<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Gniazdo białozora
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Wrócił pan Michał i dzieci — trochę przybladłe, wystraszone, ale wszyscy zadowoleni.
Michaś dostał od ojca srebrny zegarek po dziadku, wydzwaniający godziny, Terka — broszkę koralową po matce — i byli wolni na całe wakacje.
Dowiedziawszy się o odjeździe swego pacjenta, pan Michał rzekł spokojnie:
— On jeszcze wróci.
A Michaś porwał kuszę i powtarzał:
— Jaki on dobry! Jaki mądry!
Dzieci przespały się, odpoczęły i na trzeci dzień rano pan Michał rzekł:
— Żegnamy was na cały tydzień!
Pójdą hulać dwa Michały
Jeden duży, drugi mały!...
Michaś spojrzał na ojca:
— Może potrzebny jestem w żniwa.
— Zrobiłeś swoje uczciwie i porządnie. Należy ci się ten tydzień hulanki.
A Ida dodała:
— Narządzone macie garnitury. Przywieźcie mi od Ohryzki żywicy i suszonych jagód.
— Może wam rój się trafi, to zbierzcie. Dam wam kobiałkę! — przypomniał dziad Kajetan.
— A uważajcie na żmije! — upominała ciotka.
Raniutko ruszyli — ubrani po chłopsku w płótno szare i łozowe chodaki.
Za pasem mieli małą siekierkę, przez ramię torbę myśliwską, ale za całą broń Michaś miał swą kuszę, a pan Michał dźwigał na ramieniu dwa wiosła. Przeszli kawał łąki, zniknęli w łozowych haszczach i doszli do zatoczki jeziora pod brzozę, ustrojoną na szczycie w kołpak jemioły. Weszli do wody i po chwili brodzenia i szukania wydobyli wić tęgą łozową, którą zaczęli obadwa ciągnąć ku brzegowi.
Po chwili ciężkiego wysiłku — ukazało się czółno, z którego co rychlej zaczęli wyczerpywać wodę i wywlekać dalej na brzeg. Gdy było względnie opróżnione, znaleźli na dnie otwór, który zatkali kołkiem. Tedy zepchnęli je znowu na wodę — obejrzeli, czy nie przecieka, wysłali spód gałęźmi i rohożą — złożyli pośrodku swe torby, Michaś stanął na przodzie, pan Michał przykucnął z wiosłem w końcu, i wypłynęli na jezioro. Słońce właśnie wschodziło w wielkiej ciszy wód osłoniętych zielenią krzewów.
— Kiedy ranne wstają zorze — zaczął pan Michał.
— Tobie ziemia, Tobie morze — stowarzyszył się chłopak.
Pędzili łódkę jednem wiosłem — obyczajem miejscowym.
Michaś nie dbał o kierunek, sterował pan Michał drobnemi ruchami, trzymając się wciąż prawego brzegu — mijając zatoczki. Odśpiewawszy wschód słońca, milczeli zajęci życiem wód.
— Piąty rok, jak ze stryjem tak zaczynamy wakacje. Taki wtedy byłem głupi i mały i trochę się bałem wielkiej wody — ozwał się Michaś.
— Zaraz będzie kres wakacyj. Może jeszcze rok, dwa — i zacznie się życie! A ono jest pan, co nie daje ni urlopu ni wakacyj —
— To nic! Ale człowiek tutaj jest swoim panem, nie maszyną, ani niewolnikiem. Mnie nie straszno. Byle nie w mieście i nie w urzędzie.
— Hej, hej! Co się to roi! Swoim panem być: to znaczy nad sobą panować. Dokaż tego, chłopcze! Będziesz cudotwórcą!
Michaś się zamyślił, a pan Michał dodał:
— Ładnym panem jest Jelec i Protasewicz i Szczuki i Nietyksza, a przecie mają wolę i ziemię, a tkwią w ciężkiej niewoli i w nędzy.
