Przegląd literacki. Pan Graba. Powieść Elizy Orzeszkowej

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Pan Graba. Powieść Elizy Orzeszkowej
Podtytuł Przegląd literacki
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LXXVII

Pisma ulotne (1869-1873)
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom LXXVII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRZEGLĄD LITERACKI

PAN GRABA

Powieść p. Elizy Orzeszkowej.



Pytanie czy jest jakie stałe kryteryum do oceny powieści, tej najswobodniejszej formy, jaką tylko posiada literatura? Z roli naszej wypada nam odpowiedzieć, że jest, bo w przeciwnym razie na cóżby się zdało pisać recenzye, albo i studya krytyczne? Ale najprzód co to powieść sama? Dla ściślejszego jej określenia użyjemy maleńkiego porównania, a raczej przeniesiemy pewną prawdę naukową z jednej sfery do drugiej. Uczeni zajmujący się naukami przyrodzonemi twierdzą, że w naturze, tak między gatunkami pojedynczych królestw przyrody, jak nawet i między samemi królestwami niema przeskoków nagłych, ale istnieją pewne formy przechodnie, stojące na granicach i stanowiące niejako ogniwa, z pomocą których pojedyncze królestwa stanowią całość stworzenia. Otóż stawiamy kwestyę, czy podobne formy nie istnieją i w zakresie twórczości ludzkiej, i czy podobnem ogniwem między sferą twórczości artystycznej, a sferą twórczości naukowo-społecznej nie jest właśnie powieść, a najwybitniej powieść tendencyjna? Niepodobna nie przyznać, że dzisiejsza zwłaszcza powieść, jeżeli z jednej strony zachowuje artystyczną formę, to z drugiej, służąc pewnym celom niekoniecznie artystycznej natury, występując jako środek działania na umysły ludzkie, podnosząc często bardzo poważnie najżywsze kwestye społeczne, dotykając najpoważniejszych zagadnień, chyli się stanowczo ku ściślejszej dziedzinie społecznej. Wypada z tego, że powieść tendencyjną można uważać niejako za broszurę o artystycznej formie, dowodzącą pewnych zasad w sposób plastyczny, to jest na przykładach z życia wziętych. Jest to niby szyba wody, w której odbija się rzeczywistość; odbicie to jednak nie jest tylko biernem, bo pojawia się w niem pewna celowość, t. j. organiczność uwarunkowana osobistym poglądem autora. Ale właśnie niezmierna owa, jak w życiu samem różnostronność treści, nie dość ściśle oznaczona granica możliwości i nakoniec osobisty pogląd autora utrudniają nieskończenie krytykę.
Mimo tego, powiedzieliśmy już, że jest ona możliwa; wypada to z samego określenia powieści. Jeżeli zgodzimy się uważać powieść za broszurę społeczną o artystycznej formie, to przystaniemy i na to, że cenić ją należy: 1) ze stanowiska artystycznego (wartość artystyczna), i 2) ze stanowiska społecznego (wartość społeczna).
Ale wartości te, a zwłaszcza druga (społeczna) zależą prawie wyłącznie od osobistego autorskiego poglądu, dla którego oceny, nie dość zapewne przeciwstawić swój własny. Na to nie ma chyba innej rady, tylko ażeby krytyk przedstawiał zdrowy rozsądek większości — od którego dozy będzie znów zależna powaga samej krytyki.
Zatem wartość estetyczna i wartość społeczna powieści, brane na miarę zdrowego rozsądku ogółu — oto pierwotne i główne zasady krytyki powieściowej. Należy tylko rozwinąć szczegóły, które nie będą już niczem nowem. Powieść zadość czyni wymaganiom estetycznym, jeżeli odpowiada warunkom piękna, prawdy i dobra — warunkom społecznym, jeśli ma na celu pożytek społeczeństwa.
Dobro ze stanowiska estetycznego i pożytek społeczny nie są rzeczą tak dalece jedną, jakby to się na pozór zdawać mogło. Przez dobro rozumiemy te odwieczne, wrodzone i wszystkim dobrze znane wymagania moralne, na mocy których czujemy zadowolenie ze zwycięztwa cnoty a ukarania występku — pożytek zaś ma na celu pewne czasowe potrzeby społeczeństwa, uwarunkowane i stanem i okolicznościami, w jakich się społeczeństwo znajduje. Taka jest różnica po której ukazaniu możemy powrócić do przedmiotu głównego. Zatem ustalone zasady krytyki powieściowej są: 1) wartość estetyczna kategoryami: piękna, prawdy i dobra — i 2) wartość społeczna z jednym tylko podziałem: pożytek.
Krytyczna ta siatka zarówno może być stosowana do utworów większych rozmiarów, jak i do drobiazgu powieściowego, którego tak obfity połów można znaleść w naszej prasie peryodycznej. Tym razem, ku wielkiemu naszemu zadowoleniu, wpada w nią dość znaczna ryba — «Pan Graba».
