<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Grzechy hetmańskie
Podtytuł Obrazy z końca XVIII wieku
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1879
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Juliusz Kossak
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
∗             ∗

Noc przeszła dosyć dla chorego spokojnie, choć parę razy budził się, nasłuchiwał, szeptał coś, jakby się modlił lub prosił. Żona, która, nie kładnąc się, w krześle przy nim czuwała, za każdém poruszeniem jego przychodziła, i kładnąc dłoń na czole, dotknięciem tém uspokajała go. — Usypiał.
Przez szpary okiennicy wciskał się już brzask dnia nadchodzącego, gdy ucho niemogącéj usnąć Beaty pochwyciło jakiś szmer, od wrót dolatujący. W mgnieniu oka zerwała się pocichu, biegnąc do drzwi. Otwarła je z ostrożnością, aby skrzypnięcie nie przebudziło śpiącego, i znalazła się w ganku, gdy od wrót pieszo przybywał właśnie mężczyzna słusznego wzrostu, płaszczem osłonięty. Słaby okrzyk wyrwał się z jéj piersi, pochwyciła go za szyję gwałtownie i wybuchła tłumionym napróżno płaczem.
Przybyły chwytał ją za ręce i całował.
— Todzio mój! Todzio! — powtarzała, zanosząc się od płaczu. — Mój Boże! myślałam, że się już ciebie nie doczekamy!
— Matuniu kochana! — świeżym, młodym głosem odparł przybyły — śpieszyłem dniem i nocą!
Chłopak, gdy płaszcz z siebie zrzucił, pokazał się oczom matki w całym blasku, jakim go młodość okryła, gdyby w królewskim majestacie. Piękniejszego młodzieńca trudno wymarzyć było; serce macierzyńskie mogło się uradować jego widokiem. Nietylko bowiem śliczny był postacią i twarzą, ale z oczu, czoła, wyrazu ust, ruchu każdego, błyskała siła męzka, pojęcie bystre, rozum, energia, coś szlachetnego i niepospolitego. I on, jak matka, pod tą strzechą ubogą zdawał się gościem i wygnańcem, do innych stworzonym losów, napiętnowanym cechą wybranych. Brakło mu tylko arystokratycznéj owych czasów płochości i lekkomyślności, a natomiast miał powagę rozmarzonych istot, co pragną stanąć, choćby bojem i cierpieniem, wyżéj nad pospolite tłumy.
Skromne bardzo podróżne ubranie, niemal ubogie, nie tylko go nie szpeciło i nie ujmowało mu, lecz podnosiło jeszcze wdzięk całéj postaci i twarzy. Był to żywy, odmłodzony obraz pięknéj matki, męzkim duchem i energią spotęgowany do ideału. Rysem wybitnym, który charakter odrębny nadawał rycerskiemu młodzieńcowi, była energią uśmierzająca łagodność i panowanie nad sobą. Karność zakonu, w którym odebrał wychowanie, czyniła go skromnym i cierpliwym, mimo sił, jakie czuł w sobie.
Wszystko to malowało się w twarzy, męzkiéj razem i dobrocią nacechowanéj, w oczach patrzących śmiało a łagodnie, w ustach surową wstrzemięźliwością słowa ściągniętych...
Matka wpatrzyła się weń z wyrazem niewypowiedzianéj czułości, śledząc, jakie na twarzy jego zetknięcie się z ludźmi obcymi mogło pozostawić ślady. Macierzyńskiéj miłości okiem byłaby je odczytać umiała, odgadła. Lecz na marmurowym młodzieńcu świat, wśród którego się obracał, żadnéj nie potrafił wyryć skazy — odbijało się od niego wszystko, pozostał jakim był.
Matka uścisnęła go raz jeszcze. Chłopak milczał, nie śmiejąc pytać o ojca; ona może boleśnéj wiadomości oznajmić nie chciała. Osłabiona wrażeniem, upadła na ławce w ganku.
Tymczasem w podwórku przybycie panicza poruszyło wszystkich, ludzie się zbiegali z zakątków i zaglądali pod ganek. Długo Łowczycowa siedziała z głową na dłoni, chcąc siły odzyskać. — Todzio stał przed nią.
— Ojciec źle się ma — wyrzekła nareszcie — tak źle, że ja ciebie musiałam powołać, abyś go mógł zobaczyć, abyś ty go sobą pocieszył, on ciebie — pobłogosławił.
