Gniazdo białozora/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gniazdo białozora |
Podtytuł | Powieść współczesna |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Antoni Jelec trzy dni spędził pracowicie w kuźni przy Sawickim jako pomocnik i czeladnik. Zaczynali robotę o świcie, kończyli o zmierzchu. — Przy posiłkach zbierała się cała rodzina. Szwagier Nieumierszycki — wiecznie wszystko i wszystkich krytykujący i uczący, siostra Julcia zahukana przez męża, gromadę niesfornych dzieci i służbę, i pan domu, prześladowany narzekaniami, skargami i krytycznemi uwagami szwagra. Znosił wszystko z cierpliwością, dobrym humorem i delikatnością wzorową — ale na czwarty dzień rzekł do Sawickiego:
— Wie pan! Przypomniałem sobie, że jutro mam w banku termin wekslowy. Muszę jechać. Trochę poklecił pan tę maszynę. Spróbuję, jak się trzyma. Może komu wsadzę.
I uciekł bez meldunku w domu.
Sawicki na to tylko czekał, i nazajutrz oznajmił pani Julji, że ponieważ jest osmolony i brudny, woli jadać w kuchni.
Był o swój wikt i wygodę zupełnie spokojny, bo zaraz drugiego wieczora, gdy szedł do swej noclegowej salki na facjacie, wszechwładna Grypa zaniepokoiła się, że pociemku może się na schodach potknąć, i przeprowadziła go z latarnią, i ten swój czyn troskliwy spełniała codzień z wielką uprzejmością.
Zjednał ją tak swą wdzięcznością i galanterją, że zajęła się jego garderobą i bielizną, wiktem, opierunkiem i wszelką wygodą życia.
Pracował ochoczo i pilnie, bo się wynudził długiem, przymusowem próżniactwem w Nietroni, czuł się zdrowym i silnym i o przyszłość się nie troszczył. Przychodził do jego warsztatu w garażu Nieumierszycki, który ciągle wszystkich krytykując i wyrzekając na próżniactwo ludzkie, sam nic nie robił i pasorzytował wiek cały.
Gdy i tu zaczął się wtrącać i rady dawać w fachu, o którym nie miał pojęcia, Sawicki przepłoszył go rychło zgrzytem narzędzi i dymem gryzącym chemikalij — i odzyskał spokój.
Aż oto pewnego dnia ujrzał na progu warsztatu dwóch wyrostków wiejskich, przyglądających się natrętnie robocie.
— Pilnujcie narzędzi bo ukradną, — ostrzegał go kowal. Zaśmiał się. Poznał jednego.
— A witam. Faraon Woszczenko, syn Klima Zajca. A gdzież moja wódka?
— Jaka wódka?
— Com ci na nią dał trzy złote.
— Kiedy?
— Zeszłego piątku.
— A gdzie?
— Na grobli.
— To pan był?
— A ja! I zameldowałem już policji.
Wtedy chłopiec przypomniał sobie.
— Powiedzieli, że pana niema, więc ja wódki nie przyniosłem — ale jest w domu. A jakże. Tylko, że ojciec komorę zamknął. To chyba wieczorem. My chcieli na maszyny popatrzeć.
— Popatrzysz — jak przyniesiesz.
Ale chłopcy nie odchodzili. Ich łapczywe, świdrujące oczy utkwione były w warsztat.
— No, światła mi nie zasłaniajcie, Poleszuki.
— My nie Poleszuki — my Ukraińcy.
— Ukraińcy! Jakżeście tak daleko zawędrowali i kiedy — chochły? Toście nie tutejsi?
— Tutejsi od wieków, Ukraińcy!
— Patrzcie no. To może wy Bułgary czy Serby? Zastanówcie się i zdecydujcie. Można wybierać, jak kto nie wie, kim jest.
— My Ukraińcy! — uparcie powtórzył chłopiec.
— No, wynosić się — i przynieść moją wódkę.
Ociągając się odeszli. Zatrzymali się przy oborze, ale ich odpędził Bućko.
— Czego wy tu? Łańcuchy znowu chcecie ukraść! — Tedy już wycofali się za bramę.