Przedewszystkiem więc zwrócimy uwagę na zewnętrzną formę powieści pani Orzeszkowej. Autorka włada pięknym stylem i umie obrazowo wyrażać swoje myśli. Dowody na to złożyła w wielu poprzednich swych utworach, gdzie nawet więcej bywało stylistyki niżeli czego innego. Wogóle kobietom łatwo przychodzi forma. Ale forma stoi w bezpośredniej zawisłości od treści; można rzec nawet, że każda odrębna treść ma sobie właściwą, odrębną a przyrodzoną formę, w której jedynie daje się wyrazić dokładnie. Trafienie na najwłaściwszy ton, czyli jak kto chce, nutę, dla danego przedmiotu, stanowi nieraz o powodzeniu utworu, a łatwość trafiania na ową nutę może być poczytana za miarę talentu. W powieści p. t. «Pan Graba», akcya rozgrywa się na bruku miejskim, między ludźmi, których namiętności, chociażby najżywsze, miarkowane, szukają słów zgodnych z wymaganiami i tonem ich towarzystw. Takie warunki wymagają stylu wykwintnego, który tem jest trudniejszy, że mimo wrodzonej sobie komunistycznej barwy, powinien jednak być charakterystyczny, t. j. zachować w słowach i wyrażeniach każdej z dyalogujących osób wszystkie cechy i odrębności właściwe dla jej charakteru, temperamentu i usposobień. Wyłącza on zbyt wysoki nastrój w tonie, poetyczność, wzniosłość i zapał. Owszem częstokroć cały efekt, jaki się otrzymuje w scenach bardziej dramatycznych, polega na opowiadaniu ich bez uniesienia. Jedynem ujściem, które bujniejszy polot formy może sobie w powyższych warunkach otworzyć, jest refleksya autora. Nie zawsze jednak refleksya jest konieczną i powieść dobrze obchodzi się bez niej, jak tego mamy przykład w «Panu Grabie». Wogóle język autorki jest gładki i płynny, więcej jednak subtelny niż dowcipny. Rzadko znajdziesz w nim błyskotliwą grę wyrazów, która może ze względu na towarzystwo wchodzące do powieści byłaby wymagalna; — znajdują się jednak i takie miejsca. Kiedy np. p. Słabecka, typ ograniczonej matki, a przytem i niedołężnej, gubiącej wszystkie swe drobiazgi damy, wróciwszy z jakiejś wizyty i dowiedziawszy się o zaszłej podczas jej nieobecności śmierci syna, woła: „Où est mon fils?“ Córka odpowiada jej: „Vous l’avez perdù, maman!“ Ma to i po polsku i po francuzku znaczenie podwójne. Miejsca takie choćby po francuzku dziwny sprawiają efekt. Również cierpienia Kamilli, żony bohatera powieści, są opisane ze staraniem i subtelnością tem więcej zasługującą na uznanie, że łatwo tu było wpaść w melodramatyczność. Jednakże w rozmowach mężczyzn wchodzących do powieści, język powinien być barwniejszy. Takie zebrania hulaszcze nocne, przy świetle lamp, przy rozłożonych zielonych stołach, przy brzęku złota i kieliszków, w towarzystwie wyłącznie męzkiem, zatem i swobodniejszem, dają obfity materyał dla opisów. Na sennych pobladłych czuwaniem i wrażeniami gry twarzach, ostrzejsze kanty namiętności występują wyraźniej. Pewna rozbujałość towarzysząca takim posiedzeniom, efektowne łamanie się świateł i cieniów, rozgwar brzmiący w jednych salach i obok siebie cicha, senna, niewinna spokojność przyległych kobiecych pokojów, tworzą obrazy z natury wymagające barwistego, a przytem energicznego języka. W tych miejscach język autorki cokolwiek za blady. Za blady naprzykład w porównaniu z Alkadarem, w którym mimo właściwej Chojeckiemu rozwlekłości, zdaje się drzemać jakaś tajemnicza a potężna energia gwałtem tłumiona tylko obfitym potokiem słów autora. Nie można autorki bronić od zarzutu tem, że jest kobietą, bo, co na pochwałę pani Orzeszkowej wyznać należy, tak pomysł jej, jak i sposób pisania, zwłaszcza w ostatnich powieściach, mniej jest kobiecy niż innych naszych autorek. A przytem p. Orzeszkowa zna dobrze nietylko piękną ale i brzydszą połowę naszego społeczeństwa.
Zwracamy uwagę miłośnikom formy na jeden szczegół stanowiący charakterystyczną cechę talentu pani Orzeszkowej.