— Ale z czegoż to pogorszenie? — zapytał chłopak niespokojnie.
— A! dawno się to przygotowywało — poczęła, wzdychając, Beata. — Ty wiesz, jak zdrów był i silny, ale téż zdrowiem, siłą, sobą szafował. Chcąc mnie ulżyć, chcąc tobie być pomocą, pracował nad miarę, trudził się nielitościwie, dnia ni nocy nie miał spoczynku.
Żelaznego człowieka zmogłaby taka troska i trud taki. Prosiłam go napróżno, nie słuchał mnie, ni kogo. Wszystko chciał robić sam; wszędzie być, dopilnować każdéj rzeczy, a gdy cudzych rąk nie stawało, on swoich nie szczędził.
Zgrzany, zmęczony napił się gdzieś wody, zaziębił — zachorzał, począł kaszlać, a leczyć się nie chciał. Nie pozwolił sprowadzić doktora. Dopiéro, gdym już widziała straszny postęp choroby, musiałam użyć fortelu, aby Clement’a ściągnąć i skłonić go do posłuszeństwa.
Głos kobiéty słabnąć zaczynał.
— Zobaczysz go — dodała — Clement robi nadzieję; ja rozpaczam. Zmienił się strasznie, osłabł, trawi go gorączka.
Spuściła głowę i płacz daléj mówić jéj nie dał.
Dzień się robił jasny; w dziedzińcu, pomimo nakazu, ranne gospodarstwo przerwało ciszę; Łowczycowa poszła zajrzéć, czy to chorego nie obudziło. Syn cicho postępował za nią. Zaledwie próg przeszła, gdy od łóżka głos się odezwał słaby, śpieszny, niewyraźny, bełkotanie niecierpliwe.
— Todzio jest! przyjechał... wiem...
— Tak, — podchodząc zwolna, potwierdziła kobieta — ale zkądże wiesz?
— Czułem go! przybył przed chwilą!
Poruszył się na łóżku chory, wyciągając ręce, jakby przybyłego wzywał ku sobie. Todzio pośpieszył, i przykląkłszy, wychudłe jego całował dłonie; a chory głowę syna do piersi swych przyciskał.
Z tyłu stojąca matka płakała rzewnie, łzy i łkanie starając się tamować.
Jakiś czas milczenie było. Łowczyc odetchnął, jakby mu wielki ciężar spadł z serca. Zdawało się, że przyjazd syna nową jakąś przejął go siłą: poruszał się o swéj mocy, choć z wysiłkiem, usta się uśmiechały, twarz wypogodziła.
— Niech-że on spocznie — odezwał się do żony — nakarmcież go; naciesz się nim; a potém niech przyjdzie do mnie... Wiele, wiele mamy do mówienia...
Proszki te mocy mi dodają... proszę, jeżeli są, o jeden jeszcze. —
Wszystko to niezwykle silnym i pewnym głosem wypowiedział chory; a żona, trochę tém pocieszona, pośpieszyła przynieść lekarstwo.
— Teraz — rzekł chory, wziąwszy je — zmówię ranne modlitwy, Bogu podziękuję, że mi go dał doczekać... Idź Todziu z matką, odpocznij.
Pocałowawszy w rękę ojca, odszedł chłopak zasmucony i przerażony, gdyż po długiém niewidzeniu, jego bardziéj, niż tych, co patrzali na stopniowe wyniszczenie tego silnego niegdyś olbrzyma, uderzyć mogła zmiana i złamanie człowieka, który się niedawno zdawał niepokonanym...
Zaledwie sam-na-sam znaleźli się z matką naprzeciwko, gdy Teodor, łamiąc ręce, zawołał:
— Ale cóż mówi Clement? nie możeż nic poradzić na to?
— Zobaczysz go sam; — odpowiedziała matka — nie mogę mu nic zarzucić: był troskliwym, okazał się dla nas przyjacielem, nie lekarzem; robił, co tylko mógł; ale chorobę powstrzymać nie było w mocy ludzkiéj.
Smutny był ten powrót do domu dziecka ukochanego; oboje z matką siedzieli, w smutku pogrążeni. Teodor o sobie zapomniał i ledwie umiał na zadawane odpowiadać pytania.
Nie śmiał przestraszać matki, a widok ojca raził go jak piorunem, wszelką odejmując nadzieję. Przyszłość po-za tą trumną rościełała się czarna, groźna, niezgłębiona...
