Grzechy hetmańskie/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Grzechy hetmańskie |
Podtytuł | Obrazy z końca XVIII wieku |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1879 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Juliusz Kossak |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
∗ ∗
∗ |
Za panowania Augusta III, nie było w całéj Koronie i Litwie rezydencyi wspanialszéj, na bardziéj pańskiéj stopie utrzymywanéj, nad polski Wersal, w którym przebywał ówczesny Wielki Hetman Koronny, Jan Klemens z Ruszczy Branicki, ostatni potomek starego rodu, który za Piastów jeszcze jednym był z najmożniejszych, — po kądzieli wnuk Hetmana Czarnieckiego i jego spadkobierca.
Prawda, że ta rezydencya, tak okazała, cała była świeżą i nie nosiła na sobie starożytności śladu; był to gród, jakby dotknięciem czarodziejskiéj rószczki stworzony, i na podlaskie równiny przeniesiony z pod innego nieba. — Czarodziejską rószczką była wola jednego człowieka i jego miliony.
Opowiadano naówczas, że gdy dawniéj nieco, zapewne przed stworzeniem Wersalu, miasteczko płonęło, Hetman Branicki miał się odezwać, iż niemal się cieszy z tego, bo je może, po swéj myśli, na nowo z popiołów świetniejszém stokroć wyprowadzić.
Teraz téż ulice Białegostoku wyglądały jakby cudzoziemskiéj rezydencyi, dworkami schludnemi w ogródkach zastawione, bieluchne, czyste, uśmiechnięte; a wiele bardzo z tych domków, należących do officyalistów, dworzan, urzędników, Francuzów i Niemców, składających bardzo liczne otoczenie Hetmana, przystrojonych było z elegancyą u nas niezwykłą, opatrzonych wygodami, w kraju niesłychanemi.
Wszystko, począwszy od kościołów, w Białymstoku, Bielsku, Tykocinie, Choroszczy, Wysokim-Stoczku — pałacyki letnie, baszty, bramy, ratusze, zajezdne domy, dworki sług Hetmana stanęły wedle rysunków nowych, francuzkich budowniczych, z pomocą i pod dozorem cudzoziemskich artystów, ze smakiem wytwornym, z przepychem niepamiętnym jutra, który się tylko tém mógł tłómaczyć, iż bezdzietny pan miał prawo po sobie zostawić taką królewską pamiątkę.
Białystok Hetmański przyjmował już w murach swych królów, i mógł, nie troszcząc się zbytecznie, ugaszczać panujących, nawet Sasów; gdyż dom i dwór niemal się równał przepychem królewskiemu. Pałac i oficyny były bardzo obszerne, ogrody olbrzymie, a stosownie do nich i służba urządzona. Na Święty Jan, imieniny Hetmana, które się właśnie zbliżały, cała Warszawa, cała Korona była tu reprezentowaną. Posłowie i rezydenci zagraniczni, deputowani od trybunałów i regimentów, mnogość panów skolligaconych i szlachty ściągała się tu ze stron najdalszych, możnemu panu, pierwszemu dygnitarzowi Rzeczypospolitéj, złożyć życzenia i czołobitność należną.
Od lat kilku tylko, ci, z którymi najbliżéj był połączony przez żonę swą, Czartoryscy, familia, nie pokazywali się już prawie w Białymstoku. Nie tajno było nikomu, iż, pomimo ścisłych związków, Hetman więcéj niż chłodno był z nimi. Żona, dla któréj, obojętniejąc, pozostawał zawsze z największém uszanowaniem, piękna hrabina Izabella, nie miała nad nim dość mocy, aby go zjednać dla swéj rodziny.
Rozchodziły się najzupełniéj idee polityczne i przekonania Hetmana a familii. Mogły w tém grać pewną rolę widoki ambicyi osobistéj, lecz główniejszym czynnikiem niezgody były zasadnicze pojęcia o dobru Rzeczypospolitéj.
Czartoryscy chcieli reformy instytucyi krajowych, zniesienia praw, które swawolę polityczną utrwalały; chcieli przetworzenia Rzeczypospolitéj, odrodzenia jéj w myśl swoję i Konarskiego. Mieli odwagę porwać się na dzieło olbrzymie, nad siły swe, ale łudzące i nęcące wielką przyszłością.
Komu taka idea reformatorska zaświeci, ten, opanowany nią, nie bardzo się zwykł obliczać ze środkami, nie chce wiedziéć, co mu cel zaciemnia... Tak było z Czartoryskimi: wielki pomysł zdawał się im wykonalnym dla uroku swego.
W plan reform musiało wchodzić z konieczności i ukrócenie owéj niepomiernéj władzy Hetmanów, medyatorów intra libertatem et majestatem. Książę Kanclerz, opanowany pragnieniem stworzenia form nowych politycznego życia, jak każdy doktryner, marzycielem był i być musiał despotycznym. Niecierpliwiło go, co mu stawało na drodze.
Dla ujęcia Hetmana, poświęcono staremu panu śliczną siostrzenicę — rachuba na słabość okazała się fałszywą.
Dodajmy dla wytłómaczenia księcia Kanclerza, iż panowanie Sasów, widok demoralizacyi i upadku kraju — mógł natchnąć hazardownemi na przyszłość planami. Szło o życie lub śmierć! Wiele przebaczyć można, kto z toni ratuje ginącego...
