Germinal/Część trzecia/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Germinal
Wydawca W. Podwiński
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia A. Koziańskiego w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Germinal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

W ostatnią niedzielę lipca przypadało święto górników. Już w sobotę wieczorem wymyły gospodynie kolonii podłogi i ściany swych mieszkań, wylały ogromne ilości wody, a potem mokre jeszcze deski posypały białym piaskiem, co było istnym zbytkiem dla biedaków. Zbliżyło się południe, upał rósł z każdą chwilą, a powietrze stawało się ciężkie, dławiło w gardle. Bezdrzewne równie Francyi północnej nie znają innego lata.
W święto wstawano u Maheuów późno. Sam Maheu wprawdzie zrywał się już o piątej i ubierał, ale dzieci wylegiwały się do dziesiątej, Maheu szedł do ogrodu, palił fajkę i czekając na dzieci zazwyczaj sam jadł śniadanie. Ranek mijał w ten sposób niepostrzeżenie. Dziś Maheu naprawił ciekącą wannę i przylepił na ścianie pod zegarem portret następcy tronu, który malcy skądś przyniosły. Pomału poczęli schodzić na dół inni członkowie rodziny, a stary Bonnemort zasiadł przed domem i grzał się do słońca. Alzira i matka zabrały się do gotowania, zapach smażącego się królika rozszedł się po izbie. Katarzyna ubrała malców i zeszła też, a za nią Jeanlin i Zacharyasz zaspani jeszcze i poziewający.
W kolonii wrzało. Wszyscy spieszyli się, by przełknąć obiad i pójść potem gromadnie do Montsou. Dzieci biegały po podwórzach, mężczyźni powolnie chodzili tu i tam z podkasanemi rękawami koszul człapiąc sabotami. Drzwi i okna stały otworem, widać było izby napełnione ludźmi, a po całej kolonii rozchodził się świętalny zapach smażonego mięsa walczący o lepsze z przenikliwą wonią cebuli.
Obiad u Maheuów podano o dwunastej. Stosunkowo było tam jeszcze najmniej hałasu, choć cała kolonia tętniła przeróżnymi krzykami łajaniem dzieci szczękiem roznoszonych pożyczanych naczyń, trajkotaniem kobiet. Zresztą rodzina Maheu żyła teraz w nieco naciągniętych stosunkach ze sąsiadami. Zwłaszcza przyjaźń z Levaquami bardzo ostygła. Mężczyźni nie zmieniali postępowania, ale kobiety udawały, że się nie widzą. Kamieniem obrazy był projekt małżeństwa Filomeny z Zacharyaszem. Skutkiem tego zmienił się też stosunek do pani Pierron, której zresztą dziś nie było, gdyż zostawiła męża i Lidyę u matki, a sama poszła do Marchiennes do swej kuzynki. Żartowano sobie z tej kuzynki. Mówiono, że ma wąsy zupełnie jak starszy nadzorca z Voreux, a Maheude potępiała surowo to opuszczanie rodziny w dniu uroczystym. Obiad był obfity, prócz tuczonego od paru tygodni królika Maheude zastawiła wołowinę i mięsną zupę. Nie pamiętano, już takiego zbytku... było dużo więcej jak roku zeszłego na św. Barbarę, toteż dziesięć szczęk pracowało dzielnie, od Stelki począwszy, której się wykluwały zęby skończywszy na ojcu Bonnemort, który potracił już swoje. Zmieciono wszystko nie oszczędzając nawet kości. Został tylko kawałek sztuki mięsa na wieczór, gdyby ktoś miał jeszcze ochotę jeść.
Jeanlin znikł pierwszy. Czekał nań Bebert poza szkołą. Długo się wałęsali nim im się udało zwabić Lidyę, pilnie strzeżoną przez Brule. Gdy stara spostrzegła ucieczkę, poczęła wymachiwać chudemi ramionami i kląć straszliwie, a Pierron mając tego dość wymknął się z czystym sumieniem człowieka, który idzie się zabawić, pewny, że żona jego ma także swą rozrywkę.