— A u nas jest też bieda, a niema niewoli. — Bo wstydu nie mają ani honoru tamci.
Powoli wodę garnąc, pan Michał zapatrzył się w chłopaka. Przed siedmiu laty, gdy przyszedł do gniazda rodzinnego po długiej niewoli i dwuletniej męczeńskiej włóczędze od Bajkału na swe Polesie, przywarł sercem do tego dzieciaka, do tej latorośli swego rodu, i pielęgnował, i krzesał, i od chwastów bronił, i w słońcu utrzymywał, jak pęd młody — na mocne drzewo. Nie mentorem był, ale się sam giął do tej młodości i był mu przyjacielem, kolegą, towarzyszem.
I zżyli się ze sobą te dwa Michały — jeden duży, drugi mały! A teraz chłopak śmignął w górę jak topola — z dziecka, — lada chwila będzie młodzieńcem. Przychodził okres najgorszy, najniebezpieczniejszy. Czy wytrwają w przyjacielstwie, czy nie straci tej duszy! Dotąd mu Michaś nigdy nie skłamał, i nic przed nim nie ukrył. A chował się w niedostatku, w pracy, patrząc na trud i walkę o byt i trwanie — ale zarazem w atmosferze zgody, jedności i duchowego spokoju.
I wpoił mu pan Michał kult dla ojca. Białozor, zajęty i pochłonięty pracą i myślami, może nawet nie zdawał sobie sprawy — jakim autorytetem był dla syna, który się na nim wzorował — jak go obserwował i naśladował.
— Stryjku, — nagle zcicha rzekł Michał, — tam się roi od kłapaków w czerotach! Możebym spróbował kuszy?
— A ile masz strzał?
— Dziesięć.
— To zaszczędź do Medweży, gdzie je będziesz mógł odnaleźć, a tu ci w wodzie i gąszczu przepadną.
— Co też Ohryzko powie na tę broń!
— Zmajstruje sobie podobną.
— On woli sidła.
— Chłopski, złodziejski proceder.
— A w Myślistwie ptaszem Cygańskiego, tyle tych sideł podają.
— Od początku świata sidła są na wszystko i na wszystkich słabych, głupich i łakomych. Sidła i sieci, i wabie, i lusterka, i cienie. Ino na przednie i górne ptaki to nie służy. Za wysoko lecą, za bystro widzą. Rozumiesz?
— Rozumiem! — Chłopak podniósł wzrok na błękit nieba.
— Uważnie tu wiosłuj — jesteśmy w ujściu Stochodu i są na dnie pale po młynie i wielka głębina.
— Pamiętam.
Czas jakiś milczeli, zajęci trudnem przejściem z jeziora do rzeki.
— Już! — rzekł Michaś. — Teraz woda sama niesie, a ja do torby zajrzę, bo z ochoty nie tknąłem śniadania.
— Nawet spoczniem na brzegu, bo gorąco. Zjemy i popróbujesz kuszy.
Skręcili między łozy — w szczelinę, i wparli czółno na ląd.
Z torby dobyli chleb i ser, ile, że to był piątek i, wyciągnięci na murawie, pojadali.
Murawa zdeptana była.
— Jakby skrzaty wodne tu hulały nocą. A wiesz, kto tu turnieje wyprawiał na „udeptanej ziemi“?
— Wiem. Bataljony. Przecie przypatrywaliśmy się takim turniejom — na naszych łąkach.
— I to już nasza. To Niewier. Poza tą wysepką wokoło topiel.
— Jeśli kiedy nasz kraj osuszą — będą łąki.
— Więcej będzie siana, niż bydła i koni. Konie zresztą staną się zbędne przy samochodach i samolotach. Ale zato rozhodują się gawrony — co gaj — to będzie „seło“. Z siana zrobią papier, łokciówkę — ale chyba nafty i benzyny nie wycisną! A może? —
Wstał, dobył z torby niewielką sieć, którą zgrabnie założył na końcu czółna.