Czartoryscy widzieli jasno położenie; Hetman Branicki nie miał ani bystrości ich umysłu, ani odwagi rzucania się na radykalne zmiany. W jego przekonaniu Rzeczpospolita, która stała anarchią tak długo, trzymać się nią mogła wiecznie... Dynastya Saska, która dla Czartoryskich była zgubą kraju, dla Branickiego opieką i tarczą się zdawała.
Antagonizm więc między Branickim a Czartoryskimi był nieuchronnym i nic mu nie mogło zapobiedz. Ostateczne rozwiązanie nawet przewidziéć można było, zblizka charakterom się przypatrując.
Wspaniała, piękna, ujmująca postać Branickiego miała w sobie coś z tych bohaterów, którzy heroicznie ginąć są przeznaczeni, ale nie zdołają zwyciężyć. Był to marzyciel, lubiący żyć, świetniéć, poruszać się wśród oklasków, używać gotowego żywota, ale nowego stworzyć nie zdolny...
Dwie czy trzy odrębne w nim były natury, charaktery różne, z kolei występujące, gdy coś niewidzialnego dotknęło tajnych sprężyn, co je w ruch wprawić mogły.
Był w nim magnat polski i szlachcic razem, i francuzki dworak a rycerz... W dni uroczyste stawał jako potomek rodu starego, Hetman, Pan Krakowski, Kawaler Złotego Runa, magnat, przed którym wszystko winno było bić czołem; w małém kółku przyjaciół dobrych stawał się serdecznym szlachetką; a gdy najechało Francuzów i zasiedział się z nimi, przysiądz było można, iż się rodził nad Sekwaną.
Jako polityk, téż Hetman hołdował ideom niejasnym, ale zdala świetnie się i olbrzymio przedstawiającym; wierzył łatwo temu, co mu miłém było; dawał się prowadzić w różne strony ponętnemi słowy...
Na ostatek — któż wié? — był może raczéj zmuszonym do roli politycznéj, niż jéj promotorem. Do téj potęgi Hetmańskiéj kupiło się i cisnęło wszystko, co Czartoryskich nienawidziło lub się ich obawiało. Hetman, naciskany, party, drażniony i wyzywany, rad nie rad pochlebiającą mu przyjąć musiał rolę, która przechodziła siły jego.
Wszyscy, co go naówczas widywali w Białymstoku, mogli zaświadczyć, że nie bardzo był rad narzucanym sobie obowiązkom...
Choć w latach podeszłych, Hetman przekładał nad poważne zajęcia towarzystwo dowcipne, wesołe, lekkie, dobrego tonu, któreby go nie dręczyło kwestyami utrapionemi wojny domowéj.
Dostojeństwo wymagało zajęcia się sprawami kraju; ale tych brzemię zdawał w znaczniejszéj części na Macieja Starzeńskiego, Starostę Brańskiego, na przyjaciół swych, na poufałego domu, Mokronowskiego...
Królewskim trybem szło tu życie. Hetmanowa miała dwór swój, otoczenie, przyjaciół, i z mężem była w ceremonialnie dobrym i czułym stosunku; ale wiedzieli wszyscy, że miłość starca dla pięknéj pani zgasła była dawno, że Mokronowski był ulubieńcem i zaufanym hrabinéj Izabelli. Hetman nie miał nic przeciw temu; wymagał tylko zachowania pewnych form, i — niekrzyżowania swych planów przez tajemne z familią stosunki. On także bawił się różnemi łatwemi miłostkami, nie tajnemi nikomu, ani nawet Hetmanowéj, obudzającemi litość raczéj, niż inne uczucia...
Jasno, otwarcie, nie spowiadał się tu nikt, na pokojach uśmiechali się sobie wszyscy, pokątne intrygi knuły się za parawanami, przyzwoitość kazała na wiele rzeczy oczy zamykać, wiele zaledwie musnąć słówkiem obosieczném...
Starosta Brański, Radziwiłłowie, Sapiehowie niektórzy, Potoccy, z kolei popychali, wstrzymywali, podbudzali lub łagodzili Hetmana, nie łatwo się roznamiętniającego czémkolwiek. I wiek, i wychowanie, i charakter Branickiego czyniły, jeśli nie ostygłym, to na pół obojętnym nawet w najważniejszych sprawach; patrzał na nie z wysoka, po pańsku, ze stoicyzmem rycerskim...
Jednakże, co miłości własnéj dotykało, mogło czasami krew zastygłą żywiéj popędzić. — Antagonizm Czartoryskich i Branickiemu Gryfowi, i Hetmanowi wydawał się zuchwalstwem...
W małym gabinecie przy dolnych apartamentach pałacu, zwanych Łazienkami, gdy się najzaufańsi zebrali wieczorem, odgrażano się na familią; — w salonie starano się ją ignorować i zapomniéć o niéj.
Przy zbliżającym się Świętym Janie, który zawsze mnóztwo gości sprowadzał do Białegostoku, Hetman miał co przypominać i o czém myśléć, potrzebując wystąpić monarchicznie... Trud się gotował nie mały dla nie bardzo radego pracy pana.
Goście przywozili z sobą życzenia, submissye, adoracye, grzeczności i słodycze; lecz większa ich część wiozła téż sprawy, prośby, plany, projekta, żądania protekcyi, interwencyi i t. p. Hetman przeczuwał, jakie nań brzemię spaść miało...
Może téż, aby się groźbie jego opędzić, rad szukał rozrywki w rozmowie o najpłochszych rzeczach, — najczęściéj o pięknych paniach, a nawet subretkach.
