Gniazdo białozora/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gniazdo białozora |
Podtytuł | Powieść współczesna |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na tydzień przed świętami zjawił się Sawicki, tak wyświeżony, wystrojony i odmłodzony tą starannością, że go pan Michał powitał:
— Co to? Będzie pan nas zapraszał na wesele?
— W paszporcie stoi „żonaty“, więc asekurowanym od tego wypadku.
— Może pan zmienić wiarę! Jest z pięć do wyboru.
Sawicki popatrzał na niego z grymasem cynicznego lekceważenia.
— Zmienić wiarę — głupstwo — kiedy się żadnej nie posiada — a tylko papierek metryki chrztu razem ze świadectwem szczepienia ospy i odbytej powinności wojskowej. Ale dostać za drogie pieniądze jeszcze jeden papierek, żeby sprawić sobie kobietę, niby na własność — w tych czasach ich „równouprawnienia“ — to, panie, jakby człowiek nie rozróżniał zacierki od majonezu! Nie, nie żenię się, ale pan Jelec mi polecił, żebym tu był dziś, bo on też przyjedzie z Warszawy — pożegnać się.
— Więc ruszacie napewno — razem?
— Tak. Wszystko załatwione. Okrzątnąłem się, żeby Francuzy nie mieli Polaka za dziada włóczęgę.
— Pewnie zostaniecie przez święta. Ma pan w pamięci polski opłatek?
— Nie! Teraz na te stare rupiecie nie moda, — burknął, i poszedł obejrzeć stare maszyny w stodole. Okazało się, że uparcie pamiętał o parniku dla Idy, bo przywiózł z sobą brakujące części i nazajutrz ustawili z Semkiem zmontowany kocioł pod jej oknem.
Był już zadomowiony w Nietroni — już nie raził w ich gronie wieczorem — nawet przy gospodarzu i dzieciach sprośny swój język trzymał na wodzy. Z Terką była najlepsza komitywa.
Jelec swoim zwyczajem przybył na drugi dzień po terminie — ale z zapewnieniem, że może choćby zaraz ruszać w daleką drogę.
Wręczył panu Michałowi pełnomocnictwo, plany, furę różnych kwitów i dokumentów, klucze od skrytek i biurek w Łuczy — i odsapnął z ulgą.
Ale Białozorowie ściągnęli z niego szczegółowy egzamin.
Okazało się, że istotnie wekslowe długi i podatki były spłacone — ale zarazem wszelkie możliwe dochody z Łuczy — były wyciśnięte na cały rok naprzód i na pytanie o jakikolwiek grosz na obrót gospodarski Jelec odpowiadał:
— Kulesza jakoś, coś, wykręci!
Wreszcie wyspowiadał się z funduszu na drogę i okazało się, że ma zaledwie na przejazd do miejsca, i prawie głodowanie w drodze.
Wtedy pan Michał ręką machnął.
— Niech jedzie! — zakończył, zbierając papiery. — Nic tu po nim! Straci i tę resztę i znowu weksle mi zostawi do płacenia. Niech jedzie choć jutro.
Ale na to zaprotestowała Ida:
— Przecie nie będą świętowali w wagonie. Za trzy dni wigilja.
Na to się zgodził i Białozor, a skonfundowany, zbiedzony Jelec wyszedł po tej rozprawie jak uczeń po źle zdanym egzaminie.
Ale już nazajutrz wrócił mu rezon przy połowie ryb — przy wycieczce z kuszą Michasia, przy wieczornych gawędach i opowieściach. Okazało się, że ciągle jeżdżąc i bywając w gronie „kombinatorów“ powiatowych, znał interesy każdego i wszystkich, i wyjaśnił fatalne położenie Bohuszowej.
— Do Moroczny po drodze do powiatu wstępuje Nietyksza, Niekraszewicz i Protasewicz. Ten wziął ją pod specjalną opiekę, bo ma przyległe do Konotopu pastwiska Moroczny bardzo wygodne. Dzierżawi je, a swoje kosi, bo gatunek siana lepszy i ma zbyt do wojska. Nietyksza i Niekraszewicz namówili Bohuszową do żyrowania weksli i do brania wszystkich kredytów... Kobieta jest łatwowierna, gościnna, i bez pojęcia o finansowych sprawach. Wszystko jej można wmówić — na wszystkiem okpić. Ciężką będzie miał wuj robotę — jeśli nie da się namówić na oddanie Moroczny w dzierżawę.
