<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Grzechy hetmańskie
Podtytuł Obrazy z końca XVIII wieku
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1879
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Juliusz Kossak
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Wieczór był czerwcowy, pora najpiękniejsza w roku, przed skwarami letniemi, po słotach i burzach wiosennych. Swiat cały stał w zieleni, bo na polach nie złociły się zboża jeszcze, łąki niepokoszone kwitły tysiącem gwiazdek różnobarwnych, pachły młodością; dobrze było żyć, oddychać, rosnąć i o wszystkiém złem zapominać.
Wieczór był czerwcowy, cichy, spokojny, rozmarzony; słońce zachodziło, jak król, rad ze swych poddanych, z czołem pogodném; jaskółki zwijały się wysoko i słupy muszek kołowały w powietrzu wesołe.
Na Podlaskiéj równinie, wśród polanek i lasów, widać było wioseczkę i dworek. Siedziała, jak u Boga za piecem, okolona zdala borami, odgrodzona od świata niemi, skupiona około dworu swego, osłonionego wierzbami i olchami, jakby się doń przytulić chciała.
Nie pańska to była siedziba, — chatek nie wiele, cerkiewka drewniana na wzgórzu; a dwór, jakby folwark, pod słomą, ubożuchny, z gospodarskiemi szopy wkoło, płotami prostemi ogrodzony, niepokaźnie wyglądał.
Przez wioskę i pod dwór nie prowadził żaden większy gościniec; drożyna wiła się kapryśnie, wyjeżdżona kręto i ginęła gdzieś w zaroślach. Pod cerkiewką, na wzgórzu, widać było cmentarzyk wiejski. Kilka krzyżów i kilka studziennych żórawi, kilka grusz starych i sosen, górowało nad nizkiemi zabudowaniami.
Obrazek był smutny razem i pociągający wdziękiem wiejskiego spokoju, pod którego opieką, domyślać się było można, nieznacznie, bez zmian i wstrząśnień upływającego życia. Nie wtargnęło tu od wieku nic z zewnętrznego, szybko przerabiającego się w coraz nowe formy, świata. Wieki upłynęły, jak te chaty wyrosły z ziemi i przyrosły do niéj; choć je starość zjadła, odnowiły się wedle dawnéj modły do dalszego bytu.
Wnuczki miały prababek twarze. Krzyże nadgniłe, które burza poobalała, na wzór dawnych wyciosano; spróchniałe drzewa od pniów puściły latorośle nowe; ludzie téż z pokolenia w pokolenie następowali po sobie, nie mieniąc twarzy, języka, ani obyczaju.
Dwór stał, jedną stroną do gospodarskiego dziedzińca zwrócony, drugą do staroświeckiego sadu z lipami na przedzie, z gruszami w głębi, z kwaterami w pośrodku.
Nie wtargnęło tu państwo i żadna myśl płocha, coby się o piękność starała. Sad kończył się warzywnym ogrodem, a dziedziniec mieścił w sobie wodopój i szopy, pod któremi wozy stały i drzewo leżało w stosach.
Ubóstwo nie dopuszczało myśléć o pociechach dla oka, o wdzięczeniu się do ludzi.
Jednakże dokoła dworu, tak szeroko jak ganek z ławami występował, na odgrodzonéj płotkiem staranniéj plecionym grzędzie, widać było troskliwie pielęgnowane kwiaty, które prawie nizkie okna domostwa zasłaniały. Po nich tylko można się było domyślić ręki niewieściéj i istoty, co uśmiechu wiosny i woni jéj potrzebowała.
W podwórku, jak na tę porę, było dziwnie cicho, chociaż wieczorne gospodarskie zajęcia dosyć go ożywiały. Konie powracały od wodopoju, kobiety niosły mleko od krów udojone, parobcy się około zabudowań kręcili; lecz wszystko to milczało i znakami sobie zdawało się przypominać obowiązek sprawowania się bez wrzawy. Jedne gęsi, do których stróżka, zapędzająca je długim prętem, przemówić nie mogła, kończyły głośną rozmowę, na łące gdzieś rozpoczętą. Kury, jak zwykle na pogodny czas, dawno się już były spać pokładły.
We wsi téż ludzi widać było mało; cisza panowała jak we dworze.