Nie szło mu wcale o siebie; czuł się dosyć silnym, aby przeciwnym losom stawić czoło; trwogę miał o matkę, którą ten opiekun pozostawiłby sierotą.
Ubóztwo nie dozwalało na przyszłość roić o niczém inném, jak o twardéj walce, o nieznoszonéj żałobie. Ten, którego miało im zabraknąć, był duszą i ręką domu, był w nim wszystkiém...
Około południa, Łowczyc, u którego żona i syn po kolei kilka razy siadali na straży, to razem, to pojedyńczo, gdy na Todzia przyszło pozostać przy nim samemu — upewniwszy się, że żony nie było, zwrócił się z pośpiechem do syna.
— Chciałem się ciebie doczekać koniecznie — począł zwolna, oszczędzając głosu i oddechu. — Znam twe serce, rachuję na nie, ale przemówić do niego trzeba mi było. Źle jest ze mną! a tak, nie łudzę się — wola Boża! Wyspowiadałem się, sumienie mam spokojne — o matkę twoję mi idzie, o ciebie! Ty, Bogu dzięki, dorosłeś, dasz sobie rady na świecie — ale ona! ona!
— Czuwać nad matką, to mój najpierwszy, najświętszy obowiązek — przerwał gorąco Todzio.
— Ale ona ci nad sobą czuwać nie da! — zawołał niespokojnie chory — ja ją znam; zechce siebie i wszystko dla ciebie poświęcić. Sama zmarniéć, zamęczyć się gotowa! Borek... ty to wiesz dobrze, ledwie przy wielkim trudzie na ubogie starczy życie. Póki mogłem, dźwigałem tę lichotę; gdy mnie nie stanie — Boże wszechmogący! wam...jéj... chleba może zabraknąć. A ona za młodu nawykła do dostatków... ona...
— Mój ojcze kochany — przerwał Todzio — gdyby się twoja choroba przedłużyła, a sił ci brakło, pozostanę na wsi, wdzieję siermięgę, będę jak parobek pracował. Wiesz, jak matkę kocham i ciebie... Powiesz mi, co mam robić!
— Ona się na to nie zgodzi — zawołał chory. — O mnie niéma co mówić, ani rachować na mnie. Dla ciebie ona pragnie świetnéj przyszłości, a sama na nędzę się poświęci i nie pokaże, co będzie cierpiała. A! Todziu, ta myśl spokojnie mi umrzéć nie daje.
Todzio pomyślał trochę.
— Mój ojcze — rzekł — ja tam dla siebie o żadnéj świetnéj przyszłości nie marzę. Wiem, do czego jestem obowiązany; co najpierwsza rzecz, to spełnię...
Oczy Łowczyca zwróciły się na syna ciekawie; słuchał chciwie, chwytając każde słowo, lecz nie widać było, aby go to uspokajało.
— Zresztą — dodał Teodor, zniżając głos — wszakże dziad żyje, wszak jest zamożnym; a choć mógł miéć jakiś żal do matki, nie podobna, aby się jéj wyrzekł na wieki. Ja go przebłagam!
Łowczyc cały zadrżał; głos mu się zmienił; gorączkowo począł mówić:
— Dziad, dziad... stary dziwak, za to tylko miał żal do matki, że za mnie poszła, ubogiego szlachetkę; za nic innego — dodał — za to tylko!! Ja byłem przyczyną!!
— Lecz gdybym ja, wnuk, przyszedł mu się submittować pokornie, — ciągnął Teodor — gniew jego-bym rozbroił.
Myśl ta zdawała się tak niepokoić chorego, iż syna chwyciwszy za rękę, rzekł śpiesznie i dobitnie:
— Ani myśl, ani się waż do niego udawać! Jeżeli kochasz matkę, jeżeli masz choć trochę do mnie przywiązania... Do dziada nigdy! nigdy!!
Mówiąc to z wielką gwałtownością, pomiarkował się i poprawił:
— Nie sądź, abym ja do niego miał gniew w sercu. Dawno przebaczyłem jemu i wszystkim; ale starzec jest niepomiarkowany, impetyk; nie chcę, abyś z ust jego posłyszał, coby matce twéj uwłóczyć mogło. Wojewodzic gbur jest, a gdy sobie co wymarzy i głowę czém nabije, żadna mu siła tego nie wydrze nigdy z pamięci...