— Komu?
— A chociażby Szyrmiczowi, który kończy termin w Rydwianach, bo hrabia ten folwark obejmuje na siebie. Ma inwentarze i twardy szlachciura.
— A czemu pani Bohuszowa nie sprzeda starego żelastwa ze spalonej gorzelni! — rzekł Sawicki. — Byłem tam — posłał pan Niekraszewicz po stare rury — dała darmo, że to jakiś jej krewny. A i cegłę można sprzedać; przecie nie będzie odbudowywała! Ona jest dobra i każdemu wierzy — to jej wśród ludzi nie gospodarować.
— A Jadźkę pan widział? — zawołała Terka.
— A był tam jakiś czarny skrzat.
— Skrzat! Także mowa! To moja przyjaciółka! — zaperzyła się.
— Ubierajcie choinkę! — załagodził pan Michał, wnosząc śmigły świerczek.
W dzień wigilji wróciła też ciotka Ludwika.
— Pani Bohuszowa coraz lepiej! — oznajmiła. — Ale wigilji tam nie obchodzą, bo to data śmierci męża i ojca.
Powiało smutkiem i powagą. Nawet Jelec ścichł, wodząc oczami za Idą, a Sawicki z panem Michałem poszli na jezioro i wrócili ledwie o zmroku, gdy stół był już nakryty.
Białozor dzielił się z każdym opłatkiem, jak zwykle małomówny i pozornie bez wzruszenia i frazesu. Skupiony był nawet Sawicki, ale się prędko otrząsnął — i rzekł:
— Na Wielkanoc przyślemy daktyli prosto z drzewa.
— A może na przyszły rok przyjedziemy w odwiedziny, — nadrabiając miną, dodał Jelec.
— Zawsze wasze miejsce tu będzie! — rzekł Białozor.
— Nie wrócę, aż będę miljonerem, żeby umówić sobie do swego pałacu kilku ministrów na kamerdynerów! — rzekł Sawicki.
Potem zaczął szperać po kieszeniach i przed każdym położył na talerzu prezent na gwiazdkę.
Były misterne kłódki, pomysłowe narzędzia ogrodnicze, scyzoryki — dla dzieci łamigłówki z drutu.
— Własne wynalazki! — tłumaczył się.
Tedy się okazało, że każdy szykował niespodzianki, i pod zapaloną choinką każdy dla siebie coś znalazł — i okazało się, że Michaś na skrzypcach Gabryka już umiał wygrać kolendy i wreszcie rozśpiewali się wszyscy, i tak im wieczór zeszedł, w starym wigilijnym nastroju.
Gdy zadzwoniły sanki na pasterkę, pojechał Białozor z ciotką i wujem Kajetanem, a Sawicki gdzieś znikł.
— Mówił, że ma interes do szewca we wsi, — rzekł Michaś do stryja. — Prosił, żeby drzwi nie ryglować.
— Nie rygluj! Kaktus złodzieja nie dopuści. Ale to mu pilno do szewca!
I zmęczony legł spać.
Dobrze po północy Sawicki wracał. Poznały go psy i przepuściły bez protestu. Dom był cały uśpiony i ciemny z wyjątkiem dwóch okien jadalni, oświetlonych od płonących pni na kominie.
Do jednego z okien przytuloną — ujrzał pod ścianą drobną postać. Chwilę się jej z uśmiechem przyglądał — wreszcie cicho się zbliżył.
— Przeziębi się panna Terka! — rzekł szeptem. — A i podglądać — to nie ładnie.
Ale jednocześnie sam się zapatrzył.
Przed kominem — na ławie prostej siedział Jelec obok Idy. Dłonie mieli splecione i głowy o siebie wsparte i zapatrzeni w ognisko mówili do siebie zapewne ostatnie pożegnania, ostatnie słowa, ostatnie przed długiem rozstaniem polecenia, prośby i smutki.
Oboje skupieni byli i uroczyści, ale twarz Idy, zwykłe surową, rozjaśniało uczucie, a Jelec był niebywale poważny, wcale nie podobny do niefrasobliwego wesołka i „kombinatora“.
— Czego panna Terka płacze? — szepnął Sawicki, przenosząc wzrok na dziewczynkę i zarzucając na nią swój kożuch szoferski.
