<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Gniazdo białozora
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Po paru krótkich kartkach z drogi zamilkli emigranci, i dopiero w końcu lutego — przyszedł list Sawickiego do Idy.
„Proszę pani, zastępuję pana Jelca, który tak ma zerwane palce dojeniem krów, że nie może utrzymać pióra.
„Najprzód niema tu pana Jelca, ani Stefana Sawickiego; jest „Monsieur Żelek“ i Monsieur Sawiki — a często i bez „Monsieur“. Żelek dogląda i doi krowy, a Sawiki prowadzi traktor na fermie u pana Denis. Węgla nie ładowaliśmy w porcie, ale szuflowaliśmy arachidy — te orzeszki, co za młodu kupowałem na straganach w Bobrujsku. Potem dostaliśmy się z rekomendacji pana Osieckiego na tę fermę o dzikiem nazwisku miejscowości. Patron, tj. właściciel, jest tłusty Francuz, pracowity, brudny, często pijany; — patronka, madame Denis, chuda, skąpa, wrzaskliwa „Herod-Baba“, która wszystkiem trzęsie. Wycisnęliby z robotników ostatnią kroplę potu. Na to conto zgodne stadło. Zresztą on jej wymyśla, a ona go bije — jak się upije. Jest winnica, pole kalafjorów i pomidorów i krowy. Można się nauczyć ogrodnictwa, hodowli wina, sprytu kupieckiego i zajadłej pracowitości. Chodzimy zawsze brudni, i mało co odziani, a tak nas męczą, że zpoczątku pan Jelec przechorował i chciał uciekać — ale potem się zawziął i zostaliśmy. Myślę, że zostaniemy do winobrania, żeby choć użyć i wykąpać się w moszczu. Ja — co targ, wożę do miasta jarzyny, mleko i jakieś cuchnące sery, które preparuje panna Zefirynka, córka patronów, i tam, w ciżbie różnego tałałajstwa przepatruję, przepytuję, przesłuchuję.
„Panu Jelcowi najgorzej dokucza brud, pot, gorąco i mieszkanie z pięciu kolegami, z pod ciemnej gwiazdy drabami. Jeden chciał kiedyś zadusić patrona, i ledwieśmy go obronili. Od tej pory Denisy nas szanują, ale tamci gotowi zakatrupić — więc się uczymy boksu i japońskiego systemu obrony. To bardzo zajmujące i przyjemne. Kurs ten przechodzimy w niedzielę. Jedziemy wtedy do miasta, a uczy nas Japończyk z cyrku. Zresztą wszystko w porządku i prosimy o wiadomości z kraju, a mieliśmy już trochę pieniędzy, ale wydaliśmy na tego Japończyka z cyrku — na nic złego.

Sługa Stefan Sawicki.“

Koślawo, drżąco dopisał Jelec:
„To nieprawda, żem chciał uciekać — tylko myślałem, że umrę — ale żyję, i to już przeszło. Chciałbym ci przesłać fotografję moich rąk — ale przestraszę.

Twój Antek.“

Na wielką zazdrość Michasia, Terka otrzymywała też karty z widokami — i oni pisali do nich często i o wszystkiem, co się zdarzyło.