Gdy się o tém rozgadał w męzkiém towarzystwie, umiał nawet być wesołym; przy obiedzie bywał ożywionym, a sam-na-sam z sobą zostawszy, lub z domownikami, chodził posępny i milczący.
Od lat już kilku ten humor Hetmański trwożył tych, co bliżéj go znali. Ci, co go widywali na pokojach tylko, w towarzystwie liczném i ceremonialném, widzieli w nim człowieka wyższego świata, pogodne czoło stawiącego wszystkiemu, cokolwiek go spotkać mogło.
Smutek i znużenie nadzwyczajne, rozpaczliwe prawie, ogarniały dopiéro, gdy nikt go nie widział, oprócz tych, których się wcale wystrzegać nie potrzebował.
Miał tyle mocy nad sobą i nałogu grania pewnéj roli, iż razem z suknią paradną wdziewał swój humor reprezentacyjny do wielkich apartamentów...
Z rana zwykle wstawał ze snu z tą troską, którą potém dystrakcye różne, jak słońce obłoki, rozpędzały. Rozchmurzał się powoli i jakby z musu...
Kamerdyner Francuz, bardzo pospolite nazwisko Lafleur’a noszący, wchodził zwykle najpierwszy po przebudzeniu się Hetmana; wkrótce po nim obowiązkiem było doktora Clement’a o zdrowiu się pańskiém dowiedziéć.
I tego dnia téż pił jeszcze w łóżku swą czekoladę Hetman, gdy Francuz z uśmieszkiem nałogowym wszedł do sypialni...
Branicki lubił go bardzo. Miał wielu powierników, lecz żadnemu z nich nie ufał tyle, co Doktorowi. Kilkanaście lat Clement już na dworze zostawał, a nigdy niczém położonego w sobie zaufania nie zdradził.
Na widok wchodzącego, kamerdyner natychmiast na palcach się oddalił. Twarz Hetmana i tego dnia dziwnie posępną się wydała Doktorowi. Zbliżał się do łóżka, gdy pan wskazał mu krzesło i zażądał, aby się z niém przysunął ku niemu.
Spojrzeli sobie w oczy. Branicki, jakby coś niepomyślnego wyczytał we wzroku Clement’a, odwrócił się od niego. —
— A cóż? — zapytał cicho...
— Łowczyc umarł — rzekł krótko Doktor.
Przestraszone oczy padły na mówiącego.
— Umarł! — powtórzył cicho.
— Robiłem, co tylko było w mojéj mocy; — siły stargał, życie się wyczerpało...
— Cóż ta nieszczęśliwa pocznie? — z żywém zajęciem począł Branicki. — Obliguję cię na wszystko, staraj się jéj być pomocą. Ode mnie, wiesz dobrze, ani on, ani ona nie przyjmie nic; — ty...
— Przewidując katastrofę — odparł Clement — zmusiłem syna, który właśnie na śmierć nadbiegł z Warszawy, aby u mnie wziął, tytułem pożyczki, sto czerwonych złotych.
— To ci je kassyer wypłaci — zawołał Hetman. — Pierwsze, najpilniejsze potrzeby pogrzebowe będą zaspokojone; — lecz cóż potém?
— Nic nie wiém; — rzekł cicho Clement — chcę dziś tam być, aby się dowiedziéć więcéj. O ile z rozmowy zmiarkowałem, chłopak miał nadzieję umieszczenia się w Warszawie... Lękam się, aby go nie pochwyciła familia; wspominano mi coś o Księciu Kanclerzu...
Hetmanowi czoło się sfałdowało; nie powiedział nic, i nagle zapytał tylko:
— Gdzie pogrzeb będzie?
Clement, jakby się uląkł pytania tego, podchwycił śpiesznie:
— Przecież Wasza Excellencya nie myśli...
Ruszył ramionami Hetman, jakby samę wątpliwość za dziwaczną uważał.
— Chcę wiedziéć, gdzie go pochowają, abym księży uprzedzić kazał, iż znaczniejsze koszta, nic o tém nie wspominając familii, na mnie policzyć mają...
— I to należy uczynić ostrożnie, aby się wdowa nie domyśliła... — dodał Doktor.
— Mój kochany Clement — odparł Hetman — widzę, że albo mnie masz za wielkiego prostaczka, lub lękasz się, czym nie zestarzał już na niedołęgę...
Doktor się chciał uniewinniać, gdy Branicki począł mówić daléj, nie dając mu przyjść do słowa:
— Kochany Clement, wierz mi, choć na pozór stępieję czasami, bo na głowie mojéj i ramionach zbyt ciężkie brzemiona leżą — jeszczem ani uczucia, ani baczności, ni pamięci nie stracił!
— Ale, wasza Excellencya, — przerwał Doktor...
— Zrobię, com powinien, i w sposób, jaki jest najprzyzwoitszy! — dodał Hetman z westchnieniem. — Ty, mój drogi Clement, pojedź tam, zrób co tylko można, i przywieź mi wiadomość.
Clement byłby mówił coś dla uniewinnienia się, iż o panu Hetmanie nigdy tak źle nie trzymał, gdy kamerdyner, natrętnie się wciskając z kresami z Warszawy, oznajmił Starostę Brańskiego.
— Na zdrowiu — wtrącił natychmiast Hetman, obrócony do Doktora — czuję się wcale nieźle. Wiosna i ciepło przedziwnie na mnie zawsze działają...