Dziadek Bonnemort poszedł, a w ślad za nim Maheu, spytawszy żonę czy przyjdzie za nim do Montsou. Odparła, że pewnie nie, a to z powodu tej utrapionej Stelki, zresztą namyśli się, w każdym razie zastanie go jeszcze w którejś gospodzie. Wyszedłszy Maheu zawahał się chwilę, a potem wstąpił do sąsiada zobaczyć czy Levaque już gotów. Zastał tu Zacharyasza oczekującego na Filomenę. Zaraz od progu poczęła mówić pani Levaque o małżeństwie, uniosła się i zaczęła wykrzykiwać, że kpią sobie z niej, ale ona nie głupia dalej czekać i musi rozmówić się nareszcie z Maheudą. Czyż to jej rola wychowywać dzieci bez ojca, podczas gdy matka przewraca się po zbożu z kochankiem. Filomena wdziała tymczasem kapelusz i odeszła z Zacharyaszem, który zaręczał, że ożeni się najchętniej byle tylko matka chciała się zgodzić. Levaque już wyszedł, więc zabrał się też Maheu odsyłając rozgniewaną sąsiadkę z pretensyami do żony. Namawiał do pójścia Bouteloupa siedzącego przy stole z kawałkiem sera wręku, ale ten odmówił, wyrzekł się piwa i został w domu jako przykładny mąż.
Powoli opróżniała się kolonia, mężczyźni poszli, a dziewczęta zbadawszy przez uchylone drzwi czy droga wolna ruszyły też w inną stronę połączyć się z oczekującymi na nie kochankami. Katarzyna wyczekała, aż ojciec zniknie poza kościołem i pobiegła do Chavala, by udać się wraz z nim do Montsou. Matka zostawszy w domu z malcami, tak była zmęczona, że nie wstała od stołu nawet nalała sobie tylko nową szklankę kawy i piła małymi łykami. Nie chciało jej się ruszyć, choć była to pora kiedy kobiety zapraszały się wzajem wysuszając do kropli swe dzbanki z kawą.
Maheu przypuszczając; że zostanie Levaqua u Rasseneura, poszedł tam i rzeczywiście, Levaque grał ze znajomymi w kręgle w ogródku poza domem. Dziadek Bonnemort i Mougue nie brali udziału w grze, stali jeno przypatrując się i tak byli zatopieni w kontemplacyi, że zapomnieli nawet trącać się łokciami. Pionowo padające promienie słońca paliły strasznie, a w całym ogródku był tylko jeden wąski pas cienia. Był tu i Stefan. Siedział przy stoliku trzymając kufel piwa za ucho i popijał zły na Souvarina, że go opuścił i zamknął się w swej izdebce. Souvarine korzystał z każdego święta, szedł do siebie, czytał i pisał listy.
— Zagramy obaj może? — spytał Mahaua Levaque. Odmówił. Za gorąco, i pić mu się chce ogromnie.
— Rasseneur! — zawołał Stefan. — Przynieś-no kufel! — A zwracając się do ojca Maheu dodał: — Ja dziś funduję, mój stary!
Byli z sobą teraz na ty a ty, Rasseneur nie bardzo się spieszył. Trzeba go było wołać trzy razy nim wreszcie przyniósł ciepłe, mętne piwo. Stefan żalić się począł na niego. Zwłaszcza piwo i zupy djabła były warte. Byłby już dawno wyniósł się, odstręczało go jeno to, że będzie musiał iść kawał drogi do Voreux. Ale zamierza w najbliższym czasie ulokować się przy jakiejś rodzinie.
— O, niezawodnie! — zamruczał Maheu. Przy rodzinie byłoby ci dużo lepiej.