Następnie przyszedł list od Jelca:
„Thais moja — jesteśmy znów na odlocie, jak ptaki wędrowne. A stało się tak. Przed paru miesiącami w jakąś wolną niedzielę wracaliśmy z cyrku na pociąg i w jakiejś uliczce natknęliśmy się na bójkę. Jakieś draby dwa obrabiały pijaka. Podobało się nam, że powalony i szarpany, zamiast wołać ratunku, klął po angielsku Francuzów. Pomogliśmy mu, bo byliśmy właśnie po lekcji boksu, i przepędzili kanalje. Wtedy Anglika zupełnie osłabłego wzięliśmy na ręce i zanieśli do apteki, gdzie go przedewszystkiem otrzeźwiono. Wtedy on nas zaprosił do baru, gdzie się znowu upił, ale że przedtem podaliśmy sobie wzajemnie nazwiska i adres — więc odwieźliśmy go jak tłomak na statek. Resztę nocy spędziliśmy na dworcu, bo nasz pociąg dawno odszedł. U Denisów za to spóźnienie byłoby pewnie piekło i potrącenie zarobku — ale trafiliśmy właśnie na awanturę z robotnikami, którzy zażądali wyższej płacy i zagrozili odejściem. Nie było tedy czasu i okazji nam grozić, gdyśmy wrócili do swych zajęć — wcale w całej akcji nie biorąc udziału. Wtedy ci „koledzy“ zwrócili się do nas — wymagając solidarności. Wtedy nas porwała pasja „pańska“; ja zacząłem kląć po francusku a Stefan po moskiewsku, cały swój żołnierski repertuar, a gdy nie odstępowali, zdaliśmy drugi raz celująco egzamin z kursu u Japończyka. Skończyło się na tem, że poszli precz, a my zostaliśmy. Stefan naturalnie wmig skorzystał, żeby przekonać patrona, że byle nam drożej zapłacił i dobrał dwóch Negrów — to nastarczymy robotą i sprawa została załatwiona ku ogólnemu zadowoleniu. Rozumie się, że Negry mnie zastąpiły w dojeniu krów, awansowałem na robotnika w winnicy — i dostaliśmy lepszą kwaterę i wikt. Roboty przybyło, ale i trening postępował, a przytem traktowano nas inaczej...
„Aliści w parę dni potem zjawił się Anglik. Odszukał nas, przyjechał podziękować, zaprosił na przyszłą niedzielę do miasta — na statek, który stał w porcie dla jakichś reparacyj, przytem ofiarował nam nagrodę. Stefan splunął, ja się roześmiałem i jakoś pół po francusku, pół po angielsku, a przeważnie na migi wytłumaczyłem, że ani gościny, ani nagrody nie chcemy, ani przyjmiemy.
„Nie okazał ani zdziwienia, ani obrazy — powiedział „all-right!“ i zaproponował nam pracę u siebie — w fabryce mydła w angielskiem Kongo. Wynagrodzenie było wysokie, podróż darmo, warunki łakome. Przetłumaczyłem tę propozycję Stefanowi — ale ten powiada: zwojowaliśmy Denisów — dali nam cośmy chcieli, znamy ich i robotę i raptem na propozycję Inglisza, pijaka, powleczemy się dalej w tę dzicz obcą. Denisy powiedzą słusznie, żeśmy taka sama hołota jak ta, co onegdaj stąd poszła. Zgodziliśmy się do jesieni — i dotrzymamy. Powtórzyłem Anglikowi naszą decyzję — znowu powiedział „all right“ i podał nam rękę; Stefan na pożegnanie dał mu dziesięć franków i powiedział: „have a drink!“ — frazes jedyny, którego się nauczył po angielsku.
„Roześmiał się — wziął — i dał nam notatnik, żeby mu wpisać wyraźnie nasze nazwiska, wiek, narodowość i wyznanie — a wreszcie powiedział: „well, well — August!“ i pojechał. Mieliśmy potem afrykańskie lato!
„Oj, Thais, — w takiej imprezie najcięższe jest schamienie ciała i nabranie wytrzymałości na brud, obcowanie z chamstwem, ich mowy, obyczajów, niechlujstwa, ordynarności, mściwości i łajdactwa. Pięść, nóż, kopniaki, złodziejstwo — na to trzeba być przygotowanym i obronnym — i pozornie stać się podobnym. Żeby nie Stefan zginąłbym w pierwszem zetknięciu, ale jego zahartował byt sołdacki — sam się obronił i mną kierował.
„No i stosunki pracy. Z jednej strony wyzysk drapieżny — z drugiej nienawiść, lenistwo, mściwość, niesumienność, triumf motłochu nad pracodawcą przy każdej sposobności, gdy można go zrujnować, zaszkodzić, a przynajmniej dokuczyć. Wszyscy są rozdrażnieni, w ciągłej, bezustannej wojnie, i doprawdy nie wiem, która strona wstrętniejsza.