Ale dopiero nazajutrz ukazał się sam Woszczenko, z jakąś butelką w ręku i zbiedzoną miną.
— Bieda mi się zdarzyła, panie. Niosłem wódkę, potknąłem się na nakocie — i ot flaszka się potłukła. — Sawicki wyszedł przed garaż — wziął do rąk butelkę, obejrzał, powąchał.
— Aha! — zaśmiał się. — Słuchajno, Faraonie Woszczenko, synu Klima Zajca i Ukraińcu. Żeś mi ukradł trzy złote, to twój chamski proceder i tobym ci wybaczył, jak małpie czy sroce. Ale, że ty masz mnie, Polaka, za durnia i przynosisz mi jako dowód stłuczoną butelkę po nafcie, tego ci nie daruję. Jazda!
Postąpił naprzód — chłopiec zawrócił do ucieczki — tedy cisnął za nim dobrze wycelowaną butelkę, która trafiła w dół pleców, roztrzaskała się i zapewne dotarła do żywego, bo chłopiec wrzasnął, uchwycił się za pośladek, i zemknął.
— Won, chachłacka mordo! — zaklął za nim po sołdacku szofer.
A potem zaczęli się śmiać z kowalem.
— Dobrze pan, hycla, postrzelił. To szkolnik, wsiowa zaraza. Jest tego cała banda złodziei i psotników. Im dłużej się uczy, tem mniej chce pracować i starszych nie szanuje, bo durnie, powiadają. Skaranie boskie!
— Dlaczegoż on Woszczenko, a ojciec Zajec?
— Bo tu każdy ma ze trzy nazwiska.
— To i nie dziw, że i narodowości ma parę! Ale co nauczyciel w tem robi?
— Nauczyciel! — ruszył ramionami kowal. — Jakiś cudzy — zdaleka. Ni ludzi ni kraju nie zna. Uczy, bo go za to płacą, ale ino wygląda, by się do miasta i między swoich dostać. Co roku inny. Ten teraźniejszy — to za dziewkami lata i podania pisze, na panów!
— A cóż mu do panów?
— Bo on z takiej partji co przeciw panom. Żeby ziemia do chłopów przeszła, powiada!
Sawicki ruszył ramionami i wrócił do roboty.
Kwestja nie obchodziła go zbytnio, ale logicznie pomyślał, że nauczyciel polski, agitujący przeciw polskim obszarnikom — jest szczególnym tworem na Polesiu.
W przeciwieństwie do Nietroni, gdzie rządził właściciel, w Łuczy rządził ekonom Kulesza, i gumienny Bućko, rówieśnicy „nieboszczyka pana“, na młodego nie zwracając wielkiej uwagi. Kulesza z postaci podobny do łosia — obyczaje miał do tego zwierza podobne: życie swe latem i zimą spędzał na błotach i łąkach, które zajmowały dziewięć dziesiątych przestrzeni Łuczy. Te bezmiary kosili chłopi na części, składali w stogi, które następnie, gdy zima ustaliła bagna, dzielono i zwożono do dworu, lub sprzedawano na miejscu.
Był to jedyny dochód majątku, gdyż orne grunta stanowiły piaski — przecięte sosnowemi, koślawemi zaroślami i jałowcem, i plon takowych zaledwie wystarczał na chleb dworu i czeladzi.
Inwentarz zniszczony przez Niemców zaczęto zrazu odhodowywać, skupując jakie się dało cielęta i młodzież, ale gdy je parę razy zlicytowano za podatki i daniny, przestano się o to starać, zachowując krowy służby i parę dworskich, kupionych przez Nieumierszyckiego dla dzieci.
W początkach Jelec rzucał się, zabiegał, starał się, potem jakby w nim się coś załamało.
Wdał się w stosunki z inną beztroską młodzieżą, wpadł w manję samochodu, handlów, towarzystwa próżniaczego w powiatowem mieście, stał się gościem w domu, męczennikiem wekslowych terminów, poławiaczem różnych kredytów, i tak się to wlekło z roku na rok ciężej i gorzej.
