć słuszność, ale sądzi, że król uczyni im zadość:
Jedno zdrowem wejrzy okiem
W ich dowody przed wyrokiem.
Nakoniec widzi radę w sejmie:
Sejm wszystkiem plac w koronie,
A ci knują coś na stronie.
To słowo: sejm, jest dla autora wyznaniem wiary politycznej. Trzeźwe naówczas stanowisko, łatwo bowiem mógł popaść w liczbę zapamiętałych regalistów, zwłaszcza, że pojęcia religijne ciągnęły ku dworowi, jako ku najgorliwszemu tychże zasad obrońcy. Należy wyznać na niekorzyść Miaskowskiego, że może nie umiał odróżnić pojęcia obywatelstwa od katolicyzmu i nieraz mieszał je ze sobą; może nawet pochwalał w duszy postępowanie dworu z różnowiercami; ale jako obywatelowi nie mogła mu się podobać dworska polityka na zewnątrz, a także sam skład przyboczników królewskich razić go musiał. Owo forytowanie cudzoziemców, tacy Wraderowie, Jungi, takie panny Urszule i tym podobne indywidua, jakich pełno na dworze, oburzały na siebie większą część szlachty, co sprawiło, że nawet o gardła niektórych cudzoziemców upominano się na rokoszu. Ten niesmak szlachty podzielał i Miaskowski i dlatego zapewne z takiem uwielbieniem wspominał Zamojskiego, mimo że stał na czele opozycyi przeciw dworowi.
Taka barwa świadczy zarazem i o charakterze samodzielnym poety, nie wypływa bowiem z obojętności. Jedno tylko mogło było zeń zrobić zaciętego regalistę, to jest gdyby rokosz wystąpił wyłącznie z pobudek religijnych; że jednak obie strony godziły w jedno, dobro publiczne za jedyny cel sobie naznaczając, wybrał złe mniejsze i nie hołdując wyłącznie dworowi, stanął jednakże po jego stronie. Widział doskonale co za następstwa mogłoby mieć powodzenie rokoszu, gdyby po usunięciu króla przyszło znów do elekcyi i zwykłych przytem rozruchów. Wobec ciągłych wojen postronnych i ustawicznej obawy od Turek, najgorsza nawet władza reprezentująca jakiś ład, lepszą była istotnie, niż rozruch, choćby w imię najpiękniejszych idei podniesiony.
Głównie też w pierwszych utworach przeciw rokoszowi, zwraca Miaskowski uwagę na niebezpieczeństwo od Turcyi. Więcej tu prośb i zaklęć, niż krytyki i szyderstwa. Ogólny nastrój tych utworów, wysoki i pełen uczucia, ukazuje wichrzycielom przyszłe skutki ich zaślepienia. Poeta odwołuje się do przeszłości, do wspomnień sławy, zaklina niemal ze łzami, by baczyć na zagrożone prowincye, wreszcie lamentuje nad ogólnym stanem kraju.
Taki charakter noszą trzy pierwsze utwory: «Nenia na rozruch domowy«, «Hor. Ode XIII» (przeróbka zastosowana do chwili) i «Tren rzpltej w nieszczęsne wojny domowe». Szczególniej ostatni odznacza się wymową i rzewnością, jak np. następne słowa do sprawców rozruchów:
A wy zaś, własne tak plądrując knieje,
Że dziś nie każdy niwy oracz sieje,
Ubogich płaczem uszy swe pastwicie,
Czego się zemści Wielki Bóg sowicie.
«Dyalog, albo rozmowa przyjacielska o zjeździe jędrzejowskim» jest pięknym, w spokojnym tonie przeprowadzonym traktatem o agitującym się rokoszu. Gospodarz z gościem wzajem wypowiadają swoje zdania pełne godności i umiarkowania, a wypowiadają je pysznym językiem Kochanowskiego. Obaj ubolewają nad rokoszem i stawając po stronie królewskiej, wykazują niebezpieczeństwo wojen domowych. Naturalnie przedmiot sam wyłącza tu fantazyę, głównymi zaś przymiotami tego utworu są rozsądek i wymowa; język przytem płynny, potoczysty, pełen dostojności i powagi, stanowi niepoślednią a rzadką w Miaskowskim zaletę.
«Epigramma na rokosz jędrzejowski» zawiera tylko cztery wiersze, z których dwa wyjęte z poprzedniego dyalogu. Widać autor uważał je za najsilniejsze.
Przytaczamy w całości ów wierszyk:
Jędrzejów pierwej obrał Stefana,
Jędrzejów zasię wygania Pana.
Dziwna reguła w tym tam klasztorze,
Zgodliwa na mszy, zła na nieszporze.
Ale w żadnym z swych utworów tyle Miaskowski nie wylał żółci przeciw rokoszowi i rokoszanom, co w «Apologii na paszkwil przeciwko K. J. M. nazbyt bystrze i wszetecznie napisany». Nie tyle tu apologii we właściwem znaczeniu, ile pocisków przeciw rozruchowi. Niektóre wiersze z tego utworu przytoczyliśmy już wyżej, ograniczymy się przeto na zacytowaniu tych kilku, które wybitniej cechują autora, jak n. p.:
Genewskie nam miecąc kości,
Na ten rokosz zatrąbili,
By swój kaptur[1] sposobili.
Nawpół do rokoszu odnosi się wiersz zatytułowany: «Pugna Andabatorum»[2]. Zniecierpliwiły poetę rozliczne paszkwile, miotane na króla, których rzeczywiście mnóstwo wychodziło z pomiędzy różnowierców. Odpowiada tedy zarówno zjadliwie, wcale nie przebierając w wyrazach. Wartości poetycznej ani ciętego dowcipu niema tu wcale: wszystko zasadza się na grubiaństwach i wymysłach, jak zwykle w paszkwilach ówczesnych. Ale to bywało we zwyczaju; nawet polemiki nie rozumiano inaczej, i najpoważniejsi ludzie kończyli spory, wymyślając sobie wzajem co dusza raczyła. Miaskowski mniej, nawet jak inni skłonny był do paszkwilów i chyba zupełnie przebrana miara w napadach na króla i jego wyznanie, mogła go skłonić do podobnego rodzaju odpowiedzi.
Cykl utworów odnoszących się do rokoszu, zamyka: «Post nebula Phoebus, albo polska pogoda po burzy domowej». Wszystko skończyło się jak sobie życzył poeta. Rokosz umilkł, wygrał król, a z nim i katolicyzm; powszechna amnestya uśmierzyła umysły i nowych, jako dowód łaskawości i umiarkowania, zjednała dworowi przyjaciół. W radosne struny uderza w tej pieśni Miaskowski i dźwięcznym językiem głosi wesołe Alleluja.
Witaj różany dniu po nocy wronej!
Masz-li urazę, mów o nią uprzejmie
(Jako obyczaj niósł święty) na sejmie.
Z tego wszystkiego okazuje się, że kłopotliwe życie Miaskowskiego nie wyziębiło w nim serca na sprawy ogólniejsze. Wszystkie powodzenia lub klęski współobywateli uważał za swoje własne, i nie było niemal ani jednego ważniejszego wypadku, któregoby nie uczcił odpowiednim rymem. Życie rozpadło mu się między sprawy publiczne, modlitwę i pracę. Stronnictwo katolickie uważało go za jednego z dzielniejszych szermierzy, czego dowodzi przyjaźń i poważanie, jakiemi zaszczycali go biskupi i rozmaici dostojnicy kościoła. Pragnął Miaskowski jedności religijnej, uważając ją błędnie za najlepszą spójnię państwową; ale opinię tę podzielali wszyscy współcześni, boć zapewne i różnowiercy chcieli kosztem innych swoje zasady rozszerzać. Zdawało się, że jedność religijna dopełni rozwoju politycznego, ugruntuje jego siłę i długotrwałość. Gdyby sąd dziejowy miał być wyłącznie ze względu na rezultaty dawany, niezawodnie padłby wyrok potępiający na podobne usiłowania; należy jednak uwzględnić dobrą wiarę ludzi działających w imię tej jedności, która zresztą przy dzisiejszych dopiero pojęciach ani jest wymagalną, ani potrzebną. Wówczas istotnie państwo musiało się o nią starać, bo, jak widzimy, nigdzie rozliczne wyznania nie mogły znaleźć odpowiedniego modus vivendi między sobą. Gdzieniegdzie zwyciężyła reforma, gdzieniegdzie dawny kościół pozostał panującym, a długoletnie dopiero doświadczenie miało nauczyć ludzi, że między interesami świeckimi a religijnymi taka zachodzi różnica, iż zgoda pierwszych nic nie cierpi na odrębności drugich. Łatwo byłoby, wziąwszy takie utwory polemiczne Miaskowskiego jak: »Do Macieja Rozentretera, głupiego i hardego ministra», «List Marcina Lutra z piekła do swoich», lub «Na zbór łysy w Poznaniu» — łatwo powiadam okrzyczeć go za człowieka ciasnych wyobrażeń, nietoleranta, sekciarza i t. p. Ale pamiętajmy, że i strona przeciwna nie uprzejmiej odzywała się o ludziach dawnych zasad, że i różnowierstwo wcale nie odznaczało się tolerancyą, że nie przebierało w środkach, a gdzie mogło, oddawało przeciwnikom wet za wet. Nie można więc bezwzględnie potępiać stronników katolicyzmu a z nimi i Miaskowskiego. Inna rzecz co do Jezuitów, tych dawno potępiły dzieje, jako takich, co w samolubnych, korporacyjnych widokach, sprowadzili dzikość i ciemnotę wyobrażeń, dziwactwo, egoizm i prywatę. Jeżeli zdołali jednak stać się wyrazem stronnictwa katolickiego, to tylko z tego powodu, że początkowo zupełnie różne od późniejszych zdawali się mieć cele i że istotnie wydali z pomiędzy siebie kilka nader celujących zdolności. Miaskowski nie był ani wychowańcem, ani zwolennikiem Jezuitów, kto wie nawet czy im nie wyrzucał po cichu zbytniego opanowania umysłu królewskiego. Wprawdzie niema na to dowodów w żadnym z jego utworów, ale można przypuszczać, że jako miłującemu dobro publiczne, mogła mu się nie podobać niezwykła przewaga pewnej pojedynczej korporacyi, która nieraz króla w sprzeczności ze sejmami stawiała.
Teraz kilka słów o Miaskowskim, jako o poecie panegirycznym.
Do pojęcia panegiryk, nauczyliśmy się przywiązywać znaczenie nizkiego i przesadzonego pochlebstwa; tymczasem tak nie jest. Nazwa ta, od łacińskiego panegyricus a greckiego Πανηγυρικός pochodząca, znaczyła mowę pochwalną i nic więcej, mogła więc zarówno oznaczać uczczenie zasługi, jak i pochlebstwo. Nie sam rodzaj poezyi, ale wartość poety jako człowieka, wyrokowała o znaczeniu moralnem utworu. To też jeżeli nazwaliśmy Miaskowskiego poetą panegirycznym, nie ma to więcej oznaczać, jak tylko rodzaj poezyi, który między innymi uprawiał. Bliższe dopiero rozpatrzenie samych utworów pokaże nam, do jakich panegirystów liczyć go należy.
Do rodzaju panegirycznego zaliczyłem i te utwory naszego poety, które, chwaląc nie osoby, ale pewne fakty, w szczegółowym podziale gdzieindziej miejsca znaleźćby nie mogły. Są to wiersze opiewające rozmaite ekspedycye militarne, dyplomatyczne, rozliczne komisye poselskie, sejmy agitujące się po myśli poety i t. p. Naturalnie poeta nie szczędzi tu pochwał; duma prawdziwie obywatelska ożywia go i unosi nieraz zbyt daleko w porównywaniu faktów; ale uczucie i żywy interes z jakim mówi o dokonanych, nadają tym utworom pewne ciepło i żywotność, daleką od dzikich pochwał późniejszych chwalców. Wprawdzie i tu tło mitologiczne obrazów nadaje nieraz dykcyi pozór nadętości; śmiesznie wyglądają nazwiska na ski lub wicz, idące za pan brat z bogami Grecyi; ale to zdawało się ówczesnym poetom koniecznym elementem poezyi, i jeśli gdzie, to w panegiryzmie ważną musiało zająć rolę.
W każdym razie panegiryzm o jakim tu mowa, był w zasadzie szczerem wylaniem uczucia i jako taki nie mógł przynosić ujmy ani epoce, ani poecie. Na nieszczęście większość podobnych utworów Miaskowskiego odnosi się do pewnych osobistości i nie zawsze istotnem uwielbieniem poety wytłumaczyć się może.
Chyliła się za Zygmunta III do upadku literatura polska, a chyliła się raz dlatego, że już posiew jezuicki zaczął pierwsze plony wydawać; powtóre, że pewne rody, nabrawszy niesłychanej przewagi w kraju, stawały się korporacyami, gromadzącemi wokół siebie zdolności i talenty. Zamiast ogólnego interesu, wspólnego wszystkim, wystąpiły partye, a naturalnie i literatura nie mogła w takim stanie rzeczy oddychać piersiami całego narodu, lecz przybrawszy barwę parcyalną, zeszła początkowo na chwalczynię naczelników stronnictw, następnie zaś na prostą służebnicę osób prywatnych. Cała jej bezsensowność późniejsza polegała na małości przedmiotów. Rozmaite prywatne osoby podnoszono do znaczenia bohaterów, a ich czyny do rzędu europejskich faktów. Jaka treść, taka forma. Język tedy ciemny jak noc, a sztuczny, stał się godnym przedmiotów, które opiewał. Znane to są rzeczy. Ten kierunek zaczął wyraźnie występować pod koniec panowania Zygmunta III. Powoli szczerość i złota czystość wyobrażeń poetycznych zacierała się w umysłach, patrzących na świat dworackiemi oczyma poetów, a im wyraźniej w łonie społeczeństwa występowały cele egoistyczne, tem więcej poczucie poetyczne jęło się krzywić, karleć, aż wreszcie na jego miejsce wystąpiło pochlebstwo, ubrane w szatę dziwacznej i zimnej erudycyi.
Rozpatrując z uwagą pisma Miaskowskiego, nie można nie dostrzedz, że i jego, mimo całego wrodzonego mu poczucia obywatelskiego, absorbują już cokolwiek zanadto pewne osobistości. Kierunek to czysto późniejszy.
Istnieje w tem jeszcze pewna miara, ale zawsze jest to pierwszy krok, ku upadkowi. Można już w poecie dostrzedz śladów dworowania. Pan Herburt np., siedząc w kozie po niefortunnej potrzebie guzowskiej, napisał gwoli własnemu pocieszeniu »Gadkę Fortuny z Cnotą«, na co Miaskowski odpowiedział swoim «Herkulesem niecierpliwym». Jest to dyalog, w którym występują Merkuryusz i Apollo. Pierwszy, ujrzawszy pana Herburta w kozie, pyta ktoby to był i przypuszcza, że to ów mąż.
…co lwa zewlekł z skóry
Co bił ogromne wieprze, byki, smoki
I skrzepł mu olbrzym, gdy go zdjął pod boki.
Jednem słowem przypuszcza, że to Herkules. Apollo wątpi, (zresztą bardzo słusznie) ale natychmiast powiada, że więzień wydaje mu się być kimś jeszcze znakomitszym i właśnie dlatego domyśla się w nim… Herburta! Dalszy ciąg rozmowy idzie o tem, jako Herkules dał się usidlić Omfalii, jako folgował białogłowom, a po trochu i rozpuście, a pan Herburt nie — z czego wniosek, że ten ostatni wyższy jest od doryckiego bohatera.
Pochlebstwo jest tu tem grubsze, że Herburt był zaciętym rokoszaninem. Wprawdzie w «Rozmowie Fortuny z Cnotą» rehabilitował się z przeszłości, a zupełny żal objawił w liście pisanym do króla r. 1613 «na konferenckim sejmie, co go ino trzy niedziele były». Możnaby tedy tłumaczyć Miaskowskiego, że o nawróconym już Herburcie pisał; ale w każdym razie ta uniżoność i zmienność ostatniego, bynajmniej nie dowodziła w nim Heraklesowych przymiotów.
Gdzieindziej znów, w zupełnie już panegirycznym sensie, woła poeta:
Herburcie wielki, mojej słońce Muzy! i t. d.
Do większych utworów panegirycznych należy «Łódź opaleńska», wiersz pisany na uczczenie wjazdu Opaleńskiego na dyecezyę poznańską. Był nawet wiersz ten osobno drukowany. Mimo pochwał i mitologii, znać tu godność osobistą, jest pewien rodzaj powagi, wyłączający płaszczenie się. Poeta przesadza w wielu miejscach, ale gdzieniegdzie poucza nawiasem biskupa, jakim ma być, jeżeli chce zyskać miłość i cześć u ludzi. Za to ze względu na język utwór ten przypomina czasy późniejsze. Dziwna zawiłość i pretensyonalność dykcyi, a nawet sam układ, zbliżają go do epoki upadku.
«Ecloga na wjazd jaśnie wielebnego pana, jego m. ks. Wawrzyńca Gembickiego», jest panegirykiem pierwszej wody, prowadzonym w formie dyalogu przez osoby mitologiczne. Tyrsus i Amintas rozmawiają o wjeździe, przesadzając się na zimne pochwały biskupa. Już w samej formie utworu leży dziwactwo. Mało gdzie tak jak tu, przebiera miarę Miaskowski. Pomimo, że tytuł objaśnia o czem będzie mowa w dalszym ciągu poematu, niepodobna od pierwszego razu zrozumieć, tak dalece greckie akcesorya przeważają i zaciemniają ogół rzeczy. Jest to na czysto we wirgiliańską formę eklogi, wrzucona treść chrześcijańska i współczesna; koloryt, porównania i wszystkie cechy zewnętrzne pozostają Wirgiliuszowe. Własnością autora jest chyba naciąganie pojęć wprost przeciwnych.
Nie w tem jednak rzecz, czy i ile ma owa ekloga wartości poetycznej; chodzi głównie o to, że tu już Miaskowski występuje jako hołdujący tyle zgubnemu zwrotowi ducha poetycznego. Mimo takich wzorów jakie miał w Kochanowskim, a bliżej jeszcze w Symonidesie, mimo, że uwielbiał ich i pilnie studyował, nie mógł się oprzeć nowemu prądowi. Miaskowskiego stanowisko jest więc, jak widzimy, graniczne: jedną stroną twarzy patrzy w epokę złotą — na drugiej, obróconej w przyszłość, nosi już nieznaczne ślady zepsucia, i choć w większej części swych utworów do czasów Kochanowskiego należy, daje jednak świadectwo, jak ogólny stan społeczeństwa wypiętnować się musi na każdym, choćby najsamodzielniejszym umyśle.
W tym samym rodzaju co powyższe utwory jest: «Nekrolog prymasa Bernata Maciejowskiego» i «Dyalog o księdzu Kasprze Lindenerze». Tu także zaliczam wiersze okolicznościowe, pisane na śluby, wesela lub pogrzeby sąsiedniej szlachty. Różnią się one jednak tem od późniejszych panegiryków, że poeta nie występuje w nich jako urzędowy chwalca, ale raczej jako sąsiad lub przyjaciel niesie rymy sąsiadom lub przyjaciołom. Pochwał nie szczędzi, ale w śmieszność nie popada nigdzie. Jak powiedzieliśmy, zrobił dopiero pierwszy krok na tej drodze.
Pojmując rozmaite drobne wierszyki, odnoszące się do znajomych i przyjaciół poety, a nawet i do życia domowego, miejsc lub drobnych wypadków, musimy jednak zwrócić uwagę na wiersz napisany z okoliczności opuszczenia Włoszczonowa na Mazurach, gdzie Miaskowski od r. 1603 do 1607 przebywał. Śliczny to utwór, pełen rzewności, owiany mglistym urokiem tęsknoty. Poeta żegna i nizki domek, w którym mu cicho płynęło życie, i stawki, i ogrody, i lichy wirydarz, po którym chodząc układał pieśni, i nakoniec sąsiadów, duchownych i lud prosty. Dużo zacności ziemiańskiej przebija tu z każdego wiersza, a lubo całość nie jest wolna od mitologii, nie razi to jednak, bo te pojęcia bywały u ówczesnych poetów niemal z mlekiem wyssane i tylko przebranie miary może obniżać wartość podobnych utworów; «Waleta włoszczonowska», trzymana w tonie spokojnym, prawie rezygnacyjnym, pozostanie zawsze jedną z perełek sielskiej liryki polskiej.
Cytujemy kilka strof:
Żegnam poddane rzewliwe rzewliwy,
Przeciwko którym jeślim nie pierzchliwy,
Anim był ciężki ornym wołom w pługu,
Uchodząc długu.
