Gniazdo białozora/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gniazdo białozora |
Podtytuł | Powieść współczesna |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zasiano oziminy, potem długo warczała młocarnia i trwała szara, posępna orka późnej jesieni, a wreszcie przyszły słoty, przymrozki, śniegi i warsztat pracy ścieśnił się do gumna, i zapadał na wsie i dwory długi okres ciszy, ciemności nieba, i martwoty ziemi. Kto mógł uchodził do słońca, do miast — do ludzi; kto nie mógł dostosowywał się do natury.
W Nietroni Białozor sprzedał żyto; na kartofle miał woły na opas i wyjechał na cały tydzień z domu; pan Michał uczył dzieci i czytał. Za powrotem Białozora zaszły zmiany, drobne napozór, a dla nich wielkie. W jadalni zabłysła wielka lampa nad stołem, przy którym wieczór zgromadzał wszystkich, zaczęły przybywać gazety i książki, Michaś dostał narzędzia stolarskie, Terka wzory i materjały do haftu i pewnej niedzieli przyniósł Białozor książkę rachunkową i rzekł:
— Pracowaliśmy razem i dał Bóg dobry rok. Słuszna byśmy się dziś zarobkiem pracy podzielili. Dziękuję wujowi za dochód z pasieki, ciotce za staranie o naszej odzieży i bieliźnie, Idzie za gospodarstwo domowe, dzieciom za wyrękę i dobrą naukę, tobie, Michale, za ogród i bakalarstwo i oto z rachunków wypada na każdego z was po czterysta złotych.
I położył przed każdym paczkę asygnat.
— Co znowu! Poco! — zaprotestował stary, a ciotka się rozpłakała.
Dzieci i Ida zapatrzyli się w ojca i milczeli.
— Dzięki waszej pomocy i naszej zgodzie dźwigam się i przetrwam. Przyjmijcie! A dzieci niech też coś osobiście swojego grosza mają, uczą się niem rządzić, naco wydawać lub zbierać. Na rok przyszły między ludzi pójdą z gniazda. Jutro do Medwidły jadę na dni kilka drzewo wybierać i ścinać na odbudowę domu. Z wiosną zacznie się budować wedle starego planu i kształtu.
Wyszedł prędko, a pan Michał rzekł do Michasia:
— Na cóż ty wydasz taką moc pieniędzy?
— Nie wiem. Niech je stryjek schowa. Aleśmy tatusiowi nawet nie podziękowali.
— Podziękujesz czynem.
— A ty? — spytała Ida Terki.
— Ja kupię dla każdego prezent i gołębie kapucyny i króliki z długiemi uszami i łyżwy. Ale ty mi je schowaj.
— Tytoniu sobie kupię i dziesięć nowych ulów — zdecydował wuj Kajetan.
— Najlepiej schować na czarną godzinę! — rzekła ciotka Ludwika.
Pan Michał poszedł do brata, i oddał mu swoją część.
— Ogniową próbę urządzasz dla swego rodu. Ale dobrze maturę zdali.
Pochylony nad planem lasu Białozor się uśmiechnął, gdy usłyszał każdego zdanie.
— Michaś i Ida nic nie rzekli, a Terka dziecko. A ty oddajesz?
— Złóż do kantorka. Kiedyś wezmę dla chłopca, jak będzie w szkołach. Odwykłem od posiadania mieszka. Nic mi nie brak.
I pogwizdując po swojemu poszedł spać.
Jednakże posiadanie pieniędzy sprawiło w Nietroni trochę zamętu.
Pojechał do miasteczka wuj Kajetan i ciotka Ludwika, zwolniła się na całe dwa dni Ida i pojechała koleją — opowiedziawszy się tylko ojcu dokąd i poco. Terka po mszy w niedzielę bobrowała po kramikach, na rynku w Zahościu i obdarzyła całą dzieciarnię parobską, starą Łuczychę, Hannę i rodzinę, Michaś sprawił sobie i Terce łyżwy, nabył więcej narzędzi stolarskich. Tymczasem grudzień skuł mrozem ziemię — pomurował drogi po lodach i błotach — ubielił kraj cały śniegiem.