— Może co wpadnie. Okonie ciągną do jeziora. A teraz próbuj, łuczniku, swego kunsztu... Widzisz tam wiecheć siana na brzózce, jakiś znak sianożęci, czy chłopski zabobon. Celuj!
Michaś naciągnął kuszę, aż zczerwieniał — mierzył długo — puścił strzałę — i chybił.
Spróbował pan Michał i też chybił.
Śmiejąc się — zapalali się do tej gry, nawzajem sobie doradzając i zawzięcie ćwicząc.
Popadali wreszcie, potem zlani, na trawę.
— Dosyć na pierwszy raz. Wzięliśmy odrazu cel za trudny. Trzeba zacząć od ściany w Medweży. Mamy tydzień czasu. Ruszajmy!
Płynęli teraz z prądem — nieznacznym, jak wszystkie rzeki poleskie. Pan Michał nazywał mijane uroczyska.
— Stryj lepiej ode mnie zna!
— W twoich latach też się uczyłem od Ohryzki ojca. Ten nasz kraj kocham jak duszę. Postanowiliśmy z twoim ojcem nie dzielić Nietroni — on, starszy, został — ja poszedłem na medycynę. Myślałem osiąść w Zahościu, zarabiać na życie i w przyrodzie mieć swą rozkosz i szczęście. Ano — inaczej droga poszła. Zarobek chybił, ale rozkosz i szczęście zostało — i jestem tu znowu.
— Stryj chce biedować z nami?
— Chcę, dobrze mi z wami! Popchnij dobrze, bo skręcamy w tę prość — już do Medweży... W sieci się coś rusza i trzepie. Będą okonie na kolację.
I począł wesoło gwizdać.
Niespodziewanie znaleźli się u celu, wśród olchowego lasu, podszytego masą kwitnących irysów.
Czółno oparło się o zwalony w wodę pień — początek kładki do stałego lądu. Gdzieś niedaleko rozległo się szczekanie psa i pianie koguta.
Michaś dobył z zanadrza trąbkę i zagrał na niej. Przytwierdzili czółno do kołka i wydobyli sieć. Była pełna okoni i rzucał się zuchwale spory szczupak.
— Jak się macie, panoczki! — pozdrowił ich wesoły głos.
— W gościnę do was, Ohryzko! Witajcie!
— Ja wyglądam już od Piotra. O i z gościńcem panoczki! Dajcie siatkę — poniosę. Okonie, jak kabany — to pewnie koło Zderu! A Michaś o głowę wyrósł od zimy! A to, co?
— Cicha strzelba.
— Co też ludzie nie wymyślą? A bije?
— Jak trafić, to bije!
Poszli gęsiego po kładkach, potem ścieżką wydeptaną w gąszczu — i oto stanęła przed nimi w całej okazałości strażnica leśna, siedziba leśniczego i władcy Medweży, lasów należących do Nietroni.
Była okazała, wielka chata, budynki gospodarskie, szare pnie pasieki, warzywnik, sad owocowy, stosy drew, suszące się sieci, — nawet trochę kwiatków przed domem. Pies bury ujadał zajadle na łańcuchu przy budzie, a na progu stanęła z powitaniem kobieta dorodna i uśmiechnięta — gospodyni i żona Ohryzki.
Roztasowali się prędko na prawej stronie chaty, w izbie, specjalnie przeznaczonej dla dziedziców na ich lustracje i polowania.
Ohryzko raportował na pytanie pana Michała:
— Kabany są. Locha z siedmiu prosiętami — i trzy zeszłoroczne. Stary przechodzi — czasami leży po parę tygodni w Netrze — potem idzie. Kóz zatrzęsienie. Kozłów naliczyłem siedm. Dwoje koźląt zadarł ryś. Kuna ma młode w dziupli. Borsuki też są. Troje młodych ma puhacz. Już spore.
— A on? — spytał pan Michał.
— Jest! — odparł Ohryzko z dumą.
— A ile ma?