Żegnam cię Rybski, mój poczciwy Stachu,
W któregom jadał często ja chleb gmachu,
Bądź to wezwany do twoich więc gości
Z całej miłości.
Bądź żebym płód ci z nieba darowany
W pieluchach doniósł do zbawiennej wanny
I odniósł śliczne matce zaś na łono
Dzieciątko ono.
Żegnam i ciebie, gąbiński kościele,
Kędym nabożnych widział ludzi wiele
I słyszał w niebo przy ofierze drżący
Głos ich gorący.
Wszystko cośmy dotąd o Miaskowskim powiedzieli, odnosi się więcej do ducha jego utworów, jak do ich wartości poetyckiej. Zdanie nasze w tym przedmiocie wypowiemy na następnych kartach, przy ocenie utworów jego religijnych. Natomiast zwracamy uwagę czytelnika, że żaden niezawodnie z poetów ówczesnych tak doskonale nie odbija swego czasu, jak Miaskowski; od spraw politycznych, dotyczących całego ogółu, aż do prywatnych stosunków blizkich mu osób, wszystko znajdowało współczucie lub niechęć w jego sercu, a słowa pochwały lub nagany w ustach. Epoka owa, pełna świetnych wspomnień, a jednak chyląca się do upadku, odbija się tem wyraźniej w Miaskowskim, że i jego działalność literacka ma prawie podobne znaczenie, jako faza przejściowa do epoki makaronicznej.
Lecz o ile w wierszach politycznych zbytnie sadzenie się na wymowę i skłonność ku opiewaniu osób, przypomina nam schyłek XVI w., o tyle utwory religijne Miaskowskiego stoją jeszcze na wysokości dopiero co minionych czasów. Są to najcenniejsze perły jego muzy. Natura ta spokojna, uczuciowa, łagodna nie miota się w nich oburzeniem, nie unosi gniewem, ale modli się lub rozpamiętywa. Strudzony kłopotami codziennego życia, zasiada w ganku swojego domku, mrucząc pacierz wieczorny i ze łzami wodzi oczyma po szarzejącym widnokręgu. Kto wie? — może dzwonek kościelny w Gąbinie, może trzoda wracająca z pola, może smutna pieśń ludowa lub senny bocian na gnieździe zwraca myśl jego ku Stwórcy. Ave maris stella! szepczą wówczas usta poety, a z serca poczyna mu płynąć nuta jednego z owych psalmów, o których to Herburt mówi, że chyba je anioł pisał.
Pieśni religijne Miaskowskiego i dlatego jeszcze górują nad innemi, że wysokie poczucie rytmiczności, owa, jeżeli rzec można, śpiewność jego, zbyt niestosowna nieraz dla przedmiotów treści zewnętrznej, tam gdzie chodzi o podmiotowe wylanie uczuć jego duszy, dodaje jeszcze pieśniom miłej harmonii i uroku. Nie znam np. w pieśniach kościelnych polskich nic wdzięczniejszego, tak co do formy jak i treści nad «Jasłeczka nowonarodzonego Jezusa Boga Przedwiecznego»[3]. Pominąwszy sam układ metryczny, wybornie odpowiadający melodyi pieśni kolędowych, ileż na przykład prostoty i ciepłego uczucia przebija się w następnych słowach:
O dziecię święte, małyby był Tobie
Salomonów, choć złoty
Sławny pałac roboty.
Tyś podłą stajnię gmach obrało Sobie.
Próżną chwałą świat chory,
Niech się uczy pokory.
Porównaj tryumf na niebie wesoły,
Z nowemi łzy na ziemi
I z pieluszki podłemi.
Ale gdy to się rozdzieli na poły,
Pieśń Boga czci przed wiekiem,
Płacz go czyni człowiekiem.
Czuli pasterze, wam najprzód zbawienną,
Skrytą w wieczności lesie,
Anioł nowinę niesie.
Pospieszcież niźli pochodnię jutrzenną
Bystre słońce pogoni
I Panu się pokłoni.
W dalszym ciągu mówi jako ono Dziecię ma wypowiedzieć kiedyś słowa wiary, miłości i nadziei, jako trzej królowie murzyńscy, idąc za gwiazdą, schylają czarne głowy przed Jego majestatem. Potem następuje opis radości św. Józefa:
Ledwie się obrał staruszek sędziwy,
Co padłszy na kolana,
Bierze na łokcie pana,
Całując, łzami kropiąc takie dziwy.
I śpiewa jako w białem łabędź pierzu;
Już umieram bezpiecznie,
Kiedy widzę że wiecznie
Pan z krwią Swoją trwa zawsze w przymierzu.
Dziś trudniej zrozumieć owe uniesienia religijne, porywające niemal aż do zachwytu dusze ówczesnych poetów. Można jednak powiedzieć, że poezya religijna u nas bardzo licznie i przez najcelniejszych poetów była uprawiana. Jan Kochanowski pierwszy rozgłos zawdzięczał owemu wspaniałemu hymnowi religijnemu: »Czegóż chcesz od nas Panie»; Szarzyński przemodlił się całe życie; pisał poezye religijne Grochowski, pisali Rybińscy i t. d. Były to czasy uczucia religijnego, nie dziwna też, że w pieśniach pobożnych z owej epoki widać głębokie przejęcie się przedmiotem, że nie pół, ale cała dusza wychyla się na świat z modlitwy, niby kwiat rozkwitły. Ginie nawet, jak to mamy dowód u Miaskowskiego, w takich razach charakter polemiczny lub krytyczny, i to stanowi wdzięk największy. Nie idzie tu już o kościół, tylko o czyste uczucie religijne — nie paszkwil więc, ale pieśń natchniona, Dawidowa płynie ku niebu. Miaskowski celuje tem właśnie, że jego utwory tyczące się Boga, są wolne od wszelkiej myśli światowej. Żaden z naszych poetów nie dobierał tak prawdziwie nieziemskich barw i świateł. Są to pieśni do najwyższego stopnia idealne; samo w nich uczucie owinięte we mgłę słów; ani jednego pyłku ziemskiego. Przebija się w nich indywidualność marząca o smutku.
Różni się bardzo Miaskowski od Kochanowskiego, różni się także od Sępa. Kochanowski więcej podziwia Stwórcę; Szarzyński więcej się w Nim zatapia i rozmyśla; autor Jasłeczek, niby dziecię nieumiejące sobie zdać sprawy z wrażeń, kocha Go tylko całą duszą. Pieśń Jana z Czarnolesia wspanialsza, a spokojniejsza i świadomsza siebie; znać tu potężny talent, władający z wiedzą swymi środkami. Dusza wielka, czysta jak łza, z pełną równowagą moralną, widzi wszędy błogi majestat Boży i chyląc przed nim czoło, czci go w równie wielkich słowach:
»Kościół Cię nie ogarnie, wszędy pełno Ciebie«.
Do utworów będących wyłącznie modlitwą, należą w powiększonem wydaniu Rossowskiego z r. 1622 następujące: I. Antyfony adwentowe i Hymna na adwent; II. W dzień świąteczny do Ducha św.; III. Elegia pokutna; IV. Psalm szósty pokutny; V. Elegia pokutna do Najświętszej Panny i Matki; VI. Pacierz, Pozdrowienie anielskie i Dekalog, które to ostatnie razem całość stanowią. Naturalnie, zgodnie z zakresem naszej pracy, wymieniamy tu tylko większe lub znakomitsze utwory, pomijając w szczegółowym rozbiorze i takie nawet, jak «Antyfony adwentowe» lub «Hymna na adwent». Są to wszystko krótkie pieśni kościelne, może do śpiewu dla ludu przeznaczone i dlatego odznaczające się głównie prostotą.
Pieśń: «W dzień świąteczny do Ducha św.«, pisana była zapewne pod wrażeniem świeżo agitującego się rokoszu, na co naprowadzają następne strofki:
Sam ty uśmierzysz tak zgniewane morze,
Gdy wiatr domowy biały żagiel porze
I piasek kotwi nie cierpi i wały
Pędzą na skały.
Jakkolwiek w przedostatniej zwrotce znajduje się wiersz: «Będziesz-li ty chciał, i Mahomet pierzchnie» — nie można jednak wnosić, aby cały utwór powstał na intencyę wyprawy mołdawskiej lub chocimskiej, znajduje się bowiem już w wydaniu Bazylego Skalskiego, które wyszło w roku 1612, zatem na kilkanaście lat wcześniej.
Największą zaletą tej pieśni jest, częsty zresztą u Miaskowskiego, wysoki polot fantazyi.
W «Elegii pokutnej», autor, jak ongi Dawid, wspomina na winy swoje, błagając przebaczenia. Bardzo jest artystyczny układ tej pieśni: przyciśnięty ogromem grzechów, poeta już prawie wątpi o przebaczeniu. Nagle na łysym wierzchu Golgoty spostrzega krzyż. Ów krzyż, zjawiający się w ostatniej chwili przed oczyma zwątpiałego poety, myśl to zaiste, lubo często eksploatowana, zawsze jednak głęboko poetyczna. Podnoszą jeszcze wrażenie następne słowa, zwrócone do Chrystusa, które uważam za najpiękniejsze w tej pieśni:
Głowęś nakłonił, abyś mnie całował,
Bym jeno za grzech serdecznie żałował;
Ręceś rozciągnął, abyś mnie obłapił.
Bym jeno sam się do Ciebie pokwapił;
Że mnie doczekasz, dałeś przybić nogi,
Abym do Ciebie przystąpił bez trwogi;
Żebym Ci ufał i serce otworzył,
Bym ja też jeno serce-ć swe ukorzył.
Takie połączenie plastycznego opisu męki Chrystusowej z duchowymi jej skutkami, oprócz niezmiernie sympatycznego uroku, ma jeszcze zaletę wysokiej oryginalności.
Pominąwszy «Psalm szósty pokutny», jako mniej zasługujący na uwagę, przechodzimy do «Elegii pokutnej na cześć Najświętszej Panny i Matki». Jest to najdłuższy z religijnych, bo przeszło pięćset wierszy liczący poemat. Autor rozpatruje całe życie Matki Boskiej i wszystko co się z tem życiem łączy. Opowiadanie przeplata się modlitwą. Piękny i szeroko malowany jest tu obraz Wniebowzięcia Najświętszej Panny; język trudny, mnóstwo nazw biblijnych i niejasność wysłowienia, odbierają utworowi temu w oczach dzisiejszego czytelnika wiele powabu. Wadą jest brak jednolitości w treści i częste zbaczanie od przedmiotu. Poeta drobiazgowo maluje narodzenie, młodość, sprawy i mękę Chrystusa, mówi o Św. Józefie i o Maryi Magdalenie. Ma to wszystko niby wyjść na większą chwałę Matki Boskiej, podnosząc jej udział w sprawie odkupienia; ze względów artystycznych jednak, odrywając uwagę od głównego przedmiotu, psuje całość i grzebie treść pod masą często niepotrzebnych akcesoryów.
Jest to ogólna wada Miaskowskiego, że jak treść głównego przedmiotu poświęca ubocznym, wysuwającym mu się z toku myśli kwestyom, tak nieraz układ gramatyczny gwoli rytmicznemu zmienia. Rozpisuje się o tem i Rymarkiewicz, ale pociesza się myślą, że wszyscy poeci owych czasów nie mieli jeszcze pojęcia «o wiązaniu obrazów w jasną architektoniczną całość». Zdaniu temu zaprzeczylibyśmy, przynajmniej odnośnie do Kochanowskiego, w którego utworach każde słowo wydaje nam się być konieczną, dopełniającą ogólnej budowy cegiełką.
W każdym razie Kasper Miaskowski, więcej jak inni, choruje na tę wadę, i dlatego może krótsze jego wiersze, gdzie z natury rzeczy nie można się było uwodzić zbyt bujnym wpływem pojęć, o wiele celują nad innymi. Do takich krótkich a celujących utworów zaliczam: «Pacierz, Pozdrowienie, Credo i Dekalog». Śliczne są to rzeczy, owiane dziwnie wdzięczną rezygnacyą, pełne cichej tęsknoty, a prawdziwe i serdeczne. Odznaczają się przytem niezwykłą łatwością języka i ozdobnem wyrażeniem. Kogóż naprzykład nie zajmie początek pozdrowienia, który tak brzmi:
Panno, bądź zdrowa
Wiecznego słowa!
Boś sama godna
I w łasce do dna
Brodzisz, o gwiazdo
Złota, gdy gniazdo
Różane w Tobie
Pan usłał Sobie.
Równie piękne są ustępy w pacierzu:
O Ojcze w niebie!
Niechaj brzmią Ciebie
Po wszystkie lata
Języki świata!
A Twoje skronie
W świętej koronie
Niech wszyscy znają
I upadają
Kolana obie
Królu ku Tobie.
Julian Bartoszewicz powiada o tych utworach, że godnie mogłyby się pomieścić w każdej polskiej książce do nabożeństwa. Nietylko zgadzamy się na to, ale sądzimy, że zastąpiłyby w nich z korzyścią wiele wierszowanych modlitew, po części zimnych, a po części nie mających sensu.
Do drugiego podziału w kierunku religijnym, zaliczyliśmy pieśni, których charakterem jest pobożne rozpamiętywanie. Pieśni te i liczbą i objętością znacznie przewyższają poprzednie.
Wspomnieliśmy już, o ile właśnie rozpamiętywanie przypadło najwięcej do charakteru Miaskowskiego. Jest to niby podwójna pociecha, jaką poeta rozświeca sobie mozolne a smętne ścieżki życia. Podwójna, mówimy, bo jeżeli w pieśniach radosnych, jak np. Jasłeczka, Szopa zbawienia i t. p. niknie smutek poety wobec nadziei, to znowu boleść koi się wspomnieniem na męki, jakie wycierpiał Chrystus. Trzeba było mieć tyle wiary co Miaskowski, żeby w tych odległych wspomnieniach tak utonąć całą duszą. Bywał jednak poeta wówczas szczęśliwy. Na skrzydłach zbudzonej miłością wyobraźni biegł aż do owej Szopy zbawienia, gdzie dziecię leżało na wiązce siana. Gwiazda uczucia świeciła mu, jak niegdyś królom arabskim, a przestrzeń i czas nikły, zwyciężone mocą fantazyi. Rzekłbyś, że był tam, że widział Dziecię, pieścił je i płakał nad niem z radości.
Z jakąż niewypowiedzianą miłością zachwyca się Dziecięciem naprzykład w następnych słowach:
Pilne po nim oko chodzi,
Które każdy członek wodzi,
Dziwnie śliczny. Tak leliją
W jeden z różą wianek wiją.
Złoty tenże włos kręcony,
Kędzierzawy wierzch toczony,
Oczy obie by rubiny.
Zadziwiły cherubiny.
Malowane a jagody[5]
Właśnie jako znak pogody,
Rumiane nam słońce daje
W wieczór, albo gdy dzień wstaje.
Nad purpurę śliczne wargi,
Która zdobi perskie targi,
Piersi mlekiem, rączki śniegiem,
A nóżki chcą chodzić biegiem.
«Rotuły na narodzenie Syna Bożego», dedykowane Wawrzyńcowi Gembickiemu (w. kanclerzowi) jedynym są poematem religijnym, gdzie osoby i nazwy mitologiczne nietylko nie psują całości, ale nawet wiele jej wdzięku dodają. Muzy, dowiedziawszy się o narodzeniu Chrystusa, biegną do Betlejem i nad jego kolebką śpiewają Rotuły (pieśni w kółko wracające się). Piękna to myśl, bo raz wyobraża pogaństwo składające cześć nowej nauce, a powtóre muzy, jako przedstawicielki sztuk pięknych, u kolebki Chrystusa są niejako symbolem przyszłej Jego chwały. Ostatnia pieśń w Rotułach, czyli śpiew Kaliope, jest przeróbką z Eklogi IV Wirgiliusza, do czego i sam autor się przyznaje. Przeróbka jednak w wielu miejscach zakrawa na dosłowne tłumaczenie.
Tak np. od wiersza 32 słowa Kaliope:
A skoro dojdziesz bohaterów chwały
I weźmiesz z łukiem twego ojca strzały,
Powoli biały role kłos odzieje,
Jagoda ciernie, miodem dąb spotnieje.
Chciwości przecie dawny znak zostanie,
Bo i pruć wałów okręt nie przestanie,
I wkoło grodów pójdzie mór czerwony,
I ostrym krojem suć będą zagony.
są ścisłym choć pięknym przekładem z Wirgiliusza:
»At simul heroum laudes et facta parentis« etc.
Pomimo tego reszta pieśni w Rotułach i sam ich pomysł są inwencyi Miaskowskiego, a rozmaitość myśli, bogactwo w układzie metrycznym, żywe uczucie i fantazya, zawsze zapewnią im niepoślednie miejsce między poematami religijnymi naszej literatury w XVI i XVII stuleciu. «Historya na godziny kościelne rozdzielona, gorzkiej męki i okrutnej śmierci Jezusa Boga wcielonego» jest całym poematem, którego pojedyncze ustępy tytułowane są: Jutrznia, Godzina pierwsza, trzecia, szósta, dziewiąta, Nieszpór, Completa i Altera autem die. Opisowy charakter nie wyłącza tu wcale uczucia oburzenia, żalu, litości lub zgrozy, które poeta wypowiada przez usta przytomnych męce Chrystusowej osób. Szczególniej skargi Maryi Matki i Maryi Magdaleny, doskonale odpowiadają charakterowi tych postaci.
W cudnych słowach Magdalena wypowiada swą boleść. Nigdzie nie znaleźliśmy tyle tkliwości, tyle dziewiczej delikatności uczucia, co w tym ustępie. Zwracamy szczególniej uwagę na język, który subtelnością i siłą zdaje się jakby z ostatnich czasów pochodzić:
Teraz co pocznę? — gdzie oczy zwrócę?
Czemu dni moich z tobą nie skrócę?
I niedaleko mogiły twojej
Z napisem słup mój wyryty stoi:
Tu przy swym Mistrzu kości złożyła,
Ta, która głosem jego ożyła;
A iż żywego tak miłowała,
Grób też przy grobie jego obrała.
Cały ten utwór tem bardziej dzisiejszemu czytelnikowi może się podobać, iż niema w nim owej erudycyi mitologicznej i kościelnej, dziś dla większej części osób zupełnie niezrozumiałej. Przystępując jednak do czytania utworów z dawnych czasów, trzeba raz na zawsze wyrzec się sądzenia poetów wedle prawideł dzisiejszego smaku i dzisiejszego języka. Pamiętajmy jak dalece różnią się od naszych pojęcia pisarzów niedawnej jeszcze, bo Stanisławowskiej epoki. Uczucie i fantazya, których objawem na zewnątrz jest poezya, nie odrazu mogą trafić na odpowiednie sobie i prawdziwe drogi. Epoki przeszłe przedstawiają zwykle odmienne, mniej lub więcej szczęśliwe chwile w poszukiwaniu owych dróg. Zresztą w ciągu wieków zmienia się treść życia społecznego, rozszerza się zakres pojęć umysłowych, a przez to i język nowsze i właściwsze musi przybierać formy. Żeby zrozumieć poetę z czasów jagiellońskich lub z okresu Wazów, należy przypomnieć sobie, że cała ówczesna swoboda myśli, wszystkie pojęcia ze sfery sztuk pięknych, wiedzy, słowem wszystko co wówczas składało tak zwaną umysłową humanitas, było bezpośredniem następstwem puścizny po czasach starożytnych. Sam Kościół nawet, który przecież z natury swej winien był przestrzegać czystości pojęć chrześcijańskich, nie mógł się oprzeć ogólnemu prądowi. Wspomniawszy takie czasy jak Leona X, ze zdziwieniem można się pytać: Jowisza-li posąg, czy krzyż Chrystusów większą odbierał cześć na Watykanie? Klasztory u nas zarówno dawały młodzieży uczącej się wykształcenie kościelne, jak i mitologiczne. Z tego to wyrodziła się, w chwili upadłego smaku, owa dziwna mieszanina pojęć i nazw biblijnych z mytycznemi, a raz przebrana miara, przyprowadziła do takich niedorzeczności w poezyi, jakich pełno mamy w końcu XVII i połowie XVIII wieku.
Zresztą Miaskowskiego jeszcze o zbyt wielką przesadę obwiniać nie można; co się zaś tyczy jego erudycyi kościelnej, ta nie może być uważaną za chęć popisania się lub próżność, niema jej bowiem w pieśniach świeckich, a w kościelnych, zwłaszcza w tych, w których poeta opiewa jakieś wydarzenie ze starego albo nowego testamentu — jest rzeczą zupełnie odpowiednią i przystojną.
