<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Gniazdo białozora
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Na tydzień przed świętami zjawił się Sawicki, tak wyświeżony, wystrojony i odmłodzony tą starannością, że go pan Michał powitał:
— Co to? Będzie pan nas zapraszał na wesele?
— W paszporcie stoi „żonaty“, więc asekurowanym od tego wypadku.
— Może pan zmienić wiarę! Jest z pięć do wyboru.
Sawicki popatrzał na niego z grymasem cynicznego lekceważenia.
— Zmienić wiarę — głupstwo — kiedy się żadnej nie posiada — a tylko papierek metryki chrztu razem ze świadectwem szczepienia ospy i odbytej powinności wojskowej. Ale dostać za drogie pieniądze jeszcze jeden papierek, żeby sprawić sobie kobietę, niby na własność — w tych czasach ich „równouprawnienia“ — to, panie, jakby człowiek nie rozróżniał zacierki od majonezu! Nie, nie żenię się, ale pan Jelec mi polecił, żebym tu był dziś, bo on też przyjedzie z Warszawy — pożegnać się.
— Więc ruszacie napewno — razem?
— Tak. Wszystko załatwione. Okrzątnąłem się, żeby Francuzy nie mieli Polaka za dziada włóczęgę.
— Pewnie zostaniecie przez święta. Ma pan w pamięci polski opłatek?
— Nie! Teraz na te stare rupiecie nie moda, — burknął, i poszedł obejrzeć stare maszyny w stodole. Okazało się, że uparcie pamiętał o parniku dla Idy, bo przywiózł z sobą brakujące części i nazajutrz ustawili z Semkiem zmontowany kocioł pod jej oknem.
Był już zadomowiony w Nietroni — już nie raził w ich gronie wieczorem — nawet przy gospodarzu i dzieciach sprośny swój język trzymał na wodzy. Z Terką była najlepsza komitywa.
Jelec swoim zwyczajem przybył na drugi dzień po terminie — ale z zapewnieniem, że może choćby zaraz ruszać w daleką drogę.
Wręczył panu Michałowi pełnomocnictwo, plany, furę różnych kwitów i dokumentów, klucze od skrytek i biurek w Łuczy — i odsapnął z ulgą.
Ale Białozorowie ściągnęli z niego szczegółowy egzamin.
Okazało się, że istotnie wekslowe długi i podatki były spłacone — ale zarazem wszelkie możliwe dochody z Łuczy — były wyciśnięte na cały rok naprzód i na pytanie o jakikolwiek grosz na obrót gospodarski Jelec odpowiadał:
— Kulesza jakoś, coś, wykręci!
Wreszcie wyspowiadał się z funduszu na drogę i okazało się, że ma zaledwie na przejazd do miejsca, i prawie głodowanie w drodze.
Wtedy pan Michał ręką machnął.
— Niech jedzie! — zakończył, zbierając papiery. — Nic tu po nim! Straci i tę resztę i znowu weksle mi zostawi do płacenia. Niech jedzie choć jutro.
Ale na to zaprotestowała Ida:
— Przecie nie będą świętowali w wagonie. Za trzy dni wigilja.
Na to się zgodził i Białozor, a skonfundowany, zbiedzony Jelec wyszedł po tej rozprawie jak uczeń po źle zdanym egzaminie.
Ale już nazajutrz wrócił mu rezon przy połowie ryb — przy wycieczce z kuszą Michasia, przy wieczornych gawędach i opowieściach. Okazało się, że ciągle jeżdżąc i bywając w gronie „kombinatorów“ powiatowych, znał interesy każdego i wszystkich, i wyjaśnił fatalne położenie Bohuszowej.
— Do Moroczny po drodze do powiatu wstępuje Nietyksza, Niekraszewicz i Protasewicz. Ten wziął ją pod specjalną opiekę, bo ma przyległe do Konotopu pastwiska Moroczny bardzo wygodne. Dzierżawi je, a swoje kosi, bo gatunek siana lepszy i ma zbyt do wojska. Nietyksza i Niekraszewicz namówili Bohuszową do żyrowania weksli i do brania wszystkich kredytów... Kobieta jest łatwowierna, gościnna, i bez pojęcia o finansowych sprawach. Wszystko jej można wmówić — na wszystkiem okpić. Ciężką będzie miał wuj robotę — jeśli nie da się namówić na oddanie Moroczny w dzierżawę.