Przerwał im wrzask. Levaque zwalił dziewięć kręgli. Wszyscy mu winszowali, tylko Bonnemort i Mouque milcząco wyrażali swe uznanie. A inni dowcipkowali zwłaszcza wówczas, gdy ponad parkanem zjawiło się wesołe oblicze Mouquette. Zwabiły ją tu wrzaski i śmiech, a już od godziny wałęsała się wokoło gospody.
— Jakto, jesteś sama? — spytał Levaque — a gdzież twoi kochankowie?
— Rzuciłam wszystkich, szukam teraz jednego na stałe — odparła wesoło.
Ofiarowywali jej się wszyscy po kolei, i dowcipkowali. Ale potrząsnęła przecząco głową, zaśmiała głośno i poczęła kokietować z mężczyznami. Ojciec jej stał o dwa kroki i nie odwrócił nawet głowy od obalonych kręgli.
— Wiem ja wiem! — począł Levaque rzuciwszy okiem na Stefana. — Wiem kogo ci się zachciewa moja droga! Ale tego będziesz musiała chyba wziąć siłą.
Stefana to ubawiło. Rzeczywiście Mouquette uwzięła się na niego, ale nie uczuwał do niej żadnego pociągu. Przez chwilę jeszcze patrzyła nań swemi wielkiemi oczami, potem nagle spoważniała i odeszła osmucona i jakby przygnębiona.
Stefan począł teraz tłumaczyć szeroko ojcu Maheu, że niezbędną jest dla górników w Montsou kasa wsparć.
— Kompania — mówił — zachowuje się jakby nam nie broniła tego, czegóż się więc obawiać? Od Kompanii więcej się spodziewać nie możemy w razie potrzeby jak tylko jakiejś małej pensyjki. Zresztą rozdział tych pensyj jest tak dowolny, że niema o tem co i mówić. Trzeba tedy założyć stowarzyszenie oparte na wzajemności, które wspomagałoby każdego, gdy przyjdzie zła chwila.
Zagłębił się w szczegóły, omawiał organizacyę, obiecywał, że całą pracę weźmie na siebie.
— Zgoda! — rzekł nagle Maheu, zupełnie przekonany.
— Idzie teraz o innych... przekonaj ich.
Levaque wygrał partyę, ruszono z kręgielni, by się napić. Maheu nie chciał, odkładając na potem. Wszak jeszcze słońce wysoko. Przyszedł mu na myśl Pierron. Niezawodnie jest w Cafe Lenfant. Ruszyli tedy we trójkę ustępując miejsca innym graczom. Po drodze leżała kawiarnia pod „Postępem“. Koledzy wołali ich przez otwarte okna. Niepodobna minąć, trzeba wypić kufelek, zafundować drugi. Wypili, pogadali uwolnili się od piwa w sposób przyrodzony i poszli spokojnie. Znali oni to, piwo, wiedzieli, że im nie zaszkodzi, gdy jeno uwolnią pęcherz od nadmiaru wody. W Cafe Lenfant spotkali Pierrona przy drugim kufelku. Dla towarzystwa musiał wlać w brzuch trzeci. Teraz było ich już czterech, postanowili tedy ruszyć do Café Tison, zobaczyć czy jest tam Zacharyasz. Nie zastali nikogo i siedli przy kufelkach, by odpocząć i poczekać. Przyszło któremuś na myśl, by zajrzyć do Café Saint Eloi. Poszli i zostali utraktowani przez nadzorcę Richehomma. W pięciu już potem włóczyli się bez celu z knajpy do knajpy.
— Musimy iść do Wulkanu! — wykrzyknął Levaque, któremu jednak piwo mimo wszystko uderzyło do głowy.