„Tutaj my dwaj stanowimy wyjątek, bronimy się od jednych i drugich, ale bez nienawiści, omal nie z humorem. Przechodzę szkołę pracy i wytrzymałości — ale mam ciebie, swoją ziemię, swój dom — i odbywam, jakby ciężką służbę, naukę mozolną, może karę za poprzednie życie bez celu. O, teraz cel mi jasny — i w najcięższej pracy — pewność, że się to skończy — że wrócę, że każdy dzień zbliża mnie do ciebie i do swoich. Ze Stefanem jestem jak z bratem, i on wie, że koleżeństwo zostanie przez życie. Ma fach w ręku — i wprost genjalne zdolności do mechaniki — i projektujemy, że za powrotem będzie miał warsztat w Zahościu — i nas — jakby rodzinę.
„I żyjemy tak — obok tamtych — nietroskliwi i niefrasobliwi. Co najdziwniejsze, żeśmy się stali oszczędni, skąpi — i zbieramy grosz do grosza! Czy uwierzysz temu.
„Otóż ujeździwszy Denisów, zaczęliśmy potrosze komenderować Negrami, którzy mają większy respekt dla naszych pięści, niż dla tłuściocha patrona i jego sekutnicy żony. O Zefirynce niema co mówić, słucha Stefana na gwiźdnięcie!
„No i tak dotrzymaliśmy umowy i terminu. Raptem zjawia się nasz Anglik.
August! — powiada.
Have a drink! — produkuje swoje Stefan.
„Śmiejemy się wszyscy trzej i jedziemy do miasta. Tam na libację — wyciągam Osieckiego, który ma kantor przewozowy w porcie i po angielsku kuty na cztery nogi.
— Pomóż nam zrozumieć, czego ten Inglisz chce od nas?
„Okazuje się, że on nas umówił do swej fabryki mydła, Stefana do maszyn, mnie do magazynu arachidów, i żeśmy obiecali zająć posadę w sierpniu.
„Gadał, gadał, żeśmy go uratowali od śmierci, żeśmy go potem pijanego nie okradli, ale odwieźli na statek, że Denisy za nic nie chcieli nas zwolnić, choć dawał odstępne, żeśmy zostali do terminu, pomimo większej płacy — i że on nas ma za gentlemenów.
„Osiecki zasięgnął informacji — o tej firmie, o położeniu, o dojeździe, o warunkach i powiada: Jedźcie, solidna buda, okolica zdrowa, płaca przyzwoita. Jużeście frycówkę odbyli, nie dacie się byle czemu. Anglik to w was ceni, żeście nie syndykaliści, Polacy i „wesołe chłopcy!“ Podpisaliśmy kontrakt, odebraliśmy z banku nasze oszczędności, odfotografowaliśmy się, jako curiosum dla was (mam nadzieję, że tych straszydeł nikomu nie pokażesz) — i pojechałem do Denisów po rzeczy i resztę zapłaty. (Stefan ze strachu przed Zefirynką — odrazu się schował na statek.)
„Złość i zawód wyładowali na mnie, trochę orżnęli w rachunku — i skończony był pierwszy etap naszej wyprawy po wrażenia i złoto.
„A wiesz, Thais moja, że gdy pomyślę o przeszłości: o wekslach, terminach, nakazach płatniczych, ubezpieczeniach od wypadków i tej roli prześladowanego obszarnika — wolę moją obecną nędzę i żywot włóczęgi. Za tobą tylko mi chwilami strasznie tęskno — ale cóż — żebym teraz wrócił — wiem, żebyś mnie przegnała zpowrotem — jako zbiega, więc...