Do dziada drogi nie szukaj, nie myśl o nim, proszę o to, a jeśli trzeba — nakazuję!!
— Będę posłusznym, — odparł zmięszany trochę młodzian, — ale kochany ojciec miałeś zasługi u pana hetmana, który cię kochał i oświadczał się dla ciebie z affektem... Nawet, gdy opuściłeś dwór jego.
Na wspomnienie hetmana, bladą twarz Łowczyca zalał rumieniec; krew, która uderzyła do głowy, nabiegła téż do piersi; zaczął kaszlać mocno, i nierychło się uspokoił.
— Z hetmanem ja zerwałem na wiek wieków — odezwał się, głos odzyskawszy — wierzaj mi, nie bez przyczyny! Ani ja, ni matka twoja, znać go nie chcemy; łask jego nie przyjmiemy! Wszelkie zbliżenie się do niego, więcéj jeszcze niż mnie, przykre-by było matce twojéj... Ona nie pozwoli na nic — ja także...
Teodor spuścił głowę smutnie.
— Hetman — dodał z goryczą chory — hetman ma się za królika, a mało pamięta, że jest człowiekiem. Duma i rozpieszczenie pańskie serce mu popsuły.
Dość o nim, a przy matce — nigdy, ani słowa!! —
Gdy to mówili, weszła właśnie Beata, a mąż, siląc się na fałszywy uśmiech, rzekł do syna:
— Mówże ty mi o swych sukcessach w Warszawie... Ciekawym bardzo...
— Jam go téż o nic pytać nie miała czasu — podchwyciła Łowczycowa. — Zaledwie wiem, iż nauki skończył i że, z łaski ks. Konarskiego, miał jakąś umieszczenia się nadzieję.
— Bardzo nawet świetną i obiecującą niby — rzekł Teodor — alem bez żalu gotów się wyrzec tych sperand, gdy tu ojcu będę potrzebny.
Oboje rodzice spojrzeli po sobie, jakby o zgodną się odpowiedź naradzali; a Łowczyc, po namyśle, dodał z uśmiechem gorzkim:
— Jakież to są te tak świetne nadzieje? Jeżeli one na jakiéj łasce się pańskiéj gruntują, nie trzeba zapominać, że ona na pstrym koniu jeździ.
— Ja téż się na tém bardzo nie funduję — począł Todzio, prawie obojętnie — ks. Konarski, luminarz zakonu, wielkie mający zachowanie u Księcia Kanclerza i Wojewody ruskiego, polecił mnie Księciu Generałowi młodemu, jako do pióra zdatnego amanuensa. Pomogło mi i to, żem się z łaski matki po francuzku expedite wyuczył mówić i pisać. Że tam u Książąt podobno pod te czasy wiele jest do czynienia, robiono mi nawet nadzieję, że Książe Kanclerz sam zechce się mną posłużyć. U niego, jako to statysta wielki a mąż znaczny w Rzeczypospolitéj, wiele można skorzystać, wiele się nauczyć.
Gdy to mówił, rodzice ciągle patrzali na siebie. Beata drgnęła, lecz nie z radości — twarz jéj wyrażała ból jakiś, — Łowczyc pozostał na pozór obojętnym.
— A ty co na to?
Łowczycowa potrzęsła głową, wstrzymując się od stanowczéj odpowiedzi.
— Mnie — dorzucił Teodor — to jedno tylko truło wielką radość ze spodziewanéj krescytywy, że, idąc z familią i służąc jéj, musiałbym się nieochybnie narazić Panu Hetmanowi; bo choć z siostrzenicą Kanclerza żonaty Hrabia, ale stosunki Wołczyna z Białymstokiem codzień, słyszę, gorsze.
Bez namysłu, żywo i prawie gniewnie, wyrwało się z ust Beacie:
— Dla Pana Hetmana nie mamy żadnych obowiązków!!
Wzrok chorego zwrócił się niespokojny na żonę, która stała teraz pomięszana, nie mogąc już wymówić słowa.
Bliżéj stojący syn, spojrzawszy na matkę, dostrzegł w jéj oczach błyskawicą przebiegający wyraz gniewu i wzruszenie silne.
Łowczyc, z głową zwieszoną, zadumał się.
— Dworskich klamek się trzymać — począł cicho, bo mu tchu coraz brakło — nie najlepsza to rzecz...
Tam póty jesteś dobry, póki potrzebny, a małego człeka do wszelakich posług zażywać gotowi...