Byłby chętnie sprzedał część majątku, ale na te piaski i bagna nie było amatorów, bo chłopi żyli wiarą, że lada dzień rząd zabierze panom ziemię i im ją bezpłatnie odda. Wszyscy agitatorzy i kandydaci na posłów wmawiali im to na wiecach i pisały to samo broszury i pisma „ukraińskie“ szczodrze rozsyłane po gminach.
Reforma rolna, ustawa gminna i samorządowa, województwo, sejmik, starostwa, system podatkowy, ustawa drogowa, tysiące coraz nowych przepisów, opłat, ograniczeń odebrały zresztą wszystkim obszarnikom Polakom energję i prawie przytomność umysłu. Znękani wojną wśród ruiny swych warsztatów, tracili siły i wiarę w przyszłość i możliwość trwania i przetrzymania nowych warunków.
Pozbawieni byli środków i nawet głosu obrony w gminie i sejmiku. Byli mniejszością, o którą nie troszczył się nikt i która nigdzie nie miała przedstawicielstwa i opieki.
Antoni Jelec, wracając z powiatu po tygodniowym tam pobycie, zboczył do Nietroni. Ujrzał wuja przy żniwiarzach, więc zatrzymał maszynę, i ruszył ku niemu przez świeże rżysko.
— Gęsto kop u wuja! — rzekł po przywitaniu.
— A u ciebie?
— Nie wiem. Byłem w mieście. Kulesza pewnie też żnie.
— Skończę do soboty. Cóż słychać na świecie?
— Dostaliśmy pożyczkę siewną.
— Teraz — w żniwa?
— Ano trochę się spóźniło. Zda się na co innego.
— A na jaki termin?
— Na dziesięć miesięcy. Dziesięć procent, ale to się sprolonguje. Dobre warunki. Dostałem tysiąc złotych. Opłaciłem Rubina, i zapcham gardło gminie. Wujby też mógł dostać, — mówił prezes.
Żniwiarze zasiadali do obiadu, więc i oni ruszyli ku domowi, samochodem.
— Jakaś inna maszyna? — zauważył Białozor.
— Przehandlowałem z Niemekszą. Moją Tatrę świetnie zreparował szofer, co tu leżał u wuja. Doskonały mechanik. Pracuje u mnie miesięcznie. Jak mi jeszcze tamte dwie doprowadzi do porządku, wymienię na zupełnie nową — i mogę stawać do reidów.
— Nowy fach i proceder. Cóż Nieumierszyccy?
— On wciąż się stara o posadę — a Julcia w ciąży! Stara się o piąte.
Pokręcił głową Białozor, ale nic nie rzekł.
Gdy stanęli przed mieszkaniem, wypadła Terka z prośbą — żeby ją choć do stodoły podwiózł, więc gdy z nią pojechał na gumno, spotkał resztę rodziny jak zwykle przy pracy.
Dwa Michały szły ze stodoły spoceni i zakurzeni.
Kleryk pod szopką z narzędziami majstrował przy grabiach, monotonny jęk wirówki rozlegał się z piwnicy.
Zaczęli się witać, gawędzić — pojechał do piwnicy.
— Thais! Zawiozę cię do domu. Dasz mi za to obiad, bom strasznie głodny.
Uśmiechnęła się do niego.
— Ruszaj sam. Za kwadrans dostaniesz obiad. Tymczasem nie denerwuj psów swą maszyną... Terka, przyniosłaś sałatę i ogórki?
— Ach, zapomniałam! — i popędziła do ogrodu.
Michały zaczęły się myć przy studni, więc zabrał tylko kleryka.
— Słuchajno, Gabryk. Czekam już lata na twe wyświęcenie ze spowiedzią. Coraz mi więcej grzechów i długów przybywa. Ciężko!
— Będziesz czekać rok jeszcze, ale potem idę do Akademji.
— Tyle afery, żeby zostać księdzem. Lepiejbyś poszedł na weterynarza czy dentystę... Słuchajno, ale mi ślub z Taidą dasz?
— Owszem, skoro oboje będziecie na to zgodni.
Jelec stęknął i począł coś w samochodzie majstrować. Ale po chwili już w całej swej niefrasobliwości zasiadł do obiadu i gadał za wszystkich.