„Posyłam wujowi Michałowi, ilem zdołał zebrać — a Tobie moje serce i uczciwą duszę. Stefan dla Terki posyła zbiór pocztowych znaczków z różnych świata stron. A piszcie często i o wszystkiem. Nazywamy się znowu inaczej: ja Dżilik — a Stefan: Seuiki — uczymy się po angielsku. — Zdaje mi się, że wkońcu nie będziemy umieli żadnego języka i pozapominamy prawdziwego nazwiska“...
Fotografja, którą oglądano w Nietroni, był to wizerunek dwóch drabów, chudych i smagłych, postrzyżonych przy skórze, odzianych w znoszoną, dość brudną odzież i śmiejących się. Pan Michał obejrzał i rzekł:
— Może ty poznasz ukochanego oczami duszy, bo ja dalibóg, nie wiem który.
Potem się zamyślił i dodał:
— W modzie są teraz konkursy i szampjonaty sportowe, obozy harcerskie, przysposobienie wojskowe, różne „wyczyny“ fizyczne dla sławy i rozgłosu. Czyby to nie było wskazane — takie konkursy pracy, i wytrzymałości — nie dla sławy, lecz dla przysposobienia do wszelkich zmian losu, i niespodzianek, które życie płata. Tych naszych szampjonów — niełatwo — nawet kataklizm — pozostawi bezradnych i wykolejonych. Ano — niech pjonierami chociażby będą!
Zgarnął przysłane pieniądze.
— Wydam to na geometrę, który raz przecie Łuczańskie wypasy i sianożęcie zmierzy i okopcuje. Trudno przy obecnych podatkach rządzić się cenami z czasów Jagiellonów...
W parę miesięcy potem przyszedł list od Sawickiego:
„Szanowny Panie Doktorze. Robimy mydło. Cuchnie to i brudne, chociaż ma służyć do czystości, a właściwie służy panom Jenkins, Slate et Comp. Limited, do robienia funduszu. Arachidy to taki orzech, który Negry wtykają w piasek, i potem sam rośnie. Jest tego sterty, które pan Dżilik waży, sprawdza i magazynuje — a ja mielę. Papranina obrzydliwa. Angliki — zupełnie inny gatunek jak Francuzy — mało gadania, rygor spokojny — ale nieubłagany. Na innych ludzi patrzą z obojętnością, jako na stworzenia przeznaczone do spełniania woli synów Wielkiej Brytanji. Ale płacą dobrze i są sprawiedliwi. Dobry, rachunkowy gospodarz, który o inwentarz roboczy dba. Mamy pomieszczenie i wikt przyzwoity wśród białych — wszystko kolorowe, żółte, czerwone i czarne — odseparowane. Mam pod sobą dziesięciu smoluchów. Maszyny pierwszorzędne. Kraj paskudny: albo leje bezustannie, albo piec ognisty, w którym wół by się upiekł na sztufadę. Nasz Anglik dowiózł nas, ulokował i pojechał na urlop — bo tu nikt długo wątroby zdrowej nie zachowa. Dyrektor — jeden ze wspólników, pan State, robotę nam wskazał — potem puścił na własne siły — i tylko czujemy, że nas obserwuje i szpieguje. Kobiet wcale niema, boć nie można rachować murzynek — cuchnących gorzej tego mydła, kiedy się w kotłach skwierczy. Podobno, że się zczasem oswaja z tą wonią — ale chyba po długim czasie!
„O ośmiogodzinnym dniu pracy mowy tu niema, pracujemy pół doby — na dwie zmiany — można wytrzymać. Kto nie może, czy nie chce, może sobie szukać lżejszego chleba. Żadnego gadania i protestu. Prawdziwa swoboda, wolność. Wytrzymasz rekord, dobrze, — nie wytrzymasz — rzuć grę!