— Bo mi ich tak szkoda! — odparła, chlipiąc.
— Niech panna Terka idzie spać po dobrej woli — a jak nie, to zaniosę! Niema ich czego żałować! Mają siebie, mają o kim myśleć, do kogo i czego wrócić, na kogo czekać. To nie bieda ani nieszczęście. Zarazbym się z niemi na los pomieniał.
— A ja nie! Przed chwilą Ida dała Antkowi medalik na szyję i płakała. Ja też mam medalik.
— To niech go panna Terka da mnie, na szczęście.
— Chce pan? Naprawdę? Dam. I owszem. I niech pan do mnie napisze list, taki z obcą marką.
— A odpisze mi panna Terka?
— Rozumie się, że odpiszę. Ale pan mnie nauczy, jak te druciki w łamigłówce rozplątać, ale pod sekretem — żeby Michaś nie wiedział. Dobrze?
— Dobrze, ale już chodźmy do domu.
— I nie powie pan nikomu, że mnie tu znalazł?
— Żywej duszy nie powiem.
— No, to ma pan medalik. Prawdziwy jest srebrny, z Częstochowy! Taki sam jak Idy.
Gdy byli już w sieni — wspięła się na palce i włożyła mu na szyję łańcuszek z medalikiem, szepcąc z przejęciem:
— Święcony jest — niech pan pamięta i pilnuje.
— Dziękuję, dzieciątko kochane! — szepnął, całując ją w głowę i prędko wszedł do stancji „Michałów“, gdzie miał swe stałe lokum od owego samochodowego wypadku. I długo nie mógł zasnąć, ogarnięty gorzką pamięcią swego dziecka, zmarłego z nędzy i poniewierki.
Nazajutrz całą gromadą byli w kościele, a następnego dnia był termin ich odjazdu.
Ida znalazła chwilę, że była sama z Sawickim i podała mu małą paczkę.
— Niech mu pan będzie bratem i starszym, doświadczonym w biedzie kolegą. A w razie choroby, czy ciężkiej potrzeby — od siebie tem poratuje! — rzekła po swojemu, spokojnie.
— Niech pani często pisze; ja o wszystkiem doniosę. Głupstwo — wróci zdrów i cały. Żadne bydlę tyle nie wytrzyma, co człowiek.
Białozor zaprowadził Sawickiego do siebie, gdy już konie były pod gankiem.
Dał mu także kopertę ładowną.
— Miejcie to na czarną godzinę — i jak razem odjeżdżacie — razem wracajcie — do swoich... Między nami pan niech się czuje, jak najlepszy krewniak i przyjaciel!
— Dziękuję, panie. Zapamiętam!
Uścisnęli mocno prawice.
Przeprowadzili ich wszyscy za wrota i patrzyli, aż zniknęli w oddali.
— Za trzy lata wrócą. Nasz kraj ma mocny głos na swoje dzieci wędrowne. Antek się skrzepi — tamten zmięknie i wrócą zdatniejsi do tutejszego trwania, — rzekł pan Michał zcicha do Idy.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Życie potoczyło się dalej, pracowite, ciche, zamknięte w sobie. Minął tydzień i drugi, aż niespodzianie zjawił się rzadki gość: Protasewicz.
Białozor był nieobecny, pan Michał przy nauce dzieci, przyjęła go Ida.
— Cóż tu u państwa słychać? — zagaił stereotypowo.
Zaśmiała się.
— U nas zimą nic nie słychać, bo gawroni gaj pusty.
— Czy to prawda, że Jelec wyjechał zagranicę?
— Tak.
— A dokąd?
— Nie wiem, bo dotąd nie pisał.
— A ojciec pani wziął w administrację Morocznę i Łuczę?
— Ojciec nam nigdy o swych sprawach nie opowiada. To u nas nie w zwyczaju. Dzieci się uczą, ja pracuję. Może pana stryj objaśni. — I zostawiła go samego na chwilę.
Pan Michał, okazało się, też był nie do komunikowania nowin i wiadomości. Znali się z Protasewiczem od szkolnej ławy — i wcale się nim nie krępował.
— Pytasz co się dzieje z Jelcem. Albo co? Został ci co dłużny, czy żyrowałeś mu weksel i grozi protest?