Słuszniejszy jest zarzut czyniony Miaskowskiemu, co do dziwnych i zgoła zaciemniających sens przekładni. Prawda, poeta dopuszcza się ich często, nie robi tego jednak dla mniemanej uroczystości dykcyi, jak to później robiono. Jakiś pisarz z końca XVII lub początku XVIII wieku mógł mniemać, że wyrażenie: «Wielki palestyńskiego hetman Jozue szeregu» wyda się piękniejszem i uroczystszem jak inne, naturalniej wypowiedziane; ale Miaskowski, odznaczający się prostotą, nie starał się być nadętym. Przekładnie u niego pochodzą z innej, leżącej w jego duszy przyczyny, która ostatecznie na zaletę mu wychodzi. On pierwszy u nas zrozumiał muzykę słowa; czuł, że w poezyi, obok treści i formy, winno być jeszcze coś takiego, coby zarówno obie dopełniało. Każda pieśń jego ma zarazem właściwą sobie nutę. Miara i akcent były mu formą dla owej melodyi, która przebija się w każdym jego wierszu. Niektórych jego miarowo stopowych rytmów nie zaparłby się najśpiewniejszy z naszych dzisiejszych poetów, Zaleski; z dawnych nikt go nie doszedł, nikt mu nie wyrównał. Ucho jego, nadzwyczaj drażliwe na ilość i układ akcentów, nie dozwalało najmniejszego zboczenia w tym względzie; wolał raczej ze szkodą jasności przełożyć wyrazy, jak np. w cytowanym już przez nas wierszu: «Malowane a jagody».
Po tych kilku uwagach, wypowiedzianych dla łatwiejszego zrozumienia ducha i formy utworów Miaskowskiego, wracamy się do dalszego rozbioru pojedynczych jego pieśni: «Łotr Dyzmas, albo Hymna na niego», dedykowana ks. Franciszkowi Łąckiemu, który naówczas był sufraganem włocławskim, powstała zapewne wtedy, kiedy poeta mieszkał we Włoszczonowie. Z Łąckim mogły go łączyć stosunki przyjazne, a przynajmniej jeden sposób myślenia, gdyż sufragan był, według Damalewicza, (Vitae Episc. Vlad.) nader gorliwym katolikiem i niszczycielem różnowierstwa. Rzecz to pisana na zimno, a w niektórych miejscach ciemna. Zwłaszcza w końcowych czterech wierszach trudno doszukać się myśli. Charakterystyczną jest także dedykacya, która niezmierną uniżonością przypomina późniejsze czasy nieszczerej dworności:
»Łotr łotra ja posyłam cny biskupie tobie«.
Jeszcze mniej zalet ma wiersz: «Na Kalwaryą p. Mikołaja Zebrzydowskiego». Dziwna rzecz! Miaskowski, jak wiadomo gorliwy katolik, był zaciętym nieprzyjacielem rokoszu, a jednak tu i owdzie można dostrzedz stosunków łączących go z przywódzcami tegoż rokoszu. Jeszcze stosunek z Herburtem łatwiej zrozumieć: Herburt był potrochu literatem, miał w Dobromilu własną drukarnię, zresztą, jak chce Rymarkiewicz (podług manuskryptu Rogalińskiego Vol. II), któryś z Miaskowskich był u pana Szczęsnego dworzaninem. Ale, że wiersz na Kalwaryę, pisany już po rokoszu, (w wydaniu Bazylego Skalskiego z r. 1612 jeszcze się nie znajduje) tak wynosi Zebrzydowskiego, trudno zrozumieć. Prawda, że wojewoda umarł katolikiem, że wiersz pisany był z okoliczności pobożnej fundacyi; niemniej jednak dziwne, że go pisał ten sam Miaskowski, który puszczał w świat epigramata na zjazd jędrzejowski, który napisał Dyalog o tym zjeździe i który nakoniec w Apologii na paszkwil powiedział:
Na ten rokosz zatrąbili,
By swój kaptur sposobili.
Jakże odmiennie od powyższego utworu przedstawia się następny, noszący tytuł: «Pielgrzym wielkanocny, albo rozmowa podróżnych z Jeruzalem do Emaus». Tu znowu słodkie wspomnienia o Chrystusie owładły duszę poety; wnet też ginie zimno, przesada, a wiersz toczy mu się z pod ręki pełny i potoczysty. Poemat ten, w formie dyalogowej prowadzony, sam jeden zapewniłby znaczne Miaskowskiemu miejsce między poetami religijnymi. Dużo tu ciepła i spokoju. Kleofas z Amaonem, idąc do Emaus, rozmawiają smutni o męce Pańskiej. Wątpliwość wkradła im się na dno duszy.
Ktoby rzekł kiedy, że ten umiera.
Co sam mogiły słowem otwiera?
mówi Kleofas. Na podobnych rozmowach schodzi im droga. Nagle wita ich idący pobocz pielgrzym:
Bóg z wami bracia; aleści smutni
I tak nad sobą widzę okrutni.
Pielgrzym natychmiast występuje w roli nauczyciela; umacnia ich w wierze i pociesza; — słowa jego łagodne są a głębokie. Wreszcie, zasiadłszy razem z nimi w Emaus do uczty wieczornej, łamie chleb i błogosławi. Nagle czoło jego okrywa się świetlaną gloryą. Podaje chleb towarzyszom:
A onym, jako ogniem wosk taje,
Tak im topnieją serca i oczy,
Gdy równą słońcu po ciemnej nocy
Twarz im okazał onę różaną
I zniknął — ci też zarazem. — Wstaną i t. d.
Dalsze słowa dopowiada chór; dopełnia on i objaśnia rzecz dziejącą się w dyalogu. Chór wprowadzony nader stosownie, bo nadaje to poematowi urok niezwykłej powagi. Owe uroczyste głosy malują nam niejako wrażenia, z których osoby działające nie mogą się spowiadać. Nie używano też chórów w dyalogach mających mniej wysoki nastrój, choć zresztą były potrzebne, bo większa część dyalogów opierała się na rozmowie, nie zajmując się wcale akcyą. Można to przynajmniej powiedzieć o misteryach, w których żywioł sentencyonalny przemagał — bo intermedya, jako oparte na konieczności i swawoli, trudniej mogły obchodzić się samemi słowami. I tu jednak akcya była raczej gestykulacyą. Otóż w misteryach akcyę opowiadał chór. Zresztą ani jedne, ani drugie prawie zupełnie nie były podobne do dramatu w dzisiejszem pojęciu. Mogły misterya z czasem, przy pomyślnych warunkach, wytworzyć dramat, ale już w XII wieku ściągnęły na siebie naganę kościoła, a w r. 1326 ustawą synodalną zupełnie zostały zakazane. Trudniej wytłumaczyć, dlaczego z intermedyów nie wykwitła w biegu czasu narodowa komedya, ile że żywioł, na którym się opierały był czysto swojski. Występowali w nich rybałci, klechy, dyabli, czarownice, gbury, żaki szkolne, a nawet typy szlacheckie. Z drugiej strony wiemy, że gawiedź chętnie patrzyła na one pocieszne, trefnym dowcipem zaprawione sztuki, lecz to może właśnie odbierało im urok w oczach klas wyższych, a oprócz tego dodatkowy charakter intermedyów nie dozwalał im rozwinąć się samodzielnie. Nakoniec komedyę, według naszego pojęcia, wytwarza tylko silnie rozwinięty żywioł mieszczański, który, jak wiadomo, po części był u nas obcy, po części w stosunku do innych klas społecznych za słaby.
Całym tedy rezultatem usiłowań dramatycznych były dyalogi, które w późniejszych czasach jedynie w szkołach jezuickich się przechowywały. Nie wszystkie jednak dyalogi pisane były na scenę i do takich zaliczamy Pielgrzyma wielkanocnego, co sam szczupły jego rozmiar dostatecznie wskazuje.
Pielgrzym dedykowany jest p. Andrzejowi z Bnina Opalińskiemu, biskupowi poznańskiemu; ile zaś musiał podobać się spółczesnym, dowodzi to, że żaden między utworami Miaskowskiego nie doczekał się tylu wydań.
Kończy zbiór pieśni religijnych Miaskowskiego «Chorągiew św. Agnieszki» i kilka pomniejszych, niewielkiej wagi utworów.
Łagodność i możnaby rzec pieszczotliwość, rozlana we wszystkich pobożnych rytmach Kaspra, zmusza nas do wystąpienia przeciwko zdaniu Maciejowskiego, jakoby Miaskowski większy był od Kochanowskiego natchnieniem, mniejszy zaś tkliwością serca, uczuciem i prostotą. Wogóle nie jesteśmy zwolennikami takiego sumarycznego, frazeologicznego oceniania poetów. Powyższe zdanie możnaby zarówno i odwrócić, a nietylko nie stanęłoby w sprzeczności z prawdą, ale nawet lepiejby się do obydwóch poetów nadawało. O ile Jan z Czarnolesia nie jest od Miaskowskiego niższy natchnieniem, o tyle ten ostatni nie ustępuje autorowi Trenów tkliwością serca, uczuciem i prostotą. Takie przekonanie wynieśliśmy przynajmniej ze sumiennego wczytania się w utwory Kaspra. Posłuchajmy co o nim mówi jeden z najgruntowniejszych jego komentatorów, Rymarkiewicz.
«Ale najrozleglejszym był dla niego (Miaskowskiego) zakres religijny, któremu też większą część rytmów swoich poświęca. Tu czy Szopę Zbawienia z pastuszkami i królami Wschodu nawiedza, czy też na Golgotę wstępując we łzach skruchy tonie, czy zmartwychwstałego odwiedza Chrystusa, lub Pielgrzymem wielkanocnym do Emaus zdąża, Miaskowski jest najtkliwszym, najrzewniejszym a może najszczytniejszym Zygmuntowskim poetą».
Niesłusznem jest także zdanie Maciejowskiego, kiedy mówiąc o pochwałach oddawanych Miaskowskiemu przez Loechowicza (Szkot, przyjaciel Miaskowskiego i pisarz) zarzuca pierwszemu brak swojskości, chwiejność i oziębłość na dobro ludzi. Trudno to nawet pogodzić z tem, co tenże sam Maciejowski powiada o nim gdzieindziej, przyznając poecie niezmierną na sprawy publiczne czułość, jak też rzeczywiście i było. Człowiek, którego tyle obchodziło wszystko co się wokół niego działo, który tylekroć w modlitwach swoich nie za siebie się tylko modlił, który nareszcie lubił lud wiejski i jako sam przyświadcza, dzieci — człowiek taki żadną miarą nie mógł być na dobro ludzkości obojętnym. W całym zbiorze jego pism nie znalazłem literalnie ani jednego słowa, coby powyższy zarzut usprawiedliwiało.
Odpierając z kolei niesłuszne zarzuty czynione Miaskowskiemu, musimy, pomimo szczupłego zakresu pracy naszej, wspomnieć choć kilku słowami o jego języku i sposobach wysłowienia. Wogóle za surowo sądzono Miaskowskiego, nawet i z tego względu. Wszystkie prace nad nim zarzucają mu zbytnią ciemność, zawiłość, mnogość archaizmów i dziwactwo. Prawda, że poeta ten trudniej się czyta jak nawet współczesny mu Grochowski, a o wiele niżej stoi od Szymonowicza; łatwo to jednak zrozumieć, bacząc, że poeta nasz, ciągle w domowych przebywając progach, nie kształcił się za granicą, nie ocierał się u dworu, znikąd tedy nie mógł zaczerpnąć ogłady i łatwości wyrażenia. Żył wprawdzie w stosunkach z ludźmi wykształconymi, ale zdaje się, że stosunki te były więcej piśmienne jak osobiste. Żywot przepędził na wsi, między prostym ludem, a niezbyt polerowną bracią szlachtą; ich też pisał językiem. Jak wiadomo, Wielkopolska odznaczała się zawsze przed innemi częściami kraju obfitością prowincyonalizmów, których wszystkie nawet oświecone klasy po dziś dzień tam używają. Otóż takie wyrazy jak: rumiony, dziwoki, darski, powienny, skamieć, potuszyć i t. p. uważam za prowincyonalizmy, zwłaszcza, że u innych poetów zgoła się nie spotykają[6]. Z tego punktu łatwo będzie wyjaśnić i to, że u Miaskowskiego starsze znajdują się formy językowe jak u innych, dawniejszych poetów. U ludu wielkopolskiego konserwatyzm niezmienionej mowy ojców, więcej się uwydatnia jak gdzieindziej. Jeszcze do dziś dnia używają tam w niektórych rzeczownikach liczby dwójnej (dualis), a księgi ziemskie wielkopolskie stanowią najcenniejszy materyał w badaniu przeszłości języka, zachowując formy czystsze i dawniejsze od innych współczesnych pomników. Miaskowski urodził się, żył i umarł w Wielkopolsce — to wszystko w krytyce winno być uwzględnione, tem bardziej, że poeta nieraz się wznosi ponad owe przeszkody. Nakoniec niepodobna nie zgodzić się z Rymarkiewiczem, że jeżeli owa odrębność językowa utrudnia nieco czytanie dzieł Kaspra, nadaje mu za to naówczas przymiot oryginalności.
Bądź co bądź, rozumieli go jednak i umieli cenić współcześni. Porównywano go do Pindara, nad czem szeroko rozpisuje się Maciejowski, dowodząc bez wszelkiej potrzeby różnicy jaka między nimi zachodziła. Dość przeczytać jednę odę Pindarową (w przekładzie Wiernikowskiego) lub zdanie o Pindarze Grodka (Initia histor. Graec. litterar.), aby dostrzedz, że niema między nim a Kasprem najmniejszego związku, chyba ten, że obaj są lirykami. Zresztą Miaskowski nie w mniejszem lub większem podobieństwie do Pindara ma wartość, ale w tem, że uczucie religijne ożywiające pierś jego było wyrazem całego narodu, że w pieśniach będących czystą modlitwą, już nie jako protestant, katolik lub aryanin, ale jako chrześcijanin się modli. Gdyby był zdołał w wszystkich utworach utrzymać się na owej wysokości, byłby niezawodnie jednym z pierwszych poetów, nietylko epoki, w której żył, ale wszystkich czasów poezyi polskiej. Miał do tego dane, bo potęgą fantazyi i darem poetycznego spojrzenia w przedmiot, przewyższał wszystkich spółczesnych, a na miłości nie zbywało mu także. Że się jednak tak nie stało, wina to trochę jednostronnego wykształcenia, a trochę i czasu, w którym wszelkiego rodzaju namiętności prywatne już zerwały wędzidło.
Kończąc naszą pracę, należy nam dorzucić kilka słów o wydaniach dzieł tego poety.
Całkowitych jest trzy. Najstarsze wyszło u Bazylego Skalskiego w Krakowie p. t: «Zbiór rytmów przez Kaspra Miaskowskiego spisany, w Krakowie Bazyli Skalski drukował Roku Pańskiego 1612». Wydanie to należy do wielkich rzadkości bibliograficznych. Rymarkiewicz wcale go nie oglądał. Jeden egzemplarz znajduje się w Bibliotece głównej w Warszawie; na odwrotnej stronicy karty tytułowej zawiera on herb królewski, a dalej nieco dedykacyę królewiczowi Władysławowi. Herburt niezupełnie słusznie zarzuca wydaniu temu wielką niepoprawność. Porównywując je z następnemi, nie dostrzegłem znacznych omyłek. Cały zbiór przedstawia średniej wielkości tomik, w formacie ósemki. Wydaniem tem zajmował się sławny wówczas ks. Hieronim Powodowski.
Drugie całkowite wydanie nosi tytuł: «Zbiór rytmów Kaspra Miaskowskiego, znowu przez Autora poprawionych, rozszerzonych i na dwie części podzielonych. Cum gratia et privilegio S. R. M. w Poznaniu w drukarni Jana Rossowskiego R. P. 1622». Wydanie rzeczywiście bardzo pomnożone, zawiera bowiem pięćdziesiąt różnych pieśni więcej, niż poprzednie. Do większych nowoumieszczonych w tem wydaniu należą: Łotr Dyzmas, Kalwarya Zebrzydowskiego, Hymn do św. Maryi Magdaleny, Chorągiew Agnieszki św., Na ogień gnieźnieński, Do Symona Szymonowicza i t. d. Korekta staranniej prowadzona jak w poprzedniem, co tłumaczy się tem, że poprawności pilnował sam autor, czcionki jednak gorsze jak u Skalskiego.
Trzeciem nakoniec wydaniem jest przedruk z poprzedniego Jana Konstantego Żupańskiego, Poznań 1855. Różnicy z Rossowskim niema żadnej, chyba ta, że dla trudności typograficznych zaniechano kreślowania a, poprawiono błędy i zmieniono gdzieniegdzie interpunkcyę. Ważne przy tem wydaniu jest studyum nad Miaskowskim Jana Rymarkiewicza. Trafnością spostrzeżeń, gruntownością i brakiem niepotrzebnej frazeologii, korzystnie różni się ono od poprzednich ocen tego pisarza.
Prócz tego wspomina Maciejowski, że rękopis poezyi Kaspra znajduje się w bibliotece ord. Zamojskich lit. Q. XI, Nr. 1115. Ma to być podobno rękopis, z którego tłoczono wydanie Bazylego Skalskiego.
Pytanie czy jest jakie stałe kryteryum do oceny powieści, tej najswobodniejszej formy, jaką tylko posiada literatura? Z roli naszej wypada nam odpowiedzieć, że jest, bo w przeciwnym razie na cóżby się zdało pisać recenzye, albo i studya krytyczne? Ale najprzód co to powieść sama? Dla ściślejszego jej określenia użyjemy maleńkiego porównania, a raczej przeniesiemy pewną prawdę naukową z jednej sfery do drugiej. Uczeni zajmujący się naukami przyrodzonemi twierdzą, że w naturze, tak między gatunkami pojedynczych królestw przyrody, jak nawet i między samemi królestwami niema przeskoków nagłych, ale istnieją pewne formy przechodnie, stojące na granicach i stanowiące niejako ogniwa, z pomocą których pojedyncze królestwa stanowią całość stworzenia. Otóż stawiamy kwestyę, czy podobne formy nie istnieją i w zakresie twórczości ludzkiej, i czy podobnem ogniwem między sferą twórczości artystycznej, a sferą twórczości naukowo-społecznej nie jest właśnie powieść, a najwybitniej powieść tendencyjna? Niepodobna nie przyznać, że dzisiejsza zwłaszcza powieść, jeżeli z jednej strony zachowuje artystyczną formę, to z drugiej, służąc pewnym celom niekoniecznie artystycznej natury, występując jako środek działania na umysły ludzkie, podnosząc często bardzo poważnie najżywsze kwestye społeczne, dotykając najpoważniejszych zagadnień, chyli się stanowczo ku ściślejszej dziedzinie społecznej. Wypada z tego, że powieść tendencyjną można uważać niejako za broszurę o artystycznej formie, dowodzącą pewnych zasad w sposób plastyczny, to jest na przykładach z życia wziętych. Jest to niby szyba wody, w której odbija się rzeczywistość; odbicie to jednak nie jest tylko biernem, bo pojawia się w niem pewna celowość, t. j. organiczność uwarunkowana osobistym poglądem autora. Ale właśnie niezmierna owa, jak w życiu samem różnostronność treści, nie dość ściśle oznaczona granica możliwości i nakoniec osobisty pogląd autora utrudniają nieskończenie krytykę.
Mimo tego, powiedzieliśmy już, że jest ona możliwa; wypada to z samego określenia powieści. Jeżeli zgodzimy się uważać powieść za broszurę społeczną o artystycznej formie, to przystaniemy i na to, że cenić ją należy: 1) ze stanowiska artystycznego (wartość artystyczna), i 2) ze stanowiska społecznego (wartość społeczna).
Ale wartości te, a zwłaszcza druga (społeczna) zależą prawie wyłącznie od osobistego autorskiego poglądu, dla którego oceny, nie dość zapewne przeciwstawić swój własny. Na to nie ma chyba innej rady, tylko ażeby krytyk przedstawiał zdrowy rozsądek większości — od którego dozy będzie znów zależna powaga samej krytyki.
Zatem wartość estetyczna i wartość społeczna powieści, brane na miarę zdrowego rozsądku ogółu — oto pierwotne i główne zasady krytyki powieściowej. Należy tylko rozwinąć szczegóły, które nie będą już niczem nowem. Powieść zadość czyni wymaganiom estetycznym, jeżeli odpowiada warunkom piękna, prawdy i dobra — warunkom społecznym, jeśli ma na celu pożytek społeczeństwa.
