<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Gniazdo białozora
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Jelec zabrał z majątku jednego konia — i przepadł bez wieści, a na Łuczę tymczasem spadła powódź nieszczęść i awantur. Kuleszowie nie mogli sobie dać rady, a nie wiedzieli, gdzie go szukać po świecie, myśleli, że przychodzi na nich koniec świata. Więc, gdy wreszcie po dziesięciu dniach ukazała się w bramie łysa kobyła, wypadli i oni i Bućko i Suhak i obstąpili go, recytując wszelkie niefortunne wypadki. Najgłośniej wołała Kuleszyna, która go wypiastowała i pozwalając sobie najśmielej na wymówki.
— Miłosierdzia i litości pan nad nami i nad sobą nie ma. Tyle czasu za domem być — a tu Sodoma Gomora.
Jelec był rozpromieniony — jakby wedle rady pana Michała patrzał na życie przez tęczę, więc począł podśpiewywać:
Nie chodź, Marysiu, do dwora
Bo tam we dworze, pożal się Boże
Bo tam Sodoma, Gomora!
Kuleszyna ze zgrozy zamilkła; podniósł głos Kulesza.
— W poniedziałek był sekwestrator.
— Dobrze, że nie było kobyły — boby ją opisał.
— Ale opisał żyto w stodole, a we wtorek była jakaś komisja, żądając planów do reformy rolnej. Grozili, że drugi raz przybędą z policją.
— A we środę?
— We środę, czwartek i piątek przychodził sołtys z nakazami płatniczemi.
— No, w niedzielę nie było nic?
— W niedzielę pani zaczęła rodzić. Nająłem furę, aż do Zahosta po doktora.
— I są bliźnięta! Śliczne dwie dziewczynki, — ucieszyła się Kuleszyna.
— Na doktora pożyczyłem u Icka pięćdziesiąt złotych, na furmankę dziesięć, faktorowi za mamkę piętnaście.
— A w poniedziałek?
— W poniedziałek był wójt z nakazem od starosty kary 10 złotych, że nie zapłacone ubezpieczenie od wypadków. A we wtorek był inżynier od kanałów, że na nas wypada 5000 metrów kopać albo płacić.
— Dużo jeszcze tego będzie?
— Oj było! Straszna awantura na wsi w szkole, z naszą Grypą. Chłopi zbierają się przyjść do pana gromadą. I policja też.
Jelec zeskoczył z konia.
— Dajcie mi, nianiu, co zjeść. Djabelnie trzęsie ta łysa. Pani już wstała?
— Co też pan mówi! Pięć dni po połogu!
— Myślałem, że przy tej wprawie, którą ma, to już żadna fatyga. Pana niema?
— Niema. Podobno już w służbie państwowej się znachodzi! — dopowiedział Bućko. — A woły nasze pochorowały się na języki i dwór pod kwarantanną, bo to i Azor się wściekł, więc tablica wisi, że nie można nic wwozić — ani wywozić.
Jelec zjadł u Kuleszów jajecznicy i poszedł do siostry. Dom był w zwykłym bezładzie, pełen wrzasku starszych dzieci bez opieki i kilku kobiet, zajętych położnicą i niemowlętami.
— Ty nie masz litości nade mną! — popłakiwała Nieumierszycka. — Mogłam skonać tu bez żadnej opieki.
— Skądże miałem wiedzieć, że się właśnie rozsypiesz. Było Edmunda zatrzymać.
— On biedak pracuje na nas — ma obowiązki. Ale ty, jedyny, brat! Tak mnie zostawić.
— Czegóż ci trzeba? Jestem.
— Gdzieś był — tyle czasu?
— W województwie, w starostwie, w Związku ziemian, w Izbie skarbowej, w Banku, w Urzędzie ziemskim! — recytował jak pacierz, a w duchu się śmiał dodając myślą: w raju byłem — w moim zamkniętym sadzie kwitnącym, o którym nikt nie wie!
Przyniósł jej wina, resztki dawnych skarbów ojcowskiej piwnicy, zabawił trochę i znalazł się w swoim pokoju.
Stosy urzędowych papierów zapełniały biurko, popatrzał z nienawiścią i wstrętem, ale się przemógł i przegląd rozpoczął.