Autorka na wzór malarzy szkoły holenderskiej, celuje i lubuje się w tworzeniu akcesoryów, a szczególniej akcesoryów należących do towarzyskiego komfortu. Potrzeba na to mieć dużo smaku. Jakiś dowcipniś nazwał tę łatwość malowania drobiazgów — sprytem tapicerskim. Rzeczywiście nikt tak nie mebluje pokojów, nikt z takim przepychem nie ubiera ani czesze swoich bohaterek, jak pani Orzeszkowa. Pamiętamy np. w powieści p. t. «W klatce», opis mieszkania pani Klotyldy Warskiej, we wsi Jodłowej, czy jak się tam nazywa. Każdy mimowoli musi sobie powiedzieć: «Pani jak pani, ale fotele! co za fotele! a firanki! a obrazy, a marmury! a bronzy!» Oznacza to dobre serce, tak nie żałować na wygodne życie bohaterom i bohaterkom, a przytem nie jest to grzech przeciw estetyce. Wymyślność ta akcesoryów i drobiazgowość ich w opisie w mniejszych utworach psuje wprawdzie proporcyę, a nawet prowadzi do śmieszności; w większych za to opowiadaniach, zwłaszcza w opowiadaniach z życia wielkiego świata, jak np. «Pan Graba» — podnosi plastykę miejsca i osób.
W «Panu Grabie» mniej jednak zwracała uwagi autorka na formę niż na treść samą. O języku można powiedzieć, że nie razi niczem, ale się też niczem nie odznacza. Gładki! — oto wszystko. Tylko w scenach gdzie występuje Celina Klońska, mile nas uderza pewne serdeczne ciepło i naiwność, dochodząca w chwilach żywszych wzruszeń do szlachetnej i podniosłej prostoty.
Wogóle w «Panu Grabie», a zwłaszcza pomysły pojedynczych scen przewyższają ich ekspozycyę. Sceny takie jak Celiny Klońskiej z mężem, lub ordynatem Zrębskim, jak śmierć Słabeckiego, jak rozmowa Graby z żydem Widgerem, są pomyślane znakomicie. Szkoda nawet, że w ekspozycyi ich przebija więcej łatwości pisania i wykształcenia umysłowego autorki, niż wrażliwości artystycznej.
Nakoniec, co do poprawności języka, możnaby wytknąć niektóre, nieliczne zresztą usterki. Tak np. forma «lubiałem», której wszędzie używa pani Orzeszkowa, jest błędna. Forma częstotliwa słów występuje wprawdzie ze spójką a, ale od słowa «lubić», forma częstotliwa nie istnieje i t. d.
Teraz pomówimy o powieści pani Orzeszkowej ze stanowiska prawdy artystycznej. Chodzi o to, czy charaktery występujące w opowiadaniu nie wychodzą z granic możliwości, i czy raz postawione, utrzymane są z prawdą psychologiczną przez cały przebieg zdarzeń? Zajmiemy się głównie panem Grabą, grupując koło niego inne mniej ważne postaci. Pan Graba jest to łotr, należy zatem do szeroko rozrodzonej po powieściach familii charakterów czarnych. Ale to łotr pojęty w nowszy sposób. Zdarzało się często, szczególniej w dawniejszych powieściach, że kiedy uwzięto się malować kogoś na czarno, to powstawał złośliwy i demoniczny charakter, ale przytem łotrowski z zamiłowania. Bywał tak straszliwy, że aż się sam siebie bał, a spełniał złe dla zła — coś niby jak sztuka dla sztuki. Pan Graba jest nieco innego kalibru. Nie jest to rozbójnik z bajki wietrzący krew i rzucający się ze słowami: «świeża dusza jest!» na nieszczęśliwe ofiary. Czasem i Graba nadto pozuje na okropnego, ale jeśli kogo chce tem przestraszyć, to chyba żonę. Możemy jednak zaręczyć, że i w takim razie nie używa dla większego efektu ani sztyletu ani madejowej maczugi. Wogóle pan Graba jest człowiekiem dobrze wychowanym, a w szczególe dobrze urodzonym. Nie rozumie on zła dla zła; jest to łotr dla własnej wygody. Lubi dobre towarzystwa, salony, służbę galonową, konie, powozy, słowem komfort — i ażeby sobie to wszystko, mimo braku majątku zapewnić, grywa i ogrywa w karty swoich znajomych. Z tem wszystkiem w chwili, w której ukazuje się w powieści, jest już łotrem skończonym. Dusza ludzka nie zepsuta jeszcze, jest niby kamertonem odbrzmiewającym zgodnym dźwiękiem na głos dobra objektywnego; są w niej struny, które za każdem pociśnięciem dobrego czynu zewnętrznego, odpowiadają echem współczucia. Ale w panu Grabie wieloletnia praktyka w złem porwała owe struny nawiązane ręką bożą. W chwili kiedy pan Graba występuje w powieści, brak już w nim poczucia różnicy między złem i dobrem: może ją rozumieć, ale jej nie czuje. Jest obojętny, a wybiera złe dla wygody i z przyzwyczajenia. Jedna wybitniejsza namiętność, jaka go ożywia — to egoizm. Jest to człowiek z duszą wyschłą do dna, i zmarnowany na ciele. Charakter tem bardziej trudny do utrzymania, że jednak nie apatyczny; ma on jeszcze swoje pragnienia i nawet dość gwałtowne pragnienia, które biorą źródło jeżeli nie w uczuciu, to w myśli przywykłej łaknąć. Są to popędy, którym gwałtowności dodaje nie żywotność i bujna młodość organizmu, ale wygórowany egoizm. Różnica między onem, prawdziwie ludzkiem uczuciem, a ślepym popędem jest ta, że uczucie to popęd na wędzidle moralności. Pan Graba już nie zna takiego wędzidła, co czyni go tem niebezpieczniejszym, że pozostała mu jednak energia, upór w przeprowadzaniu swych celów i nakoniec przebiegły rozum. Taka jest moralna fizyognomia tego człowieka.
