Grzechy hetmańskie/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Grzechy hetmańskie |
Podtytuł | Obrazy z końca XVIII wieku |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1879 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Juliusz Kossak |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
∗ ∗
∗ |
W Borkach tego wieczora, po powrocie z pogrzebu, panowała taż sama złowroga cisza, która zaległa dworek ubogi, gdy Łowczyc zachorował. Na chwilę przerwały ją śpiewy księży i jęki sług; teraz wróciła znowu straszniejsza może jeszcze, bo już za nią ani promyka nadziei nie było...
Clement nie przesadził nic, mówiąc przed Hetmanem o mocy ducha wdowy.
Boleść, nie wycisnąwszy z niéj łez, wprawiła ją w rodzaj odrętwienia.
Wróciwszy z Choroszczy z synem, usiadła z nim w ganku, na którym niegdyś wieczorami z mężem siadywać była zwykła, myśląc i mówiąc z nim o Teodorze; trzymała rękę dziecka w chłodnych dłoniach, i wpatrzona w mroki nadchodzącéj nocy — milczała...
Na niebie ukazały się gwiazdy, ciemność ich otoczyła; Łowczycowa nie miała siły wstać i wnijść do pustego domu. Kilka razy syn szepnął, że chłód i rosa mogły jéj zaszkodzić; potrząsnęła głową, nie odpowiadając.
Zdawało się, że milczeniem tém długiém chciała dać dojrzéć myśli, z którą się synowi zwierzyć miała.
Czeladź niespokojna oczekiwała, nie idąc na spoczynek, aż się państwo wreszcie nań udadzą.
Stara sługa wyjrzała kilka razy ku pani, przypominając jéj spóźnioną godzinę i musiała odejść, nie doczekawszy się słowa.
Świeca, dopalająca się w bawialni, któréj blask przez okno smugą światła słabego padał na kwiaty pod oknem, bezbarwne teraz i jakby zeschłe, przypominała téż próżno, że czas się schronić było do domu. Łowczycowéj może tu, na otwartém powietrzu, lżéj oddychać było.
Około północy westchnęła mocniéj, poruszyła się, schwyciła rękę syna, którą, zadumawszy się, puściła niedawno z dłoni ostygłych, i odezwała się do Teodora:
— Ten, co nas jeden na świecie całym kochał oboje, poszedł dla miłości téj do grobu!! A! tak, zabił się pracą dla nas człowiek wielkiego serca, wielkiéj duszy, najszlachetniejszy, najzacniejszy z ludzi. Ja jedna wiedziałam, ile w nim było poświęcenia i cichego heroizmu! Nawet ty nie możesz go tak, jak ja, ocenić!
— A! matuniu kochana! jam go nie mniéj od ciebie cenił i kochał! — zawołał Todzio.
— Ale tak, jak ja, znać go nie mogłeś — przerwała matka — męczennika tego i świętego człowieka.
— Na mnie koléj — dodała — wziąć po nim spuściznę, daleko do dźwigania lżejszą...
— Przepraszam cię, matko — rzekł, w rękę ją całując — koléj nie na ciebie, ale na mnie. Oboje dźwigaliście brzemię, gdy ja go nie czułem, anim pojąć mógł nawet, że ono cięży nad wami.
— Słuchaj mnie, nie przerywaj — poczęła matka nakazująco. — Na brzemionach nie zbędzie nikomu, lecz się sprawiedliwie obdzielić potrzeba niemi. Miéć i ty będziesz swoje... Jestem matką, opiekunką, i do mnie należy myśléć o twoich losach...
Mówiłeś mi o księdzu Konarskim, o księciu Kanclerzu; nie trzeba odrzucać offerty; należy co rychléj do Warszawy powracać, korzystać z niéj, pracować i starać się, starać podnieść, dźwignąć, wdrapać jak najwyżéj!!
— Ja nie mam ambicyi — odezwał się Teodor.
— Powinieneś ją miéć, jeżeli nie dla siebie, to dla mnie — poczęła żywo Łowczycowa. — Odepchnęła mnie rodzina, ojciec się mnie zaparł (tu łkanie mowę jéj przerwało); chcę, byś o swéj sile wyszedł wysoko, tak wysoko, abyś i mnie podniósł z sobą...