— Dwoje.
— O, pięknie. Trzeba będzie Michasia tam zaprowadzić.
— Do czego? — spytał chłopak.
— Zobaczysz.
Ród Ohryzków od niepamiętnych czasów żył i służył w Nietroni. Któryś z dawnych Białozorów uratował Bazylego Ohryzka, unitę, z ciężkiej opresji i schował go w tych niedostępnych bagnach, gdzie go nie wytropiono i zostawiono w spokoju. Potem sfabrykowano jakieś metryki i papiery i sprawa była w urzędowym porządku.
Ród się mnożył — wyrajał się w świat, ale zawsze któryś, nieżądny karjery, zostawał w Medweży, opętany amatorstwem łowów, natury i walki z rabunkiem chłopstwa. Dawno już byli katolikami rzymskimi, bardzo gorliwymi i żenili się z dwórkami i szlachciankami.
Obecny Ohryzko Józef, był rówieśnikiem pana Michała, towarzyszem dziecinnych i młodzieńczych wypraw i przygód — raczej przyjacielem niż sługą. Latem, bezpieczny za topielami — dostawał na zimę dwóch pomocników, z którymi stróżował, wojował, bronił i karał doraźnie, bo Białozor z zasady nigdy spraw sądowych nie wytaczał, mówiąc:
— Gdy wygramy — chłop w więzieniu stanie się gorszy. Gdy przegramy — stanie się zuchwalszy.
Ohryzko też mówił „my“ i „nasze“ o Nietroni, Medweży, rybie, drzewie i zwierzynie.
Miał Ohryzko za żonę kowalównę z Łuczy i czworo dzieci. Starsze dziewczyny pomagały matce, jeden chłopak pasał bydło, młodszy, ledwie od ziemi odrósł, już chodził za ojcem i wrastał w dziedzictwo służby i leśnego bytu.
Ten, Adaś mu było, zaczął wnet szeptać z Michasiem:
— Paniczu, dudki się wylęgły w szopie pustej, na ziemi, w kącie. Jak zajrzeć, to syczą jak gadziny.
— A remizowe gniazdo masz?
— Mam — zaprowadzę. I jaja kozodoja znalazłem i wydmuchałem.
— Naści trąbkę gościńca!
Aż poczerwieniał z uciechy, i pobiegł matce się pochwalić.
Roztasowali się w izbie i poszli na drugą stronę do Ohryzkowej na podwieczorek.
A potem ułożyli plan jutrzejszych wypraw — słuchali opowiadań Ohryzki — i zmęczeni długą drogą i wiosłowaniem, poszli wcześnie spocząć na siennikach, wypchanych wonnem sianem i miętą.
Od świtu dnia następnego zaczęli całodzienne wyprawy lustracji lasu i jego mieszkańców.
Las był bardzo i po barbarzyńsku zniszczony przez Niemców i przez odbudowę Polski. Niemcy wzięli co najlepsze dęby, odbudowa — co najlepszą sośninę. Ocalały ostępy świerkowe, olchy i brzeziny. Po wyrąbanych haliznach, zagajnik się puszczał gęsto i śmigle, ale długo trzeba było czekać na dochód, długo pokutować za wojnę i rabunek.
Z młodości wspólnej wspominali o łosiach, o kolonji bobrów i Ohryzko klął:
— Chłopy wszystko wytłukli, a Niemcy dokończyli. A co jeszcze żyje i się chowa, to o tem wspomnieć nie można, bo jak się policja dowie, to do starostwa doniesie, a pan Jelec i graf zaraz polowanie sprawią — i o granicę nie będą pytać, i co ja przeciw takim wysokim „czynom“ mogę rzec. Jedyne szczęście, że te kochane topiele trochę bronią, póki woda mała. Gdzie czółnem dotrą, to biją kaczki tysiącami. Prosta rzeź — i poco? bo i połowy nie zbiorą w gąszczu i bagnie i tylko rakom korzyść.