„Anglicy pewnie zakłady robią — na nowicjusza i dlatego nas tak śledzą i szpiegują. Pan Jelec dowodzi, że Master musiał się grubo na nas zaangażować, bo nas obserwuje z widoczną ciekawością. Czasami udajemy zupełne wyczerpanie, żeby go wystraszyć. Wyschliśmy i zczernieli, jak przesuszone daktyle, ale nawet niewiele łykamy chininy. Zresztą niema tu gdzie i naco wydać pieniędzy, ani gdzie się zabawić. Droga to rzeka, po której rzadko kursują statki. Przywożą tandetę dla Negrów — a ładują skarby i każdy zadowolony. My też potrosze kupujemy różności i zarabiamy. Tak — że posyłam panu doktorowi sto funtów z prośbą, aby mi wypatrzył jaką chałupę w Zahościu i plac. Jak wrócimy, założę warsztat — i umrę burżujem. Angliki na wigilję jedzą indyka — a całe życie piją wódkę z sodową wodą — straszne paskudztwo. Ale zawsze, wolę ich od Francuzów. Piękne ukłony wszystkim. Seuiki.“
W święta poszedł do Jelca list od Idy.
„Drogi Antku. Rocznica waszego wyjazdu i patrjarchalne święta, z serdeczną o was myślą. Zeszczuplała nasza gromadka, bo dzieci w szkołach. Chciał je ojciec sprowadzić, ale oboje odmówili, ze względu na koszta. Stryj się do Lwowa wybiera po Nowym Roku, a ja do Terki. Jesienią jakeś chciał, stryj kupił szczep owocowych i posadziłam je w Łuczy osobiście. I trochę róż także przed domem. Kulesza dobrze się sprawia. Jesienią skupiliśmy po jarmarkach sto owiec, bo były bardzo tanie, a stryj rachuje, że to będzie początek inwentarza, i że z tem najmniejszy kłopot. Edmund trwa na posadzie, a że jakaś ciotka zapisała mu trochę gotówki i klejnoty — chce kupić dom w Brześciu i skoro dzieci zaczną podrastać, zabierze tę gromadkę do szkół. Ale to dopiero projekt za trzy lata. W tym roku nic tam nie przybyło, a jedno z bliźniąt umarło.
„U nas na Matkę Boską Gromniczną prymisja Gabryka. Pamiętaj być myślą i pamięcią z nami. Mówił, że za nas się modlić będzie. Posyłam Ci kilka książek co najładniejsze, które w tym roku wyszły. A podzieliliście się opłatkiem, poczciwe robociarze? U naszego stołu były wasze miejsca. Myślę, że jest takie radjo duszne, które nawzajem słyszymy! Prawda? U nas, Bóg łaskaw. Rok był dobry i ceny możliwe. Ojciec Moroczną się opiekuje i bywamy u siebie. Ciotka Ludwika często tam przesiaduje, a ja ojca podczas wyjazdu wyręczam. Zapomniałam Ci donieść, że jesienią Jan Protasewicz ożenił się z Horniczówną i dotąd bawią zagranicą. A Protasewicz ojciec jest kandydatem do Sejmu.
„Antku, ja jestem pewna, że ty wytrzymasz, ale zdrowia nie zrywaj! Przed nami długie, pracowite życie, pamiętaj!“
List był jak cała Ida, prosty, krótki, rzeczowy, ale Jelec znalazł w nim dla siebie wiele, wiele rzeczy drogich i ucałował te linje, gdzie pisała o różach, które posadziła przed domem i to zakończenie o długiem, pracowitem życiu — we dwoje. A tymczasem życie biegło poosobno — i minął rok drugi — pracowity — kłopotliwy, przebojowany, przetęskniony.
Małe, nieznaczne dźwiganie w Nietroni i Łuczy, bardzo znaczny zanik ogólnego dobrobytu w kraju — i na świecie — —
Nad Polesiem leżał smętek jak tuman, gdy późną jesienią przyszedł list od Jelca:
„Tais moja — stoję na rozdrożu w szarpaninie, rozterce i niepewności. A przecież jestem zwycięzcą. Przebyliśmy tutaj dwa lata coraz cięższej, i coraz odpowiedzialniejszej pracy — przetrzymaliśmy wszystkich. Od kilku miesięcy wskutek śmierci głównego inżyniera posadę zastępczo powierzono Stefanowi — ja musiałem wyręczać pana State, który został ciężko okaleczony na polowaniu.