Uśmiechnął się, jak na pożegnanie; Starosta Brański był już w progu. —
W ciągu dnia, wszystko szło trybem zwykłym. Do obiadu zjawiło się kilka osób nowych z prowincyi, szlachty, z którą Hetman, swobodnie i wesoło de publicis i o grawaminach ówczesnych rozprawiał.
Po obiedzie zapowiedziana była przejażdżka do Choroszczy, lecz pani Hetmanowa czuła się nieco niedysponowaną, a Branicki objawił życzenie odbycia wycieczki téj bez liczniejszego towarzystwa. Oprócz pułkownika Węgierskiego, nie wziął więcéj nikogo.
W drodze nie było prawie rozmowy; jechał zamyślony pan, a gdy go widziano w tém usposobieniu, nikt nie śmiał przerywać milczenia.
Powóz się zatrzymał przed pałacykiem letnim. Tu, gdy Węgierski wysiadł, Hetman polecił mu kazać przygotować podwieczorek, sam życząc sobie zajść do klasztoru Dominikanów, niezbyt oddalonego od pałacu. Służbie, co się wybrała towarzyszyć, Hetman dał znak, by pozostała. — Sam powolnym krokiem skierował się ku Dominikanom.
Tu zwykle każda bytność dostojnego fundatora zawczasu bywała oznajmowaną, i duchowni występowali uroczyście na przyjęcie jego. Tym razem wolą było Branickiego niespodzianie zejść braci; i gdy się zjawił u bramy, a tu go postrzeżono, uderzył we dzwonek furtyan w sposób tak niezwyczajny, że wszyscy mnisi, jak na sygnał ognia, z cel swoich powybiegali. — Stał się niepamiętny rozruch w klasztorze...
Branicki był już w kurytarzu, gdy Przeor zdyszany, ocierając pot z czoła, ujrzał przed sobą dostojnego pana i ręce załamał.
— Ojcze Celestynie — odezwał się, uśmiechając Hetman — na maleńkie słówko tylko przyszedłem do was — wpuśćcie mnie do swojéj celi. Nie zakłócę wam spokoju na długo...
Ponieważ i drudzy bracia, niemal cała ludność Konwentu już się była zbiegła, głosem dzwonka rozbudzona, z processyą więc odprowadzono, starającego się humor przybrać wesoły, Hetmana, i w progu dopiéro zostawiono go sam-na-sam z Przeorem.
Chciał Ojciec Celestyn posadzić w paradném krześle gościa, zapytując, czyby mu czém dla ochłodzenia się posłużyć nie mógł z klasztornego ubóztwa, gdy Hetman, podziękowawszy, obejrzał się i rzekł:
— Dwa słowa tylko mam do was, mój ojcze... Zmarł tu w Borku mój dawny sługa, Łowczyc; pragnąłbym, ażeby pogrzeb miał piękny... Nie wiem tam z czyjéj winy, ale oni są nadąsani na mnie; wdowa z mojéj ręki nie przyjmie nic. — Otóż, proszę, pójdziecie za pogrzebem bez remuneracyi, sponte, nie licząc się z nimi; ja to wynagrodzę...
Ale o mnie, ani słowa. —
Skłonił się Przeor.
— Jesteśmy na rozkazy waszéj Excellencyi, dziś i zawsze i na wieki wieków... Konwent bez żadnych rachunków pójdzie i solenne odprawi nabożeństwo, ksiądz definitor exortę powié...
— Wszystko to sponte, sponte — dodał Hetman — a o mojéj interwencyi...
— Sub rosa, nikomu! — dodał Przeor.
Hetman nie siadał.
— Cóż się dzieje z waszym ojcem Elizeuszem? — zwrócił rozmowę Branicki. — Żyje? zdrów?
Pytanie to wcale nie mile zdawało się brzmiéć w uszach ks. Przeora; spuścił głowę zmięszany i po namyśle dopiéro rzekł cicho:
— Żyje ten nieszczęśliwy — na utrapienie nasze! Żyje! choć zaprawdę nie wiem, czyby Bóg, biorąc go do chwały swéj, nie lepiéj uczynił, niż przedłużając wiek jego dla upokorzenia naszego.
Ruszył ramionami Przeor, przerywając mowę, którą smutnie potém dokończył:
— Byliśmy zmuszeni niejako w celi go osobnéj oddzielić, i zabronić mu kościoła i kazalnicy...
— Przewinił-że co? — spytał Branicki.
— Zaprawdę, świętobliwy starzec jest i przykładny — mówił Przeor — za przykład-by go młodszym postawić można, gdyby nie dziwaczne aberracje którym ulega, a od których go chyba nakazaniem milczenia sub obedientia salwować możemy...
Westchnął ks. Celestyn.
— Dziwaczném się to wam wyda we mnie — rzekł Hetman, wahając się — gdy poproszę, czybym ja biedaka staruszka widziéć nie mógł? Weźcie to na karb grzesznéj ciekawości światowéj...
Przeor twarz przybrał smutną i wielce zafrasowaną.
— Nie chciałbym — odezwał się — żadnemu życzeniu waszéj Excellencyi stać się nieposłusznym, lecz — ciekawość to... jeśli nie grzeszna, to... niedyskretna... Zabawka to łzy wyciskająca z pod powiek, gdy umysł ludzki z drogi prawéj się zbłąka...
— Juściż przytomnym był, gdy go widziałem ostatnią razą? — odparł Branicki.
— Wolałbym, aby pozoru przytomności téj nie miał — rzekł ojciec Celestyn. — Pozór to zwodniczy!!