Dobro ze stanowiska estetycznego i pożytek społeczny nie są rzeczą tak dalece jedną, jakby to się na pozór zdawać mogło. Przez dobro rozumiemy te odwieczne, wrodzone i wszystkim dobrze znane wymagania moralne, na mocy których czujemy zadowolenie ze zwycięztwa cnoty a ukarania występku — pożytek zaś ma na celu pewne czasowe potrzeby społeczeństwa, uwarunkowane i stanem i okolicznościami, w jakich się społeczeństwo znajduje. Taka jest różnica po której ukazaniu możemy powrócić do przedmiotu głównego. Zatem ustalone zasady krytyki powieściowej są: 1) wartość estetyczna kategoryami: piękna, prawdy i dobra — i 2) wartość społeczna z jednym tylko podziałem: pożytek.
Krytyczna ta siatka zarówno może być stosowana do utworów większych rozmiarów, jak i do drobiazgu powieściowego, którego tak obfity połów można znaleść w naszej prasie peryodycznej. Tym razem, ku wielkiemu naszemu zadowoleniu, wpada w nią dość znaczna ryba — «Pan Graba».
Przedewszystkiem więc zwrócimy uwagę na zewnętrzną formę powieści pani Orzeszkowej. Autorka włada pięknym stylem i umie obrazowo wyrażać swoje myśli. Dowody na to złożyła w wielu poprzednich swych utworach, gdzie nawet więcej bywało stylistyki niżeli czego innego. Wogóle kobietom łatwo przychodzi forma. Ale forma stoi w bezpośredniej zawisłości od treści; można rzec nawet, że każda odrębna treść ma sobie właściwą, odrębną a przyrodzoną formę, w której jedynie daje się wyrazić dokładnie. Trafienie na najwłaściwszy ton, czyli jak kto chce, nutę, dla danego przedmiotu, stanowi nieraz o powodzeniu utworu, a łatwość trafiania na ową nutę może być poczytana za miarę talentu. W powieści p. t. «Pan Graba», akcya rozgrywa się na bruku miejskim, między ludźmi, których namiętności, chociażby najżywsze, miarkowane, szukają słów zgodnych z wymaganiami i tonem ich towarzystw. Takie warunki wymagają stylu wykwintnego, który tem jest trudniejszy, że mimo wrodzonej sobie komunistycznej barwy, powinien jednak być charakterystyczny, t. j. zachować w słowach i wyrażeniach każdej z dyalogujących osób wszystkie cechy i odrębności właściwe dla jej charakteru, temperamentu i usposobień. Wyłącza on zbyt wysoki nastrój w tonie, poetyczność, wzniosłość i zapał. Owszem częstokroć cały efekt, jaki się otrzymuje w scenach bardziej dramatycznych, polega na opowiadaniu ich bez uniesienia. Jedynem ujściem, które bujniejszy polot formy może sobie w powyższych warunkach otworzyć, jest refleksya autora. Nie zawsze jednak refleksya jest konieczną i powieść dobrze obchodzi się bez niej, jak tego mamy przykład w «Panu Grabie». Wogóle język autorki jest gładki i płynny, więcej jednak subtelny niż dowcipny. Rzadko znajdziesz w nim błyskotliwą grę wyrazów, która może ze względu na towarzystwo wchodzące do powieści byłaby wymagalna; — znajdują się jednak i takie miejsca. Kiedy np. p. Słabecka, typ ograniczonej matki, a przytem i niedołężnej, gubiącej wszystkie swe drobiazgi damy, wróciwszy z jakiejś wizyty i dowiedziawszy się o zaszłej podczas jej nieobecności śmierci syna, woła: „Où est mon fils?“ Córka odpowiada jej: „Vous l’avez perdù, maman!“ Ma to i po polsku i po francuzku znaczenie podwójne. Miejsca takie choćby po francuzku dziwny sprawiają efekt. Również cierpienia Kamilli, żony bohatera powieści, są opisane ze staraniem i subtelnością tem więcej zasługującą na uznanie, że łatwo tu było wpaść w melodramatyczność. Jednakże w rozmowach mężczyzn wchodzących do powieści, język powinien być barwniejszy. Takie zebrania hulaszcze nocne, przy świetle lamp, przy rozłożonych zielonych stołach, przy brzęku złota i kieliszków, w towarzystwie wyłącznie męzkiem, zatem i swobodniejszem, dają obfity materyał dla opisów. Na sennych pobladłych czuwaniem i wrażeniami gry twarzach, ostrzejsze kanty namiętności występują wyraźniej. Pewna rozbujałość towarzysząca takim posiedzeniom, efektowne łamanie się świateł i cieniów, rozgwar brzmiący w jednych salach i obok siebie cicha, senna, niewinna spokojność przyległych kobiecych pokojów, tworzą obrazy z natury wymagające barwistego, a przytem energicznego języka. W tych miejscach język autorki cokolwiek za blady. Za blady naprzykład w porównaniu z Alkadarem, w którym mimo właściwej Chojeckiemu rozwlekłości, zdaje się drzemać jakaś tajemnicza a potężna energia gwałtem tłumiona tylko obfitym potokiem słów autora. Nie można autorki bronić od zarzutu tem, że jest kobietą, bo, co na pochwałę pani Orzeszkowej wyznać należy, tak pomysł jej, jak i sposób pisania, zwłaszcza w ostatnich powieściach, mniej jest kobiecy niż innych naszych autorek. A przytem p. Orzeszkowa zna dobrze nietylko piękną ale i brzydszą połowę naszego społeczeństwa.
Zwracamy uwagę miłośnikom formy na jeden szczegół stanowiący charakterystyczną cechę talentu pani Orzeszkowej.
Autorka na wzór malarzy szkoły holenderskiej, celuje i lubuje się w tworzeniu akcesoryów, a szczególniej akcesoryów należących do towarzyskiego komfortu. Potrzeba na to mieć dużo smaku. Jakiś dowcipniś nazwał tę łatwość malowania drobiazgów — sprytem tapicerskim. Rzeczywiście nikt tak nie mebluje pokojów, nikt z takim przepychem nie ubiera ani czesze swoich bohaterek, jak pani Orzeszkowa. Pamiętamy np. w powieści p. t. «W klatce», opis mieszkania pani Klotyldy Warskiej, we wsi Jodłowej, czy jak się tam nazywa. Każdy mimowoli musi sobie powiedzieć: «Pani jak pani, ale fotele! co za fotele! a firanki! a obrazy, a marmury! a bronzy!» Oznacza to dobre serce, tak nie żałować na wygodne życie bohaterom i bohaterkom, a przytem nie jest to grzech przeciw estetyce. Wymyślność ta akcesoryów i drobiazgowość ich w opisie w mniejszych utworach psuje wprawdzie proporcyę, a nawet prowadzi do śmieszności; w większych za to opowiadaniach, zwłaszcza w opowiadaniach z życia wielkiego świata, jak np. «Pan Graba» — podnosi plastykę miejsca i osób.
W «Panu Grabie» mniej jednak zwracała uwagi autorka na formę niż na treść samą. O języku można powiedzieć, że nie razi niczem, ale się też niczem nie odznacza. Gładki! — oto wszystko. Tylko w scenach gdzie występuje Celina Klońska, mile nas uderza pewne serdeczne ciepło i naiwność, dochodząca w chwilach żywszych wzruszeń do szlachetnej i podniosłej prostoty.
Wogóle w «Panu Grabie», a zwłaszcza pomysły pojedynczych scen przewyższają ich ekspozycyę. Sceny takie jak Celiny Klońskiej z mężem, lub ordynatem Zrębskim, jak śmierć Słabeckiego, jak rozmowa Graby z żydem Widgerem, są pomyślane znakomicie. Szkoda nawet, że w ekspozycyi ich przebija więcej łatwości pisania i wykształcenia umysłowego autorki, niż wrażliwości artystycznej.
Nakoniec, co do poprawności języka, możnaby wytknąć niektóre, nieliczne zresztą usterki. Tak np. forma «lubiałem», której wszędzie używa pani Orzeszkowa, jest błędna. Forma częstotliwa słów występuje wprawdzie ze spójką a, ale od słowa «lubić», forma częstotliwa nie istnieje i t. d.
Teraz pomówimy o powieści pani Orzeszkowej ze stanowiska prawdy artystycznej. Chodzi o to, czy charaktery występujące w opowiadaniu nie wychodzą z granic możliwości, i czy raz postawione, utrzymane są z prawdą psychologiczną przez cały przebieg zdarzeń? Zajmiemy się głównie panem Grabą, grupując koło niego inne mniej ważne postaci. Pan Graba jest to łotr, należy zatem do szeroko rozrodzonej po powieściach familii charakterów czarnych. Ale to łotr pojęty w nowszy sposób. Zdarzało się często, szczególniej w dawniejszych powieściach, że kiedy uwzięto się malować kogoś na czarno, to powstawał złośliwy i demoniczny charakter, ale przytem łotrowski z zamiłowania. Bywał tak straszliwy, że aż się sam siebie bał, a spełniał złe dla zła — coś niby jak sztuka dla sztuki. Pan Graba jest nieco innego kalibru. Nie jest to rozbójnik z bajki wietrzący krew i rzucający się ze słowami: «świeża dusza jest!» na nieszczęśliwe ofiary. Czasem i Graba nadto pozuje na okropnego, ale jeśli kogo chce tem przestraszyć, to chyba żonę. Możemy jednak zaręczyć, że i w takim razie nie używa dla większego efektu ani sztyletu ani madejowej maczugi. Wogóle pan Graba jest człowiekiem dobrze wychowanym, a w szczególe dobrze urodzonym. Nie rozumie on zła dla zła; jest to łotr dla własnej wygody. Lubi dobre towarzystwa, salony, służbę galonową, konie, powozy, słowem komfort — i ażeby sobie to wszystko, mimo braku majątku zapewnić, grywa i ogrywa w karty swoich znajomych. Z tem wszystkiem w chwili, w której ukazuje się w powieści, jest już łotrem skończonym. Dusza ludzka nie zepsuta jeszcze, jest niby kamertonem odbrzmiewającym zgodnym dźwiękiem na głos dobra objektywnego; są w niej struny, które za każdem pociśnięciem dobrego czynu zewnętrznego, odpowiadają echem współczucia. Ale w panu Grabie wieloletnia praktyka w złem porwała owe struny nawiązane ręką bożą. W chwili kiedy pan Graba występuje w powieści, brak już w nim poczucia różnicy między złem i dobrem: może ją rozumieć, ale jej nie czuje. Jest obojętny, a wybiera złe dla wygody i z przyzwyczajenia. Jedna wybitniejsza namiętność, jaka go ożywia — to egoizm. Jest to człowiek z duszą wyschłą do dna, i zmarnowany na ciele. Charakter tem bardziej trudny do utrzymania, że jednak nie apatyczny; ma on jeszcze swoje pragnienia i nawet dość gwałtowne pragnienia, które biorą źródło jeżeli nie w uczuciu, to w myśli przywykłej łaknąć. Są to popędy, którym gwałtowności dodaje nie żywotność i bujna młodość organizmu, ale wygórowany egoizm. Różnica między onem, prawdziwie ludzkiem uczuciem, a ślepym popędem jest ta, że uczucie to popęd na wędzidle moralności. Pan Graba już nie zna takiego wędzidła, co czyni go tem niebezpieczniejszym, że pozostała mu jednak energia, upór w przeprowadzaniu swych celów i nakoniec przebiegły rozum. Taka jest moralna fizyognomia tego człowieka.
Autorka maluje ją na tle stosunków z ludźmi, dlatego i nam należy przejść do nich. Zaraz po przyjeździe do miasta pan Graba poznał młodą i piękną nauczycielkę Kamilę, do której zapłonął niebawem silnym płomieniem. Nie było w tem uczuciu nic szlachetnego, z czem zresztą bohater nie taił się, robiąc z towarzyszami swemi zakłady o honor dziewicy — ale była to gwałtowna chęć posiadania jej. Nie przychodziło to jednak łatwo; wszystkie najzręczniejsze nawet usiłowania bohatera rozbiły się o surową cnotę mądrej i energicznej Kamilli. Graba zyskał jej wzajemność z pomocą kłamstw i hipokryzyi — do posiadania osoby mógł dojść tylko przez ołtarz. Jakoż i doszedł. Ożenił się z nią z dwóch powodów: raz, że jej pragnął, a powtóre, że jako kobieta piękna i dobrze urodzona (pochodziła ze znakomitej, podupadłej familii) była mu potrzebna, jako przynęta towarzyska dla ludzi bogatych i dystyngowanych, dla takich Ordynatów, Klońskich, Słabeckich etc. Ona miała ich zwabiać — on… ogrywać. Ożenił się więc, ale zaraz nazajutrz po ślubie ukazał się żonie bez maski; przyszedł do niej z siwiejącym włosem, wyżółkłą twarzą, nerwowem drganiem w oku i bezczelnemi słowy, których treść da się uchwycić najkrócej: «Jestem łotr, jestem gracz — pomagaj mi».
Przyznać należy, że ze stanowiska logiki nie rozumiemy tej otwartości, której powodów i autorka nie wyłuszcza nigdzie. Przebiegły i znający ludzi na wylot Graba, łatwo mógł odgadnąć, że taką bezczelnością nietylko nie zapewni sobie pomocy Kamilli, ale wzbudzi w niej dla siebie wstręt nieprzezwyciężony. A jednakże wstręt ten był później nieprzełamaną przeszkodą dla jego pragnień. Dla czego więc to uczynił? Nie dla korzyści, nie dla wygody, nie przez zemstę nawet, bo taki człowiek nie mści się z własną szkodą. Pan Graba sam później żałuje tego postępku, ale żałując nie tłumaczy nielogiczności, jaką on, a raczej autorka popełniła przez jego usta. Można tylko jedno przypuścić: chciał dokuczyć żonie — ale i to z jego strony niedorzeczne.
A jednak autorka nie chciała go mieć jednym z takich, którzy popełniają bezcelowe niedorzeczności.
Wogóle stosunek jego z żoną nie jest dość usprawiedliwiony. Graba kocha ją, a ciągle bez widocznej potrzeby jej dokucza; pragnie jej a ciągle ją oddala. Nie jest to zgodne z jego egoizmem i uporczywością każdego pragnienia. Graba ma wybór: albo inaczej postępować z żoną, poświęcić jej nie już nałogi swoje, bo tego nie wymagała, ale pewne zbyt rażące jaskrawości, zbyt ostre kanty tych nałogów, albo wyrzec się swych nadziei i swych pragnień. Graba nic nie poświęca i niczego się nie wyrzeka. Przez całe trzy tomy, to jest przez całe pożycie małżeńskie nie zrobił żonie najmniejszej przyjemności, któraby ją ujęła za serce. Owszem ciągle jej dokucza. Jakiż wniosek z tego? Chyba ten, że Graba nie tak znów płonął i dbał o zaspokojenie swych pragnień i praw małżeńskich.
A jednak według autorki i płonął i dbał.
Trzeba się jednakże porachować z myślą, że Graba chciał złamać żonę. Zgoda i na to. Spróbował raz, drugi i trzeci, spowodował śmierć matki żoninej, odebrał Kamilli ostatnie pamiątki po matce… wyczerpał najsilniejsze sposoby, widział już tylko słabsze — Graba ich nie porzucił. To trochę dziwne! Po wyczerpaniu owych najsilniejszych sposobów, najnaiwniejszy czytelnik mimo woli zawoła: «Nie tędy droga!» — Graba idzie dalej tą drogą.
Graba dziwnie niezręczny.
A jednak autorka chciała go mieć zręcznym.
I nie wskórał też nic z żoną. Wypada stąd wprawdzie nauczka moralna, żeby nie dokuczać żonom… ale zdaje się, że autorka nie miała na celu tej nauczki.
Za to gdzieindziej Graba, raz postawiony, jako taki, nie rozmija się już z własnym charakterem. Postąpienie np. z tą śliczniutką a poczciwą i sympatyczną (niech nam ją tak będzie wolno nazwać) Cesią Klońską, jest prawdziwie odpowiednie znikczemniałej jego duszy. Chcąc zemścić się na niej za to, że odciągała męża od gry, zmyśla przed jednym ze swych towarzyszów, ordynatem Zrębskim, historyę, jakoby Celina kochała jego (ordynata) nie zaś męża. Głupi ordynat wierzy i adresuje do niewinnej kobiety tkliwe spojrzenia, obrażające półsłówka i t. p. Wkońcu rzecz dochodzi do męża Celiny, i stąd znów nowe zawikłania i nowe przykrości dla niej, których omal nie przypłaciła szczęściem całego życia, a nawet samem życiem.
Tu Graba jest przebiegłym, zręcznym i mściwym dla własnej korzyści. Za to ordynat dziwnie łatwowierny, z czego jednakże nie robimy autorce zarzutu. Owszem, łatwowierność ta, na której dnie leży cały ogrom zarozumiałości i miłości własnej, jest rysem szczęśliwym. Lord Dudley, którego splinowaty ordynat we wszystkiem naśladuje, nie złapałby się wprawdzie tak łatwo, ale nasz ordynat to nie lord Dudley i nie Anglik — to nasz ordynat, nasz szlachcic, a do tego Galicyanin.
Tu pora wspomnieć i o innych towarzyszach Graby. Jak sam ordynat, tak i reszta ich: Stanisław Kloński, Tozio Słabecki, etc. wszystko to postaci zarówno pomyślane, jak i utrzymane szczęśliwie. Autorka nie rozpacza jednak o naszem społeczeństwie. Zepsutym do szpiku kości jest jeden Graba. Tamci tylko błądzą. Znać w nich pewien rozbrat między życiem zewnętrznem i wewnętrznem; grunt ich poczciwy: błądzą, bo lekkomyślni, słabi; błądzą, bo młodzi, lub wreszcie, o czem niżej będzie — tak wychowani. Błędy ich nieraz o krok tylko od granicy zbrodni, ale każdy z nich ma jeszcze w sobie lub obok jakiegoś dobrego anioła, którego głosu słucha, i który w chwilach największego nawet upadku moralnego, albo zatrzymuje go nad przepaścią i wraca na drogę cnoty, albo oczyszcza w godzinę śmierci. Takim dobrym duchem dla Klońskiego jest Cesia, dla Słabeckiego siostra, owa ślicznie pomyślana Ryta, dla ordynata — honor. Ci jeszcze nie wyschli do dna, ci jeszcze czują; ich piersi nie zupełnie «na miarę krawca» — biją w nich polskie krwiste serca buchające gniewem na każdy afront honorowi lub cnocie niewieściej. Dobrzy do wypitki, ale równie dobrzy do wybitki. Ordynat wcale nie czuje wstrętu do rzucenia komuś rękawiczki; takiż i Tozio, a Staś Kloński, gdy się rozmacha, bywa straszliwy jak nosorożec. Piękne to rysy i autorka zdaje się z zamiłowaniem je wskazywać; ale tu spotyka ją nowy zarzut z naszej strony: Graba imponuje tym ludziom — Graba stoi na ich czele — a my pytamy, czem imponuje? Przypuśćmy, że ironią, dowcipem, bezczelnością nawet. Mogłoby to wszystko być, gdyby nie pewne ale. Znów wracamy do porównania z Alkadarem Chojeckiego: Tu zgraja birbantów i tam zgraja birbantów — ale u Chojeckiego na czele zgrai stoi taki Wilczek! Rozumiemy, dlaczego ten imponuje: kipi, bije, zabija, gotów jak to mówią czarta złapać za ogon — ot! taka niepohamowana bujna polska natura! — Graba tchórz! — Jest to rzecz, która między mężczyznami nie popłaca: tchórzów się łokciami potrąca. Albo Kloński, Słabecki, Ordynat nie byli tacy, jakimi chce ich mieć autorka, albo Graba nie mógł im przywodzić. A pamiętamy, że zaledwie ich poznawszy, przyznał im się do tchórzostwa. To rys zupełnie fałszywy! Takim ludziom mógł imponować Graba zawadyaka, Graba pijak, Graba kostera, Graba warchoł, ale nie Graba — tchórz. Odwaga w złym bywa bezczelnością. Gdyby Graba nie był tchórzem, nie byłby może tak obrzydliwie nikczemnym, ale mógł pozostać równie złym, a jeszcze szkodliwszym. Z innych względów charaktery męskie są utrzymane. Jest w nich prawda życiowa; nie deklamują, ale i mówią i myślą, każdy po swojemu. Ostatnie chwile Tozia ściskają serce grozą i przerażeniem, a jednak czuje się całą ich logiczność. Autorka razem z czytelnikami lituje się nad nieszczęśliwym, ale wyroku, jaki sam sobie zgotował, nie cofnie; autorka jest tu konsekwentna jak sama konieczność.
