Germinal/Część pierwsza/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Germinal |
Wydawca | W. Podwiński |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Drukarnia A. Koziańskiego w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Germinal |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wreszcie ojciec Maheu wstrzymał się i rzekł nie patrząc na tkwiący w kieszeni kaftana zegarek.
— Niedługo pierwsza... Zacharyasz... jakże tam?
Od chwili chłopak znowu wziął się do stemplowania. Ale zaraz przerwał robotę, położył się na grzbiecie i wpatrując się w ciemności myślał o wczorajszej grze w piłkę. Głos ojca ocucił go z zamyślenia.
— To wystarczy — odparł — jutro zobaczymy co robić dalej.
I wrócił na swe miejsce w sztolni. Levaque i Chaval odłożyli także kilofy. Odpoczywano. Wszyscy obcierali sobie nagiemi ramionami pot z twarzy i spoglądali na skałę sklepienia, w której łupkowej masie pojawiły się pęknięcia. Rozmawiali o pracy.
— A to znowu miła rzecz — zauważył Chaval — dostać się w pokłady, które mogą człowieka lada chwila zasypać.
Układając się o akord z Kompanią nie wzięli tego naturalnie w rachubę.
— Łajdaki! — mruczał Levaque. — Naturalnie, cóż im to szkodzi, gdy tu wszyscy pozdychamy!
Zacharyasz począł się śmiać. Nie troszczył się wiele ani o robotę, ani o nic innego, ale cieszył się gdy słyszał, że ktoś klnie Kompanię. Maheu tłumaczył spokojnie, że tu niema niczyjej winy, gdyż pokłady co dziesięć metrów zmieniają się. Trzeba być sprawiedliwym! Któż może przewidzieć? A gdy mimo to tamci nie przestawali wymyślać przełożonym, obejrzał się zaniepokojony i rzekł stanowczo:
— Milczeć! Dość tego!
— Masz słuszność! — zauważył Levaque — Z tego nie wyniknie nic dobrego!
Obawa szpiegów ciążyła na nich nawet w tej jeszcze głębokości, zdawało się im, że węgiel akcyonaryuszów, tkwiący jeszcze w pokładzie ma uszy i może ich zdradzić.
— To mnie nie obchodzi! — krzyknął Chaval bardzo głośno, wyzywającym tonem. — Niech no ta świnia Dansaert pozwoli sobie jeszcze kiedy mówić ze mną jak onegdaj, a dostanie kamieniem w łeb! Czy ja przeszkadzam mu zabawiać się z blondynkami
Zacharyasz wybuchnął teraz głośnym śmiechem. Miłostki głównego nadzorcy z panią Pierron, były niewyczerpanym tematem rozmów i dowcipkowań w całej kopalni. Nawet Katarzyna stojąca poniżej oparta na łopacie śmiała się do rozpuku i w kilku słowach objaśniła Stefana o tym stosunku. Ojciec Maheu natomiast był zły i nie mogąc ukryć obawy rzekł:
— Milcz! Milcz! Jeśli chcesz wywoływać wilka z lasu, to zaczekaj, aż będziesz robił sam na siebie.
Jeszcze nie skończył, gdy od górnej galeryi doszedł ich odgłos kroków i zaraz potem ukazał się inżynier kopalni zwany przez górników małym Negrelem w towarzystwie Dansaerta.
— A co, nie mówiłem? — mruknął Maheu. — Zawsze są gdzieś w pobliżu i wyrastają z pod ziemi.
Paweł Negrel siostrzeniec pana Hennebeau, był młodym dwudziestosześcioletnim człowiekiem, smukłym przystojnym o ciemnych wąsach i starannie zawsze ufryzowanych włosach. Spiczasty nos i mądre, przenikliwe oczy nadawały mu wygląd oswojonej łasicy. Niedowierzający był, mądry i postępował z robotnikami bardzo surowo. Ubrany był jak inni i tak samo uwalany we węglu. By wpoić w nich szacunek dla siebie nie cofał się przed żadnem niebezpieczeństwem, w każdym wypadku, czy to załamania się skał, czy wybuchu gazów, zawsze pierwszy stając na zagrożonem miejscu.