Autorka maluje ją na tle stosunków z ludźmi, dlatego i nam należy przejść do nich. Zaraz po przyjeździe do miasta pan Graba poznał młodą i piękną nauczycielkę Kamilę, do której zapłonął niebawem silnym płomieniem. Nie było w tem uczuciu nic szlachetnego, z czem zresztą bohater nie taił się, robiąc z towarzyszami swemi zakłady o honor dziewicy — ale była to gwałtowna chęć posiadania jej. Nie przychodziło to jednak łatwo; wszystkie najzręczniejsze nawet usiłowania bohatera rozbiły się o surową cnotę mądrej i energicznej Kamilli. Graba zyskał jej wzajemność z pomocą kłamstw i hipokryzyi — do posiadania osoby mógł dojść tylko przez ołtarz. Jakoż i doszedł. Ożenił się z nią z dwóch powodów: raz, że jej pragnął, a powtóre, że jako kobieta piękna i dobrze urodzona (pochodziła ze znakomitej, podupadłej familii) była mu potrzebna, jako przynęta towarzyska dla ludzi bogatych i dystyngowanych, dla takich Ordynatów, Klońskich, Słabeckich etc. Ona miała ich zwabiać — on… ogrywać. Ożenił się więc, ale zaraz nazajutrz po ślubie ukazał się żonie bez maski; przyszedł do niej z siwiejącym włosem, wyżółkłą twarzą, nerwowem drganiem w oku i bezczelnemi słowy, których treść da się uchwycić najkrócej: «Jestem łotr, jestem gracz — pomagaj mi».
Przyznać należy, że ze stanowiska logiki nie rozumiemy tej otwartości, której powodów i autorka nie wyłuszcza nigdzie. Przebiegły i znający ludzi na wylot Graba, łatwo mógł odgadnąć, że taką bezczelnością nietylko nie zapewni sobie pomocy Kamilli, ale wzbudzi w niej dla siebie wstręt nieprzezwyciężony. A jednakże wstręt ten był później nieprzełamaną przeszkodą dla jego pragnień. Dla czego więc to uczynił? Nie dla korzyści, nie dla wygody, nie przez zemstę nawet, bo taki człowiek nie mści się z własną szkodą. Pan Graba sam później żałuje tego postępku, ale żałując nie tłumaczy nielogiczności, jaką on, a raczej autorka popełniła przez jego usta. Można tylko jedno przypuścić: chciał dokuczyć żonie — ale i to z jego strony niedorzeczne.
A jednak autorka nie chciała go mieć jednym z takich, którzy popełniają bezcelowe niedorzeczności.
Wogóle stosunek jego z żoną nie jest dość usprawiedliwiony. Graba kocha ją, a ciągle bez widocznej potrzeby jej dokucza; pragnie jej a ciągle ją oddala. Nie jest to zgodne z jego egoizmem i uporczywością każdego pragnienia. Graba ma wybór: albo inaczej postępować z żoną, poświęcić jej nie już nałogi swoje, bo tego nie wymagała, ale pewne zbyt rażące jaskrawości, zbyt ostre kanty tych nałogów, albo wyrzec się swych nadziei i swych pragnień. Graba nic nie poświęca i niczego się nie wyrzeka. Przez całe trzy tomy, to jest przez całe pożycie małżeńskie nie zrobił żonie najmniejszej przyjemności, któraby ją ujęła za serce. Owszem ciągle jej dokucza. Jakiż wniosek z tego? Chyba ten, że Graba nie tak znów płonął i dbał o zaspokojenie swych pragnień i praw małżeńskich.
A jednak według autorki i płonął i dbał.