Pierwszy, drugi, trzeci, czwarty — były to nakazy płatnicze: szarwark, gminny, wyrównawczy, sejmikowy, drogowy, od przedmiotów zbytku.
— Wściekł się wam ten! Niema samochodów, — zaśmiał się triumfująco.
Piąty był od inspektora pracy, w sprawie Jana Tuzika, który jakoby był pokrzywdzony w obrachunku służbowym.
Odłożył na stronę — dla porozumienia się z Kuleszą, gdyż żadnego Jana Tuzika nie znał, ani pamiętał.
Szósty był z inspektoratu skarbowego, podający w wątpliwość prawdę jego rachunków od podatku dochodowego. Brakło dochodu z domu mieszkalnego, z sadu, a norma dochodu z ziemi była o 15 tysięcy wyższa od jego rachunku. Przeto dochód wynosił o 17 tysięcy więcej.
Jelec patrzał apatycznie na papier. Co roku otrzymywał podobny. Zpoczątku ten zarzut fałszu i oszustwa odczuł jak policzek i energicznie o swój honor się upominał. Omal nie miał sprawy karnej o obrazę urzędnika! Teraz wiedział, że obrażać się nie wolno mu było — a pokornie się tłumaczyć i bronić. Wogóle miał z tym podatkiem coroczne nieporozumienia:
Gdy zjechali Nieumierszyccy i sprawił dla całej rodziny łóżka, kołyski itp. sprzęty, a koszt postawił w rozchodzie, dowiedziono mu, że cyfra ta należy do przychodu, gdyż majątek jego się powiększył o tę sumę. Gdy kupił wiosną kilkanaście sztuk bydła na wypas — jako rozchód — przestawiono to do dochodu — a gdy je sprzedał — zachowano w rubryce dochodu. Gdy po przyjeździe siedmiorga Nieumierszyckich na jego koszt i utrzymanie, nie zapłacił 20 procent kawalerskich — otrzymał ostry monit i nakaz dopłaty. Gdy był nieurodzaj siana, lub bydło niesprzedane z roku na rok — nieprzyjmowano jego cyfr — rachowano „wedle normy“. Gdy się na to zbuntował i w roku następnym zestawienia rachunków nie przesłał — godząc się na „normę“ ukarano go pieniężnie.
Ostatecznie płacił, pożyczając na weksle lub sprzedając, co mógł i miał, za pół darmo. Teraz z musu doszedł do zupełnej tępości i nierozumienia swego położenia.
Inspektorat skarbowy był to piętrowy gmach — w którym pracowało kilkudziesięciu urzędników. Pisali, rachowali, mieli ciężką, nudną pracę.
Musieli żyć, utrzymać żony i dzieci! Było im ciężko, narzekali na biedę. Zatracali w tem zajęciu wszelką inicjatywę, myśl twórczą, rozwój umysłu — stawali się maszyną. Coby było z ich życia, gdyby ich pozbawiono urzędu. I było takich setki tysięcy, — i przybywało więcej, więcej w miarę skomplikowania spraw i interesów.
Rachmistrze, kontrolerzy, inspektorowie, kierownicy, inżynierzy, nadzorcy, dyrektorowie, sekretarze, naczelnicy, rewidenci, komornicy. Gmina, sejmik, starostwo, województwo, policja, wszędzie gmachy, pełne piszących, rachujących i żyjących z poborów.
Trudno, komu sądzono płatnikiem być — ten skazany na płacenie i basta.
Odsunął Jelec papier — sięgnął po następny. Był to cyrkularz i szemat do sprawozdań Zakładu ubezpieczeń od wypadków. Z jaką drobiazgowością, skrupulatnością, troskliwością i dbałością o całość i zdrowie pracowników było to sporządzone, jak wnikało we wszelkie rolne prace i otaczało iście ojcowską opieką.
Ubezpieczonym był każdy i wszyscy — pomocnik w pasiece, członkowie rodziny, użyci do jakiejkolwiek pomocy w pracy, najemnik dzienny, pastuszek gęsi i trzody.
Zastanowić się trzeba było długo, aby wymyśleć, jaki wypadek mógł spotkać pomocnika w pasiece, i czy trzeba było meldować i wzywać ratunku, gdy go pszczoła ucięła? I co mogło spotkać babę wiejską przy kopaniu kartofli — w Łuczy naprzykład, gdzie dotąd jeszcze używano zakrzywionej gałęzi jako motyki.