„Coprawda nie targowaliśmy się, ani drożyli. Trudno; stał się wypadek, katastrofa! Białych tu niema wielu do wyboru, a nim z Anglji sprowadzą „on se debrouille“, jak mówią Francuzi. No i tak się to pchało zanim pan Jankins — szef firmy zjechał — ale sam! Rozejrzał się, nos wszędzie wetknął, ze Statem pobełkotali, fajki z zębów nie wyjmując, i zawołał nas do kantoru. No i, wyobraź sobie, proponuje byśmy te zastępcze posady zachowali — i kontrakt odnowili na następne dwa lata. Stefan się śmieje. Z szofera na inżyniera bez dyplomu, to znaczy z pensją szoferską. A ja mówię: chcę do domu wrócić, i ożenić się — dziesięć lat na to czekam! A on powiada: ja czekałem czternaście, zanim się dorobiłem tyle, żeby żonę i rodzinę utrzymać. I wyjmuje księgę i zaczyna nasz czas owego zastępstwa obliczać i płaci.
„Stefan ścichł — a Jankins mu kładzie czek i mówi: oto mój dyplom — a potem mnie daje drugi i mówi: a to na kapitał dla nowego gniazda. Ja was chcę i będę miał — umiecie pracować i ludźmi rządzić, a ja umiem ludzi cenić. Podpiszcie kontrakt na następne dwa lata.
— „Nie! — powiadam ze złością. — Pomyślimy! Nic nie pili. Od roboty się nie cofamy na obecnych warunkach, ale podpisywać cyrografy będziemy trochę później. — Decyduje Stefan, zgarniając czek. I na tem trwa dotychczas. Tais — napisz jak zdecydujesz! Tais, zdecyduj, żebym wracał! Zlituj się — nie każ mi tu zostać. Przecie zwyciężyłem, wytrwałem, mozołem rąk, potem męka moich wszystkich nawyknień, tradycji, kultury — zdobyłem stanowisko i uznanie. Dosyć! Mogę wracać! Prawda? Przecie nie napiszesz, żebym został!...“
List odczytała Ida, i splótłszy na nim ręce, zapatrzyła się w mroczny, szary dzień dżdżystej jesieni.
I oto za oknem ukazał się pan Michał, w burce ociekającej wodą, i począł wołać:
— Ido, jeść i ognia na komin! Suchej nitki na mnie niema.
Zerwała się — chwyciła klucze, skoczyła do kuchni, i gdy się przebrał, znalazł już w jadalni posiłek i ciepło płomienia.
— Uf! a tom się zmachał! — odsapnął, gdy pierwszy głód zaspokoił. — Cóż tu przez ten tydzień się stało?
— Ojciec ma dziś wrócić z Warszawy. Załatwia jakieś sprawy moroczańskie w banku. Posłałam konie na kolej. Młocarnia szła pięć dni. Dziś pauza, bo zakładają nowy dyszel do kieratu. Parobcy rżną sieczkę.
— Były listy od dzieci?
— Były. Zdrowe. Michaś zapisał się na kursy wieczorne w orkiestrze. A co w Łuczy?
— Same biedy. Edmunda zredukowano. Już siedzi i zrzędzi. Zawaliła się obora, a dach na domu jak rzeszoto. Sprowadziłem majstrów, trzeba trzy tysiące złotych. Dzieci pochorowały się na szkarlatynę — i gmina wyznaczyła opłat szarwarkowych półtora tysiąca... Jelec nie pisał?
— Owszem. Dobrze im się powodzi — awansowali.
— No to i wybawienie z biedy. Myślę w tej desperacji: chłopy z Ameryki ślą pieniądze, kupują ziemię, stawiają piękne domy — kiedyż nasi to samo potrafią! Zaraz mu napiszę, żeby swoją Łuczę podparł w potrzebie.
Ida chciała coś powiedzieć — ale tylko wstała i poprawiła ogień na kominie.