— Nie zgorszy mnie rozmowa z nim! — nalegał Hetman.
— Ani się ja tego lękam! — zaprotestował Dominikanin; — przykre jednak wrażenie uczyni może, gdyż staruszek w tém usposobieniu jest, iż nikogo uszanować nie chce i nie umié. Pocóż się wasza Excellencya masz narażać na to?...
Nie odpowiadając już na te argumenta, Branicki postąpił ku drzwiom i dodał:
— Dajcie mi na chwilę wnijść do jego celi.. Proszę o to...
Ojciec Celestyn, wyczerpawszy perswazye, posłuszny, począł iść za Hetmanem, lecz z twarzą widocznie zalterowaną.
W kurytarzu, ręką wskazał Przeor drogę do celi O. Elizeusza, i w milczeniu towarzyszył Hetmanowi. Szepnął tylko, iż radby staruszka o odwiedzinach tak dostojnego gościa uprzedzić.
O kilka kroków daléj, gdy Hetman wstrzymał się u wnijścia, otworzył drzwi Przeor i w głębi małéj, przyciemnionéj celi, dojrzéć mógł starego, przygarbionego, z głową zupełnie wyłysiałą, mnicha, który, klęcząc z założonemi rękoma, modlił się przed krucyfixem... Trupia głowa u stóp jego leżała...
Przeor począł coś szeptać do niego, lecz modlący się mnich nie zdawał ani słuchać, ni zważać na to; dobra chwila upłynęła, nim, pochyliwszy się i czołem uderzywszy o ziemię, a w piersi się bijąc, modlitwę dokończył. Naówczas dopiéro, opierając się o ziemię, dźwignął się zwolna, a Hetman ujrzał przed sobą zgrzybiałego, wyschłego, raczéj życiem, niż wiekiem, męża, w zbrukanym habicie, który, szukając go już oczyma, ku drzwiom spoglądał.
We wzroku tym jednak i w postawie nie było pokory i służbistości, jaką wysokiemu dygnitarzowi wszyscy, nawet duchowni, okazywali; dla mnicha przychodzący ten nie był Hetmanem, ale grzesznikiem i bliźnim...
Postać cała tego starca, jakby z obrazu wycięta — ideał ascety, który, na świecie żyjąc, już nie należał do świata. W twarzy malowała się przeszłość umartwień dobrowolnych i zachwytów niebieskich, — obudzała ona poszanowanie i trwogę — a wyraz jéj taką siłę ducha miał w sobie, że nic się jéj oprzéć nie mogło. Dwoje oczu, wpadłych ale żywych, promieniało wzrokiem przenikającym do głębi, zdającym się widziéć, co dla innych było ukrytém. W ustach zapadłych i zaciśniętych gorycz była zarazem i dobroć wielka, — rzekłbyś, litość nad ludźmi, smutek, obudzony widokiem ich nieprawości i błędów. Na czole, pofałdowaném marszczkami, jak twarz cała, zaduma głęboka leżała obłokiem, jak owe chmury, co wierzchołki Alp okrywają...
Hetman wchodził na próg właśnie i głowę schylił przed ojcem Elizeuszem, gdy Przeor niespokojny, nie chcąc być świadkiem rozmowy, jak gdyby ją przewidywał, skłonił się Branickiemu, dał znak, że na niego oczekiwać będzie opodal, i z celi się wysunął.
— Cóżeś-to, ojcze, nie poznał swojego starego penitenta? — odezwał się, bliżéj przystępując Hetman.
Mnich zlekka poruszył ramionami.
— Dziecko moje — rzekł — gdybym zapomniał o was, Przeor-by mnie ostrzegł; nie obawiajcie się więc, bym omyłkę popełnił, a nie uczcił jak należy. — Lecz czegoż wy możecie chciéć ode mnie?
Uśmiechnął się gorzko...
— Chciałem pociechy od was, mój ojcze — odparł Hetman.
— Pociechy? ode mnie? — powtórzył ojciec Elizeusz. — Takiéj, jakiéjbyście wy pragnęli, ja dać nie potrafię a jaką-bym ja mógł dać — ta dla was nie będzie pocieszeniem!!
Dziecko moje! — dodał na wpół do siebie — między wami, dziećmi świata, a mną, com się oderwał od niego, wspólnego niéma nic. Ja was nie pojmuję, wy mnie nie zrozumiecie!! Co mnie do was, co wam do mnie?... Pociechy!! pociechy!! — mówił daléj — a zasłużyli-żeście na nią?
Podniósł oczy.
— Jestem i byłem wiernym synem Kościoła; — rzekł Hetman.
— Tak się to zowie! — odparł Elizeusz. — Spowiadacie się raz w rok, a grzeszycie co godzina; fundujecie klasztory, budujecie kościoły, więcéj dla oka ludzkiego, niż dla chwały Bożéj; sypiecie jałmużny, aby jęki ubogich waszego snu błogiego nie przerywały; całujecie po rękach księży, aby wam broić dozwalali i nie karcili...
A no! możeście i synami Kościoła; ale czyście synami Bożymi — nie wiem.
Poruszył się Hetman.
— Kościół nasz przecie z Głową swą jest reprezentantem Boga na ziemi...
Mnich się uśmiechnął.
— I więcéj od was wymagać nie może — rzekł ojciec Elizeusz — bobyście na kieł wzięli i kacerzami się stali. Kościół powolny jest; zostawia wiele sumieniu waszemu, z którém wy wchodzicie w kompromissa...