— Ciociu, przywiozłem ostatnie gazety — a modne panie noszą krótsze suknie i strzygą włosy, à la garçonne. Strasznie jest. A dziadek wie, że ma być kredyt na rozszerzenie pasiek. I sejmik ofiarowuje szczepy owocowe na wypłatę. Jest rozmach! A jaki pyszny gmach stawiają dla starostwa. I nad rzeką jest plaża kąpielowa, i starosta chce robić korty do gier sportowych... Nasz powiat zupełnie po europejsku wygląda. Bo i bardzo stylowe domy stawiają dla urzędników.
— A iluż ich tam jest, że się w mieście nie mieszczą — spytał Białozor.
— Bo ja wiem. Pewnie tysiąc! Tyle instytucyj państwowych. Starostwo, wydział powiatowy, izba skarbowa, komenda policji, wydział sanitarny, weterynaryjny, akcyza, sądy, kasy komunalne, wydział drogowy, inspektorat szkolny. Kto zliczy?
— Iluż jest w inspektoracie skarbowym?
— Nie wiem ściśle. Piętrowy gmach! Pewnie z pięćdziesięciu urzędników. Wuj tam nie był?
— Nie. Bywałem przed wojną — dwa razy do roku, płacąc podatki. Było siedmiu.
— Przed wojną! — zaśmiał się Jelec. — Dziecinne to były zabawki. Teraz rozbudowuje się Polska mocarstwowa! Na potężnych, demokratycznych podwalinach — —
— Musiałeś temi dniami przemawiać na jakimś urzędowym, zbiorowym bankiecie w imieniu ziemiaństwa. Miód ci z ust płynie! — rzekł pan Michał.
— Nie przemawiałem — ale byłem — na obiedzie pożegnalnym dla zastępcy starosty, który został przeniesiony do Bydgoszczy.
— A nowy już jest? Skąd?
— Jest. Pan Kozera, ze Śląska.
— A był tam jakiś przedtem z pod Rzeszowa.
— Był. Pan doktór Kneć. Bardzo ładną miał żonę. A wie wuj, że do Protasewiczów na wakacje przyjechał profesor Szczytt. Przez dwa t.
— Pojadę go odwiedzić! — rzekł żywo pan Michał.
— A młodzi Protasewicze zawsze próżniaczą? — spytał Białozor.
— Wzięli się do nauki. Chodzą na wieczorne kursy do panny Wiery jeden, a do panny Ziuty drugi. Wakacje, lato, więc nauczycielki szkół powszechnych rade mieć kursy dla dorosłych analfabetów.
Roześmiał się, ale mu nikt nie zawtórował, więc się zwrócił do milczącej Idy.
— Czytałaś ostatnią powieść Szczuckiej?
— Nie.
— Przywiozłem ci „Wielcy i mali“! I dla Terki coś jest i dla Michasia.
— A co? Pokaż! — porwała się Terka.
Białozor pierwszy ruszył do żeńców. Rozchodzili się wszyscy, każdy do swej roboty.
— My szykujemy korty w stodole do jutrzejszej partji tennisa z widłami i snopami! — rzekł pan Michał. Jelec podał mu papierośnicę.
— Nie kuś! Odprzysięgłem się od tytoniu, do chwili, gdy wygram na loterji. Ale dotąd jeszcze nie mam biletu, — i śmiejąc się poszedł.
Jelec jednak skusił wuja Kajetana, potem obdarował ciotkę gazetami, dzieciom dał książki i przeczuciem wiedziony odnalazł Idę w ogrodzie przy pomidorach.
Stanął przy niej i milczał, zapatrzony na jej pracowite, sprawne, spalone ręce.
— Thais, czy my się doczekamy swego życia? — rzekł wreszcie tonem i głosem, którego nikt nie znał, ani przypuszczał u niefrasobliwego wesołka.
— Chyba nie prędko! — odparła spokojnie. — Idziemy takiemi różnemi drogami.
— Ty idziesz drogą — a ja łozami! — zanucił.
— Nie fałszuj tak strasznie...
— Ty te tutejsze dzieci pohodujesz! Jest jakiś kres i termin. Ale ja do śmierci nie pohoduję tego mrowia Nieumierszyckich.
— Obiecałeś mi, że Łuczę utrzymasz — dla nas.
— Obiecałem — przed ich najściem.