Trzeba się jednakże porachować z myślą, że Graba chciał złamać żonę. Zgoda i na to. Spróbował raz, drugi i trzeci, spowodował śmierć matki żoninej, odebrał Kamilli ostatnie pamiątki po matce… wyczerpał najsilniejsze sposoby, widział już tylko słabsze — Graba ich nie porzucił. To trochę dziwne! Po wyczerpaniu owych najsilniejszych sposobów, najnaiwniejszy czytelnik mimo woli zawoła: «Nie tędy droga!» — Graba idzie dalej tą drogą.
Graba dziwnie niezręczny.
A jednak autorka chciała go mieć zręcznym.
I nie wskórał też nic z żoną. Wypada stąd wprawdzie nauczka moralna, żeby nie dokuczać żonom… ale zdaje się, że autorka nie miała na celu tej nauczki.
Za to gdzieindziej Graba, raz postawiony, jako taki, nie rozmija się już z własnym charakterem. Postąpienie np. z tą śliczniutką a poczciwą i sympatyczną (niech nam ją tak będzie wolno nazwać) Cesią Klońską, jest prawdziwie odpowiednie znikczemniałej jego duszy. Chcąc zemścić się na niej za to, że odciągała męża od gry, zmyśla przed jednym ze swych towarzyszów, ordynatem Zrębskim, historyę, jakoby Celina kochała jego (ordynata) nie zaś męża. Głupi ordynat wierzy i adresuje do niewinnej kobiety tkliwe spojrzenia, obrażające półsłówka i t. p. Wkońcu rzecz dochodzi do męża Celiny, i stąd znów nowe zawikłania i nowe przykrości dla niej, których omal nie przypłaciła szczęściem całego życia, a nawet samem życiem.
Tu Graba jest przebiegłym, zręcznym i mściwym dla własnej korzyści. Za to ordynat dziwnie łatwowierny, z czego jednakże nie robimy autorce zarzutu. Owszem, łatwowierność ta, na której dnie leży cały ogrom zarozumiałości i miłości własnej, jest rysem szczęśliwym. Lord Dudley, którego splinowaty ordynat we wszystkiem naśladuje, nie złapałby się wprawdzie tak łatwo, ale nasz ordynat to nie lord Dudley i nie Anglik — to nasz ordynat, nasz szlachcic, a do tego Galicyanin.
Tu pora wspomnieć i o innych towarzyszach Graby. Jak sam ordynat, tak i reszta ich: Stanisław Kloński, Tozio Słabecki, etc. wszystko to postaci zarówno pomyślane, jak i utrzymane szczęśliwie. Autorka nie rozpacza jednak o naszem społeczeństwie. Zepsutym do szpiku kości jest jeden Graba. Tamci tylko błądzą. Znać w nich pewien rozbrat między życiem zewnętrznem i wewnętrznem; grunt ich poczciwy: błądzą, bo lekkomyślni, słabi; błądzą, bo młodzi, lub wreszcie, o czem niżej będzie — tak wychowani. Błędy ich nieraz o krok tylko od granicy zbrodni, ale każdy z nich ma jeszcze w sobie lub obok jakiegoś dobrego anioła, którego głosu słucha, i który w chwilach największego nawet upadku moralnego, albo zatrzymuje go nad przepaścią i wraca na drogę cnoty, albo oczyszcza w godzinę śmierci. Takim dobrym duchem dla Klońskiego jest Cesia, dla Słabeckiego siostra, owa ślicznie pomyślana Ryta, dla ordynata — honor. Ci jeszcze nie wyschli do dna, ci jeszcze czują; ich piersi nie zupełnie «na miarę krawca» — biją w nich polskie krwiste serca buchające gniewem na każdy afront honorowi lub cnocie niewieściej. Dobrzy do wypitki, ale równie dobrzy do wybitki. Ordynat wcale nie czuje wstrętu do rzucenia komuś rękawiczki; takiż i Tozio, a Staś Kloński, gdy się rozmacha, bywa straszliwy jak nosorożec. Piękne to rysy i autorka zdaje się z zamiłowaniem je wskazywać; ale tu spotyka ją nowy zarzut z naszej strony: Graba imponuje tym ludziom — Graba stoi na ich czele — a my pytamy, czem imponuje? Przypuśćmy, że ironią, dowcipem, bezczelnością nawet. Mogłoby to wszystko być, gdyby nie pewne ale. Znów wracamy do porównania z Alkadarem Chojeckiego: Tu zgraja birbantów i tam zgraja birbantów — ale u Chojeckiego na czele zgrai stoi taki Wilczek! Rozumiemy, dlaczego ten imponuje: kipi, bije, zabija, gotów jak to mówią czarta złapać za ogon — ot! taka niepohamowana bujna polska natura! — Graba tchórz! — Jest to rzecz, która między mężczyznami nie popłaca: tchórzów się łokciami potrąca. Albo Kloński, Słabecki, Ordynat nie byli tacy, jakimi chce ich mieć autorka, albo Graba nie mógł im przywodzić. A pamiętamy, że zaledwie ich poznawszy, przyznał im się do tchórzostwa. To rys zupełnie fałszywy! Takim ludziom mógł imponować Graba zawadyaka, Graba pijak, Graba kostera, Graba warchoł, ale nie Graba — tchórz. Odwaga w złym bywa bezczelnością. Gdyby Graba nie był tchórzem, nie byłby może tak obrzydliwie nikczemnym, ale mógł pozostać równie złym, a jeszcze szkodliwszym. Z innych względów charaktery męskie są utrzymane. Jest w nich prawda życiowa; nie deklamują, ale i mówią i myślą, każdy po swojemu. Ostatnie chwile Tozia ściskają serce grozą i przerażeniem, a jednak czuje się całą ich logiczność. Autorka razem z czytelnikami lituje się nad nieszczęśliwym, ale wyroku, jaki sam sobie zgotował, nie cofnie; autorka jest tu konsekwentna jak sama konieczność.