Tu westchnął i mowę przerwał.
— Czego chcecie ode mnie? — spytał, głos zmieniając — mówcie szczerze...
Branicki oczy spuścił.
— Ojcze — zawołał z wybuchem nagłym — macie dar czytania w duszach ludzi, znacie żem nieszczęśliwy; przychodzę po radę i pociechę...
Wiecie kto jestem: wszyscy mi zazdroszczą; zajmuję najwyższe stanowisko, mam bogactwa, u ludzi poszanowanie, władzę wielką, wszystko, co świat dać może... a tu — uderzył się w piersi — czczość i męka...
Ojciec Elizeusz słuchał zadumany.
— Języka mojego nie zrozumiecie, rady méj nie usłuchacie, życia odmienić nie będziecie mieli siły; pocóż daremnie ciskać słowami, które zmarnieją?
Gdzieście szukali szczęścia, tam go niéma; zdobyliście, co dusza pragnęła; myślicież, że teraz w piersi się uderzyć, klasztor ufundować, kościół nowy postawić, a po staremu żyć — to Pan Bóg umyślnie wam na urząd extraordynaryjne szczęście każe spreparować i podać, jako wybranemu swemu?
Myślisz, moje dziecko, że dla Gryfa Branickiego Bóg miéć będzie szczególne względy? Jedno prawo grzechu i cnoty służy dla ciebie i dla nędzarza! Z tobą tylko rachunek cięższy, bo summa wzięta większa... Co ci się zdaje przywilejem, jest ciężarem.
Hetman słuchał, nie mówiąc słowa.
— Mój ojcze! — rzekł.
— Już mi nie mów, bo wiem, co na obronę pozorną powiedziéć możesz. Chrystusowemi dziećmi wy nie jesteście, bo od swoich Zbawiciel wiele wymaga...
— Potępiacie więc bez nadziei? — rzekł Hetman.
— Nie siedziałem w sądach Bożych i nie potępiam nikogo — odparł mnich. — Bóg ci przebaczyć może, bo należysz do tych, którzy nie wiedzieli, co czynili...
— Mój ojcze, — przerwał znowu Branicki — macie dar proroczy, to wszystkim wiadomo, słowo tylko...
— Nie mam daru proroczego — odparł ojciec Elizeusz — ale, patrząc na uczynki i oceniając je, bez względu na tych, co je popełniają, skutki widzę.
Hetman zamilkł zmięszany; surowe odpowiedzi mnicha zaczynały nieprzywykłego do nich obruszać.
— Chcecie wiedziéć przyszłość waszę? — odezwał się z politowaniem zakonnik; — Bóg ją wam i drugim zakrył nie bez przyczyny. Żądacie tego, co dla was byłoby trucizną, co-by wam życie uczyniło nieznośném!!
Spójrzcie na przeszłość, domyślicie się przyszłości. — Ja wam nic powiedziéć nie mogę, oprócz tego jednego, że cokolwiek czynicie sami, to jest ziarnem na jutro... Pan Bóg dla was wyjątków nie zrobi, i gdy kąkol rzucicie sobie w duszę, w pszenicę go nie przemieni dla Hetmana.
Uczynki wasze mszczą się — pomyślcie o nich!
— Grzechów ciężkich nie mam na sumieniu — rzekł Hetman.
— Myślicie, że dużo lekkich nie zaważy za ciężkie?? — uśmiechnął się mnich.
— Widzę, że z niechęcią mnie dziś przyjmujecie; — odezwał się Branicki, poruszając — może innym razem na lepszą trafię godzinę...
Ojciec Elizeusz popatrzył nań.
— Po ludzku! — odezwał się — po ludzku!! Niechęci dla was, biedny człowiecze, nie mam, i owszem, litość wielką; lecz moja litość nie pomoże wam nic.
— Ja wiem, — dodał — byłoby wam przyjemniéj stokroć, gdybym, zamiast prawdy i tego co myślę, powiedział, że Pan Bóg dla wielkiego dygnitarza, fundatora i benefaktora tylu zakonów, będzie miał fawor szczególny; — gdybym sławił wasze cnoty, kadził próżności waszéj, i — jak wasz spowiednik powolny u konfesyonału, spytał: Czém jaśnie wielmożny Hetman raczył Pana Boga obrazić?
Ja was tém karmić nie mogę, i dla tego ojciec Przeor zamyka mnie w celi, dla tego mi kazań mówić broni, spowiedzi słuchać nie daje, bo więcéj na Pana Boga uważam, niż na niego... Pocóżeście wy do mnie przyszli? tu się tylko goryczy napić możecie...
Branickiemu poruszyło się coś w duszy i łza zakręciła w oku.
— Jestem nieszczęśliwy — rzekł — a wy litości nade mną nie macie...
— Mylisz się — zmienionym głosem odezwał się mnich — litość mam, ale bezsilną. Nic ona wam nie pomoże; okuci idziecie w więzach, któreście sami narzucili na siebie. Za wami w ślad idą uczynki wasze....
Sam Bóg téj przeszłości od was odjąć nie może i uczynić, aby to było niespełnioném, co się stało. Od życia żądaliście rozkoszy, ono wam je dało: mieliście żony, miłośnice, kochanki, a schodzicie ze świata bezpotomnym, ostatnim imienia, kłosem bez ziarna!... Mieliście władzę, a rozpłynie się ona może w ręku waszych, boście ją dali na płoche drobnostki rozerwać ludziom...