— To tutaj? Prawda Dansaert? — spytał.
Dansaert, Belg o grubych rysach twarzy i zmysłowym nosie odpowiedział z przesadną grzecznością.
— Tak panie inżynierze! Oto człowiek, którego przyjęto dziś rano.
Obaj wczołgali się do sztolni. Zawołano Stefana. Inżynier podniósł lampę i obejrzał go od stóp do głowy bez jednego słowa.
— Dobrze! — rzekł wreszcie i dodał. — Nie lubię nieznajomych, zbieranych po ulicy... W każdym razie ostatni raz tak się stało.
Nie słuchał wyjaśnień ojca Maheu, który tłumaczył się konieczną potrzebą i wskazywał na życzenie samej dyrekcyi zastąpienia przesuwaczek mężczyznami. Badał sklepienie, podczas gdy hajerzy pochwycili na nowo kilofy. Nagle zawołał:
— Słuchajcie no Maheu! Nie zależy wam widać na życiu!...
— O, to mocne! — odparł spokojnie górnik.
— Co, to mocne? Ależ to się już teraz obsuwa. Doprawdy wydaje się, jakby wam żal było drzewa, podpieracie w odstępach dwu przeszło metrów! Ach, zawszeście ci sami. Żal wam minuty czasu i wolicie ryzykować życie, jak stracić jeden wózek na to, by porządnie podstemplować sklepienie! Natychmiast brać mi się do tego! W tem miejscu muszą być założone podwójne belki!
A gdy robotnicy przedstawiali, iż tak groźnie nie jest, iż sami przecież ocenić to potrafią ze względu na własne niebezpieczeństwo, wpadł w gniew i począł krzyczeć:
— Ha, a któż to ponosi szkodę, gdy wam kości pogniecie, może wy? Nie wy! Kompania musi wówczas płacić pensye waszym żonom i dzieciom! Znam ja was! Znam! Za jeden wózek więcej, narazicie się bez namysłu! Natychmiast brać się do roboty! Słyszycie?
Maheu, mimo wzbierającego gniewu powiedział jeszcze spokojnie, z namysłem:
— Gdyby nas lepiej płacono, stemplowalibyśmy też lepiej.
Inżynier za całą odpowiedź wzruszył ramionami. Spuścił się już ze sztolni i dodał jeszcze z dołu:
— Macie jeszcze godzinę czasu. Zaraz mi się brać do roboty! Zapowiadam wam też, że za to, co się dziś stało macie trzy franki kary.
Głuchy pomruk hajerów był odpowiedzią na te słowa. Powstrzymywała ich w karbach jeno surowa, kasarniania dyscyplina, która od przesuwacza, aż do głównego nadzorcy uginała wszystkich pod jarzmo hierarchicznego, ślepego posłuszeństwa.
Levaque i Chaval grozili pięściami, Zacharyasz ironicznie się uśmiechał wzruszając ramionami, a Maheu spoglądał po kolei na wszystkich wzywając ich wzrokiem do milczenia. Wściekłość wezbrała najbardziej w Stefanie. Od czasu, kiedy dostał się do sztolni ciągle wzrastało w nim oburzenie. Spojrzał na Katarzynę, stała z pochyloną głową pokorna, uległa. Czyż to możebne, myślał, by ludzie zabijali się piekielną pracą w tych ciemnościach, nie mając nawet pewności, że zarobią na suchy kawałek codziennego chleba?
Negrel i Dansaert odeszli. Dansaert nie odezwał się już, kiwając na wszystko głową co mówił przełożony. Za chwilę usłyszano w sztolni znowu ich głosy. Stanęli niedaleko i badali belkowanie stropu, które w promieniu dziesięciu metrów od miejsca pracy powinni byli utrzymać w dobrym stanie górnicy.
— A co, nie mówiłem, ci ludzie nie troszczą się o nic! A pan do stu dyabłów, gdzież pan masz oczy?