Wzbraniali się trochę, ale wreszcie poszli przeciskając się przez ciżbę świątkujących. W ciasnej głębokiej salce Wulkanu, stało na drewnianej estradzie pięć śpiewaczek, rekrutowanych zawsze z wybiorków domów publicznych w Lille. Były strasznie chude, bezczelnie wydekoltowane i wstrętne miały ruchy. Za estradą była oszalowana deskami nora, gdzie szli goście chcący zabawić się z którąś ze śpiewaczek, co kosztowało dziesięć sous. Pełno tu było przesuwaczy, ładowniczych, cała młodzież kopalni, aż do czternastoletnich chłopców. Pito tu więcej jałowcówki jak piwa. Ze starszych zachodzili tu jeno hajerzy, źle żyjący z żonami, których rodziny żyły w nędzy.
Usiedli przy stoliku, a Stefan począł wykładać Levaquowi swój projekt kasy wsparć. Mówił z zapałem neofity propagatora.
— Każdy członek — powtarzał — zapłaci co miesiąc franka, a za cztery, lub pięć lat urosną z tego skarby ogromne. Gdy się ma pieniądze, drwi człek ze wszystkiego — nieprawdaż? No, więc cóż ty na to?
— Mówię — odparł Levaque, z roztargnieniem — że ani nie, ani tak... pomyślę nad tem... pomyślę.
Zajął się bardzo jakąś blondynką i mimo, że tamci wypiwszy swoje, chcieli iść dalej, uparł się zostać, by usłyszeć następną piosenkę.
Gdy wyszli, Stefan ujrzał znów Mouquette. Śledziła go, patrzyła nań swemi wielkiemi oczyma, i uśmiechała się jakby chciała zapytać: Cóż, chcesz? Powiedział jej jakiś dowcip i wzruszył ramionami, a Mouquette machnęła ręką ze złością i znikła w tłumie.
A gdzież jest Chaval? — spytał Pierron.
— Tak... prawda, zginął gdzieś... — odparł Maheu. Już wiem, gdzie będzie, pewnie u Piquetta. Chodźmy do Piquetta.
U drzwi Piquetta zatrzymali się z powodu jakiejś głośnej kłótni. Zacharyasz wygrażał pięściami jakiemuś flegmatycznemu, barczystemu wallońskiemu robotnikowi z fabryki gwoździ, a Chaval przyglądał się z rękami w kieszeniach spodni.
— Ot, tam stoi Chaval — rzekł Maheu spokojnie — jest i Katarzyna.
Od pięciu już godzin wałęsały się przesuwaczki pod rękę ze swymi kochankami po szerokiej ulicy Montsou obstawionej niskimi, jaskrawo malowanymi domkami. Tłum był tu mimo upału gęsty. Przelewała się fala ludzi niby pasmo mrówek, tonąc gdzieś w dali równi bezdrzewnej. Czarne błoto zeschło teraz, a czarny pył unosił się z pod nóg chmurą nisko zwieszając się nad głowami. Szynki pełne były ludzi, a dla tych, co miejsca wewnątrz nie znaleźli ustawiono stoliki na ulicy, zatłoczonej już i tak kramami i bazarami, gdzie można było dostać lusterek i chustek na szyję dla dziewcząt, a czapek i kozików dla chłopców, nie mówiąc już o słodyczach wszelkiego rodzaju, cukierkach i ciastkach. Przed kościołem odbywało się strzelanie z łuku. Naprzeciw składu drzewa rzucano kulami. Na rogu ulicy wiodącej do Joiselle oparkniono placyk przeznaczony na walkę kogutów. Tłoczył się tam też tłum ludzi żądnych ujrzenia dwu czerwonych kogutów uzbrojonych w ostrogi i oblanych krwią. Dalej można było u Maigrata wygrać w bilard spodnie, lub fartuszek. Chwilami przycichały rozmowy i cały ten tłum lał w siebie piwo, a na twarzach malowała się walka z kurczami żołądka spowodowanemi przejedzeniem się mięsem, od którego odwyknięto i zalanemi zimnem piwem pieczonemi ziemniakami. Upał zdawał się jeszcze wzrastać, co pogarszało humory.