Ja ci wymodlę u Boga powodzenie; ty masz zdolności, miéj tylko wolę, jaką-bym ja ciebie natchnąć chciała. Nie dla siebie pracować będziesz, dla mnie, — mnie wyprowadzisz z tych ciemności odrzucenia.
Wstała, mówiąc z zapałem coraz rosnącym.
— To było wolą nieboszczyka — dodała — jest moją, a musi być i twojém przeznaczeniem...
Zwróciła się do milczącego Teodora.
— A, kochana moja matuniu! — odezwał się, łamiąc ręce chłopak — prawda, że ciężkie, choć inne, niż jam sobie obrał, brzemię rzucasz na ramiona moje. Ale ja wiedziałem, czemu podołać mogę, a temu, co ty mi wskazujesz... temu — jam nie mocen starczyć...
Gdzież siły, gdzie oręż? — wobec ludzi, co rosną i olbrzymieją, ja się czuję maluczkim i słabym.
Na to, czego ty wymagasz, potrzeba nietylko talentów, ale mocy duszy i woli żelaznéj, któréj ja mało mam w sobie.
— Miłość dla mnie dać ci ją powinna — zawołała matka.
Teodor spuścił głowę, prawie przelękły.
— To nad siły moje, matuniu, — odezwał się. — Przez ciąg tych lat, które spędziłem w Warszawie, choć zamknięty w murach Konwiktu, do którego mnie, dzięki nie wiem jakiéj łasce, przyjęto...
— Łasce? — przerwała matka — to nie była łaska żadna; widziano zdolności i umiano je ocenić!
— W czasie pobytu mojego — mówił daléj Teodor — choć zdala od tego świata, który służy za teatr ambitnym, mogłem się nasłuchać o nim, a czasem rożek zasłony, co go okrywa, znaléźć otwartym; wiem nieco o nim, wiem jakiemi sposoby i wysiłkami dostaje się do władzy i znaczenia... Temi drogami, które prowadzą do góry, ty sama nie pozwoliłabyś iść dziecku twojemu. Drogo się wielkość okupuje...
— Mylisz się — odparła Łowczycowa — droga do góry nie jedna jest, ale dwie tam prowadzą. Ta, którą widziałeś i która ci słusznie obrzydła, wiedzie na wyżyny tych, co z nich runąć mają... Strąci ich prędzéj, późniéj, pogarda ludzi... Drugą drogą pracy i zdolności dobija się wszystkiego.
— U nas? teraz? — odparł Teodor.
Matka, usłyszawszy pytania, wzdrygnęła się.
— Dziecko moje — zawołała — na co-żeś ty patrzał? Gdzie widziałeś to zło?
— Zamykając oczy, musiałbym był go dojrzéć — odezwał się Teodor. — Dość mi było słuchać mistrza mojego, którego szczególnemi się cieszyłem względami, ks. Konarskiego...
— Lecz właśnie ten twój mistrz, o którym mi mówiłeś — odparła matka — jest jednym z tych, co na złe szukają lekarstwa.
— A znaléźć go jeszcze nie mogli — rzekł Todzio. — Złe rosło długo, wkorzeniło się głęboko; ludzie się niém karmili i struli.
Przedajne wszystko, skalane, wyszpecone...
— A tam właśnie, gdzie tyle zła i tak wielkiéj potrzeba poprawy, uczciwy człowiek jest ceny ogromnéj — zawołała Łowczycowa. — Świat ten, niestety, ja może lepiéj znam od ciebie. Zepsucie doszło do najwyższego stopnia; budzi się pragnienie lepszego czegoś. Konarski cię zaleca Czartoryskim — idź tam... idź!! idź!
Teodor zamilkł.
— Kochana matuniu, będziemy o tém mówili z sobą — odezwał się po chwilce — teraz, gdybyś spoczęła?
— Ja? spoczęła? — z bolesnym uśmiechem odpowiedziała matka — idź ty, jeżeli potrzebujesz spoczynku, ja dopiéro złamana i wycieńczona gdy padnę, naówczas może spocznę; teraz...
Podniosła zlekka ramiona i na ławce usiadła. Teodor zadumał się o tém, co mówili z sobą.
— Chciałażbyś — rzekł po namyśle — abym ja cię tu samę, osieroconą, zostawił na pastwę wszystkim kłopotom i troskom małego i biednego gospodarstwa?
— A do czegoż innego ja się zdać mogę? — odezwała się Łowczycowa.