— Chodzę, doglądam panie inżynierze! — Bąkał Dansaert. — Człowiek ochrypł już od samego powtarzania jednej rzeczy po dziesięć razy na dzień.
Negrel rozwścieklony począł wołać:
Maheu! Maheu!
Wszyscy podeszli szybkim krokiem do inżyniera.
— Patrzcie, — mówił Negrel — jakże to może trzymać. To wygląda na robotę dziecka. Oto belek, który się całkiem nie trzyma w zacięciu... wsadzony jak na kpiny... Na miłość boską co wy robicie? Ha, teraz już wiem czemu nam poprawki pochłaniają takie kolosalne sumy. Wam wystarczy, by się od biedy trzymało, jak długo za to jesteście odpowiedzialni! Potem wszystko się do dyabła zapada, a Kompania musi trzymać całą armię ludzi, którzy wszystko robią na nowo... o patrzcie tu naprzykład... tu u dołu! Psiakrew... coż za łajdacka robota!
Chaval chciał mówić, ale nakazał mu milczenie.
Wiem, wiem już co chcesz powiedzieć, znam tę piosnkę... Podwyższenie płacy! Prawda? Ha, ha, a ja wam mówię, że jeśli tak dalej pójdzie zmusicie dyrekcyę do tego, że wam będzie płacić osobno za stemplowanie, równocześnie w odpowiednim stosunku zniżając płacę od wózka. Zobaczymy czy zyskacie na tem.... Ale dość tego... stąd, dotąd, macie podstemplować na nowo! Jutro zobaczę czy zrobione!
I odszedł zostawiając górników pogrążonych w rozpaczy i zdumieniu. Dansaert, który w obecności inżyniera był tak skromny, zatrzymał się na małą chwilkę i wrzasnął na górników:
— Przez was muszę tego wszystkiego słuchać! Ale czekajcie, już ja wam wlepię coś więcej jak marne trzy franki kary! Poznacie mnie!
Gdy odszedł, wybuchnął stary Maheu.
— Psiakrew! Co za wiele to za wiele! Ja pierwszy obstaje przy tem, by się nie unosić, bo tylko w ten sposób może przyjść do porozumienia, ale w końcu muszą człowieka dyabli brać! Słyszeliście? Zniżyć chcą płacę za wózek, a osobno płacić stemplowanie! Ha, to wyborny pozór, by jeszcze mniej płacić! Psiakrew!
Szukał oczami kogoś, na kogo by wylać swą żółć i spostrzegł Katarzynę i Stefana stojących bezczynnie.
— Dalej, marsz po drzewo! To was nie tyczy wcale! Marsz, albo dam wam kopniaka gdzieś!
Stefan nie czując urazy do starego pospieszył po drzewo. Sam był wściekły na Negrela i górnicy wydawali mu się zbyt ulegli jeszcze i spokojni w stosunku do zachowania się przełożonych.
Levaque i Chaval naklęli też co wlazło, a potem wszyscy wzięli się do roboty. Nawet Zacharyasz nie lenił się tym razem i przez pół godziny słychać było tylko stuk kilofów o drzewo i trzask zacinanych toporami belek. Robotnicy nie otwierali ust, ale dyszeli i wrzeli złością na skałę, którą byliby chętnie dźwignęli na własnych ramionach, albo roztrzaskali pięścią, gdyby to było możliwem.
— Dość tego! — rzekł w końcu Maheu wyczerpany złością i pracą.
— Pół do drugiej!... Ha, piękny będzie nasz dzisiejszy zarobek, nie będziemy mieli ani pięćdziesięciu sous wszyscy razem. Ale mniejsza z tem... idę już! Mam tego dość.
I chociaż mieli jeszcze pół godziny pracy przed sobą, ojciec Maheu ubrał się, a inni poszli za jego przykładem. Nie mogli poprostu patrzeć dłużej na sztolnię bez wewnętrznego wzburzenia. Katarzyna poczęła znowu napełniać wózek, odwołali ją, gniewając się, że nagle taka pilna. Niech sobie węgiel sam idzie jeśli ma nogi! Wszyscy wzięli pod pachę narzędzia i wyszli. Mieli przed sobą jeszcze dwa kilometry do szachtu.