Błogosławiona zdobycz socjalna, wzniosła teorja opieki nad pracownikiem.
Jelcowi po przeczytaniu tych wszystkich nakazów i rozkazów zdało się, że głowa jego rozrosła się do rozmiarów oberży — gdzie urządziły sobie schadzkę — najróżniejsze typy ludzkości i gadają, gadają, tłumaczą, radzą, buntują, drwią i tworzą chaos, w którym traci zupełnie rozum.
Po zaczadzonym filozofie, który mu wyjaśniał skomplikowany system finansowy zetatyzowanego, nowożytnego państwa — wpadł rozsierdzony krytyk ubezpieczeń od wypadków.
— To wynosi miljony z całej Rzeczypospolitej. Gdzie? naco to idzie? kto z tego korzysta? Płacę kilka lat — wypadku nie było żadnego! Dlaczego to nie jest imienne? Niechby to było dla ubezpieczonych! Komu płacę — kto z tego korzysta! Skąd taki majątek zrujnowany, ubogi może opłacić buchaltera, któryby prowadził tę drobiazgową rachunkowość — wymaganą pod rygorem kar i egzekucji.
— A poco się upierasz na swem stanowisku obszarnika! — zagadnął ironicznie wykrzywiony doradca. — Widzisz przecie, że ciebie tu nie chcą mieć, że cię wycisną, zniszczą, usuną. Nie wytrzymasz! Ustąp! Chmara czeka i czyha na tę twoją ziemię. Chmara chłopstwa i tych, co się potrafią przystosować do nowych ustrojów i warunków. Poco ci ta męka, nędza, borykanie i poniewierka! Ustąp! Urząd ziemski jest, reforma rolna uchwalona.
— Zapłacę ci coś niecoś — no i będziesz wolny.
— Dosyć twojego panowania! — zarechotał inny. — Kiedyś byłeś tu przysłany na osadnika, na rubieże, królewską wolą z rozkazem, byś pilnował i bronił. Byłeś herbowy — wielmożny — urzędnik, władyka, rycerz.
— Teraz niema króla, niema szlachty, ni herbów, ni dworzan, ni rycerzy. Naród sam sobą rządzi, sam panuje, sam prawa stanowi. Ziemia dla tego, kto ją orze, a nie dla burżuja-próżniaka. Niema dla ciebie miejsca, posady, ani racji bytu. Precz pójdziesz — boś próchno i stara, zetlała płachta grobowa.
W oberży zrobiła się cisza grozy. Jelec wyciągnął ręce na papierach i głowę na nich położył. Otaczała go posępna „szarość“, kłębowisko bez barwy, w którem tkwił jak owad w kokonie. Wszyscy mieli rację i oskarżyciele i sprawozdawcy i doradcy. Znoszenie tego stanu rzeczy, upieranie się w trwaniu, było absurdem, walką źdźbła z potokiem.
Wszyscy mieli rację.
I oto, w tej ciszy, usłyszał jakieś pogwizdywanie ciche i dalekie. Ktoś jeszcze szedł do oberży — ktoś niefrasobliwie wesoły. Pogwizdywanie było, jakby ten ktoś kosa przedrzeźniał o letnim zachodzie słońca. Jelec poznał — to gwizdał po swojemu wuj Michał Biołozor.