Pewnego wieczora Białozor zawołał do siebie Michasia.
Chłopak znalazł w izbie ojca starszego parobka Dokima, który w gospodarstwie przodował i był jedynym pomocnikiem dziedzica. Chłop był typowy Poleszuk: sprytny, przemyślny, radny, powolny i niczem niezamąconego spokoju.
— Jutro jadą po pierwsze sztuki drzewa na dom. Pojedziesz i ty, Michasiu, z nimi i przywieziesz pierwsze podwaliny, — rzekł Białozor.
— Kucami pojadę? — spytał Michaś.
— Tak! — Tu się zwrócił do Dokima. — Konie pokute? Wszystko narządzone?
— Sprawim się! Szlak już trochę przetarli, bo po siano ruszyli.
— Ruszajcie zaraz z północka, bo szmat drogi i ładowania. Ohryzko was zaprowadzi. Dęby ścięte. Jedźcie na Semiwerchy, Jamnę i Kokorycę, a ostrożnie koło Cyru — nie puszczajcie się tam środkiem oparzelisk — a brzegiem koło Czebeli.
— Wiadomo! — rzekł Dokim. — Ono panicz niech dobry kożuch ma i wygodne buty — bo mróz bierze krzepki. Może na wieczór wrócimy, a może i nocy kawał się zabawimy — z ciężarem, i że to pierwsza wyprawa.
— No to prześpij się parę godzin i pospieszajcie.
Michaś pocałował ojca w rękę i wyszedł. Zaraz się stryjowi pochwalił — i zaczął się gotować do drogi.
Ida troskliwie ubrała go w wełnianą koszulę i spodnie, pan Michał dał mu swe najwygodniejsze buty, drugi kożuch, rękawice — i wyprowadzili go, gdy o półmroku tabor ruszył.
Parobcy wzięli chłopaka w środek szeregu sań i pojechał Michaś raz pierwszy na taką wyprawę, po dęby, do swego nowego domu.
Dzień minął w zwykłej pracy. Białozor dozorował oprzętu inwentarza, pan Michał ważył zboże w spichrzu — pod wieczór zaczęli wyglądać powrotu wyprawy i niepokoić się o mróz, który wielmożniał, osiadał szronem na rzęsach, dobierał się do kości. Słońce zaszło w ponurej czerwieni i zerwał się ostry, wschodni wiatr.
Po wieczerzy pan Michał wyszedł na drogę, nasłuchiwał, nawoływał, oczami wiercił śnieżną pustkę — ale panowała martwa cisza, przerywana skowytem wichru.
Wrócił i po naradzie z bratem poszli obadwa na spotkanie, ale uszli parę kilometrów i wrócili.
— Nie dali rady z ładunkiem i nocują u Ohryzki. Dokim przezorny, nie będzie ryzykował nocnej jazdy w taki mróz! — zdecydował Białozor. — Przyjadą jutro w południe.
Położyli się do snu, ale pana Michała trapił niepokój. Budził się i nasłuchiwał. I oto wśród czarnych czeluści grudniowej nocy posłyszał dalekie rżenie konia, który poczuł stajnię. Potem skrzyp ciężko ładowanych sani — i wreszcie nawoływanie ludzkie na podwórzu.
Zerwał się, odział żywo — i wyszedł.
Tabor czerniał, ludzie wyprzęgali konie.
— Michaś!
Chłopak się odezwał słabym głosem. Obowiązkowy zgrabiałemi rękami zdejmował z orczyków postronki.
— Dokim, coście się tak spóźnili! — rozległ się głos Białozora.
— Okazję (przygodę) mieli! — odparł flegmatycznie chłop, prowadząc konia do stajni.
— Zbłądziliście?