Drzwi od ganku stały otworem, słońce zachodzące wpadało właśnie jaskrawemi promieniami na puste ławy i przez próg wciskało się do sieni. Cały dworek, oświecony niemi mocno, na tle ciemnych drzew, mimo swéj prostoty i opuszczenia, malowniczo występował. Skromne nawet kwiatki, wyglądające z za płotka, — malwy, orliki, nagietki, jaskrawo pozłacane, — nabierały wdzięku, ostro od szarawego tła ścian odskakując.
Korzystając z tego, że im tu nikt nie przeszkadzał, jaskółki spuszczały się do gniazd swoich pod strzechą bez obawy, powoli; a wróble, posiadawszy na poręczach ław i na podłodze, gospodarzyły jak w domu.
Nagle spłoszyło je otwarcie drzwi w sieni.
Na ganek, wolnym krokiem, zamyślona, wsunęła się kobieta lat średnich, któréj postać, ruch i twarz nie licowały tak z otoczeniem, iż ją tu za obcą wziąć było można.
Chociaż lata odjęły jéj już wdzięk młodości, a ona sama wcale się o to nie zdawała troszczyć, jaką ją wiek uczynił, — była jeszcze piękną, a piękność jéj niepospolita, pańska, miała cechę krwi szlachetnéj, czegoś nie pod tą strzechą zrodzonego. Rodzą się wprawdzie i w chatach ubogich te rajskie kwiaty, te istoty wybrane; ale poezya, którą je natura obleka, innego jest rodzaju.

W kobiecie téj na pierwszy rzut oka poznać było można, iż się wychowała i wzrosła w pałacach, że szczęście i dostatek wykołysały ją w młodości, a burza
Stała tak nieruchoma czas jakiś.
tu chyba zapędzić mogła. Dziś była to pani małego dworku, ubrana ubogo, zaniedbana, obojętna, smutna, zbolała.

Ubóstwo tylko nie mogło jéj odebrać tego, co natura dała w powiciu, jako talizman, czy brzemię: posągowéj postaci, twarzy o rysach nieposzlakowanéj czystości, wejrzenia czarnych oczu, wyrazistego i płomienistego dziś jeszcze, marmurowéj skroni, królewskiego chodu i ruchu. Ręce, które trzymała założone na piersiach, choć zaniedbane, były cudownych kształtów; włos nieporządnie zwinięty na głowie, gdzieniegdzie się już srebrzący białemi pasmami, bujnemi sploty zdawał się głowę uginać.
Suknię miała ciemną z prostego kartunu, dostatnią i jakby zakonna zrobioną; chustkę na szyi białą, a w palcach ściśnięty, zmięty biały płatek, którym tylko co zaczerwienione od łez otarła oczy.
Śliczne jeszcze usta jéj w téj chwili zaduma, ból, zacisnęły i ściągnęły, nadając obliczu wyraz surowy. Czoło przecięte było fałdami.
Wystąpiła powoli na przód ganku, wlepiła wejrzenie gdzieś w dal na lasy, na drogę... patrzała i nie widziała jeszcze; słuchała, nie mogąc pochwycić żadnego dźwięku. Z twarzy widać było, że myśl cała i ducha siła w głąb’ jéj się zwinęła i tam pożerała się sama; tam wiły się obrazy i szumiały głosy, głuszące wszystkie inne. Zmysły zdrętwiałe były.
Ciężyło coś na niéj brzemieniem ogromném, tak, że zaledwie poruszać się mogła. Ból często się staje kamieniem na piersi, ołowiem na czaszcze.
Stała tak nieruchoma czas jakiś, póki ją zewnętrzne wrażenie, niepochwycone dla innych, do życia nie przywróciło. Drgnęła, oglądając się. Nieczułość zmieniła się nagle w drażliwość nadzwyczajną, jak ona.
Widać było ze zwrócenia głowy w stronę wioski, jak gdyby się tam czemuś przysłuchiwała.
Lecz ze wsi milczącéj, ledwie, ledwie, gwar stworzeń, do szop powracających, dochodził, skrzypienie studzien i klekotanie bocianów.
Ucho pospolitego człowieka nie byłoby nic rozeznało w tym szumie; lecz kobieta była teraz w stanie ducha, który dawał jasnowidzenie.