I oto mówić począł:
— Prawda — wszyscy mają rację. Ustąpić i odejść wszyscy muszą, co są próchnem — i zetlałą płachtą grobową. Wszyscy zdrajcy, odstępcy, bezduszni i bezmyślni i oszusty swego własnego sumienia. Co znaczy bezustanne narzekanie i krytyka, i obmowa i nienawiść! Lada chłystek sądzi i wydaje wyroki, potępia wszystko i każdego — od szczytu najwyższego do dołu przyziemnego. Sam czarny jak kominiarz — smaruje wszystkich na murzynów, sam bankrut — uczy i krytykuje finansistę, sam głupiec nie uznaje żadnego rozumu. Sam bez zasad honoru, czci i sumienia — plwa na każdy autorytet. — Próchno — zetlała płachta grobowa! To nie warunki i stosunki usuwają w grób i nicość, to własna nicość i śmierć duchowa. Pamiętasz, cośmy kiedyś czytali w Nietroni — coś ty nazwał: „Manifest jedynastu“ — taki apel do dworów polskich na Kresach. Tylko jedynastu uznało winę — dało świadectwo prawdzie. A ja ci powiadam, chłopcze, że bez winy własnej niema zguby, i bezkreśna jest moc ludzka i wytrwanie, gdy naprawdę w Boga wierzy i bliźniego kocha. Poza tem głupota wszystko i tuman złudy! No — i panowanie złych mocy! — A każdy zły nie tyle jest zły — co głupi, bo najgłupszą głupotą jest niepojęcie — że szczytem mądrości jest dobro — póki ludzie tego się nie nauczą — póty na ziemi będzie piekło!
I pan Michał zaczął znowu gwizdać, ale już nie przedrzeźniał kosa, lecz poświstywał starą, bardzo starą piosenkę.
Jelec się wyprostował, wstał, zgarnął papiery i ciężko na nich położył prawicę.
— Niedoczekanie wasze! Ustąpię chyba z Białozorami — ostatni.
A potem począł się uśmiechać, i zaśpiewał tekst do tego gwizdania:

„Włożę ja kontusz, włożę ja żupan,
Szablę przypaszę.
Pójdę do dziewczyny, pójdę do jedynej
Tam się ucieszę.“

I gotów był jechać znowu do Nietroni. Ale do okna zastukał Bućko:
— Ludzie ze wsi przyszli i proszą, żeby pan do nich wyszedł. Powiadają — że mają ważne dzieło.
Chłopi stali przed gankiem, odświętnie ubrani — sami najdostojniejsi, najbogatsi gospodarze i czekali w milczeniu.
Gdy wyszedł i pozdrowił ich — wystąpił na czoło Wasyl Sereda, najstarszy i najmowniejszy.
— Dobre zdrowie, pana! — odpowiedział na pozdrowienie. Rozmowa była w miejscowem narzeczu, które Jelec posiadał jak własne i znał każdego z nich z imienia, rodu, charakteru i życia.
Co wam trzeba, ludzie? — spytał.
— My do pana przyszli naprostować prawa, bo dowiedzieli się, jakie to „kiepstwo“ cudze ludzie nałgali na pana i na nas, że aż doszło do najwyższego naczalstwa. Dowiedzieli się i naprostowali! — My i nie wiedzieli i nie słyszeli tego dzieła i dopiero na dniach rozeznali. Jak wiek wiekiem, my z dziada pradziada z pańskim rodem żyjemy i żadnej krzywdy nie mieli. A to podobno mechanik chłopca Klimowego pokarał za jakieś głupstwo i z tego złożyli całą pisaninę. Jak jego i pokarał, to bajki — durny chłopiec z tego tylko rozumu nabierze — ale żeby na pana to złożyć to już całe kiepstwo. — Więc my doszli, skąd to poszło — i kto to nafałszował — i naprostowali. Przynieśliśmy papier, który ten, co zełgał, podpisał — i my swoje dodali — i tak i poszlemy do naczalstwa. Że się pan na nas nagniewał i chciał pokarać — to nas za serce wzięło — bo my nie winowaty, a chyba nam pan teraz odpuści — i tego nie zrobi, żeby Moroczańcom te wypasy w korzyść oddać, na których nasze bydło się pasie. Pan Kulesza mówi, że pan odrobku nie chce, ale gotówką opłatę. No — to i tak możemy się zgodzić, ale żeby Moroczańce z nas kpinę stroili — to nie może być! Toby nam był wstyd i krzywda — bo my nie winowate — jako w tym papierze stoi!
Jelec zrazu zaskoczony, zrozumiał. Wziął papier i odczytał.
— Ktoś wam to bardzo gładko napisał, — rzekł poważnie.
— Teraz już szkolniki umieją.
— A że to nauczyciel zgodził się podpisać taki cyrograf na siebie?
— Gromada wielki człowiek i nie da sobie w kaszę pluć, a jego rzecz dzieci uczyć — a nie leźć w szkodę całej wsi. — Teraz pan wie, kto łgał, a kto praw i będzie z nami stara zgoda i porządek.