— Komu?
— A chociażby Szyrmiczowi, który kończy termin w Rydwianach, bo hrabia ten folwark obejmuje na siebie. Ma inwentarze i twardy szlachciura.
— A czemu pani Bohuszowa nie sprzeda starego żelastwa ze spalonej gorzelni! — rzekł Sawicki. — Byłem tam — posłał pan Niekraszewicz po stare rury — dała darmo, że to jakiś jej krewny. A i cegłę można sprzedać; przecie nie będzie odbudowywała! Ona jest dobra i każdemu wierzy — to jej wśród ludzi nie gospodarować.
— A Jadźkę pan widział? — zawołała Terka.
— A był tam jakiś czarny skrzat.
— Skrzat! Także mowa! To moja przyjaciółka! — zaperzyła się.
— Ubierajcie choinkę! — załagodził pan Michał, wnosząc śmigły świerczek.
W dzień wigilji wróciła też ciotka Ludwika.
— Pani Bohuszowa coraz lepiej! — oznajmiła. — Ale wigilji tam nie obchodzą, bo to data śmierci męża i ojca.
Powiało smutkiem i powagą. Nawet Jelec ścichł, wodząc oczami za Idą, a Sawicki z panem Michałem poszli na jezioro i wrócili ledwie o zmroku, gdy stół był już nakryty.
Białozor dzielił się z każdym opłatkiem, jak zwykle małomówny i pozornie bez wzruszenia i frazesu. Skupiony był nawet Sawicki, ale się prędko otrząsnął — i rzekł:
— Na Wielkanoc przyślemy daktyli prosto z drzewa.
— A może na przyszły rok przyjedziemy w odwiedziny, — nadrabiając miną, dodał Jelec.
— Zawsze wasze miejsce tu będzie! — rzekł Białozor.
— Nie wrócę, aż będę miljonerem, żeby umówić sobie do swego pałacu kilku ministrów na kamerdynerów! — rzekł Sawicki.
Potem zaczął szperać po kieszeniach i przed każdym położył na talerzu prezent na gwiazdkę.
Były misterne kłódki, pomysłowe narzędzia ogrodnicze, scyzoryki — dla dzieci łamigłówki z drutu.
— Własne wynalazki! — tłumaczył się.
Tedy się okazało, że każdy szykował niespodzianki, i pod zapaloną choinką każdy dla siebie coś znalazł — i okazało się, że Michaś na skrzypcach Gabryka już umiał wygrać kolendy i wreszcie rozśpiewali się wszyscy, i tak im wieczór zeszedł, w starym wigilijnym nastroju.
Gdy zadzwoniły sanki na pasterkę, pojechał Białozor z ciotką i wujem Kajetanem, a Sawicki gdzieś znikł.
— Mówił, że ma interes do szewca we wsi, — rzekł Michaś do stryja. — Prosił, żeby drzwi nie ryglować.
— Nie rygluj! Kaktus złodzieja nie dopuści. Ale to mu pilno do szewca!
I zmęczony legł spać.
Dobrze po północy Sawicki wracał. Poznały go psy i przepuściły bez protestu. Dom był cały uśpiony i ciemny z wyjątkiem dwóch okien jadalni, oświetlonych od płonących pni na kominie.
Do jednego z okien przytuloną — ujrzał pod ścianą drobną postać. Chwilę się jej z uśmiechem przyglądał — wreszcie cicho się zbliżył.
— Przeziębi się panna Terka! — rzekł szeptem. — A i podglądać — to nie ładnie.
Ale jednocześnie sam się zapatrzył.
Przed kominem — na ławie prostej siedział Jelec obok Idy. Dłonie mieli splecione i głowy o siebie wsparte i zapatrzeni w ognisko mówili do siebie zapewne ostatnie pożegnania, ostatnie słowa, ostatnie przed długiem rozstaniem polecenia, prośby i smutki.
Oboje skupieni byli i uroczyści, ale twarz Idy, zwykłe surową, rozjaśniało uczucie, a Jelec był niebywale poważny, wcale nie podobny do niefrasobliwego wesołka i „kombinatora“.
— Czego panna Terka płacze? — szepnął Sawicki, przenosząc wzrok na dziewczynkę i zarzucając na nią swój kożuch szoferski.