Jak, przed chwilą jeszcze, huk dział-by jéj nie obudził może; teraz słyszała więcéj niż ludzie, widziała niepostrzeżone. Z natężoną uwagą chwytała szmery jakieś, a twarz ożywiła się nieco.
Na piaszczystym gościńcu w dali gdzieś turkotało coś może, czego oprócz niéj nikt nie słyszał.
Turkot ten jednak stawał się coraz wyraźniejszym — oddychała lżéj trochę.
Była prawie pewną, że się zbliża to, czego oczekiwała. Potrzeba było jednak dosyć długiego czasu, nim mogła sprawdzić pierwsze wrażenie; naostatek, przed wielkiemi wrotami dziedzińca, pokazała się kolaska dosyć wytworna, dwoma końmi rosłemi, w chomątach bardzo ozdobnych, ciągniona.
Na koźle siedział woźnica w barwie pańskiéj, wygalonowany, a w pośrodku maleńka figurka, w kapelusiku trójgraniastym i francuzkim stroju ośmnastego wieku, z laską w ręku, w płaszczyku piaskowym na ramionach.
Przybywający, człek nie młody, ale żywy i żwawy, miał nietylko strój cudzoziemski, ale twarz okrągłą, brunatną, z oczkami czarnemi, pucołowatą, babiastą, wygoloną, która cechowała człowieka obcéj jakiéjś krwi i pochodzenia.
W chwili, gdy paradny woźnica chciał zamaszysto z pańskim swym ekwipażem przed ubogi dworek zajechać, maleńki człeczek uderzył go po ramieniu, dając mu znak, aby się u wrót zatrzymał. Wykonał to wspaniały wygalonowany pan, mocno się krzywiąc i ukazując, jak mu się to niewłaściwém zdawało. Rozkaz był nie do smaku, bo woźnica nie nawykły do ukrywania się pod płotem.
Z ganku oczekująca kobieta majestatycznym krokiem poczęła iść naprzeciw gościa; przyśpieszyła chód potém, ale mały Francuzik, wyskoczywszy z karyolki, uprzedził ją, podbiegając, i kapelusz podniósłszy, witał uśmiechnięty. Pomimo, że był i nie młody, i nie piękny, a strój mu nie dodawał wdzięku, przybyły miał rozumną, dowcipną a razem dobroduszną fizyognomią, która na widok smutnéj pani, przybrała wyraz pełny poszanowania i sympatyi.
Nim się miała czas odezwać do niego, gość żwawo rękę jéj pochwycił i z rewerencyą do ust przycisnął. Podniósł potém ku niéj pytające oczy, a wejrzenie to zrozumiawszy, kobieta wzdychając, odpowiedziała mu po francuzku:
— A! nie lepiéj! nie lepiéj, kochany doktorze!
— Cóż mu jest? — spytał z pośpiechem przybyły — jak? zmieniło się co?
— Sam zobaczysz, konsyliarzu, — smutnie dokończyła kobieta — gorączka go nie opuszcza, niespokojny ciągle, sił mu brak...
— A przytomność? — badał troskliwie doktor.
— Są chwile, w których zdaje się marzyć i coś mówić od rzeczy, lecz gdy się odezwę do niego, odzyskuje przytomność.
Rozmawiając tak, posuwali się ku dworkowi; lekarz pozostał trochę w tyle, a kobieta poprowadziła go z sobą przez ganek do sieni, otworzyła potém drzwi ostrożnie do małego przedpokoju, a z niego do większéj izby sypialnéj.
Tu, choć jasno było na dworze, panował mrok wieczorny, bo zieloną firanką przysłonięte było okno.
Pokój, w którego jednym kącie stało łóżko zaledwie widzialne, parawanikiem osłonięte, miał nie wiele sprzętów, i takich, jakie zwykły były naówczas po ubogich dworkach szlacheckich się znajdować. Stół zarzucony papierami, na którym teraz i flaszki z lekarstwami się mieściły, kilka krzeseł, kufer, szafa, na ścianach strzelby i torby myśliwskie, w kącie karby gospodarskie i beczułka, w któréj octu się było można domyślać, — izbie nadawały bardzo pospolitą powierzchowność, niczém się szczególném nie odznaczającą.