Prawda, że czysty człowiek, gdy cnoty swéj strzeże, ze wszystkiego niepokalanym wyjść może; ale po co léźć w kał, gdy obok jest sucha droga??
Nie może to być, abyś ty w sobie rycerskiéj krwi nie czuł i do żołnierskiego rzemiosła nie miał powołania. Zamiast brudne kancelarye wycierać, nie lepiéj-że-by było pod jaką litewską się zaciągnąć chorągiew?...
W koronném wojsku — dodał chory — nie chciałbym cię miéć...
— Ani ja! — potwierdziła, przyczyny nie mówiąc, matka. — Nie pozwoliłabym na to...
Todzio siedział zamyślony.
— Przeciwko wojskowéj służbie nie mam nic — odparł — ale mi się widziało, że ona za kosztowną będzie. Z gołemi rękoma nie przyjmą nigdzie; poczet-bym musiał miéć, a rodziców na żadne ofiary wyciągać nie chcę.
— Mybyśmy je dla ciebie uczynili chętnie — zawołała matka z westchnieniem głębokiém — ale się na nie zdobyć, dziś... niepodobieństwo! Nie mamy nic, oprócz Borku, a i na tym są długi.
— A! najlepiéj — rzekł, poruszając się z miejsca, chłopak, i z wesołą twarzą matkę całując w rękę — najlepiéj-bo wcale o tém nie myśléć i nie mówić. Mam czas; nie pilno mi! nie nagli nic!
Niech-no ojciec kochany wyzdrowieje — dokończył — potém się o tém wszystkiém szeroko rozprawimy.
Zamilkli. Łowczycowa za głowę go ścisnęła. Chory oczy do snu mrużył, jakby, znużony, spoczynku potrzebował. Odstąpili na palcach od łóżka, Beata zasunęła w oknie firankę i wyszła z synem z pokoju.
Gdy nad wieczorem znowu, przyjaciel wierny, nadjechał doktor Clement, chory był śpiącym.
Bardzo serdecznie przywitał młodego chłopca, w którego się z nadzwyczajném zajęciem wpatrywał, jakby go ta rozkwitająca młodość niewymownie cieszyła. Całował go, ściskał, oglądał, badał i na jakiś czas zapomniał dlań nawet o swoim pacyencie.
Przypomniała mu go sama Łowczycowa, szepcąc coś do ucha, i Clement pośpieszył do łóżka chorego z nią razem.
Tego dnia jednak wejście do pokoju nie przebudziło śpiącego. Zbliżyli się doń; doktor ostrożnie ujął rękę spuszczoną, pochylił się nad nim, badał puls. — Łowczyc nie otworzył oczu. Oddech miał ciężki, w piersi słychać było chrypienie. Clement’a twarz nabrała wyrazu posępnego, nim miał czas pomyślić, że się nią zdradzi.
Odstąpił zamyślony od łoża i stał chwilę, nie mówiąc słowa; szukając zapewne środka, którym-by się mógł przeciw chorobie posłużyć.
Beata czekała na radę, gdy Clement, dawszy znak ręką, aby snu nie przerywać, począł nazad ku drzwiom zmierzać.
Twarz miał widocznie pomięszaną.
Gdy wyszli w ganek, Łowczycowa niespokojna zapytała:
— Co każesz robić?
— Na teraz, nic; — rzekł doktor. — Teraz, gdyśmy już wyczerpali wszystkie środki, jakie sztuka nasza wskazywała, zostawić potrzeba resztę naturze dobroczynnéj, działaniu jéj nie przeszkadzając niczém. Chory śpi; zostawmy go w spoczynku; może dlań być zbawienny...
Począł potém rozpytywać, czy nie zanadto był wzruszony Łowczyc przybyciem syna? czy się nie zmęczył nazbyt żywą z nim rozmową?... a skończył, robiąc nadzieję, że polepszyć-by się powinno.
Mówił to jednak tak jakoś, że Łowczycowa, która go oddawna znała, nie śmiejąc więcéj pytać, zamilkła; twarz jéj przybrała wyraz boleśnéj rezygnacyi.
Doktor, który ze wszech miar był człowiekiem wielkiego taktu, zwrócił rozmowę na coś obojętnego; przystał do Todzia, siadł przy nim; a gdy gospodyni wyszła na chwilę, aby kazać kawy dla doktora zgotować, szybko pochylił się do ucha chłopca i rzucił mu w nie:
— Gdy będę wyjeżdżał, proszę cię, wyprowadź mnie za bramę. Potrzebujemy pomówić z sobą na osobności.