Po powrocie do leśniczówki, spoceni i zabłoceni, rzeźwili się kąpielą, jedli i pili z rozkoszą zwierzęcą, spali jak drewna.
Michaś z Adasiem znosili osobliwości: gniazda misterne, cudaczne naroście i czeczoty, rośliny rzadkie i kwiaty, wężowe skóry i na jedynej piaszczystej górze jałowej znalezione żółwie jaja — i krzemienne okrzoski.
Michaś tłumaczył Adasiowi o mieszkaniach ludzkich na takich wydmach, lub na palach wśród jezior, Adaś opowiadał o zjawach i ogniach tańczących nad topielami, o głosach niesamowitych, o wilkach i żmijach z koronami na głowie, o mrowiskach, w których leżą kawałki bursztynu i o duchu niedźwiedzia, który czasem przesuwa się wśród świerków, i kto za nim pójdzie nieznacznie, zawsze znajdzie barć z pszczołami.
Całemi godzinami ćwiczyli się w naciąganiu i celowaniu z kuszy i wreszcie Michaś przyniósł w triumfie ubitą strzałą jaszczurkę, i Adaś postrzelonego i jeszcze żywego młodego borsuka. Było przez cały wieczór opowiadanie o tym wypadku, a pan Michał rannego opatrzył, w nadziei, że się wyliże i da się oswoić.
Tak zbiegł jak chwila tydzień „hulanki.“
— Ojciec pojutrze zaczyna żniwo! — rzekł Michaś przy wieczerzy. — Mam w polu pomagać.
— Mieliście przecie jutro po raki się wybrać. Ojciec wybaczy parę dni zwłoki.
— Ojciec wybaczy i słowa nie powie, ale ja się zwolniłem na tydzień — i miałbym wstyd, żem nie dotrzymał.
— Racja. Ruszymy po południu. Naładujcie, Józefie, do czółna tej żywicy, ryby suszonej i jagód dla panienki. My z Michasiem rano pójdziemy nad Hałocz.
— Tylko, panoczku, nie podchodźcie blisko. Nie dalej jak olchy rosną. Ja myślę, że jutro rój będzie dla starego pana. Ale to czarne, kąśliwe pszczoły. Tylko zimy się nie boją — i robotne!
Wczesnym rankiem ruszyły „dwa Michały“, kroczyli po różnych prostkach i wertepach.
— Michaś, czy ty wiesz, co znaczy „raróg“.
— Wiem, od „rara avis“, rzadki ptak.
— Więc się nie obrazisz, jak cię będą nazywać rarogiem? Bo się to może trafić.
— Niechta! I owszem. To się domyślam, że stryj mi takiego raroga pokaże.
— Tak jest i bardzo osobliwego. Orła bielika.
— A, a, a. To on tu bywa? Przelotny?
— Gniazdowy. Aquila albicilla.
Michaś podniósł głowę i spotkali się oczami. Krew zabarwiła twarz chłopca i jakimś głębokim głosem rzekł:
— To on się też nazywa białozor — jak i my.
— Jak i my! — powtórzył pan Michał. — Przedni, górny, samotny, łowny ptak. W największych lasach i najszerszych przestrzeniach bywa jedno gniazdo — latami na jednem miejscu, a niedostępnem. Nie mnożny — najwyżej parę młodych wychowa — często tylko jedno. Tu, na cały ten szmat ziemi, niema drugiego... Może za nami ze Żmujdzi przybył. Familjant. Znałem go za mej młodości, odnalazłem za powrotem. Nie zginął od chłopów, od Niemców, od bolszewików.
— Jak i my, stryju!
— Tak jest. Górny, mocny, samotny!... Stań tu — dalej topiel. Masz tu dobre szkła — patrz przez tę haliznę na te stare olszyny, z tamtej strony — dojrzysz gniazdo!
Michaś wziął do oczu lornetkę, ale ręce mu drżały — i długo szukał.