Chaval kupił Katarzynie lusterko za dziewiętnaście sous i chusteczkę na szyję za trzy franki. Co krok niemal natykali się oboje na Bonnemorta i Mouqua kroczących powoli w milczeniu wśród największej ciżby. Ale większe na nich uczyniło wrażenie inne spotkanie. Oto zobaczyli, że Jeanlin Bebert i Lidya wykradają flaszki jałowcówki ze stojącej na boku budy wędrownej, okrytej płótnem. Katarzyna zdążyła dać w twarz bratu, ale w tejże chwili Lidya uciekła z flaszką wódki pod pachą. Te gałgany skończą na galerach, zaopiniowała Katarzyna.
Gdy stanęli obok kawiarni „Pod trupią głową“ przyszło na myśl Chavalowi wprowadzić tam kochankę, by przysłuchała się i przypatrzyła turniejowi zięb, który już od ośmiu dni zapowiedziano wielkimi plakatami. Do zapasów stanęło piętnastu gwoździarzy z fabryki gwoździ w Marchiennes, a każdy przyniósł po tuzinie klatek, które zawieszono w rzędach na parkanie okalającym kawiarnię. Szło o skontrolowanie, które zięby w ciągu godziny największą osiągną liczbę ćwierkań i jakich czy: sziszujoszi, czy batisekuik. Każdy gwoździarz miał mały notes i ołówek, stał przy swych klatkach i notował równocześnie pilnie bacząc na swych przeciwników. Zięby zrazu przestraszone poczęły niebawem śpiewać. Z początku rzadko, potem coraz częściej ćwierkały swe: sziszujoszi, grubszym głosem, a potem cieńszym, przenikliwszym: batisekuik. Rozgrzewały się zwolna wpadały w coraz szybsze tempo i w końcu ogarnął je taki szał emulacyi, że kilka spadło z prętów i zdechło. Gwoździarze podniecali je głosem, przemawiając po walońsku, a widzowie, około stu osób z zapartym oddechem czekali na wynik, wśród ogłuszającego wrzasku stu ośmdziesięciu ptaków powtarzających ciągle jedno w kółko. Wreszcie zwyciężył: batisekuik i zwycięzca dostał dzbanek na kawę z prasowanego metalu.
Niebawem zjawił się Zacharyasz z Filomeną i zajęli miejsce obok Katarzyny i Chavala. Ale nagle Zacharyasz wpadł w pasyę, dostrzegł bowiem, że jeden z gwoździarzy uszczypnął Katarzynę w pośladek. Zaczerwieniła się, ale uspakajała brata z obawy, że przyjdzie do krwawej bójki, jeśli Chavalowi spodoba się upomnieć o to. Czuła wybornie uszczypnięcie, ale... gwoździarzy było za dużo. Zresztą Chaval nie pogniewał się, roześmiał się tylko i wszyscy czworo wyszli. Ale ledwo znaleźli się u Piquetta wyrósł nagle jak z pod ziemi gwoździarz i nic sobie nie robią z groźnych min mężczyzn począł im w nos gwizdać. Zacharyasz uczuł się na nowo dotkniętym i rzucił się na Walończyka.
— Ty Świnio! Wiedz, że to jest moja siostra. Nauczę ja cię szacunku!
Rzucono się między nich, a Chaval rzekł spokojnie:
— Daj spokój... przecież to rzecz moja! Mówię ci, że ja sobie kpię z niego!
Nadszedł też Maheu i uspokoił Filomenę i Katarzynę, które już poczęły płakać. Rozległ się śmiech w tłumie, albowiem gwoździarza wyrzucono za drzwi. By sprawę do reszty zatuszować począł fundować całemu towarzystwu Chaval, który czuł się w domu. Stefan musiał się trącić z Katarzyną, wszyscy pili w miłej harmonii, ojciec, córka, jej kochanek, syn i jego kochanka, trącali się kuflami i mówili:
— Za zdrowie całej kompanii!