Niewtajemniczonemu w technikę powieściową trudno nawet zrozumieć, jak dalece zręcznie używa pani Orzeszkowa w kreśleniu postaci, małych na pozór i drobnych szczegółów, które jednakże dają tym postaciom odpowiednią plastykę, pozór i prawdopodobieństwo życia, a czytelnikowi pomagają do przedstawienia ich sobie niemal widomie. Talentu owego chwytania drobnych szczegółów, które jednak razem wzięte dają życiową barwę, nie okazywała pani Orzeszkowa w dotychczasowych swych utworach. Jeśli usiłowała to czynić, czyniła niedostatecznie, albo niezręcznie; zamiast szczegółów charakterystycznych chwytała karykaturalne, które mogły sobie istnieć w jakiejś zakazanej figurze niemniej jednakże nie mówiły nic same przez się. W «Panu Grabie» pierwszy raz wszędzie widać szczegóły nie takie, które to smaży się we własnej głowie, ale chwytane z pomocą rozumnej obserwacyi na żywych ludziach.
Równego postępu dostrzegliśmy w p. Orzeszkowej i w kreśleniu tak zwanych sympatycznych postaci. Dawniej ilekroć autorka je malowała, tylekroć zamiast ludzi z ciałem, kościami, wychodzili jacyś dziewiczy bohaterowie (Doktór Lucyan w powieści «W klatce », Henryk w «Ostatniej miłości») tak bardzo sans reproche, tacy cnotliwi, tacy archanielscy, że aż owe zbyt obfite pokłady cnoty, rozsadzały zwykle ich ziemską powłokę. Podobne były i bohaterki. Tymczasem w «Panu Grabie», Celina Klońska np. jest tak sympatyczną, że «chciałoby się ją zjeść», Ryta tak zacna, że mimowoli przyszłoby schylić głowę, a jednakże obie chodzą po świecie, obie pulsują życiem, obie są to żywe kobiety, nie zaś abstrakcye. Najwięcej abstrakcyą jest żona pana Graby pani Kamilla. Piękna, smętna, surowa, nieszczęsna jest tem bardziej, że mimo całej niedoli, nie może obudzić sympatyi… nawet w czytelniku.
Jeszcze kilka słów o drugorzędnych, nim wrócimy do pana Graby. Pan Jodek, to typ plotkarza jakich pełno, nietylko na świecie, ale i we wszystkich powieściach; lepsza o wiele jest szambelanowa Słabecka, mieszanina niedołęstwa, słabości, egoizmu i głupoty. Kokieterya jej z Jodkiem, a raczej interesowność, jaką okazuje w przyjęciu jego ręki, jest rysem mniej szczęśliwym.
Ale wróćmy do samego bohatera.
Pięknie i niezmiernie prawdziwie ze względów psychologicznych jest jego pomyślany koniec. Poznali się na nim, Graba utracił nagle pozycyę jaką miał dotychczas. Musiałby zstąpić z wysokości, na której stał. Przyszła i na niego złowroga chwila. Chwiejna i mozolna budowa stawiana z podłości i cynizmu, oparta na złych skłonnościach ludzkich, zachwiała się i upadła. Nie było możności dźwignąć nowej. Graba był salonowym nikczemnikiem. Istniały jednak rzeczy, których i on się wstydził, a to właśnie złe towarzystwa. Był to łotr dystyngowany, który nagle poczuł się szulerem karczemnym. Mógł jeszcze ogrywać ludzi, mógł mieć pieniądze, ale nie mógł być tem, czem był poprzednio. Całą mocą wyobrażeń, nałogów, przyzwyczajeń, nawykł do wyższych towarzystw. Nie znosił zapachu wódki i złego tytoniu — wolał umrzeć. Jest w tem głęboka prawda. Kto jej nie wierzy, niech spyta wszystkich zrujnowanych graczów i hulaków — paniczów, dla czego kończą samobójstwem? Przecież każdy z nich może jeszcze paść owce, rąbać drzewo, nosić pakunki, zarabiać grosze, jeść, pić, spać — słowem żyć. A jednak zabijają się! Jest to także rodzaj potwornego, ale wytłómaczonego egoizmu, którego tłem jest rozpacz.