— Ano dobrze. Niech będzie! Wyślecie papier — przyniesiecie mi odpis — a wtedy napiszemy kontrakt nowy na wypasy.
— Na gotówkę! — ozwał się Kulesza, który wyrósł jak z pod ziemi.
Chłopi zadowoleni pożegnali się i poszli.
— Był tu u was Sawicki? — spytał Jelec.
— U nas? Nie był. Ludzkie oko go nie widziało we dworze.
— Nie łżyj! Sameś mu poddał tych Moroczańców i tę gotówkę!
— Oj, panie! To dopiero początek sprawy. Nauczyciel gorzej się wkopał. Tylko co przyjechała policja do pana, na dochodzenie śledcze. Czekają na pana u mnie.
Wchodząc do mieszkania Kuleszów, Jelec ujrzał przedewszystkiem stróża polowego Sichnieja Łomakę — brata Grypy, który szeroko i dobitnie, coś opowiadał policjantowi i umilkł na widok chlebodawcy.
Policjantów było dwóch. Komendant posterunku przywitał Jelca i wyjaśnił, że na mocy oskarżenia musi zestawić protokół.
I zaczęły się urzędowe pytania: Imię, nazwisko, imię ojca i matki, wiek i miejsce urodzenia, na co z całą cierpliwością odpowiadał, nic zresztą nie rozumiejąc — kto, kogo — o co oskarżał — i jaką on wtem gra rolę.
Nareszcie:
— Czy mieszka u pana i zajmuje posadę pomocnicy domowej Agrypina, córka Radziwona, Łomaka — panna?
— Tak.
— Czy wiadomo panu, w jakich była stosunkach z panem Ignacym Kutasem, nauczycielem szkoły powszechnej we wsi Łucza?
— Nie wiadomo.
— Czy wiadomo panu zajście, które miało miejsce dnia siódmego sierpnia — w domu szkolnym?
— Dnia tego byłem nieobecny w domu.
— Pan zechce to zeznanie swoje podpisać.
Podpisał — i spytał:
— Właściwie co się stało?
— Wedle oskarżenia brata poszkodowanej została ona podstępnie zwabiona do mieszkania nauczyciela, znajdującego się w lokalu szkolnym, urzędowym, o godzinie 21.
W tej chwili w izbie ukazała się Grypa, szlochająca i zawodząca ofiara, i niepytana zaczęła opowiadać:
— Skrzywdzić mnie chciał biedną dziewczynę sierotę. Powiada — przyjdź, to ci przeczytam list — co ci brat przysłał z Hameryki. A cóż ja, głupia — uwierzyłam i poszłam. To mnie do stancji swojej zaprowadził, i stał na rozpustę namawiać, a potem i dusić i ciągać. Broniłam się, ale co ja przeciw jego siły mogę. Och, ja nieszczęsna sierota, aż tu ludzie naszli do sali — po sprawie do niego, więc zamknął mnie na klucz i kazał milczeć — grożąc, i poszedł do ludzi. To ja dopiero w krzyk, ratunku, a Sichniej był z ludźmi i po głosie mnie poznał i wyratował. Ludzi pełno było — zaświadczą. Moja dola dziewczyńska, sieroca. Trzy lata we dworze służę — i nikt mnie nie zagabał, ani napastował, a taki psi syn, przybłęda, na czci mnie hańbę zrobił.
Cała ta dramatyczna opowieść — była wyszlochana, wyjęczana, że aż Sichniej mitygował:
— Cyt’ że, cyt’! Sąd mu nie daruje — prawo jest. Rozpowiedz spokojnie — jak co było, żeby panowie spisać mogli.
Ale Jelec dłużej wytrzymać nie mógł. Zwolnił się — zostawił policję w ciężkiej pracy ułożenia soczystego protokółu i schronił się do sypialni Kuleszów, gdzie wybuchnął śmiechem, któremu na całe gardło wtórował Kulesza, Suhak i nawet stary Bućko.
— To i w gazetach lepiej nie zmyślą.
— To w teatrze można pokazywać, — dogadywali, a Suhak zakończył:
— Ale i nasz chłop, jak kosi na błocie albo łże — to mu nikt nie sprosta.