— Z pewnością nie do tego, o czém mówimy — rzekł Teodor. — Nieboszczyk ojciec nie dawał się tém zajmować; ja na to nie pozwolę...
— Jam matka — odparła Beata — mam wolę własną; nie dam ci się jéj sprzeciwić. A powiem ci, że z wielkiéj miłości dla mnie rachujesz fałszywie. Ta nędza gospodarska oderwie mnie od mojéj dusznéj, zmusi do myślenia o czém inném, wreszcie znuży, a i to będzie dobrodziejstwem...
Na wsi, w tym biednym Borku zakopać ci się nie dam.
Teodor pomyślał nieco.
— No, to posłuchaj-że mnie — rzekł — ja także może nie zawsze fałszywie rachuję. Twoje wymagania z moją obawą o ciebie dadzą się pogodzić może.
— Jak?
— Posłuchaj — odezwał się Teodor. — Ojciec miał urazę, żal, nie wiem tam o co, do Hetmana...
Spojrzał na matkę, która zacięła usta i surowy przybrała wyraz twarzy.
— Hetman zachował dla ojca życzliwość. Przyjmie z pewnością mnie do usług swoich. Z Białegostoku do Borku będę mógł niemal codzień być u mojéj kochanéj matki, pogodzić razem pracę dla przyszłości z czuwaniem nad tobą!
Gdy to mówił, zasępione oblicze Beaty tak się mieniło dziwnie, iż Todzio zamilkł w końcu, przestraszony.
Widać było, że Łowczycowa z sobą walczyła; wstrzymywała się od wybuchnięcia i poskramiała gwałtowne jakieś uczucie.
Nim przemówiła, Teodor dodał:
— Wszyscy chwalą Hetmana; jest to pan z panów, szczodry, szlachetny, dobry...
— Tak! tak! — z goryczą odezwała się Łowczycowa — dobry, szczodry, szlachetny; ma chwile, w których ujmuje ludzi, umié oszukać i złudzić, umié sobie pozyskać ich; lecz na te wszystkie przymioty jego, na to serce tak wspaniałe, na nic w nim rachować nie można! Komedyant wielkiego świata; nie wiem, czy sam rozezna, kiedy fałszywym jest, a kiedy sobą; nikt dziś nie rozwikła téj zagadki. Umié być wspaniałym i okrutnym, szczerym i kłamcą; jedna chwila u niego nie łączy się z drugą, niéma w życiu związku, niéma w sumieniu zgryzoty; zużyty, zmęczony, człowiek, dla którego spowszedniało wszystko; zły i dobry na przemiany, stał się istotą, którą, jak lalką, bawią się ci, co mu biją pokłony...
W moich oczach najgorszy nawet z ludzi lepszym jest od niego; można przynajmniéj wiedziéć, że jest złym i jak od rośliny trującéj uciekać; on ani złym, ani dobrym być nie umié; i — zakończyła Łowczycowa — pogardy jest godnym!
Teodor, zdziwiony, zawołał, jakby temu, co słyszał, wierzyć nie chciał:
— Matko! Hetman?? być-że to może?
— Tak jest; — odparła Beata — mogą inni mu się kłaniać, pochlebiać, wynosić go: nie chcę, byś ty o nim miał fałszywe pojęcie. Takim go znam, i dla tego nie dopuszczę, abyś na jego dworze, w téj atmosferze fałszu oddychając, zepsuł się i zwichnął. Syn winien to ojcu, ażeby jego uczucia i sprawy poślubił; jeżeli, jak sam powiadasz, ojciec miał do niego urazę, ty, nie wchodząc w nią, przyjąć ją powinieneś; on unikał dworu Hetmana, ty w jego ślady iść musisz.
Zadałbyś zmarłemu winę, gdybyś postąpił inaczéj.
Na to Teodor nic odpowiedziéć nie umiał; uczuł, że matka miała słuszność; Łowczycowa spojrzała na syna i, uspokojona, ciągnęła daléj:
— Być bardzo może, iż Hetman, pełny próżności i nieznoszący tego, aby ktoś śmiał stronić od niego, a niepotrzebować go, sam przez swoich zechce się narzucić nam z jakiém dobrodziejstwem; — my go przyjąć nie możemy!! Ani ja, ani ty. —
Bystro wlepiła oczy w syna, chcąc czytać w głębi jego duszy; nie znalazła w niéj nic, oprócz ślepego posłuszeństwa. Zrezygnowany Teodor milczał, i matka siadła znów przy nim, głowę wspierając na ręce.