Hajerzy poszli przodem, a Katarzyna i Stefan pozostali nieco w tyle. Spotkali Lidyę, zatrzymała wózek, by im zrobić miejsce i powiedziała, że Mouąuette gdzieś znikła. Dostała przed godziną gwałtownego krwiotoku z nosa i poszła szukać zimnej wody na okłady. Od tej pory nikt jej nie widział. Pożegnali się z nią wreszcie, a dziecko poczęło dalej popychać wózki cienkiemi rączkami, podobne do wielkiej czarnej mrówki, walczącej mężnie z brzemieniem, którego udźwignąć nie może. Stefan i Katarzyna zjechali na plecach po pochyłości komina, z taką szybkością, że musieli chwytać się od czasu do czasu osłaniających ściany belek, by jak mówiła ze śmiechem Katarzyna pośladki ich nie zapaliły się od tarcia o wypolerowaną przez tylu już górników skałę.
Dotarłszy do galeryi dolnej spostrzegli, że są sami. Lampy hajerów znikały właśnie w dali. Wesołość ich zagasła i ociężałym krokiem szli, ona naprzód, on za nią. Lampy kopciły tak, że Stefan ledwie mógł w obłoku dymu dojrzeć swą przewodniczkę. Świadomość, że była dziewczyną sprawiała mu przykrość. Uważał się za durnia ostatniego iż jej nie obejmie ramieniem i nie pocałuje, a jednak na myśl o Chavalu nie czuł się na siłach uczynić tego. Pewnie okłamała go, a tamten był jej kochankiem. Pewnie zabawiają się nieraz, gdziekolwiek na pierwszej lepszej kupce żwiru. To jasne! Kołysze się w biodrach jak każda rozpustnica. I złościł się na nią, jakgdyby go oszukała. Ona zaś obracała się co chwila, zwracała jego uwagę na najmniejszą przeszkodę i zdawała się zachęcać go, by się do niej zbliżył. Byli w całej galeryi sami, można było tak ładnie porozmawiać, pośmiać się pożartować po przyjacielsku! Wreszcie skręcili do galeryi głównej, kędy szły pociągi i to uczyniło mu ulgę, położyło koniec męce wahania się. Ona zaś obracając się po raz ostatni rzuciła mu spojrzenie smutne, w którem odczytać mógł żal za utraconem, może na zawsze, szczęściem.
Teraz pulsowało dokoła nich życie podziemia. Dozorcy chodzili bezustannie tam i napowrót, przesuwały pociągi w tę i w tamtą stronę i rozlegał się tętent kopyt końskich. Ciągle rozbłyskiwały w ciemnościach lampy.
Musieli się ciągle przyciskać do ściany, by zrobić miejsce cieniom ludzi i zwierząt, których oddech czuli na twarzach. Jeanlin, biegnący boso za swym pociągiem krzyknął im nad głowami jakąś złośliwą uwagę, której jednak w zgiełku toczących się po szynach wózków nie dosłyszeli. Szli ciągle naprzód, a Stefan nie mógł rozpoznać drogi, którą szedł rano. Zdawało mu się, że zstępuje coraz głębiej pod ziemię. Najbardziej mu się teraz dawało we znaki zimno, ciągle wzrastające zimno, które przeniknęło go już zaraz po wyjściu ze sztolni. Drżał coraz bardziej w miarę zbliżania się do hali wjazdowej. Wąskim kurytarzem dął wicher lodowaty z siłą huraganu, już zwątpił czy dojdzie kiedy do końca galeryi, gdy nagle znaleźli się w hali.
Chaval spojrzał na nich podejrzliwie. Stali tu wszyscy przepoceni, drżąc od zimna, w milczeniu pasując się z gniewem. Przyszli za wcześnie i nie chciano ich wyciągnąć aż za pół godziny, tem więcej, że wszyscy u windy zajęci byli trudną pracą spuszczania na dół konia. Ładownicy wsuwali wózki do klatek ze strasznym łoskotem, i klatki znikały w czarnym otworze, z którego lała się strumieniami woda, wpadając do zbiornika, to jest wielkiej, dziesięć metrów głębokiej studni skąd rozchodziły się wilgotne wyziewy po całej hali.