— Nie. Ratowali moroczańską panienkę na Cyrze. Czut’ (ledwie) wywlekli!
Pan Michał rozprzągł Michasiowe konie, i popędził go do domu.
— Idź żywo! Dygocesz cały! Ida ma dla ciebie gorące mleko. Nie odmroziłeś uszu, rąk, nóg?
— Nie wiem! — odparł sennie.
A Dokim, rozbierając konie w stajni, opowiadał świecącemu latarnią Białozorowi:
— Sierdzisty pan będzie z panicza. Minęliśmy już Kokorycę, aż tu od Cyru słychać hukanie. Panicz powiada: ktoś się zawalił i woła ratunku. A ja mówię: pijany czy durny zabłądził — trza zapalić wiecheć siana — to zobaczy i na światło się skieruje. A panicz powiada: brać sznury i iść na wołanie, i sam bierze swój sznur i idzie i odhukuje. — Co było robić — poszliśmy — i jego prawda była. Ze dwie godziny nam zeszło, nim wywlekliśmy konie i sanie — i żeby nie my — toby do tej pory wszystko zmarzło.
— Któż to jechał?
— Z Moroczny, ze dworu. Jakiś dziad, co mu latem w pasiece siedzieć, a zimą na piecu — i panienka, mała — jak nasza. Z Zachosta jechali — na pustki i wleźli w same oparzele. Trza było łozę rąbać i słać — a konie na sznurach wywlekać, przepadliby bez nas.
Białozor wracając, wstąpił do stancji brata. Michaś już spał. Pochylił się nad nim, i pieszczotliwie po głowie pogłaskał.
— Zmarzł do kości — i wrócił w moim tylko kożuchu. A tak był zmęczony i senny, żem go tylko napoił gorącem mlekiem i niech śpi, — rzekł pan Michał burkliwie, bo uważał eksperyment za ryzykowny.
Ale nazajutrz Michaś wstał zdrów — i zdał ojcu sumienny raport.
— Posłyszałem wyraźnie: „ludzie, ratujcie“, a Dokim się upiera, że to pijani krzyczą, i ani myśleli iść w pomoc. Więc wziąłem sznury — i sam poszedłem; wtedy i oni się ruszyli. Znaleźliśmy konie, zawalone w błoto, i już prawie skostniałe, sanki jeszcze przez pół na lodzie... Pytam, kto jedzie? Ledwie zrozumiałem odpowiedź: — To ja, Jadźka z Moroczny. — Więc jej dałem mleka, co mi Ohryzkowa dała ciepłe w zanadrze, i jeszcze było niezmarznięte i wyprowadziłem na stały lód i rozpaliłem ogień z łozy i siana — a że była strasznie zmarznięta — więc ją okutałem w swój kożuch — bo miałem przecie dwa, a ona jakieś tylko kaftany i derki. To mi opowiedziała, że u nich babka sparaliżowana, matka leży na zapalenie płuc, a mieli im jutro licytować krowy — więc matka pożyczyła u Żyda na przyszłoroczne siano — tysiąc złotych — i posłała ją z tem do gminy — a jak wracała — to zmylili drogę i, jeżdżąc od stoga do stoga, zupełnie zbłądzili. Ona ma jedynasty rok, jak Terka, i już matce pomaga. Tymczasem Dokim z parobkiem wyciągnęli konie — zaczęli je trzeć i jakoś postawili na nogi. No, i wyprowadziliśmy na drogę do Moroczny — i ze trzy godziny to nam zajęło. Ale przecie nie można było inaczej zrobić!
— Owszem, dobrześ zrobił, po sąsiedzku i po bożemu. Ale teraz co dalej robić?
— Co tatuś każe.
— Ano, trzeba żebyś się dowiedział, czy zdrowo dojechali. Weź jutro kuce — i pojedźcie z Terką.