— Teraz się cofasz? Żal ci ofiary?
— Rozumie się. Przecie i mnie się cokolwiek od życia należy.
— Pewnie! Każdy to czuje. I co?
— A to, że moje prawo jest przed tobą się wyjęczyć! Powiedz — mam to prawo do ciebie.
— Masz.
Spojrzała nań swemi surowemi oczami, ale mu się twarz rozjaśniła.
— No, to już dobrze! Nie będę jęczyć! Powiedz, bardzo zła jesteś na mnie?
— Nie. Znam cię tak dawno.
— I lubisz trochę?
— I lubię trochę — powtórzyła.
— Ja zaś cię kocham całe życie. Chyba od czasów, jakeśmy się bili, czubili i darli za włosy przy każdej zabawie. Mam cię za swoją jedyną własność, której nie grozi reforma rolna, bankructwo, osadnictwo, chłopy, żydy, urzędy, uchwały sejmowe, dekrety prezydenta, przepisy administracji, gminy, policji i kto zliczy to wszystko. Przed tobą nie kłamię, nie udaję, nie robię z siebie błazna — jesteś mi sumieniem!... Otóż chcę ci poddać moje przemyślenie, żebyś je też rozważyła... Słuchaj — — Wy tu w Nietroni przetrwacie i wytrzymacie. Wuj jest mędrzec życiowy — i zebrał sobie do czynu ród żelazny. Ma przed sobą cel. Trwanie szczepu. Ja jestem sam i będę długo jeszcze sam — czekając na ciebie. W domu nic robić nie mogę, ani żyć w tej atmosferze. Nie masz pojęcia o głupocie Julci i o zarazie teorji Edmunda. Toć to żywa, chodząca i gadająca zgnilizna pesymizmu, krytycyzmu i nieróbstwa. Kłócić się, sprzeczać, wystąpić w roli gospodarza, i zabronić — nie mogę. Oni są naprawdę nieszczęśliwi wygnańcy i rozbitki, na mojej łasce i utrzymaniu. Nie mogę tego okazać — nie potrafię być chamem. Więc żyję na drodze lub w miasteczku, próżniacząc, handlując, grając w karty, pożyczając, spłacając, znowu pożyczając — tacy się teraz zwą kombinatorzy — dawniej nazywali się gorzej — i ja tę nazwę dawną pamiętam i coraz bardziej mi dokucza — — Wobec tego myślę — iść stąd precz i nie wrócić — aż mnie wezwiesz — —
Wyrzucił ze siebie to wszystko prędko, gładko — jako rzecz dobrze sobie wiadomą, i spojrzał na nią.
Przestała pracować i słuchała zapatrzona w omdlewający w skwarze sad.
— Masz jakiś konkretny plan? — spytała spokojnie.
— Mam. Wyjadę do Afryki. Do Algieru. Mam tam znajomego kolegę ze szkół, poznańczyka. Był jeńcem — ożenił się z Francuzką i tam ma posadę.
— A z Łuczą co będzie?
— Zostawię ci plenipotencję.
— Mnie.
— A komuż? Przecie Łucza nasza: twoja i moja. I przecie nie powierzę jej Nieumierszyckiemu! Tutaj nie zostanę. Nie chcę, nie mogę! Zresztą i ty nie powinnaś na to pozwolić! Jestem na pochyłości i wreszcie i ty mnie nie wydźwigniesz. — — Nie każ mi dalej w tych warunkach i wśród tych ludzi żyć. Dławię się upokorzeniem i wstydem i buntem na to, co się tu dzieje!
— Nie żądasz przecie, żebym ci w tej chwili odpowiedź dała. Muszę to ojcu powiedzieć.
— Ja powiem. Dziś wieczorem.
— Dobrze. Będziemy razem.
— Powiedz, czy w tobie niema buntu nigdy?
— O bardzo często, tylko na inne sprawy. Bunt, upokorzenie i wstyd i wstręt, ale specjalny — osobisty — kobiecy.
— Na nas!
— Nie. Na kobiety.
— A tak! Używają kobietki i w mowie i w stroju i obyczaju. Równouprawnienie, swoboda. Egalité, liberté, fraternité! Używają — zaśmiał się. — Na tem równouprawnieniu mężczyźni zrobili najlepszy interes.