Upłynęło dość czasu, nim Teodor odezwał się znowu:
— Nie mógł-że-bym ja wiedziéć, czém Hetman względem ojca i was zawinił? Ojciec nigdy mi o tém mówić nie chciał. Dopóki byłem dzieckiem, dopóki on żył, mogłem pozostać w niewiadomości, dziś...
Na twarzy Łowczycowéj widać było pomieszanie wielkie; ledwie cokolwiek uspokojona, poruszyła się i rzuciła z miejsca swojego.
— Ojciec poniósł z sobą do grobu tajemnicę — zawołała — a jeśli to uczynił, miał powody, których my badać nie powinniśmy!! Nie pytaj mnie. Większą miéć będziesz zasługę, będąc posłusznym ze ślepą ufnością.
Mówiąc to, schwyciła syna za głowę i całować go zaczęła, płacząc.
— Dziecko moje kochane — rzekła — przeszłość należy do nas, do ciebie przyszłość; dwa to brzemiona, z których nie wiem które cięższe: zostań przy swojém i bądź mi posłusznym... Proszę cię, bądź mi posłusznym!
Teodor, ująwszy jéj ręce, do ust je przycisnął i zamilkł.
Na téj rozmowie znaczna część nocy upłynęła. Siły kobiety wyczerpały się nareszcie, dała się odprowadzić do dworku i tam, padłszy na sofę, pozostała w stanie jakimś nieokreślonym, pomiędzy snem a jawą; ciało dopominało się spoczynku, duch i boleść rozbudzały je. Syn i sługa pozostali przy niéj aż do rana. Noc wiosenna wydała się długą nad miarę; nadszedł wreszcie poranek, a z nim sen i uspokojenie.
Teodor nie śmiał posyłać po doktora Clement, spodziewając się, iż on sam, według swéj obietnicy, przybędzie się o nich dowiedziéć. Do południa jednak nie było go, i dopiéro nad wieczór znana karyolka przed ganek się zatoczyła.
Łowczycowa zmuszoną była położyć się w łóżko, i chłopak sam wyszedł na spotkanie doktora. Troskliwy Clement, zaledwie się dowiedział o stanie Beaty, natychmiast do niéj pośpieszył. Niewiele tu miał do czynienia, bo niebezpieczeństwa nie było żadnego, — znużenie tylko, wyczerpanie sił i smutek, z których sam czas miał leczyć.
Posiedziawszy chwilę przy Łowczycowéj, doktor dał znak, aby jéj nie męczyć rozmową, i Teodora do ogródka wyprowadził.
Ze wszystkich dawnych znajomych i przyjaciół rodziny, Clement był mu znany, jako najwierniejszy druh, dla którego nie miano tajemnic.
Poczciwy Francuz, z rodzicielskiém jakiémś uczuciem i czułością ujął chłopaka pod rękę i począł go pocieszać a ducha mu dodawać, widząc go przybitym i nad wyraz wszelki smutnym.
— Jesteś młody, powinieneś miéć moc nad sobą, — rzekł — martwienie się tém, co dokonane i nieodwrócone, wyczerpuje bezużytecznie człowieka.... Masz matkę, o któréj myśléć powinieneś, i własną przyszłość...
— Myślę o matce tylko — odparł Todzio — o sobie nie pora; ale cóż pomoże rozmyślanie, gdy wszystkie drogi dla mnie zaparte?...
Doktor badać zaczął, a Teodor mniéj więcéj opowiedział mu całą swą z matką rozmowę, nie tając tego, że ani do dziada, ani do Hetmana zwrócić mu się nie wolno było, a matka życzyła sobie, aby, nie troszcząc się o nią, powracał do Warszawy i wszedł bodaj w usługi Familii.
— Co do matki twéj — odezwał się Clement — mógłbyś być o nią spokojnym, bo-byśmy, to jest ja-bym czuwał nad nią; — ale służba u Czartoryskich nie podoba mi się. — Wolałbym widziéć cię u Hetmana...
— Matka na to nie pozwala! — odezwał się Teodor.
— Trzeba temporyzować — szepnął doktor — może się da przekonać.