— Bo mi ich tak szkoda! — odparła, chlipiąc.
— Niech panna Terka idzie spać po dobrej woli — a jak nie, to zaniosę! Niema ich czego żałować! Mają siebie, mają o kim myśleć, do kogo i czego wrócić, na kogo czekać. To nie bieda ani nieszczęście. Zarazbym się z niemi na los pomieniał.
— A ja nie! Przed chwilą Ida dała Antkowi medalik na szyję i płakała. Ja też mam medalik.
— To niech go panna Terka da mnie, na szczęście.
— Chce pan? Naprawdę? Dam. I owszem. I niech pan do mnie napisze list, taki z obcą marką.
— A odpisze mi panna Terka?
— Rozumie się, że odpiszę. Ale pan mnie nauczy, jak te druciki w łamigłówce rozplątać, ale pod sekretem — żeby Michaś nie wiedział. Dobrze?
— Dobrze, ale już chodźmy do domu.
— I nie powie pan nikomu, że mnie tu znalazł?
— Żywej duszy nie powiem.
— No, to ma pan medalik. Prawdziwy jest srebrny, z Częstochowy! Taki sam jak Idy.
Gdy byli już w sieni — wspięła się na palce i włożyła mu na szyję łańcuszek z medalikiem, szepcąc z przejęciem:
— Święcony jest — niech pan pamięta i pilnuje.
— Dziękuję, dzieciątko kochane! — szepnął, całując ją w głowę i prędko wszedł do stancji „Michałów“, gdzie miał swe stałe lokum od owego samochodowego wypadku. I długo nie mógł zasnąć, ogarnięty gorzką pamięcią swego dziecka, zmarłego z nędzy i poniewierki.
Nazajutrz całą gromadą byli w kościele, a następnego dnia był termin ich odjazdu.
Ida znalazła chwilę, że była sama z Sawickim i podała mu małą paczkę.
— Niech mu pan będzie bratem i starszym, doświadczonym w biedzie kolegą. A w razie choroby, czy ciężkiej potrzeby — od siebie tem poratuje! — rzekła po swojemu, spokojnie.
— Niech pani często pisze; ja o wszystkiem doniosę. Głupstwo — wróci zdrów i cały. Żadne bydlę tyle nie wytrzyma, co człowiek.
Białozor zaprowadził Sawickiego do siebie, gdy już konie były pod gankiem.
Dał mu także kopertę ładowną.
— Miejcie to na czarną godzinę — i jak razem odjeżdżacie — razem wracajcie — do swoich... Między nami pan niech się czuje, jak najlepszy krewniak i przyjaciel!
— Dziękuję, panie. Zapamiętam!
Uścisnęli mocno prawice.
Przeprowadzili ich wszyscy za wrota i patrzyli, aż zniknęli w oddali.
— Za trzy lata wrócą. Nasz kraj ma mocny głos na swoje dzieci wędrowne. Antek się skrzepi — tamten zmięknie i wrócą zdatniejsi do tutejszego trwania, — rzekł pan Michał zcicha do Idy.

Życie potoczyło się dalej, pracowite, ciche, zamknięte w sobie. Minął tydzień i drugi, aż niespodzianie zjawił się rzadki gość: Protasewicz.
Białozor był nieobecny, pan Michał przy nauce dzieci, przyjęła go Ida.
— Cóż tu u państwa słychać? — zagaił stereotypowo.
Zaśmiała się.
— U nas zimą nic nie słychać, bo gawroni gaj pusty.
— Czy to prawda, że Jelec wyjechał zagranicę?
— Tak.
— A dokąd?
— Nie wiem, bo dotąd nie pisał.
— A ojciec pani wziął w administrację Morocznę i Łuczę?
— Ojciec nam nigdy o swych sprawach nie opowiada. To u nas nie w zwyczaju. Dzieci się uczą, ja pracuję. Może pana stryj objaśni. — I zostawiła go samego na chwilę.
Pan Michał, okazało się, też był nie do komunikowania nowin i wiadomości. Znali się z Protasewiczem od szkolnej ławy — i wcale się nim nie krępował.
— Pytasz co się dzieje z Jelcem. Albo co? Został ci co dłużny, czy żyrowałeś mu weksel i grozi protest?
— Nie. Z chłopcami mieli konszachty, ale uregulował wszystko.