— A teraz przyznajcie się, jak to Sawicki urządził?
— Jak Boga kocham, nie wiem. We dworze nie był. Może na jarmarku w Zahoście z chłopami się zwąchał — bo podobno u Zahoskiego pana młyn narządzał. Sichniej na jarmarku był i w kuchni z Grypą coś rajcowali potem. Ale najlepsze dla nas te wypasy za gotówkę. Odrobki to męka z ich wyciskać i połowa przepada. Teraz się wystraszyli — to sami będą pilić, żeby kontrakt w gminie spisać — i zadatki złożą. Zobaczy pan ich jutro na targi.
— Uf! — stęknął Jelec, który znał system chłopski — obrachowany na zmęczenie Lacha gadaniną, prośbami, aż, znudzony i zniecierpliwiony, ustąpi.
Był uwięziony tą sprawą w domu, skazany na próbę nieludzkiej cierpliwości, ale przypomniał sekwestr żyta, nakazy płatnicze i to postanowienie wytrwania i został.
— Możebyśmy z panem pojechali jutro na tę Moraczańską granicę — zaproponował nieśmiało Kulesza. — Zobaczyłby pan te wypasy i ocenił.
— To może i mnie weźmiecie ze sobą, — ozwał się głos za oknem.
— Wuj Michał! — porwał się Jelec.
— On sam. A że policja od frontu — wchodzę oknem!
I znalazł się w izbie.
— Witajcie, stare znajomki! Byłem dziś u Ohryzki na grzybach — i przyjechaliśmy po sąsiedzku. A co u was policja tropi, czy nakazuje?
Tedy zaczęli mu opowiadać, a on zajął się specjalnie kwestją wypasów i zmówili się na wspólną jazdę na miejsce.
Kuleszyna zatroskała się o wieczerzę — ale pan Michał rzekł:
— Niech się pani Dorota nie turbuje. Ida już tam pewnie się zajęła.
— Ida! — skoczył Jelec.
— Ano, poszła do Julci. Była ze mną na grzybach i dowiedzieliśmy się o pomnożeniu rodu — więc powiedziała, że trzeba się dowiedzieć, czy czego nie trzeba.
Ale Jelca już nie było w stancji, zanim skończył mówić.
— Więc jutro do świta ruszamy. Mamy czółno Ohryzki, — pożegnał ich pan Michał.
— Idę panience pomóc! — zawołała Kuleszyna, a gdy szli ku dworowi, spytała szeptem:
— Proszę pana, będzie co z tego?
— Kręta rzeczka i powoli płynie. Jak Bóg da, to dopłynie, — zacytował pan Michał ludową dumkę miejscową.
A Ida już po swojemu gospodarzyła, sprzątała dom, cieszyła chorą, musztrowała spokojnie służebne dziewki, rozsądzała dzieci — przygotowywała posiłek i nocleg, lustrowała spiżarnię i słuchała Jelca, który chciał pomagać, a tylko przeszkadzał i z radości, że ona jest pod jego dachem — gadał, gadał, gadał!
— Że też ciebie zwolnili, żeś się wyrwała! A wiesz, żem przed kilku godzinami był w takiej rozpaczy, że chciałem wszystko cisnąć do licha — i oto taki mam wieczór! I jutro razem na te łąki popłyniem, a potem was odprowadzę do Nietroni. Opłyniem granice swoje — Tais!
— Jutro podobno przyjedzie Edmund i w niedzielę mają być chrzciny. Jakichś krewnych swoich przywozi.
— Ach, wiem! Obrąpalskich! Oni w czambuł to plemię do chrztu trzymają. Ale jutro nasze!
— Coprawda, mnieby wypadało tu zostać i te dzieci doprowadzić do porządku. Trudno sobie wyobrazić czwórkę gorszych oberwańców.
— Oszalałaś! Pojutrze znowu się oberwą. A w szkole takiej hodowli — to kiedyś nawet z szubienicy się oberwą.
— Jeżeli nie pozamierają w zaraniu życia w takim niedozorze.
— No, kiedy się tak o nie troszczysz — ubezpieczę je wszystkie od wypadków — w zacnym zakładzie we Lwowie — na Brajerowskiej ulicy. A my pojedziemy!