Niewtajemniczonemu w technikę powieściową trudno nawet zrozumieć, jak dalece zręcznie używa pani Orzeszkowa w kreśleniu postaci, małych na pozór i drobnych szczegółów, które jednakże dają tym postaciom odpowiednią plastykę, pozór i prawdopodobieństwo życia, a czytelnikowi pomagają do przedstawienia ich sobie niemal widomie. Talentu owego chwytania drobnych szczegółów, które jednak razem wzięte dają życiową barwę, nie okazywała pani Orzeszkowa w dotychczasowych swych utworach. Jeśli usiłowała to czynić, czyniła niedostatecznie, albo niezręcznie; zamiast szczegółów charakterystycznych chwytała karykaturalne, które mogły sobie istnieć w jakiejś zakazanej figurze niemniej jednakże nie mówiły nic same przez się. W «Panu Grabie» pierwszy raz wszędzie widać szczegóły nie takie, które to smaży się we własnej głowie, ale chwytane z pomocą rozumnej obserwacyi na żywych ludziach.
Równego postępu dostrzegliśmy w p. Orzeszkowej i w kreśleniu tak zwanych sympatycznych postaci. Dawniej ilekroć autorka je malowała, tylekroć zamiast ludzi z ciałem, kościami, wychodzili jacyś dziewiczy bohaterowie (Doktór Lucyan w powieści «W klatce », Henryk w «Ostatniej miłości») tak bardzo sans reproche, tacy cnotliwi, tacy archanielscy, że aż owe zbyt obfite pokłady cnoty, rozsadzały zwykle ich ziemską powłokę. Podobne były i bohaterki. Tymczasem w «Panu Grabie», Celina Klońska np. jest tak sympatyczną, że «chciałoby się ją zjeść», Ryta tak zacna, że mimowoli przyszłoby schylić głowę, a jednakże obie chodzą po świecie, obie pulsują życiem, obie są to żywe kobiety, nie zaś abstrakcye. Najwięcej abstrakcyą jest żona pana Graby pani Kamilla. Piękna, smętna, surowa, nieszczęsna jest tem bardziej, że mimo całej niedoli, nie może obudzić sympatyi… nawet w czytelniku.
Jeszcze kilka słów o drugorzędnych, nim wrócimy do pana Graby. Pan Jodek, to typ plotkarza jakich pełno, nietylko na świecie, ale i we wszystkich powieściach; lepsza o wiele jest szambelanowa Słabecka, mieszanina niedołęstwa, słabości, egoizmu i głupoty. Kokieterya jej z Jodkiem, a raczej interesowność, jaką okazuje w przyjęciu jego ręki, jest rysem mniej szczęśliwym.
Ale wróćmy do samego bohatera.
Pięknie i niezmiernie prawdziwie ze względów psychologicznych jest jego pomyślany koniec. Poznali się na nim, Graba utracił nagle pozycyę jaką miał dotychczas. Musiałby zstąpić z wysokości, na której stał. Przyszła i na niego złowroga chwila. Chwiejna i mozolna budowa stawiana z podłości i cynizmu, oparta na złych skłonnościach ludzkich, zachwiała się i upadła. Nie było możności dźwignąć nowej. Graba był salonowym nikczemnikiem. Istniały jednak rzeczy, których i on się wstydził, a to właśnie złe towarzystwa. Był to łotr dystyngowany, który nagle poczuł się szulerem karczemnym. Mógł jeszcze ogrywać ludzi, mógł mieć pieniądze, ale nie mógł być tem, czem był poprzednio. Całą mocą wyobrażeń, nałogów, przyzwyczajeń, nawykł do wyższych towarzystw. Nie znosił zapachu wódki i złego tytoniu — wolał umrzeć. Jest w tem głęboka prawda. Kto jej nie wierzy, niech spyta wszystkich zrujnowanych graczów i hulaków — paniczów, dla czego kończą samobójstwem? Przecież każdy z nich może jeszcze paść owce, rąbać drzewo, nosić pakunki, zarabiać grosze, jeść, pić, spać — słowem żyć. A jednak zabijają się! Jest to także rodzaj potwornego, ale wytłómaczonego egoizmu, którego tłem jest rozpacz.
Ale kiedy rozpacz opęta taką duszę, jak dusza Graby, nie przychodzi nigdy sama. Idzie za nią zgryzota i ta ostatnia dopiero wytwarza żal po przeszłości. Rys prawdziwie ludzki. Żyd Widger otwiera oczy Grabie, ukazując mu cele o jakich ani marzył — i to jeden raj utracony. Graba na chwilę przed śmiercią uderza czołem przed zamkniętemi drzwiami żony. Tak tam cicho, spokojnie! — to drugi raj utracony. Owszem żal podwaja zgryzotę, zgryzota rozpacz… Z nadejściem dnia, Graba wystrzałem z pistoletu odbiera sobie życie.
Skończywszy wedle praw grzeczności, najprzód z ludźmi dobrze urodzonymi, należy z kolei wspomnieć i o Widgerze. Nie małą gra on rolę w powieści pani Orzeszkowej. Jest to żyd. Błyszczące towarzystwo miasta M. bawi się, hula, rzuca pieniądze; szlachetni panowie i szlachetne damy nie szanują grosza; nie pozwala na to ani zacne urodzenie, ani pański animusz. Ale szlachetni panowie i szlachetne damy nie mają dość pieniędzy. Mieli kiedyś… po ojcach, ale to minęło, równie jak i wiele innych rzeczy. Kto ma jednakże prawdziwie pańską duszę, niech teraz o tem nie myśli… nunc est bibendum, a przytem: querenda pecunia primum est. Kto rozumie, czem jest lichwiarstwo dla społeczeństwa polskiego, kto poznał ludzi wchodzących do powieści pani Orzeszkowej, ten łatwo odgadnie rolę Widgera. On to anima rerum, on to oś tego koła, w którem obraca się miejscowe towarzystwo. Poczciwy ten stary dziwak Widger, pożycza pieniędzy. Razem mądry i głupi w opinii szlachetnych panów; mądry — bo ma pieniądze; głupi — bo dla czego je chowa? Zwyczajnie żyd. Przebiegły, wszystkowiedzący, daje na fanty, daje na niesłychany procent — ale daje: to grunt! Postać to jednak cokolwiek tajemnicza dla szlachetnych panów. Nie kryje on dla nich pogardy i upokarza ich krwawo, ile razy przyjdą do niego po pieniądze. Oniby nawet nie pożyczali u niego, gdyby nie to, że nikt tego nie widzi, gdy żyd depcze ich nogami, i gdyby nie to, że lepiej jest być podeptanym nogami żyda, niż nie mieć pieniędzy. Wreszcie Widger to robi z dziwactwa.
Taki jest Widger. Ze stanowiska prawdy artystycznej, można mu wiele zarzucić. Widger często deklamuje i właśnie dlatego, że w słowach jego niema charakterystyki — niema i prawdopodobieństwa. Widger również niepotrzebnie rozrzuca perły dla dowiedzenia Grabie, że nie dla siebie je zbiera; właśnie, jeżeli nie dla siebie zbierał, nie miał prawa dla siebie porzucić i t. d.
O znaczeniu społecznem Widgera powiemy niżej.
Ze stanowiska dobra: powieść czyni zadość wymaganiom naturalnym. Cnota częściowo zwycięża — występek ukarany.
Co do wartości społecznej, oddajemy całą sprawiedliwość pomysłowi autorki. Książka ma wartość społeczną większą niż artystyczną. Pani Orzeszkowa mądrze postąpiła, chłoszcząc absenteizm, próżniactwo, hulaszczość i nałogi mężczyzn wyższej sfery społecznej, a niedołęstwo, głupotę i próżność kobiet tejże sfery. Przytem dostaje się wadom jakie zwykle kwitną na tle, na jakiem rozgrywa się akcya: dostaje się plotkom, znikczemniałej opinii publicznej, dewocyi i t. d. Wydanie na ohydę publiczną nałogu karciarstwa, nie jest w naszych czasach wojną z wiatrakami.
Nałóg ten istnieje, a nawet się rozszerza. Ale książka nie ma na celu poprawy takich Grabów; ci już nie poprawiają się; autorce chodziło o ludzi w rodzaju Klońskiego, Słabeckiego, Zrębskiego i t. d. A i takich u nas nie brak. Dość przejechać się po małych miasteczkach, gdzie obywatelstwo szuka rozrywki w grach, zapomnienia w winie, ratunku w lichwie; dość spojrzeć na kobiety miejskie i wiejskie, przędzące dla zabicia czasu miłe ploteczki sąsiedzkie. Przenieśmy się do stolicy — i tam pokażą nam palcami takich panów — graczów i warchołów, co to zachowali wszystkie wady przodków, a ani jednego z ich przymiotów. Eheu! nie brak takich. Książka pani Orzeszkowej jest przestrogą dla nieupadłych jeszcze, jest wyrzutem sumienia dla poczynających brnąć, jest nawet i co najważniejsza pewną pośrednią wskazówką dla tych, którzy chcą podpierać walącą się budowę. Pani Orzeszkowa można rzec pierwsza z kobiet zdobyła się na powieść o szerszem znaczeniu społecznem. Wogóle kobiety w utworach swoich mniej są objektywne od mężczyzn; tworzą więcej «postulaty na rzeczywistość, niż odtwarzają organicznie samą rzeczywistość». Malują świat idei i uczuć, a do tego najczęściej własnych; stąd przy całej bujnej fantazyi utwory ich grzeszą nieprawdą, brakiem życia, egzaltacyą, ckliwością, a nawet brakiem zdrowego rozsądku. Stąd też błahość treści, przy znakomitej często formie. Przejadły bo się i trochę owe czyste jak łzy bezcielesne dziewice, owi posępni bohaterowie, którym do wielkości brak… bagatelki, bo tylko czynów wielkich, a na czyny znów nie mają czasu, bo przecież muszą rozpaczać. Znudził ten cały świat, rozmiłowany we własnej niedoli, chory na umyśle, gotowy do poświęceń z lada powodu, a rzeczywiście egoistyczny, rozpróżniaczony. Są rzeczy lepsze, o których bardziej warto i bardziej potrzeba pisać. Literatura ma inne obowiązki, niż zawracanie głów pensyonarkom, inne, niż płacz nad niedolą głupich, choćby ci najwymowniej w świecie pytali księżyca, gwiazd i fal morskich, dla czego tacy nieszczęśliwi? Literatura ma obowiązki obywatelskie, którym musi zadosyć uczynić, jeżeli chce istnieć. Ona nie może być sobie celem; — jej celem ogół, jego dobro.
A tak z piszących niewiast, pani Orzeszkowa jedna z pierwszych to zrozumiała, jedna z pierwszych przestała pisać o niczem, jedna z pierwszych powiedziała sobie: furda uczucia z pod ciemnej gwiazdy! Przez pana Grabę pani Orzeszkowa nietylko postawiła silnie stopę na gruncie społecznym, ale co większa — utrzymała się na nim.
Ta objektywność, ten prawdziwy element i żywe poczucie wad społeczeństwa, to już jedna zasługa pani Orzeszkowej, ale jest i druga, o której zaraz mówić będziemy. Wspomnieliśmy, że żyd Widger, ze stanowiska prawdy artystycznej, jest postacią jeśli nie zupełnie chybioną, to przynajmniej nie dość trafną; ale tkwi w niej obok tego i myśl społeczna, której tenby chyba nie dostrzegł ktoby nie chciał. Myśl ta w obrazie następującym:
Z jednej strony występuje szlachta nasza, nasi półpankowie i panowie, ludzie wierzący w zacne urodzenie, w zacną krew, ludzie na wysokim szczeblu drabiny społecznej, majętni, pełni sił i życia — z drugiej jako antyteza pierwszych żyd lichwiarz, chciwy jak… żyd lichwiarz, nieczuły na łzy ludzkie, wiecznie głodny złota, wysysający to społeczeństwo, które mu dało przytułek: słowem prawdziwy upiór. Szlachta, półpanki, a panowie, i on… to zdaje się dwa bieguny… a jednak, ktoby wierzył, że wobec dystyngowanego pana Graby, nawet wobec reszty również dystyngowanych, modnych i pachnących jego towarzyszów — ten żyd lichwiarz jest po prostu bohaterem? Któżby uwierzył?… a jednak tak jest.
Nadmienić jeszcze wypada, że p. Orzeszkowa nie ogranicza się na spostrzeganiu wad społecznych, ale sięga głębiej — do ich przyczyn. W całej książce wieje myśl widoma na każdej prawie stronicy, że jeśli istnieją tacy Grabowie, Słabeccy etc., to wina ich wychowania, to wina ich matek. Niejedna może mamunia dostrzegłszy tej idei, skrzywi się kwaśno lub oburzy… ale kwestya, czy właśnie nie o to między innemi p. Orzeszkowej chodziło?
Kończymy, szczerze winszując p. Orzeszkowej nowo obranego kierunku i szczerze życząc czytelnikom, aby im losy dały więcej autorek podobnym ożywionych duchem.
Wieniec rok 1872,
z dnia 22, 25 i 29 października.
Kurs historyi wieków średnich, napisany przez Tadeusza Korzona (z dołączeniem tablic genealogicznych i czterech map historycznych). Nakładem Brzozowskiego. Warszawa 1872; przejrzał Henryk Sienkiewicz.
Oddawna dawała się czuć u nas potrzeba dokładnego podręcznika do historyi wieków średnich; potrzebie tej starał się zaradzić p. Tadeusz Korzon w świeżo wyszłym w Warszawie podręczniku. Nie jest to praca oparta na samodzielnym i bezpośrednim badaniu współczesnych źródeł, ale jasne i treściwe przedstawienie rezultatów prac najnowszych, tak naszych jak i zagranicznych historyków. Autorowi chodziło przedewszystkiem nie o uczonych, ale o uczących się; dlatego głównym jego celem było skreślić dokładny i proporcyonalny w szczegółach obraz wieków średnich, a przez to wyjaśnić główne czynniki «pochodzenie i rozwój cywilizacyi, z której tak dumnym jest nasz wiek XIX». Ale wobec takiego zadania autor nie mógł ograniczyć się stroną faktyczną dziejów, winien był dotknąć zarówno i strony ich wewnętrznej, winien był z masy faktów wydobyć na jaw i systematycznie wykazać główne nerwy społecznego życia w wiekach średnich.
Czy i o ile pan Korzon uczynił zadość temu zadaniu, będziemy starali się rozpatrzeć w dalszym ciągu tego artykułu; tu tylko z góry nadmienić musimy, że szczupłość miejsca nie pozwala nam zwracać uwagi na szczegóły i sprawdzać kartka po kartce strony faktycznej opowiadania. Zresztą pan Korzon, jako czerpiący z drugiej ręki, brał materyał mniej lub więcej gotowy, a zatem i wartość jego książki polega nie na materyale samym, ale na sposobie, w jaki go zebrał, uporządkował i przedstawił.
Ogólny taki przegląd wypada na korzyść książki pana Korzona. Te podręczniki, które przedtem istniały w literaturze naszej, mało rzucają światła na historyę wieków średnich. Podręczniki dotychczasowe, poprzestają po większej części tylko na opowiadaniu faktów, nie dają klucza do zrozumienia treści żywota ówczesnych społeczeństw, skutkiem czego każdy z uczących się, same nawet fakty pojmuje w fałszywem świetle. Łatwo to zrozumieć. Młody umysł nie jest zwykle w stanie ze szczegółowych faktów dojść do ogólnych poglądów i jeżeli z góry, drogą syntezy, nie podadzą mu skali, według której ma mierzyć fakty, będzie je mierzył według skali pojęć dzisiejszych. I tak się
zwykle dzieje.
A rozumienie historyi wieków średnich jest niemal trudniejsze niż rozumienie wieków starożytnych, które jeżeli odleglejsze są od nas co do czasu, za to zamknięte w szczuplejszym zakresie kotliny morza Śródziemnego[7], nie przedstawiają takiego ogromu, ani takiej mieszaniny różnorodnych narodowości, urządzeń, instytucyi, obyczajów i pojęć. Przytem zasada bytu średniowiecznych społeczeństw jest już dziś prawie dla nas obcą, jak i zasada starożytnych. Dzisiejsze wyobrażenia religijne państwowe, socyalne i t. p. stosowane do wieków średnich, zamiast wytłumaczyć fakty, zaciemniłyby je raczej. Chcąc pojąć średnie wieki, a raczej, chcąc nauczyć kogoś, jak je należy rozumieć, trzeba przedewszystkiem odsłonić uczącemu się źródlisko całego ówczesnego ruchu życiowego, trzeba, jeżeli rzec można, pokazać mu jak na dłoni duszę pojawów zewnętrznych.
Pan Korzon z wszelką słusznością pierwszą przyczynę nowej epoki w dziejach, widzi w pojawieniu się nowych ludów i nowych zasad, na jakich ludy te byt swój oparły; przyczem dla wyjaśnienia tych zasad, pan Korzon używa metody porównawczej, zestawiając je umyślnie z zasadami bytu u starożytnych. Na pierwszą z nich zgadzamy się prawie zupełnie. Starożytne państwa były pierwotnie miastami tylko i formy ich społeczne okazały się niewystarczającemi wówczas, gdy miasta te doszły do panowania nad obszernymi krajami. «Germanie zaś miast nie znają (mówi pan Korzon), zająwszy obszerne ziemie, odrazu tworzą taki porządek, jaki obejmuje cała ludność kraju».
Różnica okazana wybitnie, i uczącemu się te kilka słów wiele mogą wyjaśnić. Nawiasem tylko zwracamy uwagę szanownego autora, że wyrażenie: «Germanie miast nie mają» mimo całej swej tacytowskiej powagi, w podręczniku naukowym, jest może zbyt silne. Germanowie nie z tego powodu tworzą porządek obejmujący całą ludność, że nie mają miast. Brak ich w pierwotnej Germanii da się po prostu wytłumaczyć dzikością i nizkim stopniem oświaty jej mieszkańców. Owszem Germanowie, zetknąwszy się z rzymską cywilizacyą, poznali wkrótce miasta, a następnie i nauczyli się je zakładać. Należało powiedzieć, że Germanowie dlatego tworzyli nowy i obejmujący całe społeczeństwo porządek, ponieważ nie znali miast w sensie starożytnych, nie odróżniających pojęcia miasta od pojęcia państwa.
Ale to są małoznaczące niedokładności. Mniej właściwą lub dość upowszechnioną jest druga zasada, podawana przez pana Korzona: jakoby ludy starożytne pogardzały sobą wzajemnie, Germanowie zaś nie znali tego uczucia. «Gdy zakładali swe państwa (mówi p. Korzon) wiedzieli oni, że wszystkie plemiona są cząstkami jednego szczepu». Otóż czyż wiedzieli? Śmiałymby było przypuszczenie, że pojęcia o wspólnem pochodzeniu aryjskim do tego stopnia były już rozszerzone między Germanami. Rzecz da się wytłumaczyć inaczej. Prawdą jest, że nie spotykamy u Germanów pogardy dla obcych tak silnie rozwiniętej, jak u ludów starożytnych, ale nie zapominajmy, że tak Grecy jak i Rzymianie stali do sąsiadów swych w stosunku wprost odwrotnym jak Germanowie. Ci ostatni w stosunku do Rzymian, zromanizowanych Iberów i Gallów byli barbarzyńcami, którzy mimowoli poddając się urokowi rzymskiej cywilizacyi, nie mogli pogardzać Rzymianami dla tej samej przyczyny, dla której ongi Rzymianie, lubo zwycięscy nie mogli pogardzać Grekami. Nie wiemy, jakimi byli poganie-Germanowie względem narodów, na równi z nimi lub niżej jeszcze stojących co do oświaty, wiemy za to, jak obchodzili się chrześcijanie-Niemcy ze Słowianami nadbałtyckimi — ten zaś ostatni stosunek nie wiele mówi na korzyść zdania pana Korzona.
Nie! owo pewne poczucie jedności i braterstwa, jakiem średnie wieki różnią się tak wybitnie, nie leży w charakterze Germanów, ale w wspólnem wyznaniu religijnem — w chrześcijaństwie[8]. Chrześcijaństwo łączy ludzi nietylko moralnie zasadą miłości bliźniego, ale, jako kościół, wiąże je i politycznie w jeden potężny i jednolity organizm, którego wszystkie nerwy zbiegają się w Rzymie, jako w widomym przedstawicielu tej jedności.
Nie czynimy autorowi zarzutu, jakoby o tem zapomniał; owszem, wypowiada on i tę zasadę; tylko, że w dalszym ciągu swego opowiadania nie dość ją uwydatnia, zwłaszcza tam, gdzie mówi o skutkach wojen krzyżowych.