— O tém wątpię bardzo — zakończył syn. — Przewidywała ona to, co się stać nie może, iż Hetman sam-by chciał mnie pociągnąć ku sobie, i zapowiedziała, żeśmy z jego ręki dobroczynność wszelką odrzucić powinni.
Clement popatrzył, ruszył ramionami i zamilkł.
— Przyznam ci się — odezwał się, odprowadziwszy go w głąb’ ogrodu — że ja, po swojemu te rzeczy biorąc, miałem dla ciebie pewne projekta. W tém przekonaniu, że matka się da późniéj zmiękczyć i nawrócić z niesłusznych przeciwko Hetmanowi uprzedzeń, myślałem bez jéj wiadomości wprowadzić cię do Białegostoku i sam panu naszemu przedstawić. Zbliża się dzień uroczysty Świętego Jana; gości miéć będziemy mnóztwo, w tłumie tym łatwo się przesunąć niepostrzeżonym. Życzyłem sobie, abyś się tam wmieszał, dał poznać, a jestem pewny, że Hetman syna dawnego sługi swego, którego, wiem, że żałuje, przyjąłby dobrze.... Kto wié, do czego-by to w szczęśliwą godzinę doprowadzić mogło??
Teodor, któremu się ta myśl dosyć uśmiechała, nie śmiał nic odpowiedziéć, w przekonaniu, iż się ona spełnić nie może. Wola matki była wyraźną.
Doktor nie nalegał; przeszedł się parę razy po ogródku, zamyślony, spojrzał na zegarek i razem z Teodorem powrócił do Łowczycowéj. Usiadł przy jéj łóżku, i rozbudzoną zaczął obojętną zabawiać rozmową.
Beata uskarżała się na to mocno, iż ją siły, w chwili, gdy ich najwięcéj potrzebowała, opuściły.
— Powrócą one rychło — rzekł Clement — a ja-bym znalazł środek przyśpieszenia powrotu do zwykłego stanu zdrowia... ale... ale na to potrzeba...
— Czegóż potrzeba? — spytał syn.
— Abyś waćpan sam do mnie jutro przyjechał po lekarstwo, które ja sporządzę i sam je ostrożnie, niezmącone, przywiózł matce.
— Ale jam gotów, choć natychmiast! — zawołał Teodor.
— Jakto? on? ma jechać do Białegostoku? — przerwała Łowczycowa.
— A cóż to? Białystok i mój dworek w miasteczku zapowietrzony, czy co? — odparł Clement. — Cóż się synowi pani stać może, gdy do mego dworku zajedzie?
Chmurno z pod brwi zmarszczonych spojrzała Beata na doktora.
Łowczycowa zlekka się zarumieniła, nieśmiała się sprzeciwiać, a doktor dodał z dobrodusznością:
— A zatém to rzecz postanowiona: ja czekam go jutro, ale nikogo innego, jeno jego. Chłopak się przekłusuje, rozerwie, i pójdzie mu to na zdrowie.
Mówiąc to wstał, i, unikając gotującéj się oppozycyi ze strony choréj, pocałował ją w rękę i odszedł co najprędzéj. W karyolce już siedząc, Clement raz jeszcze polecił Teodorowi, aby sam przybył do niego.
Gdy do matki powrócił syn, musiał wysłuchać narzekań jéj na dziwactwo doktora i utyskiwań nad tém, że się uparł przy niedorzeczném wymaganiu. Nazajutrz znowu Łowczycowa, niespokojna, przywołała przed wyjazdem Teodora, polecając mu, aby w miasteczku i u doktora nie bawił, a wracał jak najprędzéj, gdyż o niego lękać się będzie. — Żadne w świecie lekarstwo — dodała — nie naprawi tego, co ten niepokój ze mną zrobić może. Wiész, jak nie cierpię miejsca tego, jego pana, całego nikczemnego świata, co go otacza. Jeden doktor jest wyjątkiem. Siadaj na konia, jedź, ale się nie baw, i przybywaj z powrotem.
Kilka razy mu to powtórzywszy, odpuściła go matka nareszcie. Teodor najlepszego konia wziął ze stajni i z postanowieniem zastosowania się do rozkazu odjechał.
Doktor Clement naznaczył mu popołudniową godzinę, w któréj był najswobodniejszym; wyrachował się więc Todzio, aby przybył jak naznaczono.