— Ido, jeść i spać! — zawołał pan Michał wchodząc. — A ty, Antku, — pokaż mi plan Łuczy i trochę pomówimy o tej sprawie wypasów. No — i jeśli wytrwasz w chęci spróbowania czasowej emigracji — to zabieraj ze sobą Sawickiego.
Po wieczerzy rozłożono na stole wielki, stary plan majątku i studjowali go we troje. Jelec jednakże ziemię tę swoją znał i egzamin wuja o wartość, granice, nazwy, ilość siana, warunki zbioru i paszy zdał porządnie i ściśle. Pan Michał notował, kreślił, sumował i wreszcie rzekł:
— Z bakałarza postąpię na rządcę przyszłej jesieni. Michaś pójdzie do piątej klasy we Lwowie, ma zapewnioną stancję u profesora Szczytta, Terka pójdzie do Nazaretanek — a ja będę hodować plemię Nieumierszyckich i pomagać Kuleszy! No teraz chodźmy spać!
— Dźwiga się Nietroń — rarogów! — rzekł Jelec. — Ale i drużynę ma wuj Antoni karną i sprawną!
— Bo sam jest karny i sprawny swym obowiązkom i stanowisku! — ozwała się Ida. — Autorytetem trzeba być — żeby go mieć dla innych. Narzekanie na rozwydrzenie młodych to niesłuszna napaść. Żebyśmy byli dziećmi Protasewiczów bylibyśmy jak oni.
— Patrzcie jaka mądrala! — zaśmiał się pan Michał.
— A pewnie! Myślę nawet, że i stryj w tej kompanji — polowałby z dygnitarzami i zasiadał w siedmnastu urzędowych komisjach i był przekonany, że jest wielką figurą i działaczem.
— I podpisywałbym weksle, i żyrował i węszył za kredytem.
— Kto wie — może!
— Warto tyle milczeć, żeby wreszcie przemówić takiem głupstwem. A ja byłem pewny — że masz dla mnie respekt i uznanie! No, no! Spadłem do roli piątego dziecka twego ojca. Antku, chodźmy spać. Mam dosyć tej perory!
Ale się uśmiechnął pod wąsem, więc Ida dodała wesoło, całując go w rękę na dobranoc:
— Dzieckiem naszego ojca być, to wielkie szczęście.
— Ja się stawię na szóste! — zawołał Jelec.
— Rozumie się! — potwierdziła, serdecznie przesuwając dłoń po jego złotej czuprynie.
— A ty, co o tem myślisz? — spytał pan Michał, gdy się zabierali do spoczynku.
— O autorytecie? Ja tak niedawno zacząłem wogóle myśleć, że wierzę w was — i basta!
— Masz rację. Niech ci radą będzie taki, który sobie dobrze radzi. A zaś co do autorytetu...
— Wuju, Ida pojedzie z nami na tę granicę? — przerwał Jelec.
Pan Michał ręką machnął i zaczął odmawiać pacierze. Nie miał z kim filozofować!
Nazajutrz o świcie ruszyli. Kulesza zabrał pana Michała na swe czółno, które pędził i sterował zarazem stary chłop, a Ohryzko ruszył za nimi, wioząc młodych.
Wpadli odrazu w sieć „prości“, „rowców“ i tem podobnych szlaków wodnego labiryntu i poniknęli w szuwarach.
Chłop był skarbnicą wiadomości granicznych i zawiłą tę kwestję wykładał na wyścigi z Kuleszą — pan Michał notował i szacował mijane uroczyska.
Wreszcie stanęli przy jakimś ostrowiu i Kulesza rzekł:
— A teraz rozpowiedz, didu, tę starą gramotę! Bo oto, panie, na lewo nasze Łuczańskie wypasy, a tu się zaczyna granica Moroczańska od błot wsiowych Łuczy.
I chłop z rozkoszą pieniacką jął prawić:
— To za nieboszczyka pana. Moroczańcy zaczęli się sądzić o te wypasy. To o mały włos pan nie stracił tej ziemi — a my zostaliby bez paszy dworskiej.
To wtedy pan znalazł starą gramotę; starynną z przed carskich czasów, kiedy komorniki królewskie to państwo obchodzili i granice stanowili.