Otwierające się drzwi, szelest sukni i chód, chociaż na palcach idącego doktora, leżącego na łóżku przebudzić musiały. Ciężkie odetchnienie dało się słyszéć od kąta i głos słaby:
— A! to ty dobra moja Beasiu! daj mi się napić czego! pragnienie pali!
Kobieta z wielką troskliwością pośpieszyła do łóżka, pochyliła się nad niém i szepnęła:
— Doktor Clement przyjechał.
Chory westchnął, prawie niedosłyszanym głosem odpowiadając:
— Co mi on już pomoże.
Tuż stojący Francuz przysunął się, witając chorego złamanym polskim językiem.
— Jakże tam Łowczycowi? lepiéj? — Teraz dopiéro, gdy oczy do mroku nawykały powoli, doktor Clement mógł coś dojrzéć. Na łóżku, z głową podniesioną starannie poduszkami, leżał mężczyzna nie stary jeszcze, nie młody już, ogromnego wzrostu, atletycznéj budowy, lecz wychudły i zmizerowany straszliwie. Twarz i część odsłoniętych piersi, szyja i ręce, były kośćmi tylko, pomarszczoną, zżółkłą skórą okrytemi. Żyły z pod niéj występowały wzdęte, jak sznury, oplatając ten kościotrup żywy. Wychudłe policzki okrywała ciemna, nawpół posiwiała, niegolona już dawno broda, od któréj wielki, sumiasty wąs szlachecki odstawał. Dół twarzy krył ten zarost szczecinowaty, a u góry — oczy nadzwyczaj bystro patrzące, niespokojne, wypukło z pod czaszki błyskały ogniem, jeśli nie życia, to gorączki. Piękne czoło zwiększała wyłysiała już dobrze głowa, do któréj rzadki włos przylegał.
Zmienione chorobą oblicze zachowało z dawnego charakteru wyraz męztwa, energii i stoicyzmu, który nad cierpieniem brał górę. Pierś podnosiła się ciężko, pracując na każde tchnienie; ręce niespokojne chwytały posłanie i konwulsyjnie to je garnęły, to odpychały.
Schylony nad chorym doktor, ująwszy jednę rękę, badał oddech i fizyognomią, nie dając po sobie poznać wrażenia, jakie na nim dostrzeżone czyniły symptomata. Kobieta, starająca się z twarzy doktora domyślić stanu chorego, prędzéj-by z jéj wyrazu mogła uspokojenie zaczerpnąć, niż odgadnąć, że wszelką stracił nadzieję.
Tak było w istocie, ale doktor Clement miał długoletnią praktykę i panowanie nad sobą. Lekarz nadworny wielkiego i rozpieszczonego pana, umiał zawsze pocieszać, choć sam zwątpił o pacyencie. Puścił zwolna rękę chorego i odezwał się tylko głosem spokojnym, że gorączka większą nie była.
Chory czarnemi oczyma swemi wpatrywał się w niego, jakby mu niemi chciał coś powiedziéć; z drugiéj strony badała go kobieta. Doktor unikał wejrzenia obojga, widocznie chcąc znaléźć jakiś sposób odwrócenia uwagi od siebie.
Zażądał wody nie zbyt zimnéj, aby choremu zrobić limonadę, do któréj potrzebne dwie cytryny wyjął z kieszeni.
Sama pani wysunęła się, aby przynieść co potrzeba, a chory ruchem ręki żywym przyzwał do siebie doktora:
— Nic nie mów przed moją żoną — rzekł tajemniczo — po co się ma wcześnie martwić i trwożyć. Będzie i tak dosyć miała biedy potém. Już ja wiem, ty mi nic limonadką nie pomożesz, ani żadne leki! Bóg chyba by jeden — ale wola Jego święta. Fiat voluntas tua! — dodał słabnącym głosem.
— Łowczyc bo — odparł doktor — masz niepotrzebne imaginacye. Niéma jeszcze nic! niéma nic!
— Co ty mi mówisz! ale! — rzekł chory poruszając się — ja to lepiéj czuję niż ty, mój poczciwy kochany konsyliarzu! Darmo! już ze mnie nic nie będzie; dojrzałem do trumny.
— Nie trzeba sobie głowy nabijać takiemi myślami! — szepnął doktor — po co to?!