Strwożyło to nieco Todzia, ale nie miał czasu spytać o nic więcéj, bo matka już powracała, a doktor zaraz rozpytywać zaczął o Warszawę.
— Jakże się tam ma Król JMć?
— Nie wiem — mówił przybyły — nie wiem nic więcéj nad to, co powszechnie głoszą, że na siłach upada. Najlepszym tego dowodem, iż upodobanych łowów musiał zaprzestać po trosze, zabawiając się więcéj strzelaniem do celu i do psów, niż po lasach.
— A! — rzekł Clement — byle nam nasz minister Brühl zdrów był i pan marszałek koronny, nie poczujemy téj niemocy Najj. Pana. Polowania używać nie mogąc, ma za to codzień operę i na rozrywkach mu nie zbywa.
Rzuciwszy jeszcze kilka pytań o Brühlu, synach jego, osobach w bliższych stosunkach zostających z dworem, nareszcie o ministrze rezydencie francuzkim, panu Durand, o którym mu młodzieniec nic nowego powiedziéć nie umiał; doktor, idący do kawy, skończył, obracając się do niego:
— My tu w Białymstoku na Święty Jan wszystkich tych matadorów się spodziewamy, nie wyjmując francuzkiego rezydenta.
Przy kawie mowa była o wiośnie, o rzeczach obojętnych, i doktor już przy Łowczycowéj ani o Białymstoku, ani o sprawach dworskich nie napomknął więcéj. Zaledwie dopiwszy z pośpiechem, Clement zwrócił się do zegarka i pochwycił za kapelusz...
— Chorego — rzekł do Łowczycowéj — lekarstwami przekarmiać nie chcę. Jeżeliby sam zażądał, po przebudzeniu, wczorajszy proszek mu dać można. Główną jest rzeczą, aby się do zbytku niczém nie poruszał i nie męczył, a natura może działać swobodnie.
Wszystko to wcale nie uspokoiło gospodyni. Doktor się wyrywał, zatrzymywać go nie śmiała, i wyszli tak wszystko troje na ganek, a posłuszny Todzio przeprowadził doktora do karyolki. Tu w żywą jakąś z nim wdawszy się rozmowę, Clement powozikowi iść kazał za sobą, a sam pieszo z nim wysunął się za wrota.
Matka oczekiwała w ganku na powrót syna. Tym czasem, karyolkę swą puściwszy drogą, doktor szedł krokiem wolnym, i za bramą już będąc, gdy go płot wysoki od oczu Łowczycowéj zasłonił, żywo ujął chłopca za rękę...
— Mój panie Teodorze! mężczyzną jesteś — rzekł głosem zmienionym — mówić z tobą muszę otwarcie. Ojciec twój... nie przeżyje dzisiejszéj nocy; ten sen jest już ostatnią walką życia ze śmiercią. Siły się wyczerpały. Bądź przygotowanym do tego, co cię czeka. Matce nie dawaj po sobie poznać trwogi powinieneś jéj dodać odwagi, i siły!
Usłyszawszy ten wyrok straszliwy, wypowiedziany z gorączkową energią, na którą poczciwy Francuz widocznie się wysilał, Todzio obejrzał się naprzód przelękły ku matce, obawiając się, aby ona go nie posłyszała, albo się z tajemnych szeptów nie domyśliła.
— Męztwa! kochany panie Teodorze, męztwa!! — dodał, śpiesząc się ciągle, Clement. — Matka go miéć nie może i nie będzie; twoim obowiązkiem boleść poskromić i zebrać się na nie. Męztwa, mój drogi! poczynasz życie w ciężkich okolicznościach, lecz — nikt nie jest bólu swojego panem!
Milczał jeszcze Teodor, gdy doktor, wahając się nieco, mówił daléj:
— Wiesz, że byłem i jestem wiernym przyjacielem domu waszego; że twéj matki wielbię cnotę; radbym jéj i wam oszczędzić wszelkich, najmniejszych nawet, przykrości. Sama ta śmierć już będzie ciosem wielkim... Mówię jako przyjaciel; wiem, że zapasu nie macie w domu, a śmierć — to gość kosztowny... W pierwszéj chwili trudno wam będzie szukać środków; a na świecie za wszystko, niestety — płacić trzeba! Ja mam, cale mi niepotrzebne, pieniądze; ale — broń cię Boże mówić, że je wziąłeś ode mnie! Powiedz, co chcesz; mów, żeś je z sobą przywiózł z Warszawy...