Dokoła szachtu biegali bez przerwy ludzie, ciągnęli za sznury sygnałowe, naciskali drągi dźwigni, nic sobie nie robiąc z unoszącego się w powietrzu gęstego pyłu wodnego, który przemaczał ubranie. Trzy ogromne lampy rzucały oślepiające smugi światła na wielkie, ruchome cienie i nadały hali wygląd piekła, czy kuźni potwornych bandytów założonej u stóp wodospadu.
Maheu spróbował po raz ostatni, czy mu się nie uda wydostać na wierzch i zbliżył się do Pierrona, który rozpoczął swą służbę o szóstej.
— Słuchaj no, mógłbyś kazać nas wyciągnąć.
Ale Pierron, ładny silny chłopak o łagodnym wyrazie twarzy zrobił gest odmowny i spojrzał nań z przestrachem.
— Niemożliwe! Proś dozorcy... dostałbym karę.
Znowu głuchy pomruk przebiegł szeregi czekających, Katarzyna zbliżyła się do Stefana i szepnęła mu w ucho:
— Chodź, pokażę ci stajnię! Tam ciepło.
Do stajni nie wolno było chodzić, więc musieli iść tam ukradkiem. Znajdowała się ona na końcu długiego kurytarza. Miała dwadzieścia pięć metrów długości, cztery wysokości, wykuta była w skale i wymurowana. Mogła pomieścić około dwudziestu koni. Miło tam było istotnie i ciepło od ciał końskich, pachniała czysta mierzwa, jedyna lampa spokojnem światłem oblewała drzemiące u żłobów zwierzęta. Na odgłos kroków, wszystkie głowy zwróciły się ku drzwiom, a kilkanaście par wielkich, dziecięcych oczu spojrzało z ciekawością na wchodzących. Potem konie zwróciły się znowu do swego owsa, powoli, bez pośpiechu, jako dobrze odżywiani pracownicy, którym nie zbywa na niczem.
Katarzyna odczytywała głośno imiona koni wypisane na cynowych tabliczkach ponad żłobami. Naraz wydała okrzyk przestrachu, na widok podnoszącej się z mierzwy jakiejś postaci. Była to Mouquette. Spała tutaj od dwu godzin przeszło i zerwała się teraz na równe nogi. Co poniedziałku, czując się po niedzielnych wybrykach zbyt zmęczoną, by pracować, dawała sobie potężnego szturchańca pięścią w nos i gdy krew płynąć poczęła opuszczała wózki, by ją zatamować. Pod tym pozorem kryła się w stajni, zagrzebywała w ciepłą mierzwę i spała aż do ukończenia dnia roboczego. Ojciec jej bardzo pobłażliwy dla córki, nie bronił jej tego, chociaż obawiał się kary.
Właśnie wszedł do stajni stary Mouque. Był to wiekowy, mały, łysy, spracowany człowieczek. Dziwnem było że tuszę posiadał znaczną, rzecz niezwykła u górnika, który pracował w kopalni już od pięćdziesięciu lat. Od czasu gdy został stajennym przyzwyczaił się tak bardzo do żucia tytoniu, że mu od tego aż dziąsła krwawiły.
Ujrzawszy Katarzynę i Stefana obok swej córki rozgniewał się.
— Czegóż tu chcecie? Dalej! Marsz! Wynosić mi się. A to dranie, sprowadziły sobie chłopca! To byłoby ładnie, gdybym wam pozwalał gzić się tu na mojej słomie! Dalej, wynoście się!