Z tego, cośmy dotąd powiedzieli, widzimy, 1) że: pojawienie się nowych ludów o nowych zasadach społecznych, a 2) chrześcijaństwo, oto dwa punkta wyjścia, a raczej wejścia do historyi wieków średnich. Tak też uważa je i autor. W chaosie wieków średnich są jednakże dwie nici przewodnie, które należy podać uczącemu się do ręki: Pojawiają się nowe plemiona, mieszają się z pierwiastkiem rzymskim, mimo całego chaosu grupują się prędzej lub później w pewne całości polityczne — i stąd powstaje państwo; równolegle pojawia się chrześcijaństwo — i stąd powstaje kościół.
Państwo i kościół — oto dwie potężne sprężyny średniowiecznego żywota, których piszący nigdy nie powinien tracić z oczu. Są one niby kością pacierzową całego organizmu społecznego, najistotniejszą treścią, wedle której w dalszym rozwoju półbarbarzyńskich ludów grupują się fakty zewnętrzne, obwijają pojęcia społeczne, prawa, instytucye, dążenia i namiętności. Dwie te potęgi z początku zgodne, wkrótce jednakże stają na rozdrożu, a raczej nie mogą znaleść granicznej linii, gdzie kończy się kompetencya jednej, a zaczyna drugiej. Stąd ustawiczna walka, której koniec leży już poza zakresem wieków średnich.
Szkoda, że p. Korzon, który zresztą rozumie te idee, nie przedstawia ich dość jasno. Należało nietylko dowodzić ich przebiegiem zdarzeń, ale po prostu nazwać po imieniu. Takich rzeczy nie można zostawiać domyślności czytelnika, zwłaszcza jeżeli ma nim być uczeń. Jeżeli pan Korzon obawiał się, że, obciążywszy książkę swą poglądami, odbierze jej charakter podręcznikowy, powinien był pamiętać, że i tak podręcznik jego jest zbyt obszerny, by mógł służyć poczynającym dopiero naukę historyi; dla starszych zaś, a zwłaszcza dla uczniów wyższych klas gimnazyalnych, pogląd, wyjaśniający znaczenie kościoła i państwa, nie byłby ani niedostępnym, ani zbytecznym.
Powyższe braki nie ujmują jednak wartości książce pana Korzona. Autor, jeśli nie poświęca osobnego poglądu idei państwa i kościoła, za to stara się wyjaśnić ich znaczenie tak w przedstawieniu strony faktycznej, jak i w wielu ustępach traktujących wewnętrzne sprężyny dziejów. Schodząc do szczegółów zaznaczamy, że autor za mało mówi o systemie alodyalnym, który szczególniej dla niego, jako dla czującego gorąco krzywdę wyrządzoną Słowiańszczyznie milczeniem zachodnich historyków, tym powinien być ważniejszym.
Za to doskonale, lubo dość krótko wyjaśniony, jest trudny do zrozumienia szczególniej dla naszej młodzieży[9] system feodalny i przejście na Zachodzie alodyów w feoda. Również usprawiedliwioną a poniekąd nową w podręcznikach jest rzeczą wprowadzenie osobnych paragrafów, poświęconych instytucyom, a szczególniej prawodawstwom barbarzyńskim, administracyi i sądownictwu, procedurom, stosunkom rozmaitych warstw ludności i t. p. Wszystkie te wiadomości uzupełniają niejako stronę faktyczną dziejów, wtajemniczają uczącego się w byt państwowy i prywatny ówczesnych, a nakoniec dają sposobność zrozumienia wielu objawów dziejowych, które bez tego pozostałyby albo ciemnymi, albo fałszywie byłyby tłumaczone.
Co do Kościoła, autor sprawy tyczące go, o ile odnoszą się do urządzeń czysto kościelnych, administracyi, początkowych soborów, misyi, postanowień kościelnych, fundacyi i regulaminów klasztornych, opowiada albo osobno, albo o ile wkraczają w zakres żywota pojedyńczych narodów, przy historyi tychże. System to lubo nie nowy, ale pożyteczny; przez to bowiem unika się powtarzania po dwa razy jednych i tychże samych rzeczy.
Walki cesarzów niemieckich, królów francuskich z papieżami, wymagały może prócz udatnego odmalowania ich przebiegu, jeszcze i obszerniejszego wytłumaczenia. Mniejsza, czy ci, którzy je wiedli, oceniali jak należy ich znaczenie dziejowe, to jest czy waga faktów leżała w intencyach osób działających, czy też wypadła w końcu, jako skutek nieprzewidywanych wówczas przyczyn. Ówcześni działacze, zaślepieni namiętnością, mogli często postępować bez świadomości — dzisiejsi bezstronni powinni zawsze uczyć się ze świadomością nietylko faktów samych, ale i ich dziejowego znaczenia.
Do najbardziej udatnych ustępów, tyczących się spraw Kościoła, należą te, w których autor opowiada historyę soborów: konstancyeńskiego i bazylijskiego. Wypadało jednak wspomnieć obszerniej o roli, jaką na tych soborach odegrały uniwersytety, a w szczególności paryski, którego teologowie stanowili zbyt wielką powagę, aby godziło się o niej zapominać. Należy oddać autorowi sprawiedliwość, że na sprawy Kościoła zapatruje się okiem bezstronnym, i jeżeli z jednej strony nie może odmówić sympatyi takim np. znakomitym jego przeciwnikom jak Hus, z drugiej, powodów zepsucia i upadku moralnego duchowieństwa dopatruje nie w zasadzie instytucyi, ale raczej w charakterze wieków, w stosunku Kościoła do państwa i w niepohamowanych namiętnościach ludzi średniowiecznych.
Wogóle historya Zachodu skreślona jest jasno i zadawalniająco. Lawirując wśród masy zewnętrznych faktów, autor stara się niepuszczać z oczu żadnego z główniejszych czynników cywilizacyi. W jednym tylko zmuszeni jesteśmy uczynić autorowi ważniejszy zarzut, a mianowicie: dlaczego traktując dość szeroko o prawach, instytucyach i organizacyi politycznej Niemiec, tak mało mówi o miastach i o stosunku ich do państwa. Na str. 272, dowiadujemy się w 12 wierszach, że istniał związek miast reńskich, a oprócz związku reńskiego istniała Hanza, i prawie nic więcej. O związku szwabskich miast niema tam ani słowa. Sądzimy, że niema potrzeby dowodzić p. Korzonowi ważności i znaczenia miast w wiekach średnich. Autor jednak zdaje się zapominać, że one to wskutek odrębnych instytucyi i samodzielnego rozwoju, tworząc niejako państwa w państwie, o ile z jednej strony stają jako przeszkodą do zaprowadzenia centralizacyi i silniejszej władzy królewskiej, o tyle z drugiej podają rękę tejże władzy do wspólnego gnębienia panów feodalnych. Ale ważność ich nietylko na tem polega. Autor wie zapewne, że nietylko już niemieckie, ale wogóle miasta, pierwsze wytworzyły ideę asocyacyi politycznej, potęgę finansową, kredyt, że przez stosunki handlowe przenosiły zarody cywilizacyi w najodleglejsze krańce Europy, że przez też stosunki ułatwiały ludom zbliżenie i poznawanie się wzajemne, że pielęgnowały nauki, sztuki, a nadewszystko, że one to pierwsze wypielęgnowały najwyższą w świecie ideę równości stanowej i wolności.
Przejdźmy teraz do historyi ludów słowiańskich.
Autor słusznie uskarża się na historyków ludów zachodnich, że ci mało zwracają uwagi na historyę Słowian, i losy tego ogromnego plemienia, według własnego wyrażenia pana Korzona, traktują obojętnie lub z niechęcią macoszą. Rzeczywiście! w podręcznikach naukowych, tak tłumaczonych z obcych języków, jak nawet i w naszych, historya Słowian nie dość odpowiednie zajmuje miejsce. Pan Korzon zamierzył zaradzić temu brakowi — pytanie jak się z tego wywiązał?
Zaraz w przedmowie autor opowiada trudności, jakie dla braku źródeł napotkał przy opisywaniu dziejów południowej Słowiańszczyzny, a mianowicie Bułgaryi i Serbii. Mówiąc nawiasem, dziwimy się, dlaczego autor nie korzystał z dzieła ostatniego despoty serbskiego, Jerzego Brankowicza, jeżeli już nie miał sposobności korzystać z kronik bizantyjskich, które szczególniej dla historyi Bułgaryi są jedynem źródłem. Ale mniejsza o to, jak również i o niedokładności, powstałe z opowiadania dziejów Chorwacyi w dopisku. Ważniejszem jest, co z przykrością przychodzi nam wyznać, że tenże autor, który tak śmiało domagał się pocześniejszego miejsca dla historyi Słowian, dał obraz tejże historyi o wiele mniej dokładny, niż narodów zachodnich.
I tu mniej nam chodzi o stronę faktyczną dziejów, jak o podanie klucza do nich i wytłumaczenie bytu i ustroju społecznego Słowian. Wiemy, że pierwszą jednostką społeczną u Słowian był ród, a ustrój owego rodu pierwszą najwybitniejszą różnicą między słowiańskiemi a niemieckiemi urządzeniami. Przeniesienie instytucyi rodowych w coraz obszerniejszy zakres żupy, a nakoniec i związku żup, stanowi właśnie formacyę państwową u Słowian.
Z tego względu łatwo każdy zrozumie, jak dalece ważnym jest dla pierwotnej historyi słowiańskiej wytłumaczenie i jasne przedstawienie samego ustroju rodowego. Oto, jak z tego zadania wywiązuje się pan Korzon. Przytaczamy jego własne słowa. Na str. 154 autor mówi:
«Ludy słowiańskie mieszkają nie w rozrzuconych, jak Germanie, pojedynczych zagrodach, lecz gromadzeni osadami, wsiami, obcami czyli obszczynami. Mieszkańcy wsi zwykle spokrewnieni między sobą, stanowiący ród jeden, żyli w tak ścisłej wspólnocie, że poczytywali las, pastwiska, jezioro, czasem nawet rolę, za własność ogółu, nie zaś pojedyńczego człowieka; nie znali zatem pierwotnie dziedzictwa, czyli rzeczywistej własności. Dobytkiem zaś po śmierci ojca dzieliły się dzieci, tak synowie, jak córki, na równe części, ale starszy brat uważany był najczęściej za głowę rodziny».
Pominąwszy już, że nie spotkaliśmy nigdzie wyrazu «obca» w znaczeniu «obszczyna», wyznać należy, że niepodobna było dać bardziej niedokładnego określenia pierwotnego ustroju rodowego. Najprzód autor nie poczuwał się w obowiązku powiedzieć nawet tego, że ród był główną pierwotną jednostką czyli ogniskiem, którego rozrost wydał dalsze formy społeczne. Następnie gdzie, pytamy się, logiczna ścisłość w całym powyższym ustępie? W jednem miejscu autor mówi o «wspólnocie» posiadania i nieistnieniu własności, a zaraz potem dodaje — «dobytkiem zaś po śmierci ojca dzieliły się dzieci». Jeżeli się: tedy dzieliły, to wspólna własność nie istniała, jeżeli zaś istniała, to podział był zbytecznym. Podział majątku ojcowskiego służy do zapewnienia każdemu z dzieci własności osobistej; gdzie więc była własność wspólna, tam podział nie miałby sensu. Chociażby nakoniec autor pod wyrazem «dobytek» rozumiał wyłącznie majątek ruchomy, to i tak zdanie byłoby fałszywe. O ile nam wiadomo, wszelki ruchomy i nieruchomy majątek był w pierwotnym rodzie własnością wspólną, zatem i ojciec nie mógł mieć własnego dobytku. Ślady tego istnieją do dziś w zadrugach serbskich. Pojawienie się, obok posiadania wspólnego, i własności osobistej, jest późniejsze, i powstaje dopiero wtedy, kiedy węzły pierwotnego słowiańskiego rodu zaczynają się rozluźniać.
Należałoby także powiedzieć więcej o władzy ojca w rodzinie, władzy, z której wypłynęła następnie władza naczelników żupnych, a nakoniec i naczelników państw. Mówiliśmy już, że państwo u Słowian było tylko rozrostem pierwotnej jednostki u rodu, jak nazwa żupa, nim nabrała znaczenia okręgu prowincyonalnego, oznaczała po prostu dom, tak znów nazwy: oc, strosta, władyka, lech, wojewoda, ksiądz, książę, knieź, kniaź i t. p., nim zaczęły oznaczać wyższy stan, urząd, władzę prowincyonalną, a nawet i państwową, pierwotnie były nazwami rodowych naczelników[10].
W dalszym ciągu niezupełnie właściwie autor podaje jako identyczne nazwy: opole i żupa. O ile nam wiadomo, opole, przynajmniej w polskiem, a szczególnie też w śląskiem prawodawstwie, znaczy co innego, niż żupa. W rozwoju słowiańskich społeczeństw żupa oznacza jednostkę administracyjną w najobszerniejszem znaczeniu tego wyrazu, a tymczasem opole (vicinia) znaczy czasem sąsiednie role i pola, a najczęściej okrąg policyjny, którego mieszkańcy, związani wzajemną odpowiedzialnością, obowiązani są do ścigania przestępców, czyli do tak zwanej gonitwy.
Podobnych mniejszych niedokładności możnaby wiele wykazać, ale są i większe. Opowiadając dość obszernie dzieje Słowian, należało przedewszystkiem wskazać na rdzenne różnice składników państwowych słowiańskich a niemieckich, i tym sposobem dać uczącemu się większą możność zrozumienia samej organizacyi Słowiańszczyzny. Nie spotykamy n. p. ani słowa o charakterze miast u pierwotnych Słowian, które to miasta były jednak czemś innem, niż u Niemców[11]; nie spotykamy ani słowa o systemie alodyalnym, na którym w przeciwieństwie do zachodniego feodalnego była oparta budowa państw słowiańskich. To ostatnie tym ważniejsze, że tylko przez system alodyalny da się wytłumaczyć np. różnica potężnego stanu szlacheckiego w Polsce, od tegoż stanu na Zachodzie. Gdzie posiadacz ziemski, jako ojciec, dzielił rolę na tyle części, ilu miał synów, a jako obywatel obowiązany był do służebności nie względem panującego, ale względem kraju, tam nieuniknionem następstwem było: 1) rozrodzenie się stanu posiadaczów ziemskich w liczną gminowładną szlachetczyznę, a 2) przejście form państwowych monarchicznych w republikańskie. Przykładem tego wybitnym jest Polska.
Zarówno niedokładnie opowiada autor i przemiany rządów w rozmaitych państwach słowiańskich. Mógłby kto sądzić, czytając o podziałach krajów za Brzetysława czeskiego (str. 170), Jarosława ruskiego (str. 185) i naszego Bolesława Krzywoustego (str. 178), że podziały państw, dokonane przez tych monarchów, były czynem ich widzimisię zupełnie dowolnym, a jednakże nie było tak. Gdyby autor ściślej był określił ustrój pierwotnego słowiańskiego rodu, łatwoby mu było wytłumaczyć kilkoma słowami, że podziały krajów u Słowian nie były czem innem, jak tylko przeniesieniem prawa rodowego o wspólności majątkowej na obszerniejsze pole państwowe. Niema w tym niekonsekwencyi, bo właściwie mówiąc, podziały te nie były podziałami tak dobrze, jak dzielnice nie były osobnemi i niezależnemi państwami. Nie dzieliło się kraju na niezawisłe części, ale oddawało się go całemu rodowi pod zwierzchnictwo najstarszego. Jak prywatne rody posiadały we wspólnem władaniu pojedyńcze cząstki roli, tak zdało się ówczesnym rzeczą cną i sprawiedliwą, żeby książęcy ród posiadał wspólnie pod władzą najstarszego kraj cały.
O wszystkiem tem p. Korzon zachowuje milczenie. Wątpimy, czy ktokolwiek z uczących się, a nieobeznanych skądinąd z porządkiem państwowym u Słowian, zrozumiałby powstanie i organizacyę ich państw z podręcznika p. Korzona. Należało koniecznie poświęcić osobne ustępy rozwojowi form rządowych u Słowian, należało wyjaśnić seniorat i powolne jego przechodzenie w primogeniturę, a przedewszystkiem należało coś więcej i lepiej powiedzieć o rodzie, jako o wyłącznie Słowian charakteryzującej instytucyi.
Na tem kończymy nasz przegląd historyi wieków średnich p. Tadeusza Korzona, pozostawiając rozbiór faktycznej strony jego wykładu, bardziej specyalnym ocenom. Autor łatwo zrozumie, że ze względu na zakres naszego artykułu, nie mogliśmy wyczerpnąć całej treści jego książki. Niezawodnie więcejby można jeszcze powiedzieć tak na jej pochwałę, jak i na naganę. W każdym razie uwagi nasze nie ujmują jej wartości. Nie było odpowiedniego podręcznika do historyi wieków średnich — pan Korzon dał najodpowiedniejszy. W czasach panowania u nas lekkiej literatury, napisać po polsku poważną i dobrą książkę — to już niemała obywatelska zasługa.
Niwa nr. 21 i 22 rok 1872, z dnia 1 i 15 listopada.
Modlitwa z rękopismu J. Słowackiego. Lwów, Poznań 1872 r., przejrzał Henryk Sienkiewicz.
W przebiegu kilku ostatnich przeszłych dziesiątków lat, jednym z najwybitniejszych kierunków, w których uzewnętrzniała się treść żywota naszego ogółu, była poezya. Jest to epoka Mickiewicza, Krasińskiego i Słowackiego. Hamowana na innych punktach; a potężna żywotność społeczeństwa, niby siła we wnętrzu wulkanu, szukała koniecznie dla siebie ujścia — i wreszcie znalazła je w ustach nieśmiertelnej trójcy poetów. Ale z ust ich nie mogła inaczej wypłynąć, jak pieśnią. Stąd znaczenie poetów samych i ówczesnej poezyi. Nie egotyczna to pieśń, ani też czysto przedmiotowa; nie same tylko uczucia i myśli poetów, ale też i nie «Achilla gniew obfity w szkody» lub «broń i męże» opiewa ona, a jeno cały ogół, jak szerokie i długie jego granice. Dlatego też, ile jest różnostronnych treści w całem społeczeństwie, tylu i w niej odszukać można. Wkracza we wszelkie objawy nie tylko żywota uczuć, ale i myśli, kocha i nienawidzi, wierzy i wątpi, bada, sądzi, politykuje i nakoniec, w najśmielszym swoim przedstawicielu — w Słowackim — pragnie nawet rozerwać granice jednego ogółu, a objąć cały wszechświat.
Umyślnie powiedzieliśmy: pragnie objąć — bo czy obejmuje, to inna sprawa, o której właśnie przyjdzie nam mówić, z powodu wyszłego niedawno utworu Juljusza Słowackiego pod tytułem «Genezis z Ducha». Jest to ni mniej ni więcej, jak prometeuszowa próba wydarcia niebu tajemnicy ustroju wszechświata, tak w jego zjawiskach materyalnych, jak i duchowych.
Ale obok tego utwór, jak sam autor go nazwał, jest modlitwą, jakkolwiek treść sama w sobie mało nadawała się do tej formy. W gruncie rzeczy, jest to więcej marzenie metafizyczne. Z mieszaniny pojęć biblijnych, wiary dawnych Egipcyan w metampsichozis, panteistycznej filozofii, prawd czysto naukowych z zakresu geologii, i nakoniec z własnych gorączkowych wyobrażeń złożył autor całość, która mu się wydała, jak objaśnia pan Małecki, najważniejszym z jego utworów, syntezą prac poprzednich, alfą i omegą jego umysłu.
Oto treść pokrótce opowiedziana:
Autor wychodzi z zasady, że przed wiekami, jego duch, i miryady innych jemu podobnych, spoczywających w słowie Bożem, zażądały nagle, z własnej woli i miłości, kształtów widomych. Stąd rozpoczęła się praca form, czyli stworzenie. Autor opisuje je szczegółowo. Przestrzeń zapłodniona miłością i wolą duchów, zawiązała się w globy i słońca, na których duchy rozpoczęły przyodziewać się w kształty materyi, coraz stopniowo doskonalsze. Formy te dawały im pewną wiedzę idącą z przyrodzonych swych własności, dlatego im dalszą formę przyodziewał duch, tem rozszerzał się i zakres jego pojęć, jako ducha wcielonego. Pierwszym kształtem widomym, pod jakim się pojawił, były skały. Chodziło przedewszystkiem duchom o byt niewzruszony; ale Stwórca, pragnąc zmusić je do dalszego doskonalenia form, pogruchotał skały piorunami — wówczas duchy niby zbudzone z letargu, porwały się do dalszej pracy.
