<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Gniazdo białozora
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Sawicki, gdy dobrnął do miasteczka, był tak wyczerpany, że przedewszystkiem wstąpił pod szyld przydrożny „traktjerni“ i zażądał wódki i jadła.
Właściciel, Żyd zeuropeizowany, podał butelkę, postawił kiełbasę i biały chleb, i zaczął badania.
Miasteczko było — jak setki na „kresach“.
Rynek — w środku kwadrat kramów, jaskrawa cerkiew, zaniedbany kościół, wokrąg domy żydowskie i rozchodzące się w cztery strony świata uliczki mieszczańskie, kończące się błotnistemi lub piaszczystemi drogami w dalekość pustego kraju. Ozdobę stanowiło bezkresne jezioro i stare lipy, otulające kościołek i plebanję.
Bokiem rynku szedł gościniec, poznaczony świeżemi kilometrowemi znakami i drogowskazami. Szlak ten, kręty w celu objazdu bagien, tworzyły piaski jałowe, marne lasy, zniszczone przez okupantów, i długie groble na mniej przepaścistych błotach, wśród których sączyły się leniwie mnogie dopływy Prypeci, Styru, Stochodu, tworząc siatkę wód, w której tylko miejscowy człowiek mógł się połapać.
Przed wojną był tu handel drzewem i zbożem, skórami, bydłem i rybą — szły tratwy z drzewem — ciężkie krypy. Po wojnie miasteczko zamarło, skurczyło się, wegetowało. Żydzi wyemigrowali w części do Ameryki i Palestyny, chłopi odbudowywali się, rozhodowywali bydło, dwory malały, borykały się z ciężarami nad siły, lub trwały w beznadziejnej ruinie i w oczekiwaniu zupełnej zagłady.
I był nad tym krajem zmierzch dawnych idei, i posępność jesieni, po której już nie oczekiwano ni wierzono w wiosnę.
Na rynku było pusto, w kramikach drzemali sprzedający. Po placu snuli się sennie ludzie, którym nie było spieszno jako typowym Poleszukom. Godło państwowe jaśniało na gminie, na posterunku, na szkole powszechnej, na poczcie, ale mowa mieszkańców i interesantów była rosyjska, rusińska lub żargon.
— Pan szanowny zdaleka? — badał „traktjernik“.
Szofer pił dużo, jadł mniej — i milczał.
Alkohol, którego był pozbawiony od paru miesięcy, krzepił go, podniecał, rozpalał.
— Może pan do gminy? Do policji — może do kierownika szkoły?
— Do kierowniczki, jeśli ładna, i do djabła — jeśli bogaty! Daj pan papierosów i cukierków.
Zapłacił i wyszedł, kierując się do posterunku. Ale wtem ujrzał przy drodze kuźnię a przed nią samochód, wkoło którego zebrała się kupka gapiów. Przystanął i Sawicki z papierosem w zębach i z miną najwyższej pogardy i szyderstwa. Elegancko ubrany pan i kowal-Żyd stali nad maszyną. Majster głową trząsł.
— Ja do tego nie doktór. Tu potrzebny do tego mechanik.
— A kat go tu znajdzie!
— Kata tymczasem jeszcze nie trzeba, ale pieniędzy. Czy pan myśli, że każdy szofer szubienicznik.
— A panu co to dolega!
— Otóż i nożyczki. Co mam słuchać urągania!?
— To pan szofer?
— Takim gruchotem jeszczem dotąd nie jeździł.
— Wygrałem w karty.
— Chyba w guziki. I chce się pan zabić?
— Nie. Dojechać do domu.
— A to daleko?
— Trzydzieści kilometrów.
Szofer rozepchnął gapiów — obejrzał maszynę, narzędzia, pomyślał, uderzył ręką po samochodzie.
— Strzyma! Za pół godziny startujem!
I wziął się do roboty.
Przyglądał mu się pilnie właściciel, pomagał, podawał narzędzia.
— Zdałby się pan na pomocnika. W każdym razie kiepski frajer pana nie okpi.
— Ba! Za tę cenę, com nato wydał — to ja powinienem każdego okpić.
— Pan pewno pośrednik jakiejś marki.
— Przeciwnie! Klient różnych marek!
— O! Zwierzyna w tej kniei. Możemy ruszać — a może pan chce się przedtem wyspowiadać?