Potem traktował Pierron i wszystko szło jak najlepiej, gdy nagle opanowała ponownie wściekłość Zacharyasza, gdy ujrzał przyjaciela swego Mouqueta.
Przywołał go i oświadczył, że obaj pójdą porachować się z gwoździarzem.
— Muszę go ubić! Słuchaj Chaval, pilnuj Filomeny. Przyjdę niezadługo.
Maheu kazał teraz piwa. W gruncie rzeczy ładnie to ze strony tego chłopca, że chce pomścić siostrę. Ale Filomena ujrzawszy Mouqueta zaniepokoiła się. Nie ulegało dla niej żadnej wątpliwości, że obaj urwisze poszli do Wulkanu.
Zabawa kończyła się zazwyczaj balem w Bon Joyeux. Lokal balowy był własnością wdowy Desir, piędziesięcioletniej, grubej jak faska kobiety, która jednak miała jeszcze tyle temperamentu, że posiadała sześciu kochanków, jednego, jak mawiała, na każdy dzień tygodnia, a wszystkich razem na niedzielę. Wszystkich górników nazywała swojemi dziećmi i serdeczną dla nich była myśląc o rzece piwa, którą w nich wlała przez trzydzieści lat swej działalności. Chlubiła się też, że ani jedna przesuwaczka Montsou nie zaszła w ciąże nie zaprószywszy sobie wpierw głowy u niej. Bon Joyeux składał się z dwu salek, to jest kawiarni, gdzie był bufet i stoliki, oraz właściwej sali balowej. Sala ta była dość obszerną, miała tylko na środku podłogę, a wzdłuż ścian chodniki z cegieł. Powałę zdobiły festony róż papierowych ujęte w pośrodku w misterny węzeł. Na ścianach wisiały tarcze herbowe z imionami świętych, a więc św. Eliasza patrona robotników żelaznych, Kryspina patrona szewców, św. Barbary patronki górników, cały tam wisiał kalendarz przemysłowy. Powała zwieszała się tak nisko, że umieszczeni na rodzaju ambony muzykanci, uderzali w nią głowami. Wieczorem oświetlenie stanowiły cztery lampy naftowe, zawieszone w czterech rogach sali.
Dnia tego tańczono od piątej popołudniu, a więc przy świetle dziennym, ale dopiero koło siódmej sale zapełniły się szczelnie.
Właśnie powiał silny wiatr podnoszący tumany czarnego pyłu, więc kto żył chronił się pod dach. Niebawem znaleźli się tu Maheu, Stefan, Pierron i zastali Chavala Katarzynę i Filomenę. Levaque i Zacharyasz zgubili się gdzieś. Ponieważ nie było ławek w sali balowej więc Katarzyna po każdem tańcu przysiadała u stolika ojca dla wypoczynku. Wołano Filomeny, ale wolała stać. Wieczór zapadał, muzyka rżnęła od ucha, w sali balowej wirowały pary, chaos tam był straszny. Rykiem powitano światło lamp, które oświeciły rozgorzałe twarze o włosach rozburzonych przylepionych do skroni, latające w powietrzu suknie, a z całego tego wirującego kłębu wydzielał się ostry odór potu. Maheu pokazał Stefanowi Mouquette, tłustą i okrągłą jak gałka łoju wirującą zaciekle w objęciach wysokiego, chudego przesuwacza. A więc pocieszyła się i wzięła sobie innego.
Około ósmej zjawiła się Maheude ze Stelką u piersi prowadząc ze sobą Alzirę, Henrysia i Lenorę. Przyszła, prosto tu nie wątpiąc, że zastanie męża. Na kolacyę, mówiła czas jeszcze, nikt bowiem nie głodny mając pełen żołądek kawy i piwa. Przyszły i inne kobiety, śmiać się poczęto ujrzawszy panią Levaque wchodzącą pod rękę z Bouteloupem, który wiódł Achilla i Desirée dzieci Filomeny. Sąsiadki pogodziły się znowu widocznie, gdyż Maheude usunęła się, by zrobić miejsce pani Levaque i zaczęła z nią pogadankę. Po drodze wykłóciły się do woli i Maheude złożyła broń, choć żal jej było zarobku syna, którego atoli przywłaszczać sobie dłużej już nie mogła. Byłoby to niesprawiedliwością. Nadrabiała tedy miną, ale rozmyślała co pocznie bez dochodu, na który jako najpewniejszy liczyła zawsze.