Odtąd w formy z form, przez przedpotopowe ślimaki, zoofity, gębczaki, monstra morskie, polipy, atramentniki i t. d. dążyły w otoczeniu oceanu do kształtów coraz doskonalszych. Ale wody nie były wybornym dla form żywiołem. Duchy dręczyły się ustawiczną walką ciał swych, z ruchliwą masą wód. Duch poety pamięta jak: «umęczony walką z olbrzymiemi falami oceanu, trzy serca Panu ofiarował, oczy wydarł z rozpłakanej na mękę źrenicy… i stał się grzybem zoofilowym na ziemi duch zleniwiały, zwrócony z drogi postępowej, systemat swój nerwowy (i ten nawet) ofiarując za spokój, za kształt nowy, trwalszy i mniej bolesny».
Wedle poety, był to upadek ducha, boć, jako potwór w morzu, miał już systemat nerwowy, a jako grzyb, musiał się zrzec tej korzyści. Ale czuł za to pod nogami grunt twardy — zdobył ziemię. To epoka grzybów i wrzosów, tak olbrzymich, że «rozczerepione ziarnko gdy pękło, rozchodził się głos jakby stu piorunów», epoki paproci z taką siłą wyrastających z pod ziemi, iż «porwane skały i wyrzucone przez nie góry bazaltowe, upadłszy, rozbijały się w proch i miazgę».
Wogóle poeta opowiada historyę owych przemian, mniej więcej wedle wskazówek geologii, pragnie tylko pogodzić owe prawdy naukowe z sześciu dniami Mojżesza. Po królestwie paproci następuje królestwo wężów, znów morskich, ale forma ich doskonalsza niż dawnych potworów, bo mają już głos. Autor często jakby mimochodem usiłuje tłumaczyć lub objaśniać podania biblijne. I tak: «węże karmiąc się wrzosami i paprocią, pożerały niby braci, to jest formy duchów, które opóźniły się z przemianą». Autor nazwał to kainostwem pierwszej natury.
Ale oto i królestwo wężów niedługo trwało. Ustawiczna chęć doskonalenia się, zmusiła duchy zażądać od Stwórcy nowej formy. Postępowsze upominały się o skrzydła, aby oblecieć i opatrzeć ziemię. Dlatego duch przybiera kształt skrzydlatego jaszczura, który upatruje niby stanowiska dla potworów, mających zaraz za nim wyjść z mórz na lądy.
Odtąd praca duchów zaczyna dążyć do kształtów coraz bardziej harmonijnych. Następuje znów potop, w którym giną zwierzęta olbrzymich i niesymetrycznych kształtów, a pozostają te tylko, które jako będące w jedności i harmonii, wypracowały kształt ludzki.
Człowiek zatem — to ostatnie i najdoskonalsze wcielenie się ducha, to niby synteza wszelkich form, ostatni i najdoskonalszy kształt, w jaki duch się przyodział. Na nim kończą się awatary.
Na nim byłby i koniec utworu, gdyby nie to, że autor przewidział pewne wątpliwości w czytelniku, których nie chce zostawić nierozstrzygniętemi. I tak n. p., jeżeli duchy porzucając mniej doskonałe formy, doszły stopniowo do
kształtu człowieka, pytanie: dlaczego obok człowieka istnieją miliony innych kształtów? Autor, w przewidywaniu tego zarzutu, odrazu powiada, że duchy niejednakowo postępują; nie są one wcale (wedle autora) jednakiej natury — ani równo silne, ani równo dobre, ani nawet równo rozumne. Dziwna to filozofia, ale niemniej, bez kwestyi, autor ją wyznaje, odróżniając np. w oście duch silny ale zły, w dębie silny, ale dobry, w róży słaby, ale mający poczucie piękności. Są więc duchy pracowitsze i leniwsze. Pracowite prędzej dochodzą do kształtu człowieka, leniwe postępują daleko za niemi po szczeblu przemian.
Tem się tłumaczy istnienie obok człowieka form innych i nakoniec ich trwałość. «Nie zapomniał Pan o dziełach swoich (mówi do swego ducha autor), owszem uszanował je i formy przez siebie stworzone zachowuje, nie pozwalając żadnej w nich czynić odmiany. Pieczęć trwałości położył na zapisanej przez siebie księdze i t. p.» Przez ową pieczęć trwałości autor rozumie dar odrodzenia się; dana forma płodzi następną, sobie podobną, w którą natychmiast przyobleka się jakiś duch chcący przemiany.
Drugą wątpliwość podobną, mianowicie: dlaczego istnieją odmiany każdego pojedyńczo wziętego gatunku, nie będące widocznym postępem w pracy na formę, tłumaczy autor ociężałością niektórych duchów. Jedne szły ciągle naprzód, drugie cofały się przed zbyt nagłemi przemianami. Przytoczone następne słowa utworu, najlepiej rzecz wyjaśnią:
«Oto kiedy duch (mówi autor), zażądawszy nowej formy i organizacyi, wymówił sobie małą a najczęściej kolorem tylko oznaczoną różnicę w indywiduach, niektóre z kwiatów i zwierząt zachowały sobie, iż tak rzekę, przez konstytucyjną, u Boga wydartą koncesyą, różnice szerści i barwy. Bóg żądania duchów nie odrzucił, ale niepełność ofiary ukarał słabością ducha zjednostkowanego w jednej i pewnej formie».
W tym podobnych ustępach stara się autor usunąć wszelkie sprzeczności, jakichby między ustrojem wszechświata, a jego poetyczno-filozoficznymi poglądami można dopatrzeć.
Taką jest treść tego utworu. Z tem wszystkiem niemasz tu dotychczas nic oryginalnego. Jest to po prostu metampsichozis egipska, ożeniona na gruncie geologicznym z podaniami biblijnemi. Za oryginalną poczytaćby można jedną myśl, to jest ideę ofiary przyczepioną do pojedyńczych awatarów, a znajdującą ukoronowanie swoje w Chrystusie. Według autora, każdy duch przechodzący w formę nową, czyni Bogu dobrowolną ofiarę ze starej, a raczej z pewnych dogodności do starej przywiązanych. Przechodząc np. z formy skał do pełniejszego żywota w organizmie ślimaka, zrzeka się właściwej skałom niespożytości i spoczynku. Ślimak znów przechodzący w inny organizm, ofiaruje Bogu tę twardą skorupę, która chroniła go od śmierci. Autor widzi w tem obraz późniejszej ofiary Chrystusa. Oto jego słowa: «Pierwsza więc ofiara tego ślimaczka, który prosił cię, Boże, abyś mu w kawałku kamiennej materyi pełniejszym żywotem rozweselić się pozwolił, a potem śmiercią zniszczył, była już niby obrazem ofiary Chrystusa Pana».
Za te ofiary była jednak nagroda, to jest z postępem form — postęp pojęć. Duch, jako taki, ma sobie właściwą wiedzę, ale wcielony traci ją, otrzymując wzamian inną, uwarunkowaną organizmem. Ma wówczas taką, jaką ma dany twór. Przy przemianach jednak, jeżeli się nie cofa, zostają mu pewne pojęcia idące od atrybutów form dawnych. Autor wstępuje tu w ową, tak gorliwie uprawianą w swoim czasie przez filozofów, sferę pojęć wrodzonych. Z awataru, w którym duch za ciało miał kryształy, wyniósł już wiedzę matematyczną kształtów i liczb, «która po dziś dzień leży najgłębiej w ducha skarbnicy i zdaje się być wszczepioną w ducha, bez żadnej jego wiedzy o tem i zasługi».
Zarówno więc przemiany wyrabiały rozwój form materyalnych, jak i rozwój pojęć umysłowych, przymiotów i t. p. Ostrożność pojawiła się pierwszy raz na świat wraz z rogami ślimaka, ciekawość wraz z oczami pierwszego obdarzonego niemi monstrum, wierność wraz z psem, szlachetność we lwie i t. p. Autor zachodzi tu tak daleko, że dla tych nawet objawów, które poczytujemy za bezsporny wyrób umysłu człowieka, upatruje w niższych szczeblach przemian mniej więcej doskonałe wzory. Rozmaite np. formy rządu mają początek w objawach życia roślinnego lub zwierzęcego. Pierwszą formą królestw ludzkich był ul. Rzeczpospolita ateńska była w swoim czasie niczem innem, jak tylko kwiatkiem koniczyny, w którym obywateli przedstawiają pojedyńcze pręciki, a ów najwyższy na wierzchu piramidy — to nikt inny jak Temistokles, najwyższy między równymi.
Oto jest Genezis z Ducha. Z przytoczonych ustępów czytelnik potrafi sam wyrobić sobie odpowiednie o niej wyobrażenie. Co do nas, wyznać musimy, że tak w jej treści, jak i formie, widzimy tylko głęboki upadek tego potężnego geniuszu, bezwarunkową ruinę umysłu i wyobraźni — tem smutniejszą, im świetniejszy był ów umysł i wyobraźnia.
Rozumiemy jednak genezę tej Genezis. Wspomnieliśmy już o tem na początku tego artykułu. Z jednej strony była to epoka taka, kiedy poezya nasza chłonęła w siebie wszystkie, choćby najodleglejsze od własnej natury kierunki, epoka, w której poeci chcieli stać na czele ogółu, jako prorocy, jako mędrcowie, jako politycy i na kształt izraelskich proroków wieść za sobą cały naród — z drugiej strony, między trójcą tych poetów może najgenialniejszym, ale bez kwestyi i najzuchwalszym, był Słowacki. Z wiekiem mógł wygasnąć w nim geniusz, mogła zczernieć i zaśniedzieć owa dyamentowa szyba, przez którą w stukolorowych barwach wyobraźni widział świat cały — została mu dawna zuchwałość i dawne poczucie sił własnych. Dodajmy do tego chęć zerwania pieczęci z tajemnic wszechświata, wrodzona wszystkim ludziom, dalej skłonność do gorączkowych marzeń wrodzoną Słowackiemu, dalej mistycyzm rozwinięty we wszystkich adeptach Towiańskiego, a będziemy mieli genezę i tego zwanego Genezis utworu.
Trudno zdecydować, jak nazwać ten utwór. Nie jest to poezya, bo poezya choćby ręką najgenialniejszego mistrza szczepiona, nie mogła przyjąć się na gruncie, gdzie kwitnie geologia razem ze swymi pokładami diluwialnymi, zoofilami, pterodaktylami, ichtiosaurami i całą armią specyalnych, barbarzyńsko uczonych nazw; nie jest to paleontologiczna rozprawa, bo oto metampsichozis egipska, w parze z pojęciami biblii, wywraca po niej fantastyczne koziołki; nie jest i filozofią, bo brak w niej krytycyzmu.
Jedynie jakie pozostaje określenie: są to gorączkowe marzenia mistyka Towiańskiego, spisane przez mistyka Słowackiego.
O ile niespecyaliście w naukach przyrodzonych sądzić wolno — istnieje pewne podobieństwo między utworem tym a teoryą Darwina, ale podobieństwo nieskończenie jeszcze mniejsze, jak między przypuszczeniami dawniejszych od Darwina materyalistów, a tąż teoryą. Wszakże to hypoteza Darwina nie jest zupełną nowością, a wielkość jego polega nie na jej wynalazku, ale na największej liczbie dowodów utrwalających i stawiających jasno to, co ukazywało się niejasno w umysłach niektórym poprzednim uczonym.
Ale przypuśćmy nawet, że podobieństwo jest daleko większe, to i cóż stąd za wniosek? Czy spierać się będziemy z Anglikami, że teoryę Darwina wynalazł nie Darwin, ale Słowacki? Czy to ma podnieść Słowackiego? W takim razie bądźmy do końca sprawiedliwi: Amerykę odkrył nie Kolumb, ale starożytni, którym się śniło o Atlantydzie.
Tą drogą można dojść nawet do takiego zdania, jakie wypowiedział pewien poczciwy szlachcic, który, rozmiłowany w swojszczyznie, utrzymywał, że Voltaire o tyle był dowcipny, o ile połapał koncepta z księdza Bohomolca. Sapienti sat.
Kilka słów jeszcze o formie utworu.
Gdyby nie dopisek Małeckiego, pomieszczony na końcu, a usuwający wszelką wątpliwość, możnaby wątpić czy autorem Genezis jest rzeczywiście Słowacki. Nie znajdujemy w nim ani tej świetnej plastyki, z którą umiał rzeczy najbardziej nawet oderwane przywdziewać w formy niemal zmysłowe, ani owej rzutkości myśli z niedocieczoną częstokroć asocyacyą idei, ani sposobu jego wyrażania się, ani nakoniec owego barwistego, pełnego porównań i przenośni języka. Zarzucają wogóle Słowackiemu ciemność — wprawdzie i to jest ciemne czasem jak noc, ale nie na zwykły Słowackiemu sposób. Ciemność w Genezis wypływa najwięcej z niedokładności wyrażeń. Że nie mówimy na wiatr, na dowód niech posłuży następujący ustęp:
«W skałach już więc, o Panie, leży duch jako posąg doskonałej piękności, uśpiony jeszcze, ale już przygotowany na człowieczeństwa formy, niby sześcioraką girlandą. Z bezdna tego wyniósł on wiedzę matematyczną kształtów i liczb, która po dziś dzień leży najgłębiej w duchu skarbnicy i zdaje się być wszczepioną w ducha bez żadnej wiedzy jego o tem i zasługi; ale ty wiesz, o Panie, że forma dyamentowa ułożyła się z żywych (?), a wody poczęły się lać z ruchomych (?) lekko związanych (?) i uczących się równowagi (?), a na globie wszystko było żywotem i przemianą».
Pytamy gdzie są subjekty do predykatów: «żywych, lekko związanych i uczących się równowagi» i do czego mogą odnosić się te wyrażenia? Nie do form, bo w takim razie wyrażenie: «żywych» kiedy mowa o skałach i dyamentach, nie miałoby nic do skał ani dyamentów, dla tego samego powodu — nie do duchów nakoniec, bo o nich nie trzeba mówić, że żywe, i wreszcie cóżby znaczyły duchy «lekko związane i uczące się równowagi?»
Albo te wyrażenia nie mają znaczenia, albo może kto inny będzie od nas szczęśliwszy i wytłumaczy je.
Bijącą także w oczy i dziwną jest nadzwyczajna miejscami suchość dykcyi. Prawda, że tu armie wyrazów specyalnych mogły utrudnić rzecz do nieskończoności; ktoby jednak uwierzył, że podobne np. wyrażenia mogły wyjść z pod brylantowego pióra Słowackiego:
«Duch zamienił punkt jeden niewidzialnej przestrzeni w rozbłysk sił magnetyczno-atrakcyjnych. A te przemieniły się w elektryczne i piorunowe».
Albo np. inny ustęp:
»W każdym kształcie jest wspomnienie niby przeszłej i rewelacya następnej formy, a we wszystkich razem kształtach jest rewelatorstwo ludzkości, śnicie niby form o człowieku. Człowiek był przez długi czas finalnym celem ducha tworzącego na ziemie«.
Taki ustęp co do poetyczności nastroju, mógłby iść o lepsze nawet z dykcyą niemieckich profesorów filozofii. Nakoniec wiele jest niekonsekwencyi w nazwaniu całego utworu: modlitwą. Gdyby nie powtarzające się często: «Panie! Panie!» niktby się w nim modlitwy nie domyślił. Trudno nawet zrozumieć i cel modlitwy takiej, w której opowiada się Bogu dość żmudnie to, co On musi oczywiście wiedzieć i bez nas najlepiej. Zresztą w niektórych ustępach autor zapomina o tem, że się modli, i nie przemawia już do Boga, ale opowiada o Nim, np.:
»Niektóre z kwiatów i zwierząt zachowały sobie, że tak rzekę, przez konstytucyjną u Boga wydartą koncesyę, różnice szerści i barwy. Bóg żądania duchów nie odrzucił i t. p.«
Zaledwie niektóre ustępy przypominają Słowackiego. Początek zaczynający się od słów: «Na skałach oceanowych» i czwarty ustęp, noszą jednakże ślady dawniejszego sposobu wyrażania się mistrza.
Całość trzymana w tonie uroczystym, k’woli któremu styl bywa miejscami mocno rozwlekły. Przez trzydzieści przeszło stronic autor modli się dość zimno, wkońcu dopiero uczucie przejęte wdzięcznością ku Panu wzbiera serdeczniejszą modlitwą, proszącą o szczęście ogółu.
Należeliśmy zawsze i należymy do gorących wielbicieli Słowackiego, dlatego ze smutkiem wygłosiliśmy tak surowe zdanie o jego ostatnim utworze. Trudno zrozumieć, dlaczego utwór ten został publikowany, ale ponieważ tak się stało, musieliśmy z całą bezstronnością powiedzieć o nim wszystko, co nam podyktowały przekonania. Winniśmy to zarówno Słowackiemu jak i naszym czytelnikom.
Czarna nić. (Powieść Felicyana Gryfa). — Sabina Michała Bałuckiego.
Powieści nasze, a przynajmniej znaczna ich część przypomina Pola Elizejskie, albowiem zamiast ludzi z krwią, ciałem i kościami, błąkają się w nich cienie. Na nieszczęście owa anemia powieściowa nietylko że się nie zmniejsza, ale przybiera coraz szersze rozmiary i kreacye nowo występujących autorów coraz bardziej na nią cierpią. Nie mamy dotychczas powieści obyczajowej w sensie angielskim, powieści, w którejby jak w źwierciedle odbijały się prawdziwe i żywe obrazy samego społeczeństwa; brak nam oryginalności, brak tego prawdziwego realizmu, który nie koniecznie i nie zawsze polega na kąpaniu się w brudach społecznych, ale którego najwybitniejszą cechą jest prawda życiowa, oparta na spostrzeżeniach branych z rzeczywistości, a wyrażona w kreacyach podniesionych do wysokości typów. Czyja w tem wina? Niektórzy twierdzą, że naszego społeczeństwa, inni, że autorów, autorowie zarzucają społeczeństwu bezbarwność — publika autorom brak talentu. Bez wahania stajemy po stronie tej ostatniej. Brak nam może oryginałów, ale oryginał a typ — to wcale co innego. Pierwszy to postać cudaczna, pełna dziwactw — drugi jest osobistością przedstawiającą najwybitniej wszystkie rozprószone zwykle cechy pewnych warstw społecznych, sfer towarzyskich i t. p. Otóż gdzie tylko istnieją np. warstwy społeczne, tam choćby typowe postaci nie istniały w rzeczywistości — powieściopisarz może je tworzyć. Jesteśmy nawet zdania, że w rzeczywistości czysto typowe postacie nie istnieją nietylko u nas ale i nigdzie, każdy bowiem człowiek choćby był możliwie najdoskonalszem i najcharakterystyczniejszem odbiciem swej sfery, nosi jednak w sobie znakomitą przymieszkę cech właściwych innym sferom. Inaczej mówiąc, cechy typowe nie występują nigdy w całej pełni w pojedynczych osobistościach, ale żyją rozprószone w setkach i tysiącach indywiduów — a dopiero zebrane przez powieściopisarza i przyobleczone w postać ludzką, dają to co nazywamy typem par excelence.
Z tego cośmy powiedzieli, widzimy, że z materyału jaki daje nam społeczeństwo, można tak dobrze tworzyć typy jak i z każdego innego, a potrzeba tylko umiejętności obserwacyi, by módz dane choćby najdelikatniejsze cechy pochwycić — i twórczego talentu, aby módz je w postaci ludzkiej odtworzyć. Naszem zdaniem więc, jeżeli w powieściach młodszej generacyi naszych pisarzy nie masz typów, to nie dlatego, by społeczeństwu brakło cech typowych, ale dla tego, że autorom braknie dwóch kardynalnych warunków: obserwacyi i talentu.