— To może raczej zapłacić panu zgóry, na wypadek śmierci. Ile?
Sięgnął do kieszeni, w której miał banknoty, srebro i nikiel, zmieszane bezładnie.
— I ja ryzykuję życie! Równe szanse. Zapłaci mi pan, jak wygram rekord. A „nakoty“ na tej drodze są?
— Niewiele — może paręset metrów, pod samym dworem. Możemy pieszo dojść — i przyślę woły po maszynę.
— To pan tutejszy obszarnik?
— A pan co myślał po tej maszynie? Przecie nie starościńska, ani wojewódzka. Obszarnika fantazja i kieszeń.
— No, to jazda. Niech pan drogę wskazuje.
Ruszyli — minęli miasteczko. Szofer nasłuchiwał na dech maszyny, kierował wedle wskazówek.
— Chore ma płuca, serce, wątrobę i kiszki. Do luftu, — rzekł po chwili.
— Mam już dwie podobne w domu. Żeby jako podleczyć — i stopić na jedną lepszą.
— Hm — może się trafić i głupi agent, albo spryciarz, co pana na hak weźmie, jak rybę. — Co to za osada? Cyganie.
— To folwark mego wuja Białozora, zabrany na osadnictwo.
— Kokosów tu nie mają żołnierzyki.
— Od tego krzyża na prawo — na groblę. Zaraz będzie wieś Kałuhy-Styr i prom, potem przez te piaski do Prochodu — potem na lewo — przez Łuczycką wieś i jesteśmy w domu.
— A ów „nakot“?
— Między wsią i dworem, na błocie.
— I panu się chce w tych piachach i topielach mieć samochód? Samolot byłby lepszy.
— Będę miał i awionetkę zczasem.
Niefrasobliwość i dobry humor tryskały mu z twarzy młodej i przystojnej.
— Pan sam w domu?
— Oho — czworo dzieci i piąte w drodze — szwagier i siostra. Jakże, panie, jeśli żywi dojedziemy, zostanie pan u mnie i wyrychtuje te graty. Miałem szofera, co mnie uczył, ale odmówili mi go do Rydwian. Zresztą pił jak gąbka. Płaciłem sto pięćdziesiąt miesięcznie. — Ostrożnie! Do promu zjazd ostry!
Przeprawa zajęła sporo czasu, bo prom był na drugiej stronie, a przewoźnik kosił siano.
Po długiem wołaniu: — Dmytro, Dmytro! — zjawiła się baba w zastępstwie, i chłopak wyrostek, którzy z ciężkim mozołem przypchali napół zgniły pomost do brzegu.
We czworo wepchnięto samochód, i pół płynąc, pół brodząc, wydostano się na ląd.
— Pan niebardzo klnie i wyrzeka, — zaśmiał się obywatel.
— Było się w gorszych opałach na wojnie.
— To może ma pan tutaj w tym kraju osadę żołnierską?
— Nie napierałem się. Poco mi ten kram. Sam jestem z miasta rodem i włóczęga mi w zwyczaj weszła. — No, a teraz tu wcale drogi niema.
— Tu trochę brodem, wodą — ale to ledwie koła zajmie — ot tak, jak szczelina w łozach. Tu nie grząsko — bezpiecznie!
Szofer tylko głową pokręcił i całą uwagę zwrócił na tę „drogę“. Poczciwy, astmatyczny Ford wytrzymał i ten eksperyment.
Potem wjechali znowu na szlak piaszczysty i między wiejskie opłotki. Wieś wyglądała zupełnie pusta.
— Ludzie na błotach przy sianie.
— To oni chyba i sami to źrą zimą — boć tu nic nie rośnie.
— Mają bardzo żyzne „ostrowy“ wśród błot. Ale zato mają w domu sucho i żaden wylew wsi nie zajmie. A ot i dwór — moja Łucza. Trzeba przebrnąć tę trochę bagna, głupstwo.
Ale to głupstwo było właśnie „nakotem“, grobelką wysłaną wpoprzek całemi, okrągłemi pniami sośniny. Szofer zahamował samochód.
— Nie kuśmy losu! — rzekł. — Pan przyśle woły, a ja maszyny dopilnuję. I tak dokazaliśmy sztuki! Zobaczy pan, jak jutro maszynę rozbiorę! — Przeciągnął się, zapalił papierosa i rozglądał się po kraju.