Przysłuchiwał się tej opowieści pan Michał i odezwał się:
— Jadźka z Moroczny! To mi przypomina mój ostatni etap powrotu do kraju. Przebrnąłem graniczną rzeczkę w nocy — po ramiona w lodowatej wodzie, bo to marzec był. Coprawda, nawet nie wiedziałem, czym nie zbłądził. Widzę jakieś budynki — doczołgałem się — chlew był — wsunąłem się do środka, namacałem jakieś leżące bydlę — i przytuliłem się do boku, czując, że kostnieję. Krowa była — obwąchała mnie i przyjęła. Ale mnie pies stróż zwęszył i zaczął ujadać, a potem i głos ludzki szczujący i kroki zbliżające się. Myślę: jak przemówić — i nagle słyszę wołanie: Jadźka, dajno latarnię — w chlewie ktoś jest! I odetchnąłem na to imię nasze. Leśniczówka była — po naszej stronie.
Tu się zwrócił do Michasia:
— A czemuś ty oddał swój kożuch, a nie mój, coś miał po wierzchu?
— A bo, stryju, pomyślałem, że dać trzeba swój — i ten cieplejszy od spodu!
— A drogę do Moroczny znasz? Nie zabłądzisz?
— Znam. Teraz lodami to blisko.
— No, to idź spać, i ruszajcie rano, kucami.
Gdy Michaś odszedł — pan Michał rzekł:
— Podwaliny sobie przywiózł, a może ci i synową wypatrzył.
— A może! I owszem. Bohusze to dobre gniazdo.
— Jeśli tam tylko trzy kobiety do pracy i rządu, a w tem jedna bezwładna, druga w zapaleniu płuc, a trzecia dziecko — to widzi mi się słusznie, żebym apteczkę i bańki zabrał — i z dziećmi tam pojechał — bo ich pewno na doktora z urzędowym papierem nie stać. Jelec mówił, że tam kompletna ruina!
— Jedź, rozejrzyj się i rozpytaj. Może trzeba pomóc.
— Po Łuczy Moroczna nam na głowę spadnie.
— Ano, jeśli to ma być żona dla twego wychowańca! — uśmiechnął się Białozor.
Nazajutrz tedy ruszyli we troje. Wieczór wczesny zapadł, mróz zelżał, śnieg zaczął sypać. Rodzina zebrana była, jak zwykle, w jadalni — i nikt nie posłyszał, gdy wrócili. Do pokoju wpadły dzieci jakieś zestraszone, przejęte! Terka rzuciła się ojcu na szyję, przytuliła się doń i łkała. — Michaś jak zawsze skupiony — u kolan ojca przykucnął — i patrzał oczami pełnemi zgrozy.
— Co się stało? Gdzie stryj?
— Został, bo pani Bohuszowa w niebezpieczeństwie życia i nikogo tam niema.
— Tatusiu, tatusiu! — łkała Terka. — Jacy my szczęśliwi! Jak u nas dobrze, ciepło, bezpiecznie! U nich tak strasznie, pusto, ciemno, zimno. Wielki dom, ale mieszkają w dwóch pokojach — reszta bez okień, nieopalona, bez mebli — strasznie! Jeden stary dziad stróż i służący — i ta Jadźka! Służąca odeszła — gotowała pani Bohuszowa sama. A babusię ma, co od czterech lat z łóżka nie wstaje, a teraz i mama jej leży — i pewnie umrze... Tatusiu, tatusiu!
Ida wstała, spojrzała na zegar.
— Żebym za godzinę wyjechała, to na północ zdążę! Nie dał wam stryj kartki jakiej?
Michaś podał jej obdarty kawał papieru. Był to jakiś „nakaz płatniczy“. Na odwrocie nagryzmolił pan Michał:
— „Parę kur na rosoły, jaj, masła, herbaty, cukru. Idę choć na parę dni. Stan ciężki — wszystko opisane. Trzeba natychmiast tysiąc złotych — i pomocy dalszej.“
Idy już nie było w pokoju. Wyszedł też co rychlej Białozor. Ciotka Ludwika zawołała dzieci do posiłku. Ale oni zaczęli ze sobą szeptać, wychodzić i wracać i wreszcie oboje poszli do ojca pokoju.