To mówiąc, pośpiesznie, natrętnie, Clement wcisnął rulon stodukatowy w rękę Todzia. Ten cofał się i opierał doktorowi, trwożliwie spoglądającemu na ganek; było pilno, twarz mu się krzywiła z niecierpliwości.
— Bierz, nie wzdragaj się, nie rób ceremonii! — dodał gorąco — tu idzie o spokój matki. Oddacie mi późniéj; to jest pożyczka, nic więcéj. Sapristi!
— Ale, kochany doktorze!
— Ale matka patrzy i z długiéj rozmowy może powziąć niepotrzebną trwogę. Schowaj rulon do kieszeni; sacré tonnère!.. i bądź zdrów!
— Cokolwiek się stanie, dowiem się jutro.
Skinieniem ręki pożegnał osłupiałego Teodora; zawołał na woźnicę, aby stanął, — i co żywiéj siadłszy do karyolki, kazał do Choroszczy pośpieszyć, jakby się bał pogoni.
Todzio, przybity wiadomością straszną, która nań spadła, jak głaz z nieba niespodziewany, nie rychło z miejsca się zdołał ruszyć i powrócić do matki. Obawiał się, aby bystre jéj oko nie wyczytało mu z twarzy tego, co wyrok doktora wyrył na niéj. Rad był uniknąć natychmiastowego spotkania; ale Beata nie ustępowała z ganku, czekając na syna.
Pierwszy raz w życiu znalazł się Teodor w położeniu tak niewymownie przykrém, trudném i odpowiedzialność za sobą pociągającém. Miłość dla ojca, który dlań był w dzieciństwie niańką, nauczycielem, towarzyszem, przyjacielem, straszną boleścią uciskała mu serce. Napróżno zmagając się na to, aby się mógł ukazać obojętnym, zwolna począł krokiem niepewnym iść do ganku.
Zmyślił potrzebę jakąś do stajni i chciał się do niéj zawrócić; ale matka go przywołała do siebie. Milczący, musiał przyjść i usiadł przy niéj na ławie.
— Ten sen ojca niepokoi mnie — odezwała się do syna — w ciągu całéj choroby nigdy go tak głęboko usypiającym nie widziałam. Clement jednak nie znajduje tego groźném...
Teodor nie umiał odpowiedziéć.
Przesiedzieli, nie wiele się odzywając do siebie, do późnego wieczora w ganku. Pokilkakroć Beata wchodziła do pokoju chorego, znajdując go ciągle pogrążonym w tym śnie głębokim a niespokojnym. Przemawiała doń, usiłując go rozbudzić, pomimo zlecenia doktora; lecz Łowczyc, zaledwie otwarłszy oczy i zamruczawszy coś niewyraźnie, znowu je zamykał.
Nad wieczór wzmogła się gorączka. Matka z synem pozostali przy chorym; ani ona, ni on nawet nie przypuszczał, aby sen ten miał być ostatnim, choć Clement przepowiedział mu zgon rychły.
Todzio nabierał nadziei.
Około północy ciężki oddech ustał, chory się zdawał spoczywać. Beata, zbliżywszy się do łoża raz jeszcze, odeszła nieco pocieszona tém, iż gorączkowe wysiłki piersi, które ją przerażały, ustały.
Zbierało się na dzień, gdy, zaledwie się zdrzémnąwszy, Łowczycowa, nie słysząc już znaku życia od łoża, wstała i poszła do męża.
Leżał spokojnie, jakby uśpiony; bladość jakaś kredziasta, sinawa, okrywała pogodne oblicze. Zdawał się odpoczywać, ręce złożone trzymając do piersi przyciśnięte.
Zlekka przyłożyła mu dłoń do czoła i — krzyk się wyrwał z jéj ust.
Zimne było — trupie; chory nie oddychał... umarłym był...
Padła na kolana Beata, a syn nadbiegający omdlałą na ręce pochwycił.
Rozdzierający krzyk jéj usłyszawszy, co żyło we dworku ruszyło się ku izbie, przeczuwając nieszczęście.
Łowczyc od kilku godzin leżał już ostygły...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.