— Siadaj sąsiadko — rzekła.
— A męża mego tu niema? — spytała Levaque.
Mężczyźni odparli, że wyszedł i zjawi się niebawem, zesunięto się, by zrobić miejsce przybyłym. Zawołano o piwo. Filomena ujrzawszy matkę i dzieci swoje zdecydowała się zbliżyć. Ucieszyła się słysząc, że chcą ją nareszcie wydać za mąż, a spytana o Zacharyasza odparła łagodnie:
— Czekam na niego, wyszedł gdzieś na chwilę.
Maheu spojrzał na żonę. A więc zgodziła się? Spoważniał i zatroskany siedział bez słowa paląc fajkę i rozmyślając nad niewdzięcznością dzieci, które żenią się zostawiając rodziców na pastwę nędzy.
Tańczono bez ustanku. Kurz zwisał chmurą nad głowami, deski podłogi trzeszczały, klarnet wydawał piskliwy ton lokomotywy sygnalizującej katastrofę, a z tancerzy kurzyło się, gdy przystanęli na chwilę.
— Pamiętasz — spytała Levaque pochylając się do ucha Maheudy — jak raz mówiłaś, że zadławiłabyś Katarzynę, gdyby popełniła głupstwo.
Chaval wrócił właśnie z kochanką ze sali. Stali oboje ze plecami siedzących i pili piwo.
— Ha, cóż począć, — odparła zrezygnowana — ot mówi się tak czasem!
Pocieszam się tylko tem, że nie może jeszcze teraz zajść w ciążę... wiesz jeszcze nie dojrzała. O, pewna tego jestem! Ach, gdyby porodziła i gdybym musiała ją wydać... zginęlibyśmy z głodu!
Muzyka poczęła polkę, a przy ogłuszającym beku klarnetu zwierzył się Maheu żonie ze swego planu. Czemużby nie mieli wziąć lokatora? Miejsca będzie dosyć, gdy Zacharyasz odejdzie, a właśnie Stefan szuka mieszkania. W ten sposób dochód wyrównałby się znowu. Twarz Maheudy pojaśniała. To była świetna istotnie myśl i koniecznie trzeba ją wprowadzić w życie. Zdawało się biedaczce, że wyratowała się od śmierci głodowej i humor wrócił jej tak szybko, że zafundowała nową kolejkę piwa.
Stefan przekonał już tymczasem Pierrona o potrzebie kasy wsparć, ale popuścił języka i wygadał się wreszcie o co mu głównie idzie. — Widzisz kasa wsparć największe by nam oddała usługi na wypadek strejku. Cóż by nas wówczas obchodziła Kompania! Z kasy czerpalibyśmy zasoby do oporu. No cóż godzisz się?
Pierron spuścił oczy i pobladł. Wreszcie wyksztusił.
— Pomyślę... pomyślę nad tem.
Maheu przystąpił do Stefana i otwarcie, szczerze uczynił mu propozycję, by zamieszkał u niego. Stefan chętnie się zgodził, tem bardziej, że zbliżało go to do wszystkich mieszkańców kolonii, których chciał pozyskać dla swego projektu kasy wsparć. Załatwiono się w paru słowach, a Maheude zawarowała sobie jeno, by nastąpiło to aż po ślubie Zacharyasza.
Przyszedł wreszcie Zacharyasz w towarzystwie Levaqua i Mouqueta, wnosząc ze sobą odór jałowcówki i piżmowych perfum.