Mouquette poczęła się śmiać tak, że aż się za boki trzymała. Posądzenie starego wydało jej się komiczne. Katarzyna uśmiechała się do Stefana, ale on był zmieszany i prędko wyszedł ze stajni. Gdy wszyscy troje znaleźli się znowu u windy spotkali tam też Jeanlina z pociągiem. Nastąpiła mała przerwa w pracy, spowodowana załadowywaniem wózków do klatki, a Katarzyna korzystając z tego zbliżyła się do konia, pogłaskała go i poczęła opowiadać jego dzieje Stefanowi. Byłto Bataille, najstarszy koń kopalni, siwek, który od dziesięciu już lat nie widział słońca. Od tak długiego czasu zajmował ten sam kąt w stajni, spełniał tę samą pracę w ciemnych krużgankach i dobrze mu się powodziło. Był bardzo tłusty, sierć na nim połyskiwała i miał dobrotliwą minę mędrca żyjącego tutaj w cichości zdala od wszystkich cierpień i dolegliwości, prześladujących konie na powierzchni ziemi. Bataille stał się tutaj w ciemności bardzo przebiegły i inteligentny. Poznał z biegiem czasu galerye, w których pracował tak dokładnie, że otwierał głową drzwi od wentylu, pochylał się w miejscach niskich, by nie uderzyć o sklepienie, a nawet niewątpliwie umiał liczyć także ile razy nawracał, gdyż dokonawszy swej pracy dziennej nie chciał ciągnąć dłużej i musiano go odprowadzać do żłobu. Ale postarzał się już i teraz kocie jego, widzące w ciemności oczy zachodziły często mgłą melancholii. Może marzył mu się młyn pod Marchiennes, gdzie się urodził, brzegi Skarpy, zielone łąki i drzewa kołysane podmuchem wiatru. Coś wówczas paliło się na niebie, jakaś wielka lampa... Ale nie mógł sobie dokładnie tego przypomnieć, zwierzęcą jego pamięć przysłonił opar lat odległych. Stał ze spuszczoną głową, drżąc na starych nogach i czynił daremne wysiłki, by sobie jasno uświadomić jak wygląda słońce.
Tymczasem w szachcie zjazdowym ukończono rozliczne przygotowania, sygnał uderzył cztery razy, poczęto spuszczać konia. Robiło to zawsze wrażenie i zaciekawiało wszystkich. Często zdarzało się, że zwierzę tak się przeraziło, iż dochodziło na dół nie żywe. Na górze zawiązywano konia do wielkiej sieci, kopał z razu z rozpaczą, potem czując, że mu brak pod nogami stałego gruntu drętwiał i jak skamieniały, bez drgnienia zapadał się pod ziemię, wpatrując się jeno w ciemności szeroko rozwartemi oczyma. Tym razem zwierzę było za wielkie, by prześliznąć się przez rusztowanie szachtu, musiano mu więc przekręcić na bok głowę i przywiązać w tej pozycyi u spodu klatki, gdzie też uczepiono sieć. Zjazd trwał blisko trzy minuty. Przez ostrożność maszyna szła pomału i to wywołało na dole wielkie podniecenie. Cóż się stać mogło, pytano dokoła? Czyż może zaczepił się gdzie i zawisnął tak między ziemią a niebem w ciemnościach? Nareszcie ukazał się skrępowany, zdrętwiały ze strachu, z oczyma wychodzącymi z orbit. Był to kasztan trzechletni zaledwie, ochrzczony imieniem: Trompette.
— Baczność! — krzyknął ojciec Mouque, który miał polecenie objąć go w swą opiekę. — Przysuńcie go tu... Nie rozwiązujcie jeszcze.
Niebawem biedny Trompette leżał jak martwa masa na kamiennej podłodze. Nie ruszał się. Ta wielka czarna dziura w górze, ta nieskończenie długa droga przez ciemności, wreszcie wielka jasna hałaśliwa hala, wszystko wydało mu się strasznym snem.