A stało tam tak napisane: — „od duba hde dwi nasiczki — do sosny hde try nasiczki — a potem riczkoj Wesołuchoj do wołykoho korcza łozy protiw kołoworota seła Moroczny. Kopcy sypały — w zwony były — prysiahały — i łozy brały — szczob pametały“.
Tłumaczone na polski: od dębu, gdzie dwa nacięcia, do sosny gdzie trzy nacięcia, a potem rzeczką Wesołuchą do wielkiego krzaku łozy naprzeciw kołowrotu wsi Moroczna. Kopce sypali, w dzwony bili, przysięgali i łozy brali, żeby pamiętali. (Autentyczne.)
Jak pan to przed sądem złożył i przeczytali, to moroczańcy od sprawy odstąpili, i stali pana o mir prosić i od tej pory nijakiej już kwestji nie było: bo ten kopiec po dziś dzień nazywa się Królewski Dub — a tamten drugi Królewska Choja, i tak się i wtedy zwali — a znaleźli się starzy ludzie, którym dziady powiadali, że przytem byli — i łozy brali — jako i mnie mój did rozpowiadał. A jak w cerkwi dzwonią — to tu słychać. A ot i Wesołucha przy Królewskiej Choi.
Wpłynęli na bagnistą, krętą strugę i rozejrzeli się po bezkreśnem pastwisku.
— Ileż tu waszego bydła się pasie?
— Kto jego wie, na czysto! — rzekł chłop. — Odrabiamy sto dni pieszych i pięćdziesiąt konnych.
— Wasza głowa, didu Weremiju, inny ład zaprowadzić! — rzekł Kulesza. — Teraz od sztuki trzeba wam będzie płacić. A wasze bydło będzie darmo — za tę waszą fatygę.
— A jaka cena?
— To już potargujemy się przy umowie. Ino się decydujcie — bo moroczańcy napierają — a znowu żydy chcą to wydzierżawić na siano.
— A niedoczekanie ich! — zaniepokoił się chłop.
— A wiele macie swojego? — spytał pan Michał.
— A jest tam tego z pięć ogonów.
— U mnie zapisano piętnaście i trzy konie — rzekł Kulesza.
— At, jakie tam. Chyba z cielętami. To pewnie mój durny Karp podawał na wiosnę!
— Miej ty i dwadzieścia, jak sprawę załatwisz.
Minęli Morocznę i pastwiska — znowu roztoczyły się grząskie łąki — pokoszone i postożone i zaczęła się gawęda o ilości i wartości siana. Notatnik zapełniał się nazwami i cyframi, łódka kołowała po fantastycznych zakrętach wodnych żył.
Wreszcie zatrzymali się na spoczynek przy skrzyżowaniu dwóch rzeczułek i znaleźli wśród łóz wyższy trochę ląd, gdzie Jelec z Idą rozłożyli obozowisko.
Pan Michał wyciągnął się na trawie w dymie ogniska od komarów i rzekł:
— Na świecie, poza naszemi błotami, zmieniają się rządy, panowania, prawa i kodeksy — ale dziś się przekonałem, że tu ma dotąd posłuch i poważanie statut Litewski. Mądre były te stare Jagiellony i znali swego ludu psychikę.
— Wuj myśli o tym sławnym granicznym dokumencie z Moroczną. Krótki jest i mocny. Po wytchnieniu i posiłku, poproszę żebyście mnie z sobą zabrali, bo muszę być jutro w powiecie załatwić mnóstwo spraw. Znalazłem w domu istną puszkę Pandory i wolę wymigać się od chrzcin.
— Dzięki Bogu! Nie zabierze mi pan znowu na tydzień łysej kobyły! — ucieszył się Kulesza. — Ale w przyszły wtorek przyjdą chłopi na targi — to pan przytem musi być.
— Będę i może po drodze gdzie Sawickiego odszukam i w sukurs przyprowadzę!
— No to ruszajmy, Ohryzko, bo nam droga daleka! — rzekł pan Michał.
Gdy odpłynęli, stary Weremij rzekł:
— O jakiem to prawie mówił nietroński pan. Jakoś nazywał jagłońskie! Czy to takie miasto, czy kraj?
— Ja myślę, że to takie jakieś wysokie naczalstwo! — zdecydował Kulesza.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.