— Wielkie, ciemne. Widzę — wyszeptał wreszcie.
— Teraz poczekajmy nieruchomo. Przyniosą żer dla młodych. — Przypatrz się dobrze.
Czekali dość długo, aż się rozległ gwizd i nad kępą olszyn przeleciał ptak potężny. W locie cisnął zdobycz na gniazdo i wzbił się w błękit, że stał się punktem ciemnym.
Czekali, zapatrzeni — nie wracał.
— Dojrzał nas, przestraszył się — szepnął Michaś.
— Białozor by się przestraszył. On się nikogo nie boi. Ale teraz czerwca koniec, a młode się lęgną w marcu. Już je uczy, by sobie same radziły — toć orły są nie gawrony — honor i siłę mają i młode. Rozumiesz?
— Przecie ja też Białozor.
— Oto chodzi, rarogu!
Uśmiechnął się pan Michał i zeskoczył z kępy — kierując się na stały grunt.
— O tem gnieździe wiemy tylko my trzej i Ohryzko. Mówić nie trzeba. Za wiele teraz jest myśliwych wśród władzy. Polują wszyscy. Nie trzeba wspominać. Pokusi się który na osobliwość — bronie mają drogie i dalekonośne. Może być mord. Białozora mieć wypchanego w szafie w województwie — oj — byliby radzi! Oni tylko gawrony hodują i pasą! Orłów im nie trzeba w tym kraju.
— Ode mnie nikt się nie dowie!
Wrócili do Medweży — i zładowali się do powrotnej drogi. Czółno było pełne leśnych osobliwości i produktów — i cała rodzina Ohryzki żegnała ich na brzegu, ucząc jak najkrótszych prości i przesmyków — i oto znaleźli się znowu na cichych, leniwych wodach, wiosłując pilnie, bo się zawlekło dobrze z południa.
Mało mówili, zajęci szlakiem, a Michaś miał wrażenie, że skończył nietylko klasę szkolną — ale i okres nieodpowiedzialnego dzieciństwa. Głowę miał pełną rojeń i pomysłów, i zamiarów ciężkich i obowiązków bardzo trudnych, ale honornych i przednich.
Gdy byli niedaleko już swej zatoczki, i zmierzch z łóz wypełzał, nagle obydwa drgnęli na szum i gwizd — podnieśli głowy.
Ich ptak płynął nad wodną roztoczą — na szeroko rozwartych skrzydłach — wolno, majestatycznie.
— Panuj! Cześć ci! — rzucił mu Michaś.
Czółno skręciło pod ręką pana Michała, otarło się o brzeg, stanęło u celu.
— Jesteście! Czekam tu na was! — ozwał się serdeczny głos.
— Gabryk! — wykrzyknął Michaś.
Szczupły, wysoki młodzik, w czarnej sutannie, przytrzymał czółno i wciągnął je na ląd.
A potem uścisnął go pan Michał, porwali się w objęcia z bratem i obładowani, ruszyli ku domowi.
— Ojciec czeka na was. Chce, żebyśmy przed jutrzejszem żniwem w pole poszli — na pacierze z ziemią kochaną. Zboże piękne — widziałem z drogi od miasteczka.
— Toś dzisiaj przyjechał?
— Onegdaj. Na całe wakacje.
— A skrzypce masz?
— A jakże! A ty na łucznika się kierujesz. A co się to rusza w tym worku?
— Borsuczek! Michaś go postrzelił, a ja wyleczę i oswoję. Zimą będzie na myszy polował.
— I rój mamy dla dziada Kajetana.
— Ohryzki zdrowe?
— Naschwał. A u nas, w domu, co słychać?
— Jakto u nas! Ciszę słychać.
— Boże prawo! — rzekł pan Michał. — Teraz do letniego znoju, chłopcy... Wyhulały się dwa Michały w puszczy, a tobie, Gabryk, trzeba się w słońcu odbarwić z bladości. Będzie słoneczna uciecha i nowy chleb.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.