— Nie. Z chłopcami mieli konszachty, ale uregulował wszystko.
— No więc co? Córkę ci zbałamucił?
— Bałamucił Horniczównę i Jasiowi wlazł w drogę. A teraz zniknął, jakby coś grubo nabroił i musiał zmykać.
— To już sprawa śledczej policji i prokuratora, a Jaś ma wolną drogę do Horniczówny.
— Przyznaj się, że drapnął po tej interpelacji do sejmu! Bardzo przykra sprawa, podkopuje nasz prestiż.
— Trudno podkopywać coś, co w gruzy się rozpadło. Ty jeszcze czujesz, że masz prestiż? U kogo? W czem?
— No, zawsze! Tego! Przecież! — począł bąkać Protasewicz. — Jak niebądź — jesteśmy elitą.
— Czego? Dla kogo? W czem? Elita? Bankruty, nieroby, bezmyślniki lub lekkomyślniki. Jeśli Jelec drapnął — to ze wstydu nad sobą — albo, by się wśród obcych nauczyć pracować. Miał tu do ostatecznej ruiny zmieniać weksle i żyć „kombinacjami“?
— Trudno też wymagać, żeby ludzie kulturalni zdziczeli i schamieli!
— Jak my! Dokończ — nie żenuj się. Pogodzeni jesteśmy z opinją potępienia, krytyki, lub w najlepszym razie drwin i żartów. Może i my nie wytrzymamy walki z obecnym systemem, polityką, kierunkiem, stosunkami i warunkami, ale przetrwamy najdłużej i wytrzymamy najwięcej. Podobno w australijskim spalonym stepie, króliki nauczyły się wdrapywać na drzewa i żyć liśćmi. To się nazywa przystosowaniem i przysposobieniem do nowych form bytowania. Czynimy jak te króliki. Nie chcemy zginąć!
— I Antoni zajął się Moroczną. Ostrożnie, — pogroził palcem Protasewicz. — Na ten majątek ma zamiary ktoś możniejszy, od nas wszystkich razem.
— W każdym razie nie pan Bóg, który jest najmożniejszy. Spróbujemy się.
— Najlepiej pilnować tylko swoich spraw.
— I to mówisz ty — zasiadający w tylu komitetach powiatowych i wojewódzkich! Ale co do tego mam też inne zdanie. Widziałem kiedyś w lesie, jak cietrzew pustoszył mrowisko. Potężny, czarny kogut ze stalowemi pazurami i dziobem. Mrówki — każda porwała po jednej poczwarce i unosiły w bezpieczne miejsce. Swego rodu przyszłość! I pomyślałem, że gdyby zamiast tego, wszystkie rzuciły się na wroga, zostałby zeń suchy szkielet — garść piór, na szczycie ledwie naruszonego mrowiska. Są chwile i warunki, gdzie za mało jest myśleć i czynić tylko dla siebie. Ale to zrozumienie przychodzi po klęsce — niestety — i dlatego cietrzew odchodzi syty, zburzywszy mrowisko.
— Ho! ho! Apostołujesz rebelję! Gdy mamy wreszcie ojczyznę i własny rząd!
— Apostołuję rebelję i spisek na własne wady i grzechy. Giniemy tylko z własnej winy. To nas zmoże, zgnębi i zmiecie z tej ziemi, której ani kochać, ani utrzymać, ani obronić nie potrafimy, bo nie chcemy!... Jeśli Jelec wyjechał po zarobek i pracę na obczyznę, zamiast tu próżniaczyć i upierać się przy starych formach bytowania, miał rację — przy obecnym kierunku.
— To dlaczegóż wy głosicie zasadę trwania na zagrożonych placówkach?
— Bo my mamy moc trwania, a on był zarażony nagminną chorobą swej klasy. Zresztą jest dorosły, długi swe spłacił, rodzinę siostry ubezpieczył — miał prawo czynić, co uznał za słuszne.
Protasewicz machnął pogardliwie ręką i zaczął mówić o innych sprawach okolicznych, łgarstwa plotek, skandali, krytyki, obmowy. Na to pan Michał wcale nie reagował i półuchem uważał i gdy gość wreszcie wyjechał, rzekł do Idy:
— Będą mieli na parę tygodni tematu do gadania, ale ty — weź no święcone wianeczki i wykadź dom po tem powietrzu!... Więcej nas napastować nie będą!