— Myślisz, że ja się trwożę? — odrzekł Łowczyc — wcale nie! kobieciska mi żal, o nią się troszczę; jak palec sama na świecie; syn wprawdzie dorosły, ale niedoświadczony... jak ona sobie rady da! Mój Boże!
Westchnął ciężko.
— Sobie, jak sobie; ale Todzio teraz najwięcéj potrzebuje opieki... pod wąsem...
Usłyszawszy otwierające się drzwi i szelest sukni, nie dokończył chory, zmienił ton i dodał:
— Ja-bym się wolał kwasu ogórkowego napić, niż téj waszéj limonady.
Doktor Clement ruszył ramionami, i mimowolnie się rozśmiał.
— Nie byłby szlachcic polski! — zamruczał, idąc do szklanki, w któréj miał napój przygotować dla chorego.
W czasie gdy lekarz odchodził, kobieta przysunęła się do łóżka, poprawiła opadłe poduszki i zlekka uniosłszy głowę chorego, położyła ją wygodniéj. Łza zakręciła się w oczach Łowczyca, chwycił białą jéj rękę i namiętnie ją do ust przycisnął.
Kobiecie się téż łzy w oczach kręciły; nie chcąc ich pokazać, odeszła do okna. Dr. Clement, przyprawiwszy i skosztowawszy, niósł limonadę i podał ją choremu, któremu, że ręce drżały, sam do ust szklankę nachylił, nie dając jéj pić raptownie.
— Niech sobie teraz Łowczyc spocznie; — odezwał się — ja pani o kawę poproszę, a potém zobaczymy, czy na noc jeszcze jakie lekarstwo wypadnie przyrządzić.
Chory w istocie, jakby już tym małym wysiłkiem był znużony, oczy zamykał, a usta mu się jakby od połkniętego płaczu ścisnęły. Łowczycowa, od okna odstąpiwszy, wyprowadziła zadumanego doktora naprzeciw do bawialni.
Pokój ten nizki, dosyć obszerny, z oknami od dziedzińca, wyglądał dziwacznie: zaniedbany był, zastawiony sprzętem prostym i zużytym; wśród niego gdzie niegdzie, jakby resztki lepszéj przeszłości, stały w mroku i po kątach wytworne meble, drogie cacka pyłem okryte. Jak widok Łowczycowéj obok jéj męża rodził myśl sprzężenia dwóch istot, do różnych sfer należących, a losem jakimś związanych z sobą, tak i pokój ten miał dwie, nie godzące się z sobą, fizyognomie: jednę prostą, ubogą, szlachecką; drugą — z resztek pańskich i obłamków zbytkownych sklejoną. Ta druga, jakby się siebie wstydziła i kryć chciała, nie występowała wyraźnie, — była tu w gościnie, zdawała się osłonioną i zapomnianą. Trochę porcelany saskiéj, szafeczka z bronzami złoconemi, szpinecik ozdobny niegdyś, dziś z nogą zwichniętą, zasunięte były tak, iż ich za stołkami niezgrabnemi i stołami bejcowanemi prawie dojrzéć nie było można.
Łowczycowa, prędko rzuciwszy słowo jakieś słudze, która się w drugich drzwiach ukazała, zwróciła się oczyma, które we łzach pływały, wpatrując się pilnie w doktora. Zmięszał się nieco stary. Dotrzymywał z razu, nadając twarzy wyraz obojętny; potém oczy spuścił, i poprawując peruczkę na głowie, po pokoju przechadzać się zaczął.
— Mów mi prawdę! — odezwała się Beata głosem, w którym łkanie czuć było. — Ja czuję, że jest coraz gorzéj; umiem cierpiéć, na wszystko jestem przygotowana; lecz — chcę wiedziéć, co mnie czeka, bo sama o przyszłości myśléć muszę...
Spuścił oczy bardziéj jeszcze doktor, pochylił na piersi głowę — milczał. Mówili z sobą znowu po francuzku, a Łowczycowa wyrażała się tym językiem z łatwością i elegancyą, jakby nim od dzieciństwa mówić była nawykłą.