— Przestań! — warknęła.
— A tobie co do tego! Ty jesteś raróg.
— To nie broni od uczucia wstydu za tamte. Chcesz stąd uciec — nieznośne ci są warunki, i bierność i próżniactwo i głupota — wierzysz, że na szerokim świecie znajdziesz ludzi czynu, i woli i rozumu. Ja nie mam gdzie uciec, bo z książek, z gazet, z teatru, z filmu policzkuje mą godność wszędzie jednaki szablon — równouprawnionej, wolnej kobiety!
— Pal ich kat! — wrócił do swej niefrasobliwości Jelec. — Chodźmy na spacer w pole, Thais.
— Na spacer! W roboczy, lipcowy dzień. Weź tam w budzie pęk rohoży i pomóż mi pomidory przywiązać. Będziesz sobie to robił w Algierze — —
Po wieczerzy — gdy się rozchodzono — Jelec odchrząknął i zbliżył się do Białozora.
— Wuju — my z Taidą — to jest — właściwie ja — chciałbym pomówić — z wujem.
Białozor spojrzał na córkę. Przez myśl mu przeszedł niepokój — trwoga. Spotkali się oczami bardzo do siebie podobni i uspokoił się.
— Ano — to chodźcie! — rzekł otwierając drzwi do swego pokoju
Równie ubogi — pusty — tylko był w nim jedyny zabytek dawnego dostatku: staroświecki mahoniowy „kantorek“ — uratowany ze spalonego domu i na ścianie parę sztuk starego oręża wokoło ryngrafu z Matką Boską. Usiadł za stołem — oni naprzeciw niego na ławce i Jelec mówić począł — coraz nabierając śmiałości. Gdy skończył, chwilę Białozor milczał, a potem zaczęło się ciężkie, śledcze badanie:
— Ile masz wekslowych długów?
— Nie wiem ściśle, — przyznał się pokornie.
— A co masz na ich pokrycie?
— Czy ja wiem! Trzy maszyny. Zeszłoroczne siano. Coś tam z dzierżawy od rybaka. Srebro! — Mówił coraz wolniej, z oczami wbitemi w deski stołu.
— Zanim się stąd wycofasz i pójdziesz w świat, to powinno być załatwione na czysto! — — Odchodzisz — nie uciekasz! Rozumiesz. Inaczej ci nie wolno.
Jelec milczał. Podniósł oczy ostrożnie na Idę. Patrzała na ojca.
— I Łuczę powinieneś komuś zdać w opiekę. Masz przyjaciela, który się tego podejmie? bo na płacenie administratorów cię nie stać.
— Ja myślę wuju, że Ida — zaczął.
— Nie. Ida się tem nie zajmie! Toby było skrępowanie ciebie — zobowiązaniami. Powinieneś być tam wolnym i niezależnym.
— Ale ja chcę być zależnym! — wyrwał się.
— Ale my nie chcemy! — rzekł twardo Białozor.
— Przecie Ida zgadza się na mój plan, i będzie na mnie czekała — zaczął desperacko.
Dziewczyna położyła mu dłoń na ramieniu:
— Możesz być pewnym mnie, ale nie bądź pewnym siebie. Jeślibyś tam chciał pozostać — ja stąd nie odejdę dla ciebie — a jeślibyś tam znalazł inną — czuj się zupełnie wolnym! — — To jest myśl ojca i moja.
— W takim razie — niech tu przepadnę i zginę. Tak jak wy chcecie — ja nie chcę.
Zerwał się i chodził po izbie wzburzony.
— Więc nie masz przyjaciela w tym gronie kolegów, towarzyszy, partnerów, rówieśników, z któremi żyjesz? — spytał Białozor.
— Żartuje wuj. Toć to takie same bankruty, próżniaki, kombinatorzy i nieroby — jak ja. Wuj drwi ze mnie! Nie mamy co więcej o tem mówić. A ty — zwrócił się do Idy — obelgę mi rzucasz w twarz. Niech i tak będzie. Nie kochasz mnie, nie wierzysz — masz za chłystka. Bardzo dobrze. Skończone! Bywajcie zdrowi.