Dwór, do którego poszedł właściciel, skacząc zręcznie po kłodach — leżał na drugiej piaszczystej górze, ubogo otulony sosnami — duży — obszerny, zabudowany szaremi drewnianemi budynkami. Opierał się z trzech stron o bezkresne łąki — najeżone już gotowemi stogami — na widnokręgu był las, do którego nie było śladu dojazdu.
— Różne i cudaczne są gusta ludzkie! — zamruczał Sawicki. — Ciekawość, jak tutejsi hulają, bawią się i co nazywają rozrywką.
Zdziwienie wyrażały też latarnie samochodu, jak oczy wytrzeszczone na tę dziką pustkę.
Tymczasem od wsi zbliżyło się kilkoro dzieci i gapiło się na maszynę, coraz się ośmielając.
Szofer sięgnął do kieszeni i pokazał im garść cukierków. Zrazu cofnęli się nieufnie, potem podeszli i jeden najśmielszy przynętę wziął.
— No, a gadać umiecie po ludzku?
Zaczęli się naradzać i wyszturchali naprzód jednego.
— Dzień dobry! — rzekł poprawnie. — Co panu potrzeba?
— Przynieście mi wody.
— A to jest w rowie, — wskazał.
— To wy taką pijecie?
— A cóż. Dobra, jak pić się chce.
— Skądże ty umiesz po polsku?
— Do szkoły chodzę.
— A tamci?
— Pastuchy.
— Jak się nazywa pan z tego dworu?
— Łuczański pan.
— A nauczyciel jak się nazywa?
Ruszył ramionami.
— Łuczański nauczyciel.
— A wy także wszyscy Łuczańscy.
— Ja Woszczanko Paramon, syn Keima Zajca.
— A wódka u was, we wsi, jest?
— Czemu! Można dostać! — uśmiechnął się.
— To mi przynieś butelkę.
Chłopiec wyciągnął rękę po pieniądze i cała banda zawróciła ku wsi kłusem.
Jednocześnie od dworu weszły powoli na groblę cztery woły bure, prowadzone przez dwóch ludzi, w podobnych barwą, burych siermięgach. Za nimi szedł właściciel.
Woły flegmatycznie, nie przestając żuć, popatrzały na samochód — dały się wprzęgnąć i ruszyły, stąpając ostrożnie po kłodach. Parobcy równie milcząc i powoli pykali fajki i szli bosi — jak po równym pomoście.
Sawicki się obejrzał, czy urwisy ze wsi nie wracają, potem ręką machnął i poszedł, podpierając się wyłamanym kijem. Noga dokuczała mu silnie. Gdy dobrnął do dworskiego obejścia, samochód stał już w dużym garażu przy kuźni, otoczony całem gronem ludzi. Było dwoje dzieci, niewiasta w negliżu, krępy jegomość z sumiastym wąsem, kowal w skórzanym fartuchu i „pan“.
Wszyscy oglądali nowy nabytek, któremu przyglądały się swemi latarniami dwa inne podobne graty, ciesząc się zapewne, że ten nowy kolega podzieli ich udrękę i wyręczy.
— Ach, Antosiu, Antosiu! — poco ci trzeci samochód? — biadała niewiasta.
— Ach, Julciu, Julciu! poco ci piąte dziecko! — naśladował jej powolny głos.
— Także głupie porównanie! Chodźcie dzieci! — i ruszyła ku domowi.
— Chodźmy i my. Może nam dadzą co zjeść. Ale pan na nogę upada! Wykręciła się na nakocie?
— Nie, złamana była. Leżałem sześć tygodni i niedawno uczę się chodzić.
— To może pan leżał w Nietroni? Słyszałem od wicewojewody o wypadku. To pan poznał bastjon i sanktuarjum cnoty!
— Pan Michał Białozor mnie wyleczył i miałem gościnę pańską!

— A że pan nie oszalał z nudy! Tam każde drzewo szumi: cnota skarb wieczny, cnota klejnot drogi! A dzieci przepisują po sto razy na dzień:

Idź, synu, drogą prawdy —
Prawda cię wzbogaci —
Da ci dziurawe buty,
Parę starych gaci — —

Ale Sawicki, który odszedł zbuntowany z Nietroni, poczerwieniał i ujął się:
— Może mają tylko dziurawe buty, ale mnie ani obdarli, ani wyzyskali. Jestem sam pracujący, więc nie będę pracy urągał. Koleżeństwo!