Ale kiedy rozpacz opęta taką duszę, jak dusza Graby, nie przychodzi nigdy sama. Idzie za nią zgryzota i ta ostatnia dopiero wytwarza żal po przeszłości. Rys prawdziwie ludzki. Żyd Widger otwiera oczy Grabie, ukazując mu cele o jakich ani marzył — i to jeden raj utracony. Graba na chwilę przed śmiercią uderza czołem przed zamkniętemi drzwiami żony. Tak tam cicho, spokojnie! — to drugi raj utracony. Owszem żal podwaja zgryzotę, zgryzota rozpacz… Z nadejściem dnia, Graba wystrzałem z pistoletu odbiera sobie życie.
Skończywszy wedle praw grzeczności, najprzód z ludźmi dobrze urodzonymi, należy z kolei wspomnieć i o Widgerze. Nie małą gra on rolę w powieści pani Orzeszkowej. Jest to żyd. Błyszczące towarzystwo miasta M. bawi się, hula, rzuca pieniądze; szlachetni panowie i szlachetne damy nie szanują grosza; nie pozwala na to ani zacne urodzenie, ani pański animusz. Ale szlachetni panowie i szlachetne damy nie mają dość pieniędzy. Mieli kiedyś… po ojcach, ale to minęło, równie jak i wiele innych rzeczy. Kto ma jednakże prawdziwie pańską duszę, niech teraz o tem nie myśli… nunc est bibendum, a przytem: querenda pecunia primum est. Kto rozumie, czem jest lichwiarstwo dla społeczeństwa polskiego, kto poznał ludzi wchodzących do powieści pani Orzeszkowej, ten łatwo odgadnie rolę Widgera. On to anima rerum, on to oś tego koła, w którem obraca się miejscowe towarzystwo. Poczciwy ten stary dziwak Widger, pożycza pieniędzy. Razem mądry i głupi w opinii szlachetnych panów; mądry — bo ma pieniądze; głupi — bo dla czego je chowa? Zwyczajnie żyd. Przebiegły, wszystkowiedzący, daje na fanty, daje na niesłychany procent — ale daje: to grunt! Postać to jednak cokolwiek tajemnicza dla szlachetnych panów. Nie kryje on dla nich pogardy i upokarza ich krwawo, ile razy przyjdą do niego po pieniądze. Oniby nawet nie pożyczali u niego, gdyby nie to, że nikt tego nie widzi, gdy żyd depcze ich nogami, i gdyby nie to, że lepiej jest być podeptanym nogami żyda, niż nie mieć pieniędzy. Wreszcie Widger to robi z dziwactwa.
Taki jest Widger. Ze stanowiska prawdy artystycznej, można mu wiele zarzucić. Widger często deklamuje i właśnie dlatego, że w słowach jego niema charakterystyki — niema i prawdopodobieństwa. Widger również niepotrzebnie rozrzuca perły dla dowiedzenia Grabie, że nie dla siebie je zbiera; właśnie, jeżeli nie dla siebie zbierał, nie miał prawa dla siebie porzucić i t. d.
O znaczeniu społecznem Widgera powiemy niżej.



Ze stanowiska dobra: powieść czyni zadość wymaganiom naturalnym. Cnota częściowo zwycięża — występek ukarany.



Co do wartości społecznej, oddajemy całą sprawiedliwość pomysłowi autorki. Książka ma wartość społeczną większą niż artystyczną. Pani Orzeszkowa mądrze postąpiła, chłoszcząc absenteizm, próżniactwo, hulaszczość i nałogi mężczyzn wyższej sfery społecznej, a niedołęstwo, głupotę i próżność kobiet tejże sfery. Przytem dostaje się wadom jakie zwykle kwitną na tle, na jakiem rozgrywa się akcya: dostaje się plotkom, znikczemniałej opinii publicznej, dewocyi i t. d. Wydanie na ohydę publiczną nałogu karciarstwa, nie jest w naszych czasach wojną z wiatrakami.