Gdy Białozor, wydawszy polecenie Dokimowi o konie, wrócił — zastał oboje — stojących u stołu — nad dwoma kupkami asygnat i Terka oświadczyła:
— Wydałam trochę — ale niech tatuś im da.
— I moje też! — rzekł Michaś. — Ale tak, żeby im przykro nie było. Żeby nie wiedzieli, może!
Białozor pochylił się, obie jasne głowy do siebie przygarnął.
— Dobrze! Nikt nie będzie wiedział — tylko Bóg.
Przeliczył, dodał z biurka, napisał parę słów i wsunął do koperty.
— Oddajcie Idzie. Bierzemy Morocznę w opiekę. Nie damy zginąć. Prawda?
— Za nic, za nic! Nie damy! — powtórzyła Terka.
Michaś w milczeniu ucałował ojca rękę.
— Musisz, Terko, wyręczyć Idę przez czas jej nieobecności — rzekł Białozor na pożegnanie.
— Rozumie się. Ona mi odda klucze! — z dumą odparła dziewczynka. — Jadźka też wszystkie klucze ma.
W trzy dni potem wrócił pan Michał. Chora była uratowana i narazie powstrzymana licytacja bankowa, ale Ida musiała pozostać, chociażby dla posług przy paraliżem unieruchomionej babce.
— Zdaje mi się jednak, że majątku nie da się uratować! — zakończył. — Kobieta zupełnie wyczerpana pod lawiną opłat i ciężarów. Takiej nędzy, upadku i pustki nie przypuszczałem, by mogła w tym kraju istnieć. Szkoda starego rodu i dworu, gawrony zapanują. Mówiła mi, że gdy tylko będzie mogła, przyjedzie do ciebie po radę. — Zresztą płacze już tylko!
— Ciotka chce Idę zastąpić, więc ją tam zawiozę, i rozpytam o stan interesów. Kiedy pojechać, by jej nie zmęczyć?
— Pojutrze może wstać, ale wyjechać nie prędko, bez narażenia. Organizm mocno naderwany pracą i troską. Dziecko, zuch!
Od pogrzebu Wacława Bohusza, Białozor nie był w Morocznej. Bieda i ciężkie borykanie z nowemi prawami i stosunkami pozrywały stosunki sąsiedzkie i towarzyskie. Wiedział, że wdową opiekował się Protasewicz, i że warunki finansowe były fatalne.
Ale widok tej ruiny dworu wśród zimowej martwoty i nagości nawet jego hart wstrząsnął.
Piękny, stary dom mieszkalny — miał okna deskami zabite, z wyjątkiem kilku bocznych, i wchodziło się doń wejściem służbowem. Budynki gospodarskie w większości stały puste i zniszczone — życie ledwie tlało.
Bohuszowa przyjęła go w jednym pokoju trochę umeblowanym i ogrzanym.
Kobieta była drobna, sucha, siwa, o twarzy pooranej w brózdy — jakby miała lat siedemdziesiąt, a nie pięćdziesiąt.
Zaczęła dziękować i płakać bezradnie, witać z wdzięcznością ciotkę Ludwikę, którą wnet zabrała Ida, aby instalować i pouczyć. Dziewczynka, czarnuszka, z oczkami jak tarki, z warkoczem na plecach i w gospodarskim fartuchu — podała mu herbatę.
Zaczęli rozmawiać. Ze zwykłą swą prostotą i brakiem niepotrzebnych omówień spytał o stan interesów.