Dworek doktora stał tuż przed wielką bramą, a raczéj basztą, która za nią służyła i stanowiła wspaniały wjazd do pałacu Hetmana. Otoczony ogródkiem, krył się napół w nim, napół w drzewach należących do parku. Ścieżka, umyślnie poprowadzona po-za oficynami, wiodła niepostrzeżona ku pałacowi. Francuz lubił dosyć wygódki i pewną elegancyą; domek téż dla niego przeznaczony, choć nie wielki, był jednym z najładniejszych w osadzie Białostockiéj. Teodor, przybywając, mógł dostrzedz znaczny ruch w wielkim podwórcu: stały w nim ekwipaże świeżo przybyłych gości, którzy już, uprzedzając dzień Świętego Jana, ściągali się do Białegostoku. Około baszty i obwachtu snuły się garstki wojskowych różnéj broni, węgierska piechota, janczarowie, hussarze.
Przybywszy z boku pod dworek, zakłopotał się nieco Todzio, co ma z koniem zrobić, gdy chłopak wybiegł ze drzwi, konia od niego przyjął i pokazał mu drogę. Clement czekał na niego z uśmiechem na ustach, i wprowadził go do saloniku, ubranego bardzo wytwornie, zawieszonego sztychami, ozdobionego kwiatkami, pełnego tych prezencików i pamiątek, któremi lekarzom ubodzy i bogaci się wywdzięczają. Okna zewsząd prawie osłaniały krzewy i drzewa rosnące dokoła, tak, że nawet w najjaśniejszy dzień panował tu mrok jakiś tajemniczy.
Po przywitaniu, Clement posadził gościa.
— Kochany doktorze — odezwał się Teodor — matka mi natychmiast powracać kazała.
— Ale niechże koń odetchnie i ty — zawołał Clement, z trochą niecierpliwości. — Napijesz się kawy, czy wina? Na sucho cię nie puszczę; toć wasz polski zwyczaj...
— Ale matka! matka! — przerwał Teodor — dałem słowo...
— Bez lekarstwa nie powrócisz przecie — rzekł Clement prawie gniewnie — a ja lekarstwa w domu u siebie nie mam, muszę posłać po nie... Lekarstwo to niczém inném nie jest, tylko starém winem węgierskiém, które Łowczycowa pić będzie po kieliszku co dnia. Nie trzeba go zbełtać w drodze.
Nim je z hetmańskiéj piwnicy dla mnie przyniosą, masz czas wytchnąć ty i koń...
Mówiąc to, wyszedł doktor i, służącemu szepnąwszy coś do ucha, odprawił go, a sam z weselszą twarzą do gościa powrócił.
W szafce znalazła się butelka rozpoczęta i Clement nalał kieliszki, z których jeden prawie gwałtem wetknął Teodorowi.
— Pij, bo i ty potrzebujesz rekonfortacyi po tych wszystkich utrapieniach, jakie miałeś do zniesienia...
Zapytał potém o stan matki, zagadał coś o sobie, i, starając się rozerwać ponurego dosyć chłopaka, uciekł się nawet do anegdotek miejscowych, aby go zabawić niemi.
Teodor słuchał, nie słysząc połowy, a ciągle się oglądając na okna i ku drzwiom, czy posłaniec nie powraca; gdy, prawie po pół godzinném oczekiwaniu, zaszeleściło coś w sieni, drzwi się otworzyły szeroko, i Todzio ujrzał w progu stojącego, słusznego wzrostu, pięknéj postawy, niemłodego już mężczyznę, w którym, z twarzy i po stroju, łatwo się mógł Hetmana domyślić.
Zbladł niezmiernie, nie wiedząc co począć z sobą, gdy Clement poskoczył żwawo, kłaniając się pokornie i udając niezmiernie zdziwionego temi odwiedzinami.
— Trzy razy posyłałem po ciebie — począł Hetman głosem łagodnym — w końcu, gdy góra nie przyszła do Mahometa, musiał Mahomet do góry...
To mówiąc, wpatrzył się Branicki w zmieszanego młodzieńca i zapytał głośno doktora, — ktoby był?
— Jest to syn zmarłego Łowczyca Paklewskiego — odezwał się Clement — którego mam honor przedstawić waszéj Excellencyi.
Zarumieniony Teodor skłonił się, chcąc ustąpić na stronę.