A pan Michał rozochocony roił:
— Żeby przysłał po cztery tysiące przez dwa jeszcze lata — toby stanął na nogi solidnie. Dźwignęłoby się folwark, dokompletowało inwentarze, wytrzebiłoby się łozy z najlepszych sianożęci, i wtedy sam czart by go nie wydarł z ziemi. Swoją drogą — zuch chłop — zdał egzamin z przysposobienia do pracy i życia... Ot i Antoni wraca! — dodał patrząc przez okno.
Białozor był równie zmoknięty, zdrożony i głodny.
— Oj dom, kochany dom z wami! — rzekł, zasiadając wśród nich i przesuwając rękę po głowie Idy. — Wracałem jak z piekła do raju.
— Uzyskałeś jaką ulgę?
— Trochę. W tych warunkach — byle jako tako trwać. Ale wroga sobie zrobiłem z Protasewicza i Nietykszy — z powodu, że Szyrmicz w dzierżawę wszedł, i już cała okolica przeciw mnie. Żebym dziewiątą część tego popełnił, co mi zarzucają — plotkując — tobym wart kryminału i piekła. A u ciebie w gospodarstwie, córuś, co dobrego?
— Wszystko dobrze, tatusiu! Żyto sypie doskonale. Sprzedałam karmniki i gęsi — bo ceny spadają.
— Masz rację. Mam wrażenie, że nadchodzą znowu trudne czasy — i znowu okres biedowania.
— Nie długa była ulga. Ale oto i Jelec na swojem postawił. Pisał do Idy. Nabraliśmy mocy wszyscy!
— Ba, żebyż wszyscy! — stęknął Białozor. — A gdzie wuj Kajetan?
— Pojechał obejrzeć pasiekę u Nietykszy — chcą sprzedać, bo ogrodnik odchodzi.
— To ma być na twój posag do Łuczy — mówił mi pod sekretem! — zaśmiał się pan Michał. — A pokażno list Michasia! A zatem znowuż trąbić się zachciało!
— Stryjowi tęskno za faworytem! — uśmiechnęła się, podając list.
— Nie tyle tęskno, ile trwożno, by go nam nie zbałamucili. W domu z tobą dobrze i spokojnie.
Spojrzała na ojca. Patrzał na nią jasnemi oczami i powtórzył:
— W domu z tobą dobrze! — —
Ostatni wrócił dziad Kajetan rozpromieniony, bo dziesięć pni pszczół kupił tanio, starannie oszacowawszy, że zdrowe i zasobne. I on patrzał na Idę serdecznie, uśmiechając się tajemniczo.
A po wieczerzy obsiedli, jak zwykle, jadalny stół, każdy czemś zajęty, gwarząc o dalszych planach i zamiarach pracy, pracy, pracy. Mniejsza była gromadka, ale jakże mocna, i jak ofiarna, i jak jednomyślna.
Od roboty swej przy szyciu bielizny odrywała oczy swe Ida i patrzała po nich. Pan Michał ślęczył nad planem Łuczy, Białozor pracowicie sumował cyfry moroczańskich ciężarów, stary w okularach — studjował pilnie nowe systemy ulów.
Za oknem słała się czarna noc jesienna, początek długich miesięcy bez słońca, bez kwiatu, bez rozmachu zajęcia na swobodzie. Czy odejdzie od tych ludzi na swoje — i czy ich zostawi samych, gdy mówią z serca — że dom im miły z nią — i gdy rozumie, jak im potrzebna, konieczna, niezastąpiona.
Pochyliła się nad robotą, zacisnęła usta, przymknęła oczy.
Czy pokazać ojcu list, spytać o radę?
Poco? Zgodzi się — dla jej szczęścia. Czy wtedy mu rzec, że gotowa jednak zostać — jakby im czyniła jałmużnę i ofiarę — z tych paru lat osobistego życia!? Każdy z nich pracował przecie i dla niej — nigdy o tem nie mówiąc — ani, może, nie czując ofiary. Nie powie, nie spyta i odpowie jemu: zostań!