Poczęto go rozwiązywać, gdy Bataille, którego właśnie odprzągnięto podszedł i wyciągnął szyję, by obwąchać towarzysza spuszczonego tu z powierzchni ziemi. Robotnicy rozstąpili się ze śmiechem. Cóż to pachniało tak od Trompette? Ale Bataille głuchy na drwiny parskał i obwąchiwał go dalej. Tak, bez wątpienia pachło świeże, zdrowe powietrze, kwiaty oblane promieniami słońca, o jakże dawno nie wąchał ich Bataiile! Stary siwek podniósł głowę i zarżał radośnie, ale w głosie jego czuć było zarazem utajone łkanie. Pozdrawiał towarzysza doli, cieszył się wspomnieniem czegoś dawno zapomnianego, co wdarło się tutaj w głębie ziemi wraz z przybyszem i opłakiwał go, wiedząc, że już nie ujrzy słońca nigdy.
— Ach, ta bestya Bataiile! — wołali robotnicy — Słuchajcieno jak to on rozmawia z kolegą! — I śmiali się rozweseleni komicznem zachowaniem się ulubieńca.
Trompette nie ruszał się jeszcze, choć był zupełnie wolny. Czuł widać dotąd sznury, krępujące go ze wszystkich stron i bał się jeszcze. Brutalny cios bicza postawił go na nogi. Stał teraz i drżał na całem ciele. Ale ojciec Mouque nie bawiąc się dłużej zabrał oba konie, zawierające ze sobą znajomość i zaprowadził je do stajni.
— No, teraz my? — spytał ojciec Maheu.
Ale jeszcze nie mogli wyjeżdżać. Musiano windę opróżnić z wózków, a przytem brakowało jeszcze dziesięć minut do czasu wyjazdu. Powoli opróżniały się wszystkie sztolnie, z wszystkich chodników schodzili się górnicy grupami. Było ich już około pięćdziesięciu, a wszyscy spotniali i drżący czekać musieli w hali, gdzie hulał lodowaty wiatr i można było bardzo łatwo dostać zapalenia płuc. Pierron, tak dobrodusznie wyglądający Pierron dał w twarz swej córce Lidyi za to, że opuściła sztolnię na chwilę przed końcem pracy. Zacharyasz ukradkiem uszczypnął Mouquette, tak że rozczerwieniła się zaraz. Niezadowolenie wzrastało z każdą chwilą, i doszło do swego kulminacyjnego punktu, gdy Levaque i Chaval powiedzieli o pogróżce inżyniera, że dyrekcya będzie płaciła osobno stemplowanie stropu, zniżając wzamian płacę od wózka. Wykrzyki oburzenia przywitały tę nowinę i zdawało się, że lada chwila wybuchnie tu, sześćset metrów pod ziemią otwarty bunt. Wrzawa rosła. Już nie krępowali się teraz biedacy spotniali, okryci warstwą węgla, zlodowaciali z zimna i oskarżali głośno dyrekcyę, że dąży do tego, by połowę robotników pozbawić życia tu w głębi a drugą połową na jej powierzchni zamorzyć głodem. Stefan słuchał przejęty grozą.
— Prędzej! Prędzej! — wołał nadzorca Richomme na ładowniczych.
Chciał przyspieszyć wyjazd. Nie chciał występować surowo wobec robotników i udawał, że nie słyszy. Ale w końcu wykrzyki stały się tak głośne, że musiał wdać się w to. Rozlegały się już pogróżki, że tak dalej iść nie może i że lepiej całą mordownię wysadzić dynamitem w powietrze.
— Tyś stary — rzekł do Maheu, — i rozumny, kaź im więc, by milczeli. Gdy się nie jest silniejszym, trzeba być mądrzejszym.
Ale Maheu, którego gniew opuścił, a obsiadła troska, nie potrzebował zachęcać do spokoju. Głosy nagle zamilkły. Z bocznego chodnika wyszli Negrel i Dansaert wracający z inspekcyi. Dyscyplina sprawiła, że robotnicy rozstąpili się tworząc szpaler, którym przeszedł inżynier nie wyrzekłszy ni słowa. Wsiadł do próżnego wózka, nadzorca do drugiego, sygnał uderzył pięć razy, co znaczyło „gruba zwierzyna,“ wyrażenie utarte o przełożonych. Wśród ponurego milczenia klatka wzniosła się w górę i znikła w czeluści szachtu.