— Wierz mi pani — odezwał się po namyśle doktor Clement, — że my biedni lekarze częstokroć nie więcéj wiemy o śmierci i życiu nad tych, co się nie uczyli medycyny. Widziałem sto przykładów, w których skazani przez fakultet wychodzili cało. Natura ma cudowne środki, których my siły ani znamy, ani się domyślamy. Do ostatniéj chwili lekarz ma nadzieję — i ja ją mam!!
— Pocieszasz mnie — rzekła z rezygnacyą Beata — ale z mowy twéj, dobry mój przyjacielu, łatwo się domyślić, że nadzieja twa chyba w cudzie łaski Bożéj, a któż na cud Opatrzności zasłużył?
Zwróciła się, ocierając oczy.
— Czekam na syna; — rzekła cicho — wczoraj jeszcze powinien był przyjechać. Nie ma go! List dawno wysłałam pocztą...
— Pocztą! pocztą! — przerwał doktor — czemużeś go pani mnie nie przysłała? uprosiłbym był Beka; wyprawiłby go z kresami hetmańskiemi do Warszawy; doszedłby prędzéj!
Beata zarumieniła się mocno i odparła żywo:
— Wiecie, że nie mogę użyć tego pośrednictwa.
Clement głową poruszył.
— Pani-byś go nie użyła, ale ja; niktby nie potrzebował wiedziéć, przez kogo list wysłany...
— Tak, ale wiedzianoby do kogo! — zawołała Łowczycowa — to dosyć. Dziękuję ci, kochany doktorze; nie mam i nie mogę miéć żadnych stosunków z dworem pana hetmana.
Jeszcze coś chciał powiedziéć doktor, lecz, zobaczywszy twarz nagle zasępioną Łowczycowéj, wstrzymał się i zakończył tylko:
— Pani jesteś... upartą.
Służąca, która wniosła kawę, przerwała w sam czas, widocznie dla obojga nieprzyjemne, tłómaczenie.
W podaniu tego napoju widać było dwoistość tego domu, jak wszędzie. Przyrząd do kawy składał się z tacki bardzo wytartéj, z imbryczka i garnuszka prostego; a cienka serweta i kosztowna filiżanka saska odbijały od nich dziwnie. Na słudze, kobiecie niemłodéj, przyodzianéj wieśniaczym krojem, widać było niezamożność domu i wyrzeczenie się wszelkiego starania, aby to ukryć przed oczyma ludzkiemi. Sługa przyszła boso, z zakasanemi rękawami i fartuchem niezbyt świeżym, który naprowadzał na myśl, że niedawno od krów i chlewów powrócić musiała.
Clement, nie czekając aby mu nalano, sam począł około kawy gospodarować, usiłując przybrać weselszą fizyognomią.
— Nie wiem już prawdziwie, jak wam mam dziękować — smutnie poczęła, przysiadając się, gospodyni, i opierając na stole. — Rozumiem, jak wam trudno na chwilę się oddalić z Białegostoku, bo tam zawsze ktoś chory, wyście tam potrzebni. Spodziewam się, że nie powiecie, iż byliście u mnie, nie przyznacie się do téj zbrodni... O to was bardzo proszę, stary mój przyjacielu, — dodała, rękę mu podając, głosem drżącym. — Nie chcę aby tam nawet imię moje wymówione było; aby wiedziano, co się ze mną dzieje!
— Bądź pani spokojną — odpowiedział Clement prędko — ztąd do Choroszczy blizko, a ja tam mam chorego burgrabiego, którego Hetmanowa bardzo lubi. Wizyta moja idzie na karb jego!
Czas jakiś trwało przykre milczenie; doktor spoglądał na gospodynią, ta wzrok osłupiały wlepiła w ścianę. W oczach się jéj ciągle łzy kręciły. Kilka razy usta zdawały się chciéć otworzyć, a nie śmiała odezwać się z tém, co miała na sercu.
— Bardzo-bym pragnęła — szepnęła w końcu, oczy na stół spuszczając — ażeby Todzio pośpieszył i mógł zastać go jeszcze... Życzy sobie widziéć go... ja... mnie...
Wzrok załzawiony nagle wlepiła w doktora: — Powiedz mi, gdyby dziś nie przybył jeszcze??
Clement zakłopotał się i poruszył niecierpliwie. — Ale — rzekł, zapijając kawą — co za myśl! tak znowu groźnego nic niéma.