Opowiadała spokojnie, apatycznie:
— Pan wie, że Wacław musiał spłacić swego stryja — inżyniera na Kaukazie. Wziął wtedy pożyczkę bankową na sumę pięćdziesięciu tysięcy rubli. Mieliśmy też gorzelnię — i jakoś dawało się rady spłatom. No i przyszła wojna... Cofające się wojska ruskie spaliły gorzelnię, zagarnęły inwentarze — potem przyszli Niemcy i wycisnęli, co się dało... Mieliśmy na te straty wojenne dokumenty, sporządzone w czas — akurat na sześćdziesiąt tysięcy rubli. Cztery lata okupacji — żyliśmy z dnia na dzień, głodno i chłodno — nie siejąc, nie orząc, nie zbierając, bo nie było inwentarza ni narzędzi, ni służby. Pola brzeziną porosły, łąki łozami, budynki niszczały...
Po wyjściu Niemców, były najścia band różnych — potem przyszło wojsko polskie, potem znowu bolszewicy. Przetrwaliśmy najgorsze wśród błot — w ziemiance, którą Wacław sam sklecił — i doczekaliśmy polskich rządów. Zaczęliśmy się dźwigać. Było trochę zakopanego srebra, trochę klejnotów rodzinnych — sprzedało się, kupiło trochę bydła, koni, narzędzi, zebrało się nieco służby. Ciężko było, ale i radośnie, że to Polska nasza znów jest!...
Wtedy przyszedł podatek majątkowy. Oszacował Wacław wedle rozkazu majątek — wykazał dług bankowy i sumę strat wojennych...
Powiedział inspektor skarbowy, że dług bankowy skasowany jest traktatem ryskim, a sumę strat też skasowano, bo jakoś tak obliczono z sześćdziesięciu tysięcy na szesnaście — jak przeszło przez kilka komisyj. Wacław się nie zmartwił, bo powiada: skasowano dług bankowy rosyjski — skasowano rosyjskie zniszczenie — no, to sprawiedliwie. Ale i majątkowy podatek wyznaczono dwanaście tysięcy złotych. Więc pożyczył nam Mejerson na dzierżawę cegielni — na dwadzieścia cztery lata i jakoś wypłacaliśmy. A wtedy przyszło nieszczęście: Wacław dostał zapalenia płuc, bo się przeziębił przy zwózce siana z błot — i w dwa tygodnie zmarł. A jednocześnie przyjechała z bolszewji stryjenka wdowa i niedołężna i takeśmy we trzy z dzieckiem zostały w tej pustce. Oprzytomniałam dopiero — jak urząd zjechał do szacunku majątku dla podatku spadkowego. Wtedy poratował mnie radą i opieką pan Protasewicz. Wyrobił, że mi ten podatek rozłożyli na lat kilka — i otrzymałam parę tysięcy kredytu wekslowego na inwestycje — jak się to teraz nazywa, ale poszło na zaległe podatki — na najpilniejsze spłaty.
I były ciągłe takie kredyty: a to siewny, a to żniwny — i pan Protasewicz zawsze mi pomógł, żebym coś dostała i łatało się jedno drugiem.
Aż oto w zeszłym roku, przychodzi, że dług tego ruskiego banku przejęło państwo polskie — i należy się ode mnie z Moroczny pięćdziesiąt tysięcy złotych, które wpisano na hipotekę — i zaległości za te wszystkie lata dwadzieścia tysięcy do spłaty — pod rygorem licytacji majątku. Czy pan to rozumie! Czy to do pojęcia!
Nie przyjęto w szacunku, ani do podatku majątkowego, ani do spadkowego — a teraz wpisano na hipotekę — i mają sprzedawać to nasze gniazdo, tę naszą ziemię. A straty wojenne skasowano! Czy pan to rozumie?! Pan Protasewicz mi tłumaczył, że to są uchwały kongresu wersalskiego, który wskrzesił Polskę — ale ja tylko to rozumiem — że mi z dzieckiem i staruszką sparaliżowaną — pod płot przydrożny trza iść — i czekać śmierci!...
A jeszcze wstyd i wyrzuty sumienia, że zostaną moje weksle z żyrem dobrych ludzi, co mi zawierzyli!