— No więc co? Córkę ci zbałamucił?
— Bałamucił Horniczównę i Jasiowi wlazł w drogę. A teraz zniknął, jakby coś grubo nabroił i musiał zmykać.
— To już sprawa śledczej policji i prokuratora, a Jaś ma wolną drogę do Horniczówny.
— Przyznaj się, że drapnął po tej interpelacji do sejmu! Bardzo przykra sprawa, podkopuje nasz prestiż.
— Trudno podkopywać coś, co w gruzy się rozpadło. Ty jeszcze czujesz, że masz prestiż? U kogo? W czem?
— No, zawsze! Tego! Przecież! — począł bąkać Protasewicz. — Jak niebądź — jesteśmy elitą.
— Czego? Dla kogo? W czem? Elita? Bankruty, nieroby, bezmyślniki lub lekkomyślniki. Jeśli Jelec drapnął — to ze wstydu nad sobą — albo, by się wśród obcych nauczyć pracować. Miał tu do ostatecznej ruiny zmieniać weksle i żyć „kombinacjami“?
— Trudno też wymagać, żeby ludzie kulturalni zdziczeli i schamieli!
— Jak my! Dokończ — nie żenuj się. Pogodzeni jesteśmy z opinją potępienia, krytyki, lub w najlepszym razie drwin i żartów. Może i my nie wytrzymamy walki z obecnym systemem, polityką, kierunkiem, stosunkami i warunkami, ale przetrwamy najdłużej i wytrzymamy najwięcej. Podobno w australijskim spalonym stepie, króliki nauczyły się wdrapywać na drzewa i żyć liśćmi. To się nazywa przystosowaniem i przysposobieniem do nowych form bytowania. Czynimy jak te króliki. Nie chcemy zginąć!
— I Antoni zajął się Moroczną. Ostrożnie, — pogroził palcem Protasewicz. — Na ten majątek ma zamiary ktoś możniejszy, od nas wszystkich razem.
— W każdym razie nie pan Bóg, który jest najmożniejszy. Spróbujemy się.
— Najlepiej pilnować tylko swoich spraw.
— I to mówisz ty — zasiadający w tylu komitetach powiatowych i wojewódzkich! Ale co do tego mam też inne zdanie. Widziałem kiedyś w lesie, jak cietrzew pustoszył mrowisko. Potężny, czarny kogut ze stalowemi pazurami i dziobem. Mrówki — każda porwała po jednej poczwarce i unosiły w bezpieczne miejsce. Swego rodu przyszłość! I pomyślałem, że gdyby zamiast tego, wszystkie rzuciły się na wroga, zostałby zeń suchy szkielet — garść piór, na szczycie ledwie naruszonego mrowiska. Są chwile i warunki, gdzie za mało jest myśleć i czynić tylko dla siebie. Ale to zrozumienie przychodzi po klęsce — niestety — i dlatego cietrzew odchodzi syty, zburzywszy mrowisko.
— Ho! ho! Apostołujesz rebelję! Gdy mamy wreszcie ojczyznę i własny rząd!
— Apostołuję rebelję i spisek na własne wady i grzechy. Giniemy tylko z własnej winy. To nas zmoże, zgnębi i zmiecie z tej ziemi, której ani kochać, ani utrzymać, ani obronić nie potrafimy, bo nie chcemy!... Jeśli Jelec wyjechał po zarobek i pracę na obczyznę, zamiast tu próżniaczyć i upierać się przy starych formach bytowania, miał rację — przy obecnym kierunku.
— To dlaczegóż wy głosicie zasadę trwania na zagrożonych placówkach?
— Bo my mamy moc trwania, a on był zarażony nagminną chorobą swej klasy. Zresztą jest dorosły, długi swe spłacił, rodzinę siostry ubezpieczył — miał prawo czynić, co uznał za słuszne.
Protasewicz machnął pogardliwie ręką i zaczął mówić o innych sprawach okolicznych, łgarstwa plotek, skandali, krytyki, obmowy. Na to pan Michał wcale nie reagował i półuchem uważał i gdy gość wreszcie wyjechał, rzekł do Idy:
— Będą mieli na parę tygodni tematu do gadania, ale ty — weź no święcone wianeczki i wykadź dom po tem powietrzu!... Więcej nas napastować nie będą!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.