A co przy tem wszystkim zarówno dziwnem jest jak i śmiesznem, to, że każdy z tych pisarzy pozuje na obyczajowego, podając nam swe dodatnie lub ujemne — cienie, za postaci brane z żywota i obyczaju społecznego. Cienie te poruszają się, chodzą, mówią, kochają się i nienawidzą, słowem pozornie pełnią wszystkie ludzkie czynności! W gruncie rzeczy jednak, są to raczej dodatnie lub ujemne postulaty autora na rzeczywistość — autor nie bierze ich ze świata, ale narzuca je światu — i zakończywszy rzecz jakąś kwaśno słodką tendencyą, rozpuszczoną starannie w wodzie gadaniny, powiada wkońcu: «To jesteście wy, są oni — czytajcie i bijąc się w piersi uczyńcie mocne przedsięwzięcia poprawy życia i obietnicę więcej nie grzeszyć». Nie braciszku! — odpowiadamy w imieniu czytelników — nie! serdeczny: — to nie my, to jesteś ty, a raczej twoje myślątka, których nie umiałeś nawet ubrać w ciało ludzkie; bijże ty się w piersi i nie grzesz więcej papierem, atramentem i drukiem. Inaczej krytycy zmienią ci życie w nić tak czarną, że nawet «Czarna nić» pana Felicyana Gryfa, która mimo czarności zagwarantowanej w tytule, wygląda i tak dość blado — zblednie jeszcze bardziej, wobec twej autorskiej doli. A teraz niechaj nam będzie wolno przejść do wspomnianej powieści tem bardziej, że powyższy wstęp, słuszniej do niej niż do każdej innej może się stosować. W opowiadaniu tem kręci się kilkanaście indywiduów z wyższego i niższego galicyjskiego świata. Bohaterkami są dwie przyjaciółki, z których jedna hrabianka Marya, wychodzi za mąż dla majątku za bogatego, ale podstarzałego i zużytego hrabicza — druga nie hrabianka, z miłości za młodego i zakochanego w niej muzyka. Jak łatwo się domyśleć, hrabianka jest bardzo ze swym bogatym mężem nieszczęśliwa, a nie hrabianka ze swym muzykiem… także bardzo nieszczęśliwa. Pierwszy z nich znudził żonę, drugi ją opuścił: świat jest smutny, ludzie źli, życie to «czarna nić» i powieści koniec.
A tendencya? spytacie czytelnicy. — Hm!… tendencya… Zaraz… Ze względu na losy hrabianki, sens moralny zdaje się być taki: Panny nie wychodźcie za mąż dla majątku, bo będzie z wami źle — ze względu na losy nie hrabianki znów taki: Panny nie wychodźcie zamąż z miłości, bo będzie z wami jeszcze gorzej. Co za miła rozmaitość w pomyśle, prócz tego dowiadujemy się, że hrabiowie galicyjscy mają więcej pieniędzy, jak rozumu, że hrabiny lubią plotki, komeraże, francuski język, Jezuitów, że autor jest bardzo postępowy, bo nie lubi Jezuitów i tym podobne.
Co do nas jednak, pominąwszy żarty, sądzimy, że jeżeli nie dość jest nie lubić galicyjskich hrabiów i Jezuitów, aby być postępowym, tem bardziej nie wystarcza to, by być dobrym powieściopisarzem. Do tego potrzeba przedewszystkiem talentu, którego brak autorowi. Ani jedna z tych utrapionych figur występujących w «Czarnej nici» nie mówi własnym językiem, ani jedna nie skreślona tak, by czytelnik mógł mieć plastyczne o niej wyobrażenie. Komunały i komunały — od początku aż do końca! Bezbarwność, chuda mierność, brak ciepła życiowego, brak trafnych spostrzeżeń, wszelkiej charakterystyki w obrobieniu szczegółów, oraz siły i plastyki w opowiadaniu — oto wady, które można spotkać na każdej stronicy tej książki. Dodajmy, że technika powieściowa niesłychanie słaba, pozwala co krok dostrzedz liczne powiązane niezręcznie, albo i wcale niepowiązane szczegóły, a będziem mieli wrażenie, jakie czyni całość. Trudno uwierzyć, do jakiego stopnia dochodzi czasem niedbalstwo czy roztargnienie autora. Jako przykład przytoczymy tylko, że np. galicyjskie hrabiny, które rano były u spowiedzi u ojca Bazylego Jezuity, a zatem w Krakowie — po obiedzie wyprawia autor powozem na spacer do Wilanowa. Gdzie Rzym? gdzie Krym? Gdzie Bananowiecka karczma? Z Krakowa do Wilanowa piękny kawałek drogi, albo więc hrabiowie galicyjscy mają jakieś cudowne konie, albo autor gdy pisał powieść, myślał o czem innem.
Autor zdaje się być poczynającym pisarzem, dlatego chyba, gdybyśmy dostrzegli choć jeden przebłysk talentu, choć jeden poryw myśli, choć jeden ślad żywszej namiętności, chętniebyśmy złagodzili nasz sąd w nadziei, że w przyszłości doczekamy się czegoś lepszego. Mała jednak nadzieja: wszystko tu płynie powoli — z tą spokojną obojętnością i chłodem właściwym mierności.
Autor jest wprawdzie postępowym, a przynajmniej stara się takim okazać, ale ta postępowość, która może stanowić zaletę jego jako człowieka, nie zbawia go jako autora. Owszem, kto w ten sposób chciałby bronić choćby najpiękniejszych zasad, lepiejby zrobił gdyby ich nie bronił wcale, i nie kompromitował swego obozu. Poręczamy autorowi, że tak galicyjskim hrabiom jak i Jezuitom jego książka nietylko nie przyniesie szwanku, nietylko nie poda ich na naigrawanie się publiczne, ale przeciwnie im samym dostarczy wątku do drwin z takich postępowców, którzy na nic lepszego, jak na takie czarne nici zdobyć się nie mogą.
Inne cokolwiek wrażenie czyni «Sabina», powieść pana Michała Bałuckiego. Nie masz i w niej typów, nie masz, albo tak dobrze jak nie masz tendencyi, autor nie występuje w imię ogółu i jego interesów, nie maluje jego nędz i pomyślności; jednem słowem nie odtwarza swego społeczeństwa, błąka się także w krainach czysto literackich, biurkowo-gabinetowych pomysłów, ale przynajmniej umie je wiązać. Panu Bałuckiemu nie można z czystem sumieniem powiedzieć: «Panie bracie, na rzemiośle się nie znacie!» Przeciwnie: na rzemiośle się znacie panie Bałucki, znać w was niezłego majstra, ale też tem większa wina, że przy dobrej stosunkowo robocie, dajecie w waszej «Sabinie» bardzo nędzny materyał.
Bohaterem tej powieści jest artysta malarz, który z obczyzny dąży w rodzinne strony, gdzie czeka go cichy uroczy domek na przedmieściu Krakowa i dwa kochające serca, jedno mało co mniej niż matczyne; drugie nieco więcej jak siostrzane. Są to serca dawnej jego gospodyni, od której wynajmował mieszkanie i jej córki Klarci. Panie te kochają go, jakby najbliższego członka familii, panienka nawet nieco więcej i goręcej niż brata. Śliczne i sympatyczne dziewczątko, krząta się z radością w sercu i piosnką na ustach, przygotowując na przyjęcie swego Kazia i dawny jego pokoik i firanki w oknach i doniczki z kwiatami, tymczasem mija dzień naznaczony, a pan malarz nie wraca i nie wraca. Cóż się z nim dzieje? Oto spotyka w drodze jakiegoś szlachcica, podobno swego krewniaka z córką. Córka ta Sabina, jest to jedna z najniebezpieczniejszych syren, jakie znajdują się pod słońcem. Piękna jak Wenus, cyniczna, wabna, zmysłowa — wyrachowana i chłodna przez rozum, a namiętna przez bujną naturę gorącej krwi i młodości, pragnąca miłości z jednej strony dla utylitarnych studyów, które mogą jej na przyszłość pomódz do karyery, z drugiej dla bachicznych pocałunków i uścisków, w których drży każdy nerw, a ciało płonie jak węgiel — taka mieszanina Messaliny i Dalili, zła rusałka wysysająca krew ludzką, odrazu opanowywa wyobraźnię i zmysły malarza — wraca on wreszcie do Klarci — ale już nie ten co dawniej. Ta jasna świetlana istota zachwyca go zawsze, ale budzi w nim podziw nie pociąg. Kocha go i ona wprawdzie, ale miłość jej płynie spokojnie jak źródło czystej wody. W zwichrzeniu namiętności nie padnie ona nigdy w jego objęcia, nie będzie tulić go kurczowo do piersi, palić oddechem i całusami. Nie. Takie istoty poświęcą dla ukochanego mężczyzny wszystko, prócz wstydu. Można się w nich kochać i być przez nich kochanym — ale nie można prowadzić z niemi tego rodzaju romansu, którego bohaterka z kolei wiedzie wkońcu gwałtowne monologi z utraconym wiankiem rucianym. Cnoty takich kobiet strzeże nie konwenans, ani wyrachowanie, ale jakaś przenikająca całą ich istotę pół-anielskość i pół-dziecięcość, która sprawia, że mężczyzna-kochanek zarówno je czci, jak kocha, że jemu samemu wydaje się świętokradztwem każda śmielsza, bardziej zmysłowa myśl o nich, słowem «że je uwielbia na martwym (nawet) obrazku, iż nie śmie licem skalać ich bezbronnych ustek». Są to niby polne kwiaty z polskich łąk. Zresztą istoty, których mniej lub więcej doskonałe typy są dosyć częste, dają się widzieć u nas, nietylko na scenie teatru Rozmaitości, w rolach p. R. Popiel, ale i w życiu. Taką jest Klarcia. Między nią a Sabiną rozpoczyna się teraz w sercu pana malarza walka, w której zwycięstwo wkrótce przechyla się na stronę tej ostatniej. Pan Kazimierz (malarz) rzuca się w objęcia Sabiny z duszą i ciałem — ale miłość ta, wkrótce staje się dlań wieńcem splecionym z róż i cierni. Sabina zgadza się być jego kochanką, ale nie chce zostać jego żoną. To wcale inna rzecz! Odda ona rękę jakiemu grubemu John Bullowi, który jest bogaty jak król, a głupi jak królewskie — midasowe uszy. Kazimierz płonie zazdrością, rozpacza, szaleje i wkońcu — pewnego wieczora po wyjściu z teatru, zrozpaczony, wzburzony, zgorączkowany, nawpół już waryat — szukając Sabiny, zachodzi w obłędzie przed domek Klarci i pada zemdlony u jego progu.
Tu następuje przełom. Sztucznie podsycana namiętność musi wreszcie runąć jak pałac z kart. Kazimierz zapada w długą i ciężką chorobę i leży w domu matki Klarci, bez wiedzy o sobie i miejscu, w którem się znajduje. Przez długi czas chwieje się między życiem i śmiercią. Lada chwila może zgasnąć, jak lampa, w której zabrakło oliwy. Ale wreszcie młodość zwycięża chorobę — następuje przesilenie, a z niem razem i najpiękniejsza scena w powieści, gdy zbudzony z gorączki Kazimierz, spostrzega w pomroku izby stojącą obok siebie — bledziuchną i białą postać Klarci, niby postać dobrego anioła stróża nad łóżkiem konającego. Klarcia pochyla się ku niemu, a jej wychudłe przez zmartwienie i bezsenność rączki — kładą zmoczone wodą płótno na głowę chorego. Kazimierz sam nie wie z początku czy to rzeczywistość — czy sen już po śmierci — czy jaka wizya anielska. Radby przemówić, ale uczucie rozpiera mu pierś i tłumi wyrazy — chwyta więc obie rączki i w milczeniu przyciska je do ust jakby świętość.
Obrazek to istotnie niezmiernie wdzięczny, jak i cała postać Klarci. Łatwo się domyśleć — co nastąpiło po tej niemej, a wzruszającej scenie: Veni creator! — dalej szczęśliwe zapewne pożycie małżonków — w rezultacie z pięciu lub sześciu aniołków «o błękitnych oczkach i jasnych włoskach», życie uczciwe, spokojne: — «Koń srokacz, żona Magda, co ma Bóg dać to i tak da» — słowem ów cichy żywot bez wielkich burz i niepokojów, w którym los łódkę unosi, człek nią wiosłuje, a Bóg steruje i… amen! A Sabina?
Skończyła okropną śmiercią. Kochał ją prócz malarza i Anglika jeszcze jakiś krewniak — pół waryat, pół poeta, którym poniewierała przez całe życie, który przez nią dostał się niewinnie do więzienia i który ją w końcu utopił. Scena ta, tego topienia, posępna, pełna z jej strony krzyku, z jego Otellowego chrapania, wysileń, konwulsyi i plusku wody — przerażająca, mniej prawdopodobna, więcej wstrętna.
Oto treść książki — przejdźmy do jej oceny. Walka jaka toczy się w sercu malarza między Sabiną i Klarcią jest głównym przedmiotem opowiadania, przytem w perypeciach, i rezultatach tej walki zdaje się być ukrytą tendencyą. Mężczyzni nie cenią zwykle prawdziwych przymiotów w kobiecie — i więcej pociąga ich piękność zmysłowa niż cnota. Owóż ze względu na losy malarza, książka jest wytknięciem tego faktu i ostrzeżeniem przed niebezpieczeństwem jego następstw. Tendencya jak widzimy, nie nowa i niezbyt szeroka, nadająca powieści charakter popularnego poradnika dla mężczyzn.
Że piękność w połączeniu z cnotą, więcej jest warta, niż piękność sama; a tem bardziej niż piękność w połączeniu ze złymi i nizkimi instynktami, każdy to wie dobrze. Rzecz prawie nie zasługująca na to, by tworzyć z niej tendencyę książki. Z drugiej strony równie oklepanym jest morał, że mężczyzna chcący wziąć za żonę kobietę, na mocy samych tylko umysłowych ku niej popędów, postępuje lekkomyślnie, i że prędzej czy później musi za ową lekkomyślność przypłacić. Jeżeli autorowi chodzi o to, że pomimo wszystkiego — ma słuszność w tem, czego w książce dowodzi — odpowiadamy: ma słuszność, ale mieli ją przed nim ci wszyscy, którzy począwszy od Mojżesza obrabiali powyższy temat w najprzeróżniejszych waryacyach. Obecnie pragnęlibyśmy nieco świeższych, a przedewszystkiem pożywniejszych prawd z dziedziny moralności.
Pierwszym więc zarzutem, jaki postawimy autorowi, jest ubóstwo myśli przeświecające w całem opowiadaniu tak wyraźne jak wychudłe łokcie żebraka, przez podarte rękawy odzienia. Nie spotka się czytelnik w tej książce z żadną oryginalną myślą: żadna nie uderzy go ani zastanowi. Jest to jedna z tych powieści, które nie pamiętam już kto zaliczył do utworów literatury poduszkowo-fotelowej, nie potrzeba bowiem przy nich trudzić umysłu. Można się nawet zaciekawiać, co się stanie z tym lub owym bohaterem, z tą lub ową bohaterką, ale niema potrzeby myśleć nad niczem. Nie wysilał się autor, po cóż wysilać się ma na rozmyślania czytelnik? Jeżeli taka powieść wyjdzie z pod pióra skądinąd zdolnego i posiadającego już pewną wziętość, możnaby mniemać, że i sam autor pisał ją, ot… tak sobie… dla zabicia czasu i odpoczynku umysłowego. Potrafiłby lepiej, gdyby chciał: ale nie chciał i koniec.
W takim jednak wypadku czytelnik ma prawo gniewać się o lekceważenie.
Oryginalności więcej, głębszych myśli i świeższych pomysłów, mamy istotnie prawo domagać się od pana Bałuckiego. W całej Sabinie niema ani jednej choćby grosz wartej myśli społecznej, jest tylko rutyna, wprawa w opowiadaniu — słowem: jest tylko forma zewnątrz dobrze wiązana i ogładzona, wewnątrz napełniona treścią bez smaku, zapachu i woni.
Przez ową dobrą formę nakoniec rozumiem tylko zręczne wysnuwanie następnych scen z poprzednich. Co do pojedynczych postaci, tym ze względów na ich pomysł i wykonanie byłoby wiele do zarzucenia. Kazimierz naprzykład jest podwójnie bladym, bo i sam w sobie i w oczach czytelnika. Bladym sam w sobie — może jest z woli autora, bladym w oczach czytelnika — z winy. Charakter to dość słaby, a przytem skłonny do uniesień, pospolity ale prawdopodobny. Natomiast Sabina jest tylko czystym literackim pomysłem, ale nie postacią wziętą z życia i obserwacyi. Jest to autorskie silenie się na oryginalność, która właśnie przez to, że wysilona, przechodzi na ekscentryczność — nicowaną zresztą na wszystkie strony przez naszych malutkich poetów. «Kobieta z ciałem anioła a duszą szatana — ten gustawowski pomysł był kiedyś dobry — dziś spospoliciał, dziś posługuje się nim pierwszy lepszy wieszcz sławny na całą… swoją rodzinę, zapomniany od świata, zdradzony (sine qua non) przez kochankę. Jakoż postać taka «kobiety z postacią anielską, a szatańską duszą» mimowoli nawodzi nam na myśl, że jeszcze czegoś brak koło niej, że brak bladego zdradzonego wieszcza. Myśl ta przyszła niewiadomie i panu Bałuckiemu i dlatego stworzył Zygmunta. Otóż i on, blady, piszący wiersze, kochający, pełen narzekań baranek z początku — upiór w końcu. Figura zakazana, utrapiona, nie mająca w sobie nic naturalnego, melodramatyczna a nakoniec jako postać efektowna — zużyta, przeżyta i nadużyta tak w powieści jak i w poezyi.
Najlepszą postacią, jak wspomnieliśmy, jest Klarcia. Tej mimowoli chce powiedzieć czytelnik, zacierając z zadowoleniem ręce: «nie pamiętam skąd mam przyjemność znać panienkę… ale gdzieś ją widywałem!» Jednakże i ta postać nie może uratować powieści od zarzutu, który postawi jej najmniej nawet wymagający czytelnik — t. j. od zarzutu pospolitości i ubóstwa myśli. Mierność! oto co można o takich książkach powiedzieć — są one np. jak pierwszy lepszy przechodzeń na ulicy: ubrany tak jak wszyscy, niezbyt biedny, podobny do wszystkich, nie smutny, ale też i nie poważny, ot taki zwyczajny filister — taka głowa na kapelusz, wieszadło na paltot, jakich setki tysięcy w całym świecie; pospolity, przeraźliwie pospolity.
Podobne uczucie wywołuje i powieść p. Bałuckiego. Ni bardzo zła, ni bardzo dobra. Gdyby prowadzono strychulcem po głowach utworów — ten mógłby się nie obawiać — ale też to i największa jego wina i największy zarzut, jaki można mu uczynić.
Język autora dobry i żywy: powiedziałem, że umie pisać.
Przegląd Tygodniowy, rok 1873,
Nr. 48, 49 i 50.
- ↑ W czasie bezkrólewiów bywały sądy, kapturowymi zwane.
- ↑ Andabatorami zwano w Rzymie gladyatorów, walczących z zawiązanemi oczyma.
- ↑ W wydaniu Bazylego Skalskiego: »Kwiatki na potrząśnienie jasłeczek«.
- ↑ Patrz Maciejowskiego Piśmiennictwo, gdzie autor się rozwodzi, jako pieśni Miaskowskiego niższe są od Pindarowych.
- ↑ Jest to przekładnia właściwa Miaskowskiemu.
- ↑ Rymarkiewicz sądzi, że to są formy stworzone przez Miaskowskiego.
- ↑ Egipt, Palestyna, Fenicya, Azya mniejsza, Grecya, Italia, Galia, Hiszpania, Maurytania, Numidya, (Kartagina), Cyrenajka. Tu także można zaliczyć Babilonię, Asyryę, Persyę, które przez zajęcie Azyi i mniejszej i brzegów fenickich, zetknęły się z morzem Sródziemnem. Poza obrębem kotliny leżą więc tylko Indye i Chiny. Patrz atlas Sprunera Nr. XIII: Mare internum cum populis adiacentibus. Momsen na samym początku swojej historyi powiada, że dzieje ludów starożytnych rozegrywają się w kotlinie morza Śródziemnego.
- ↑ Postępowanie chrześcijańskich Niemców względem Słowian nadbałtyckich można wyjaśnić i tem, że ostatni trwali upornie w pogaństwie.
- ↑ Dla naszej młodzieży trudniej jest zrozumieć system feodalny dlatego, że u nas zostało daleko mniej jego śladów, niż na Zachodzie. Dobra rycerskie, majoraty, wysoce arystokratyczny charakter szlachty, oto cechy feodalizmu, których albo mało, albo zgoła nie masz w Polsce, gdzie system feodalny w stosunkach ludzi prywatnych nigdy nie istniał. Litwa początkowo feodalna — traciła wolno po połączeniu się z Polską ten charakter — a przez unię lubelską zasymilowała się z nami zupełnie.
- ↑ Nazwy oc używa Chwalczewski w znaczeniu chan. Nazwy lech i władyka są czeskie, oznaczają szlachtę; t. j. lechy — najwyższą szlachtę, a władycy niższą — coś podobnego do naszych skartabellów. Wyraz: władyka, w sensie: szlachcic niższego rzędu, znany jest zresztą i w literaturze polskiej. Tak naprzykład używa go w tym znaczeniu Świętosław z Wojcieszyna, tłumacz statutu Wiślickiego. Słowo kniaź jest ruskiem.
- ↑ Pierwotne miasta słowiańskie były osadami rolnemi.