Tej nocy długo się świeciło w okienku u Idy — i nazajutrz poszedł list:
„Antosiu mój! Nigdy jeszcze nie czułam tak mocno — jakiś mi własny i kochany — jak w tej chwili — gdy ci piszę: zostań tam! jeszcze nie wracaj! Widzisz — czuję, że gdybym teraz stąd odeszła — zrobiłabym krzywdę ojcu i stryjowi i stanąłby cień tej krzywdy — na progu naszego życia, a ja chcę — byśmy w słońcu na tę drogę wspólną poszli.
„Ty mnie zrozumiesz, bo się tak do gruntu znamy — że ich zostawić samych nie mogę — nie możemy — prawda? Stryj dla nas pracuje w tej Łuczy naszej, i wzywa twej pomocy, boś przecie już możny swą pracą. Ojciec musi mieć w domu pomoc i gospodynię — choć jeszcze te parę lat, aż Terka dorośnie. Całe życie dla nas dał — jeśli jesteśmy coś warci — jemu to winniśmy.
„Jego przykład i na ciebie promieniował. Nie godzi się nam zawód mu zrobić.
„Piszę to wszystko nie dla ciebie, ale wszystkie myśli i całą własną walkę — ze sobą. Ale tak trzeba zrobić i zrobimy.
„Napisz mi, że tak dobrze, że tak uczciwie, że tak mocno — po naszemu. Napiszesz — kochany, prawda? Twoja Thais.“

List poszedł i długo nie było wieści, aż otrzymał pan Michał awizację z banku tej wysokości sumy, na którą się zdumiał.
— Ki djabeł! Cyrograf na duszę podpisał, czy diament znalazł w tej Afryce!
Jednocześnie prawie był list od Sawickiego:
„Szanowny Panie Doktorze! Omal nie wróciliśmy, ale coś do pana Jelca przystąpiło i pomieszało nasze plany. Wziął mnie ze sobą do kantoru — i godzinę szwargotali z Ingliszem. Małom co rozumiał, bo rozumiem ten język w druku, ale w bełkotaniu jak połowę połkną, już zupełnie baranieję. Gadali, gadali — wreszcie zaczęli pisać, i podpisywać — i pan Jelec mi powiada: „Podpisuj i ty!“ — Co miałem robić! Wstyd się było przyznać, że nie rozumiałem, a pismo Jenkinsa bardzo nieczytelne — więc dla pozoru niby przejrzałem i podpisałem. Pokazało się, że to był kontrakt na drugie dwa lata i kupa pieniędzy zgóry.
„Teraz już zmurzyniejem do szczętu. Narośnie nam czarna wełna na głowie, a biała skóra zostanie chyba na podeszwach. No, ale co miałem robić! Podpisałem — i nazywam się Master Indżynir — i mieszkamy i obiadujemy — i gramy w golfa z naczalstwem.
„Wszystkie opony, ze wszystkich maszyn, któremi woziłem burżujów, popękałyby ze śmiechu na mój widok — jak się przebieram do obiadu i jak pokazuję sztuki w tych głupich angielskich sportach.
„A pan Jelec zupełnie zangliczał. Patrzy zgóry na cały świat, nie wyjmuje z zębów fajki, i pije tę obrzydliwą sodową wodę z wódką, i klnie: damned!
„Posyła do kraju swe zarobki, i ja dołączam sto funtów na tę moją habendę w Zahościu, ale postanawiam sobie wydębić urlop — i choć trochę zobaczyć co innego niż Anglików, Negrów i mydło Jenkinsa.
„Wszystkim piękne ukłony. Inżynier Sawicki.“
Ida otrzymała list ostatnia:
„Moja, nie będę gorszym od Ciebie, a jak skrzywdzę — to tylko siebie. Niech będzie po Twojemu. Ale musiałem się zaprzedać i cyrograf podpisać, żeby nie mieć pokusy. Ale przecie muszę być człowiekiem, za jakiego mnie masz! Wmówiłaś to we mnie! Twój!“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.