Niech Bóg zlituje się nad tobą!...
Hetman stał zbolały i przerażony; przepowiednia ta przygniotła go.
— Bezdzietnym nie zejdę! — odparł — mylicie się, ojcze.
— Nie mylę się — rzekł mnich — dzieci ze krwi miéć możecie, ale te się do was, a wy do nich nie przyznacie... Któż wié, czy nie staną się z wyroku Bożego nieprzyjaciołmi własnego ojca...
Hetmanowi na myśl przyszło w téj chwili coś, bo drgnął cały, rzucił się ku drzwiom, jakby słuchać już nie chciał, i uciec od tych gróźb, z politowaniem upokarzającém głoszonych.
O. Elizeusz postąpił kilka kroków ku niemu, wyciągając ręce...
— Przebacz mi, dziecko moje, — zawołał — tak! gorycząm cię napoił; ale od naczynia, piołunu pełnego, nie żądajcie, by usta osłodziło.
Branicki zawrócił się i, żywo pochwyciwszy za rękę Elizeusza, całować ją począł, lecz nie wyrzekł już słowa.
— Pociechy w sobie szukaj — odparł mnich — nie we mnie. Bóg z tobą — Bóg z tobą.
Hetman orzeźwiał nieco.
— Spowiedź przecie, żal za grzechy, dobre uczynki mogą zmazać przeszłość...
— Mogą szalę przeważyć, ale ciężaru nie odejmą z niéj — odparł ojciec Elizeusz. — Nie sądź tylko, że zacięży na wadze anielskiéj złoto twoje, ofiary mienia, chleb, mirrha i kadzidło!
Skrucha, łza, czyn pokorny a cichy. —
Zdala dał się słyszéć dzwonek klasztorny i ojciec Elizeusz przerwał mowę.
— Boża godzina uderzyła — odezwał się — na modlitwę czas. Dla Hetmana nie poświęcę Boga; idź w pokoju!
To mówiąc, odwrócił się i krokiem powolnym, ze złożonemi rękoma ku klęcznikowi się skierował, ani spojrzawszy już na stojącego u drzwi, który, nieco ochłonąwszy, zwolna wyszedł z celi.
Nieopodal czekał nań ojciec Celestyn, a dość mu było spojrzéć na Branickiego, by się domyślić, że z rozmowy przykre wyniósł wrażenie. Nie czego innego się téż Przeor spodziewał, i chcąc zapewne zatrzéć je, odezwał się z ubolewaniem:
— Co to za szkoda, że tak świętobliwy człowiek tak dziwnie ma pomięszaną głowę! Gwałtowny jest, a często posuwał się na ambonie do takich wyrażeń, niemal kacerstwem trącących, żeśmy mu przystępu do niéj wzbronić musieli. W niepomiarkowanym raz zapale odezwał się do słuchaczów swych, że gdy między kościołem mają do wyboru a spełnieniem obowiązku, lepiéj, aby na mszę nie przyszli, a głodnego nakarmili!! Drugą razą herezyą taką głosił pod pozorem słowa Chrystusowego, iż ulękliśmy się kary Bożéj na cały konwent nasz, gdybyśmy to dłużéj cierpieli...
Gdy wasza Excellencya zażądał widzenia się z ojcem Elizeuszem, przewidywałem — dodał Przeor — iż się narazicie na nieprzyjemne jakie admonicye!! Lecz nie trzeba tego brać do serca, co skwaśniały paple starowina! —
— Człowiek świętobliwy jest — przerwał Hetman krótko.
— A przy swéj świętobliwości tém niebezpieczniejszy — dodał ojciec Celestyn. — Najlepiéjby było, aby go przeniesiono tam, gdzie, dla języka obcego, jak najmniéj czynnym być może, i o to u Generała zakonu domagać się muszę.
Branicki nie odpowiedział, i z posępną twarzą zachował głębokie milczenie, wychodząc z klasztoru, przeprowadzony aż za mur zewnętrzny przez pokornego Przeora. Właśnie miał wynijść na plac, gdy główną bramą zaczęli parami wysuwać się nań Dominikanie, poprzedzani krzyżem czarnym i żałobną chorągwią.
Przeor nie powiedział o tém, o czém mu dopiéro przed chwilą doniesiono, że ubogi pogrzeb Łowczyca z Borku zbliżał się ku cmentarzowi. Jeden proboszcz w czarnéj kapie prowadził go... Zdala widać było kilka chorągwi, gromadkę ludu, wóz chłopski z prostą trumną całunem okrytą, parą wołów czarnych zaprzężony, a za nim zakwefioną kobietę, którą mężczyzna słusznego wzrostu pod rękę prowadził. Dwóch czy trzech przyjaciół szło za nimi powoli...
Na widok pogrzebu, ku któremu szybkim krokiem podążali Dominikanie, aby się do niego przyłączyć, zbladł Hetman, i nie chcąc się ukazać na placu, by poznanym nie był, pozostał w furcie, któréj gruby mur go osłaniał.
Przeor, który już, pożegnawszy go, miał odchodzić, gdy zobaczył, że się zatrzymał, stanął o parę kroków i czekał.
Tymczasem pogrzeb zwolna przez plac przeciągał ku mogiłkom; odezwały się dzwony; w małéj mieścinie powychodzili ludzie na progi, powybiegali, aby się z orszakiem żałobnym połączyć. Branicki nie ruszał się z miejsca swojego, okiem ciekawém i smutném idąc za pogrzebem, dopóki parkan cmentarny go nie zakrył. Ani na chwilę nie spuścił wejrzenia z tego smutnego widoku, który się na nim zdawał czynić daleko większe wrażenie, niż zwykle; może dla tego, iż przyszedł zaraz po dziwném a surowém przemówieniu ojca Elizeusza.