Zacisnęła swe chude, spracowane ręce — oparła na nich siwą głowę — i umilkła, wstrząsana szlochem.
Białozor podniósł głowę na skrzyp drzwi i ujrzał Idę, która snać słuchała, i miała twarz skupioną i twardą, w odczuciu tej niedoli.
— Nie będę pani męczył dziś szczegółami, — rzekł Białozor. — Poproszę tylko o papier co do licytacji bankowej — bo to narazie najpilniejsze — i to załatwię. Niema położenia bez wyjścia, a nad ludzkiemi prawami i nakazami jest Bóg dla tych, którzy weń wierzą niezachwianie, wiernie i stale... Pani trzeba wyzdrowieć, skrzepić się i ufać w bożą opiekę i rząd.
— Państwo już tyle dla nas zrobili, — wyjąkała, wstając, i wydostając z szuflady w stole gruby pakiet urzędowych papierów.
— Zwykła sąsiedzka powinność. Córkę zabiorę, bo ona u mnie całą gospodynią — ale ciotka Ludwika pozostanie i pomoże. Niech pani będzie spokojna i liczy na mnie.
Gdy wracali do Nietroni, Ida się odezwała:
— Tatuś już pewnie ma plan ratunku dla tej niedołężnej gromadki.
— Nie, bom się w tych papierach nie rozejrzał. Ale opadły mnie dziwne podejrzenia i wątpliwości. Czy chciano tych ludzi istotnie ratować temi pożyczkami i kredytami — nie biorąc pod uwagę psychiki tej klasy — czy też był to pomysł nienawiści, by tych pozostałych tu Polaków zniszczyć, rachując na ich lekkomyślność, łatwowierność, nierachunkowość, amatorstwo lekkiej pracy — i to nieszczęsne: „jakoś to będzie“. Byliż ci rządzący — głupi czy źli? Lekkomyślniki — czy bratobójcy!?
— Rezultat — ten sam!
— Nie. Błądzący może mieć Anioła stróża, ale, gdy rządzi zły duch...
Urwał, jakby ujrzał przed sobą przepaść.
— Tatusiu! nie może być! — zawołała przerażona.
Białozor się opamiętał, opanował.
— Kiedym wysłuchał spraw tej kobiety i porównał z nami — zrozumiałem dopiero dno nędzy i krzywdy i wyzysku i jakiejś strasznej miażdżącej mocy! Ano — trzeba myśleć o ratunku! Bóg jest!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wieczorem, gdy się zebrali wszyscy po wieczerzy, rzekł do Michasia:
— Przywiozłeś podwaliny — zwieziemy i resztę drzewa, ale nie zaczniemy domu stawiać — i może jeszcze długo będziemy w tej chałupie, jeśli mamy poratować Morocznę.
— Albo tu nam źle! — wyrwała się Terka. — A komu byłoby źle — niech do nich zajrzy. Niech porówna. Jadźka mi mówiła, że ją matka nauczyła tylko czytać i pisać.
— Aha, to i tobie nie spieszno do klasztoru na pensję — rzekł pan Michał.
— A pewnie. Gabryk mówił, że tam trzeba płacić cztery tysiące. Michaś też...
— Co, Michaś też nie chce się uczyć!
— Nie, stryju, nie! Ja tylko mówiłem, że czytałem o chłopaku, co przeszedł gimnazjum, mieszkając u właściciela magli — pomagał wieczorami i miał zato mieszkanie. A studenci zarabiają jako szoferzy, mówił pan Sawicki — i grywają w orkiestrze — i przepisują u adwokatów — i robią tłum w filmie. Przecież mogę i ja ojcu ulżyć.
— A widzi stryj! — wołała Terka.
— Jeszcze nie widzę, ale słyszę. Tymczasem odrabiajcie jutrzejsze zadania, bośmy przebarłożyli ładnych dni kilka, a święta za pasem.