Mieli dobrze w czubku, ale rozradowani trącali się łokciami. Gdy Zacharyasz usłyszał, że wnet się ma żenić począł się śmiać na całe gardło, a Filomena oświadczyła, iż woli, że się śmieje, niźli gdyby płakał. Nie było krzeseł więc Bouteloup usunął się, by Levaque mógł się przysiąść. Siadł i widząc jak wszyscy rozmawiają zgodnie rozczulił się do tego stopnia, iż postawił kolejkę piwa.
— Tam do licha, jak zabawa to zabawa.
Siedziano tak aż do dziesiątej. Wchodziły kobiety, przychodziły po mężów, wlokąc za sobą chmary dzieci, niosąc na rękach niemowlęta uczepione ustami u żółtych piersi obwisłych jak torby sieczki. Mleko kapało zalewając twarze maleństw, dzieci umiejące już biegać ożłopane piwem jak kufy łaziły na czworakach popod stołami bez ceremonii odlewając się na podłogę. Zalew piwny płynął szeroką falą z beczek pani Desir, wzdymał brzuchy i sączył się kroplami z nosów ócz wszystkich otworów ciała. Napęcznieli, zduszeni w jeden kłębek, wgniatali w siebie wzajem łokcie kolana i wydawało im się to komicznem. Gęby wszystkie w bezustannym śmiechu rozwarte były szeroko, a spoceni, rozpaleni opoje rozpinali surduty i koszule obnażając uwędzone dymem na brunatno ciało. Czuli się wszyscy bardzo dobrze, to ich tylko niecierpliwiło że od czasu musieli usuwać się, by zrobić miejsce dziewczętom, które szły w głąb ogrodu pod pompę, podkasywały się i wracały za chwilę. Tańczący nie widzieli się już wzajem po przez tuman pary zmięszanej z kurzem i to ośmielało niektórych do tego stopnia, że przewracali swe danserki na ziemię nie zważając na kopnięcia otrzymywane od tańczących. Zresztą odgłos przygłuszał klarnet, a resztę zakrywały suknie wirujących kobiet.
Ktoś powiadomił Pierrona, że córka jego Lidya leży pode drzwiami w poprzek trotoaru. Wypiła swą porcyę skradzionej jałowcówki i upiła się tak, że musiano ją zanieść do domu na rękach. Jeanlin i Bebert szli z tyłu śmiejąc się do rozpuku.
To skłoniło wszystkich do odwrotu, wiele rodzin zabierało się do odejścia, ruszano tedy tłumnie z innymi i wiecznie zatopionymi w rozmyśleniach Mouąuem i Bounemortem. Mijano kolejno miejsca uciechy, gdzie teraz tłuszcz zastygał na patelniach, a ostatnie kufle pijanych opróżniały się na ziemię ciekąc wąskiemi strumieniami po trotoarze. Rozlegały się śmiechy w korowodzie, a gdy minięto ostatnie domy i pogrążono się w ciemnocie pól, buchnęła ku idącym z niezmierzonych łanów pszenicznych duszna gorąca fala. Musiano wiele dzieci napłodzić tej nocy. Nikomu się jeść nie chciało Levaque padł odrazu na łóżko i spał już, gdy u Maheuów dogryzano jeszcze mechanicznie bez potrzeby resztek mięsa pozostałego z obiadu.
Stefan z Chavalem zawrócili jeszcze do Rasseneura.
— Zgoda! — wykrzyknął Chaval wysłuchawszy projektu kasy wsparć.
Daj rękę, jesteś dzielny chłop!
Stefana oczy połyskiwały już pijackiem blaskiem. Wykrzyknął:
— Dobrze, idźmy ręka w rękę! Wiesz bracie, za dobrą sprawę oddam wszystko, piwo i dziewczęta! Jedna myśl mnie jeno upaja... to jest myśl, że niedaleka chwila w której zmieciemy z powierzchni ziemi klasy posiadające.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Franciszek Mirandola.