Wesoła twarz gospodarza na sekundę się zmieniła, i umilkł — ale wnet począł gwizdać.
Weszli do domu, który stał krzepko i dawno widocznie, ale miał cechę zaniedbania i opuszczenia.
— Dwór panu ocalał! — zauważył Sawicki.
— Daleko od gościńca, więc Moskale nie zdążyli spalić, bom przezornie nakot popsuł — a Niemcy nie mieli co grabić. Zresztą siedział tu major myśliwy — polowaliśmy razem! Kawalerskie było gospodarstwo —
— To pan się dopiero potem ożenił?
— Ja? Boże broń! Gdzieżby tu się więcej dzieci i kobiet zmieściło! Zamieszkała siostra z mężem. Ich majątki zostały za kordonem.
Wprowadził go do jadalni, w której jeszcze po obiedzie stół nie był sprzątnięty.
Zajrzał gospodarz do bufetu, znalazł jakieś resztki pieczeni, ser, masło — butelkę nalewki.
— Grypa! — krzyknął, otwierając dalsze drzwi.
Ukazała się dziewka z zakasanemi rękawami i rękami prosto z dzieży.
— Zrób nam jajecznicę, ino zaraz.
— Niema jajków! — odparła, cofając się.
— To daj twarogu ze śmietaną.
— Dziś masło bili. Przyniosę maślanki.
Wypili nalewki i zabrali się do resztek pieczeni.
Po chwili dziewka wróciła.
— Pani gdzieści zgubiła klucze od piwnicy. Nie można dostać maślanki! — oznajmiła i poszła do dzieży zpowrotem.
— Niema co, panie! Chodźmy do ekonomowej po ratunek. To moja piastunka! Ulituje się nad nami!
— Dziękuję panu. Nie głodnym. — Pójdę obejrzeć tamte maszyny i tę, co nas dowiozła, rozbiorę.
— To ja się trochę przedrzemię — bom dwie noce nie spał. Stary Bućko jest na gumnie — niech go pan używa, jeśli będzie trzeba pomocy.
O zmierzchu Sawicki przestał pracować, i usiadłszy na schodach ganku, przypatrywał się życiu tego dworu. W przeciwieństwie do Nietroni — tu panował zgiełk, jakby wszyscy dopieroco przybyli i błądzili wśród nowych obowiązków. Przytem krzyki i nawoływania nie ustawały, i przechodziły w kłótnie i łajania. Krzyczał ekonom Kulesza na pastuchów, kłócili się fornale z Bućkiem gumiennym, wrzeszczały baby kuchenne, ujadając się z Grypą. Kwestje były o obroki, o zagubioną krowę, o drwa, o wodę, o wiadro, o szkopki, o kartofle. Ukazywała się czasem niewiasta-pani, gderząc i narzekając — i biły się ze sobą, lub pędziły na wyścigi z psami dzieci, puszczone samopas.
Nareszcie wyszedł z domu, ziewając, sam gospodarz, ale nie zareagował swą powagą — tylko usiadł obok szofera i zapalił papierosa.
— No, i jakże te kaleki? Obejrzał pan?
— Obejrzałem. Na miesiąc roboty — i tysiąc złotych na zmianę różnych części.
— Godzi się pan na ten miesiąc, za sto pięćdziesiąt i utrzymanie?
— Dobrze. Tylko jutro muszę z Nietroni rzeczy zabrać i pożegnać się.
— Zrobione! Mam kupca na tę „Tatrę“, jak mi ją pan zrychtuje! Dam panu jutro furę na prostki do Nietroni — dużo bliżej, tylko trochę głębszemi brodami i od pojutrza zaczynamy. Za czeladnika staję do pana rozkazów.
I w ten sposób Sawicki został na Polesiu.
Gdy znalazł się wieczorem po hałaśliwej i bezładnej wieczorzy w pokoju gościnnym na facjatce, pomyślał:
— Tam klasztor — a tu gawroni gaj!
Gospodarz, odprowadzając go, rzekł:
— Ale pan jeszcze nawet nie wie, z kim się umówił. Jestem Antoni Jelec.
— A pan też nie spytał, kogo umówił. Jestem Stefan Sawicki. Oto są moje dokumenty.
— Poco mi je wertować! Widziałem pana przy kierownicy. Dobranoc.
Machnął ręką i odszedł, gwiżdżąc.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.