Dzwony jeszcze się odzywały, i na cmentarzyku powiewały chorągwie, gdy Branicki, nie lękając się już być postrzeżonym, przez pusty plac pośpieszył do pałacyku.
Pułkownik Węgierski oczekiwał nań niespokojny w ganku, bo przedłużone odwiedziny w klasztorze trochę go niepokoiły. Jak zazwyczaj, znając usposobienie Hetmana, który lubił być płochemi żarcikami rozrywany, pułkownik zdala już powitał go wesołą twarzą.
— Jak na złość — rzekł — księża właśnie na przybycie waszéj Excellencyi wybrali się ze dzwonieniem i pogrzebem, jak gdyby, wiedząc o bytności pańskiéj, odłożyć nie mogli swych psalmodyi! Choroszcza stanie się wkrótce wcale niezabawną, jeżeli nas tu traktować tak będą.
Branicki się skrzywił.
— Cóż chcesz, mój pułkowniku, — odparł — wszędzie ludzie umierają; nie sposób, aby dla mnie pogrzeby wstrzymywano...
— Bardzo przepraszam — nastawał Węgierski — pewny wzgląd się należy mężom zasłużonym... Przy pierwszém widzeniu się powiem o tém księdzu przeorowi.
Hetman, który zasiadł w altanie od ogrodu, rzuciwszy się na ławę, zamyślony i roztargniony, zamiast pochwalić tę gorliwość Pułkownika, rzekł tylko:
— Proszę cię, dajże mu pokój!
Nie nastawał już Pułkownik na niewłaściwość postępowania księży i odwrócił rozmowę, próbując, czy skandaliczną historyjką panny Frani Czerkaskiéj, z fraucymeru Hetmanowéj, która wykraść się dała bogatemu neoficie, nie potrafi rozchmurzyć smutnego pana.
Powieść jednak nie zrobiła żadnego skutku, wzgardliwie i obojętnie przyjęta przez Branickiego, który o Frani owéj więcéj pewnie coś wiedział, niż Węgierski.
Dnia tego był nie do rozbawienia; odmówił podwieczorka, zaledwie skosztowawszy trochę poziomek, i pozostał tak milczący aż do zjawienia się doktora Clement’a, który, choć o tém nie mówił nic, powracał właśnie z pogrzebu.
Zobaczywszy go, Hetman wstał z siedzenia i, skinąwszy nań, zwolna puścił się w zielony gąszcz ogrodu. Pułkownik został w ganku. Odszedłszy na kilkanaście kroków, Branicki zwrócił się do doktora:
— Wracasz z pogrzebu? — zapytał.
— A wasza Excellencya niepotrzebnie wcaleście się tu dziś znaleźli — z wyrzutem odezwał się Doktor. — Mamy w życiu dosyć nieuniknionych wrażeń smutnych i szukać ich nie potrzebujemy.
Hetman, nie odpowiadając na to, pytanie rzucił znowu:
— Cóż tam?
Dla kogo innego byłoby ono może mniéj zrozumiałém, Clement odgadł zapewne o co chodziło.
— Wielka moc ducha w tych ludziach; — rzekł — żona nie uroniła łzy, syn swojemi rękoma złożył go do trumny, obsypał kwiatami — i poprowadził matkę do grobu.
— Co myślą? cóż daléj? — pytał Hetman — z serca mi ich żal...
— Z tą mocą ducha — zawołał doktor — potrafią, bez wątpienia, ciężkiemu losowi swojemu podołać. Chłopiec kocha matkę i na wszystko dla niéj gotów...
— Tak — odparł Hetman z przekąsem pewnym — będzie na tym zagonie nędznym pracować i przyszłość swą w niego wkopie...
— Sądzę, że nie; — rzekł Clement — matka na to nie pozwoli.
Rozmowa się przerwała. — Hetman stanął nad stawkiem i zapatrzył się w wodę.
— Proszę cię, Clement kochany, pomyśl o tém, jakbyś, nie zdradzając się, mógł przyjść im w pomoc czynnie. Jeżeli ty sam nie możesz, użyj zaufanego od siebie.
Łowczyc miał wielu przyjaciół, bo to był człowiek serca i charakteru. Na Święty Jan będzie ludzi dużo — wybierz kogoś, od siebie go zainteresuj losem tego chłopca i wdowy....
— Ta rola najwłaściwiéjby przypadła staremu Kieżgajlle — odezwał się doktor.
— Z tym waryatem i impetykiem niéma co mówić; — przerwał Hetman — musisz wyszukać innego.
— Brat nieboszczyka także się na niewiele przyda — dodał Clement.
Pogardliwie ręką rzucił Hetman.
Zdala pokazał się Pułkownik Węgierski z drugim jakimś mężczyzną w mundurze; Hetman, zobaczywszy ich, westchnął, i zwracając się do doktora, zamruczał:
— Aż tu za mną gonią. Nieznośne natręty!
Lecz kończąc ten wykrzyknik, nawykły do wymagań życia reprezentacyjnego, już twarz piękną wypogodził, przybrał postawę hetmańską i z uśmiechem oczekiwał na gościa, którego natrętem nazwał, gotując się przyjąć go jak najuprzejmiéj.