— Co skończone? — rzekł Białozor.
Jelec zatrzymał się już w progu i opamiętał się. Właściwie to spokojne pytanie tknęło go.
— Nic nie jest skończone — ciągnął Białozor dalej. — Ani nasze pokrewieństwo rodowe, ani pokrewieństwo tutejszego wspólnego bytu i pracy od stuleci, ani uczucie wasze wzajemne, ani przyjaźń nasza. Jesteś narazie niezdolny do frontowej służby. Stargałeś nerwy — musisz nabrać sił i odporności na atak, który nas chce ze stanowiska usunąć. Dajże nam, którzy zachowaliśmy całe nerwy, sobą pokierować — — Czy uznajesz, że powinieneś interes zostawić w porządku, żeby twego nazwiska nie szarpała słusznie opinja?
— Uznaję — mruknął.
— Czy uznajesz, że byt twej ziemi powinien być oddany w dobre ręce, żebyś był o nią spokojny i nawet w razie trudnych tam i ciężkich początków miał oparcie i obronę od nędzy i rozpaczy?
— Uznaję.
— A zatem ci radzę, żebyś poprosił wuja Michała o przyjęcie plenipotencji.
— Wuj Michał nie zechce. Nie śmiem. Toć tam bieda i Nieumierszyccy! Doprawdy nie śmiem.
— Stryj się zgodzi! — rzekła Ida.
— Ty poprosisz za mnie! — spojrzał na nią ze skruchą i nieśmiałością.
— Poproszę z tobą, jutro.
— Zatem na dziś dosyć. Masz tu posłanie i nam czas spocząć przed robotą — powstał Białozor i spojrzał w okno, gdzie już bielało niebo.
Ida i Jelec pochylili się do jego ręki — i żadne nie wyrzekło słowa. Sprawa była załatwiona. Białozor klęknął do pacierza, Jelec, zaniedbujący ten obrządek, prędko zakopał się w posłanie z siana i udawał, że śpi, choć oka nie zmrużył i przed wszystkimi był już na gumnie, szukając Idy.
— Chodźmy do wuja Michała.
Zaśmiała się, spiesząc do obór.
— Źle masz w głowie. Któż z nas zmarnuje chwilę roboczą — w pierwszy dzień zwózki —
— Cóż ja będę robił cały dzień?
— Możesz ładować snopy na polu, lub w stodole. Ot, Semko już kucami wyjeżdża. Jedź z nim. Ojciec i Gabryk są już na łanie.
— A ty?
— Moja robota cały rok jednaka, z małemi zmianami. Przyniosę wam śniadanie za godzinę.
Roześmiał się i skoczył na przejeżdżający pusty furgon.
— A żywo, bo my już czekamy! — krzyczały za nim „dwa Michały“, stojąc w otwartych wrotach stodoły i prezentując bardzo foremnie błyszczące stalowe widły.
I porwał go szał letniego znoju, pośpiechu, zdrowej gimnastyki — chęci przodowania, zabezpieczenia tego chleba, pochwalenia się swą siłą i zręcznością. Odsunął Semka, zajeżdżał zgrabnie od mendla do mendla, napędzał podające snopy dziewczyny, ładował kopiaste wozy — zajeżdżał kłusem do stodoły — ciskał ciężkie więzie w zapola — na nastawione sprawnie widły „Michałów“ i parobków.
Na pusty jego furgon przysiadła Ida z koszykiem śniadania dla ojca i Gabryka, którzy narówni z czeladzią ładowali snopy w polu, i pił z rozkoszą chłodne mleko z kubka przez nią nalanego, i jadł ze smakiem świeży razowiec przez nią krajany, i śmiał się do niej oczami, sercem, całą duszą.
— Thais — będziemy tak robili w naszej Łuczy.
— Będziemy! — odpowiedziała z uśmiechem.
Nakarmiła ich wszystkich na polu, a wracając już pieszo, miedzami, zabrała jego surdut rzucony niedbale, bo się zgrzał okrutnie, a ten mały dowód troskliwości napełnił go taką radością, jakby wyznanie najczulsze.
Przed obiadem umyli się wszyscy przy studni i zasiedli do posiłku krótkiego z humorem, śmiechem i wilczym apetytem.