— Todzio powinien być lada chwila — dodała, zwróciwszy się ku oknu. — Znam jego serce; kocha tego dobrego ojca najczuléj, najgoręcéj. Byle list odebrał! Lecz czy mu go oddadzą w porę? czy go znajdą?
— Wszakże był u Pijarów? — spytał Clement.
— Nie wiem; nauki skończył — rzekła Łowczycowa. — Księża go przytrzymywali; ks. Konarski znajdował, że im w zakonie mógł być użytecznym; ale chłopiec do czarnéj sukni nie ma powołania. Chciał się gdzieś umieścić przy pańskim dworze... Nie pisał mi, gdzie i u kogo.
Bez protekcyi, sam jeden, wątpię aby mógł gdzie być przyjęty.
— Jeżeli go u Pijarów nie znajdą — dodał pocieszając doktor — toć oni będą wiedzieli i wskażą, gdzie się znajduje. List dojść powinien, ale — gdyby był szedł przez moje ręce, ręczę, że wcześniéj zostałby oddany.
Kobieta zamyśliła się, nie odpowiadając. Dr. Clement spojrzał na zegarek i z miejsca się ruszył.
— Pójdziemy jeszcze do chorego naszego; — rzekł — dam mu proszki; na wszelki wypadek, przyniosłem je z sobą, ażeby po nie do Białegostoku nie było trzeba posyłać.
To mówiąc, Clement sięgnął do bocznéj kieszeni i dobył z niéj zawinięty paczek mały, od którego silna woń piżma rozeszła się po pokoju.
Na palcach powrócili do chorego. We drzwiach już usłyszeli ciężki oddech, jakby uśpionego, lecz wnet odezwało się westchnienie, kaszel i głos niespokojny.
— Todzia niéma! Mój Boże! jakbym go rad jeszcze zobaczyć!
Zamiast odpowiedzi, Clement ujął rękę chorego i zatrzymał ją dosyć długo.
— Damy łowczycowi proszek — odezwał się — który pomódz powinien.
— Ja go już czuję! — odparł chory — lecz... konieczne to?
Żona, wyprzedzając doktora, zawołała błagająco:
— Konieczne, gdy Clement radzi, a ja proszę!
Chory oczy przymknął, zmilczał trochę i szepnął posłusznie:
— Chyba dla tego, abym Todzia doczekał!...
Pierwszy proszek zaraz sam lekarz pomógł wziąść choremu i, ścisnąwszy rękę jego, pożegnał, obiecując przybyć nazajutrz.
Łowczyc, mający oczy zamknięte, podniósł powieki i spojrzał na doktora, jakby badał, czy go nie próżną tego jutra łudzi nadzieją. Clement powtórzył dobitnie:
— Do widzenia, jutro! Proszę mi spać spokojnie, a o niczém nie myśléć, coby zbytnio poruszało. Mam nadzieję, że proszki moje dobrze poskutkują.
Chory zamknął oczy, mrucząc coś niewyraźnie.
Sama pani wyszła, wyprowadzając lekarza aż do karyolki, przy któréj paradny woźnica, stojąc, właśnie się jakimś orzeźwiał napojem. Bosy chłopak, w pokornéj postawie, trzymał przed nim flaszkę zieloną.
Rzuciwszy jeszcze słowo pociechy stojącéj przy nim Łowczycowéj, Clement nałożył prędko płaszczyk, karyolka zawróciła do bramy, a po chwili znikła z oczu gospodyni, która, zapomniawszy się, stała w miejscu nieporuszona.
Słońce już było zaszło.
Spojrzała na drogę, ku lasowi wiodącą, którą syn miał przyjechać; — nic na niéj widać, nic ztamtąd słychać nie było.
Cisza nocy zapadała na okolicę; zdala tylko turkotała karyolka doktora i psy wiejskie, zaniepokojone nią, naszczekiwały. Ze spuszczoną głową, powoli dowlokła się Beata do ganku, upadła na ławę, oparła o słup i pozostała tak długo, znużona a nieprzytomna.
Oczy się jéj kleiły, lecz niepokój ducha usnąć nie dawał; zaledwie zdrzémnąwszy się, zrywała jak przerażona.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.