Nałóg ten istnieje, a nawet się rozszerza. Ale książka nie ma na celu poprawy takich Grabów; ci już nie poprawiają się; autorce chodziło o ludzi w rodzaju Klońskiego, Słabeckiego, Zrębskiego i t. d. A i takich u nas nie brak. Dość przejechać się po małych miasteczkach, gdzie obywatelstwo szuka rozrywki w grach, zapomnienia w winie, ratunku w lichwie; dość spojrzeć na kobiety miejskie i wiejskie, przędzące dla zabicia czasu miłe ploteczki sąsiedzkie. Przenieśmy się do stolicy — i tam pokażą nam palcami takich panów — graczów i warchołów, co to zachowali wszystkie wady przodków, a ani jednego z ich przymiotów. Eheu! nie brak takich. Książka pani Orzeszkowej jest przestrogą dla nieupadłych jeszcze, jest wyrzutem sumienia dla poczynających brnąć, jest nawet i co najważniejsza pewną pośrednią wskazówką dla tych, którzy chcą podpierać walącą się budowę. Pani Orzeszkowa można rzec pierwsza z kobiet zdobyła się na powieść o szerszem znaczeniu społecznem. Wogóle kobiety w utworach swoich mniej są objektywne od mężczyzn; tworzą więcej «postulaty na rzeczywistość, niż odtwarzają organicznie samą rzeczywistość». Malują świat idei i uczuć, a do tego najczęściej własnych; stąd przy całej bujnej fantazyi utwory ich grzeszą nieprawdą, brakiem życia, egzaltacyą, ckliwością, a nawet brakiem zdrowego rozsądku. Stąd też błahość treści, przy znakomitej często formie. Przejadły bo się i trochę owe czyste jak łzy bezcielesne dziewice, owi posępni bohaterowie, którym do wielkości brak… bagatelki, bo tylko czynów wielkich, a na czyny znów nie mają czasu, bo przecież muszą rozpaczać. Znudził ten cały świat, rozmiłowany we własnej niedoli, chory na umyśle, gotowy do poświęceń z lada powodu, a rzeczywiście egoistyczny, rozpróżniaczony. Są rzeczy lepsze, o których bardziej warto i bardziej potrzeba pisać. Literatura ma inne obowiązki, niż zawracanie głów pensyonarkom, inne, niż płacz nad niedolą głupich, choćby ci najwymowniej w świecie pytali księżyca, gwiazd i fal morskich, dla czego tacy nieszczęśliwi? Literatura ma obowiązki obywatelskie, którym musi zadosyć uczynić, jeżeli chce istnieć. Ona nie może być sobie celem; — jej celem ogół, jego dobro.
A tak z piszących niewiast, pani Orzeszkowa jedna z pierwszych to zrozumiała, jedna z pierwszych przestała pisać o niczem, jedna z pierwszych powiedziała sobie: furda uczucia z pod ciemnej gwiazdy! Przez pana Grabę pani Orzeszkowa nietylko postawiła silnie stopę na gruncie społecznym, ale co większa — utrzymała się na nim.
Ta objektywność, ten prawdziwy element i żywe poczucie wad społeczeństwa, to już jedna zasługa pani Orzeszkowej, ale jest i druga, o której zaraz mówić będziemy. Wspomnieliśmy, że żyd Widger, ze stanowiska prawdy artystycznej, jest postacią jeśli nie zupełnie chybioną, to przynajmniej nie dość trafną; ale tkwi w niej obok tego i myśl społeczna, której tenby chyba nie dostrzegł ktoby nie chciał. Myśl ta w obrazie następującym:
Z jednej strony występuje szlachta nasza, nasi półpankowie i panowie, ludzie wierzący w zacne urodzenie, w zacną krew, ludzie na wysokim szczeblu drabiny społecznej, majętni, pełni sił i życia — z drugiej jako antyteza pierwszych żyd lichwiarz, chciwy jak… żyd lichwiarz, nieczuły na łzy ludzkie, wiecznie głodny złota, wysysający to społeczeństwo, które mu dało przytułek: słowem prawdziwy upiór. Szlachta, półpanki, a panowie, i on… to zdaje się dwa bieguny… a jednak, ktoby wierzył, że wobec dystyngowanego pana Graby, nawet wobec reszty również dystyngowanych, modnych i pachnących jego towarzyszów — ten żyd lichwiarz jest po prostu bohaterem? Któżby uwierzył?… a jednak tak jest.
Nadmienić jeszcze wypada, że p. Orzeszkowa nie ogranicza się na spostrzeganiu wad społecznych, ale sięga głębiej — do ich przyczyn. W całej książce wieje myśl widoma na każdej prawie stronicy, że jeśli istnieją tacy Grabowie, Słabeccy etc., to wina ich wychowania, to wina ich matek. Niejedna może mamunia dostrzegłszy tej idei, skrzywi się kwaśno lub oburzy… ale kwestya, czy właśnie nie o to między innemi p. Orzeszkowej chodziło?
Kończymy, szczerze winszując p. Orzeszkowej nowo obranego kierunku i szczerze życząc czytelnikom, aby im losy dały więcej autorek podobnym ożywionych duchem.

Wieniec rok 1872,
z dnia 22, 25 i 29 października.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.