I znowu kipiała robota, znojna, ciężka ale jakże ochocza i kipiała do późnego wieczora, bo nazajutrz była niedziela i chmurzyło się na zachodzie.
„Michały“ namówili go do kąpieli i dopiero zupełnie wieczorem wrócili orzeźwieni, śpiewając. Po wieczerzy dzieci, bardzo senne, ulotniły się — a pana Michała wywołała Ida.
— Rozstrzyga się mój los! — rzekł Jelec do Białozora.
— Zwieźliśmy dwieście kop. Byle się nie zasłociło. Jutro trzeba na mszę, Bogu podziękować. Zboże pełne i ciężkie. Owsy już bieleją! — mruczał wpółsennie Białozor.
Za drzwiami rozległ się głos pana Michała gderliwy i ziewający. Wszedł i odrazu napadł na Jelca.
— Co ci tak pilno, że ludziom tchnąć i spać nie dajesz. Zamęczył nas obu z chłopcem — szampjon snopowy! A teraz na gawędkę wyciąga o wekslach i zaległych podatkach — —
— Wuju, proszę wybaczyć. Myśmy z Idą chcieli prosić o przyjęcie plenipotencji na Łuczę, bo ja muszę — —
— Co masz prosić. Głowa rodu wydała na mnie wyrok. U nas, Białozorów, taka wola nie podlega protestom. Capo locuta, causa finita est. Kości mnie bolą i chcę spać. I wszyscy też! Dobranoc!
— Tylko — trzymać do chrztu przyszłych członków plemienia Nieumierszyckich — nie będę.
Białozor już klęczał do pacierza, Ida się wcale nie pokazała. Jelec legł na posłaniu i zasnął kamiennym snem znoju i spokoju o przyszłość.
Gdy się nazajutrz obudził, był wielki dzień i aż dzwoniąca w uszach cisza. Zawstydzony ospalstwem, ubrał się prędko. W jadalni znalazł dzbanek mleka i chleb — zresztą żywego ducha. Zajrzał do stancji wuja i chłopców — pustka, poszedł do kuchni i znalazł Łuczychę przy garnkach. Baba pochodziła z Łuczy i znała go od dziecka.
— Niema nikogo, paniczu. Poszli do kościoła.
— Wszyscy!
— Ino stary pan — nie zduża i pacierze baje przy pszczołach.
— Pojechali wszyscy?
— Poszli — zaraz po doju. W niedzielę u nas koni brać nie wolno — na paszy są!
Poszedł do pasieki. Dziad Kajetan zapatrzony na krętaninę pszczół, siedział na kamieniu i nizał paciorki różańca.
— Dzień dobry, dziadziu. Jedźmy i my do kościoła. Zaraz maszynę przygotuję. Zaspałem szpetnie.
— A dobrze, dobrze! — ucieszył się stary. — Ja bo, widzisz, już dawno nie byłem. Zdeptane nogi. Bieda! Zaraz, kitel zmienię i jestem!
Po chwili już sunęli dobrym pędem i stary gawędził:
— Jakem się tu dobił — jak do portu, rozbitek. Zastałem trzy pnie w kłodach — a teraz całe miasto pszczół. Od trzech lat już dają po kilkaset złotych dochodu, i ja stary nie czuję się ciężarem. Zresztą ten ród — to jak pszczoły. Miód noszą i gniazda bronią. Nie mają innej złości. Łaska ich słodka!
— Oj słodka! — powtórzył Jelec, czując w sercu drżenie, jakby śpiewu.
W kościele było pełno. Przecisnął się aż do gromadki Białozorów i stanął obok Idy.
Gabryk z Michasiem służyli do mszy.
Gdy przy Suplikacjach kościół cały się rozśpiewał, Jelec też głos dołączył, a wychodząc, rzekł zcicha do Idy:
— Wiesz, zrobiłem odkrycie, że w kościele można się nie nudzić i nie gapić tylko. Anim się obejrzał, że to summa.
Uśmiechnęła się:
— Mam nadzieję, że jeszcze wiele innych rzeczy odkryjesz.
— Myślisz? A może — zdecydował zgodnie.