— Ojca waćpana szacowałem bardzo — rzekł Hetman — człowiek był prawy, zacny, wielkiego serca; i gdy służbę moję opuścił przez kaprys jakiś, zawsze-m go żałował, bo nikt nie zastąpi takiego druha, a nie sługę...
Hetman z progu wszedł zwolna do pokoju, usiadł na kanapie, spojrzał na kieliszki, potém oczyma zwrócił się ciekawemi ku Teodorowi, który starał się napróżno wzroku tego uniknąć, i począł pytać:
— Gdzieżeś waćpan teraz bywał, bo podobno przy rodzicach nie siedziałeś?
Rad nie rad, Teodor zmuszony był odpowiadać; doktor go nieznacznie naprzód popychał.
— Kończyłem nauki u księży Pijarów w Warszawie — odparł Teodor.
— Cóż waćpan zamyślasz z sobą daléj? — ciągnął Hetman, nie spuszczając oka z mieszającego się coraz bardziéj Teodora.
— W téj chwili nic jeszcze postanowionego nie mam... Zależę od matki i do jéj woli się zastosuję.
Hetman zamilkł; ręka jego bawiła się kieliszkiem, który się pod nią podsunął; oczy ciągle skierowane miał na Teodora, którego to badanie onieśmielało i niepokoiło.
— Tak, tak — dodał wolnym głosem. — Ojca waćpana żałuję bardzo... Miał jakiś żal do mnie, stronił od Białegostoku, wiedziałem o tém, nie chciałem mu gwałtu zadawać... Dziś, gdyś waćpan sierotą, a ojca zasług tylko jestem pamiętnym, proszę, byś w potrzebie rachował na mnie, jak na przyjaciela...
Teodor skłonił się w milczeniu — lecz bez zbytecznéj uniżoności.
— Jeżeliś waćpan u Pijarów nauki kończył, to i księdza Konarskiego znać musisz? — spytał Hetman.
— Łaską się jego zaszczycam — odparł Teodor.
— Statysta wielki, człek mądry; — począł półgłosem Branicki — szkoda, że marzeniom się oddaje, choć bardzo pięknym, ale zastosować się nie mogącym do życia. Nieszczęście to jest, gdy do zacności wielkiéj przyłączy się mała znajomość świata swojego...
Zacny kapłan; lecz — chciałby być instytutorem Rzeczypospolitéj, a to nie jego rzecz!
Mówił to z pewną goryczą Hetman, jakby sam do siebie.
— Nie ciągnął waćpana do zakonu? — dodał, zwracając się ku Teodorowi.
— Powołania do niego nie mam — rzekł krótko młody Paklewski.
— Wielkie to i piękne powołanie, wszakże nie dla wszystkich! — prawił Hetman. — A do rycerskiego rzemiosła?
Zmilczał Teodor, lękając się wymówić z czémś, coby go związać mogło. Branicki, nie doczekawszy się odpowiedzi, sam dorzucił:
— I w kancellaryi téż dobrze się ojczyźnie zasłużyć można! Czemu nie?
Widząc, że chłopak milczy, Hetman na doktora z poważném porozumieniem popatrzył, Clement nieznacznie głową potrząsł, a Branicki wstał powoli z kanapy i niby się miał do wyjścia; ociągał się z tém jednak, jakby dłużéj chciał widziéć i coś dobyć z młodego Paklewskiego.
Ten, w obawie ciągłéj, aby rozkazom matki nie stać się nieposłusznym, milczał uparcie.
— Proszę, abyś waćpan, w każdym razie, za dobrego swego przyjaciela i opiekuna chciał mnie uważać — dodał Hetman, widząc niemy opór biednego młodzieńca.
Powiedziawszy to, popatrzył nań jeszcze i wolnym krokiem, przeprowadzany przez doktora Clement, wyszedł z dworku uliczką, do parku wprost prowadzącą.
Gdy Francuz nierychło potém do porzuconego w pokoju Teodora powrócił, znalazł go jeszcze pod wrażeniem tego spotkania, które zdawało się więcéj go trwożyć, niż cieszyć.
Przeciwnie doktor przybiegł wesoły.
— Osobliwy i szczęśliwy nader traf — począł wchodząc — oto przypadek waćpanu lepiéj usłużył, niż drugiemu największe staranie.
Hetman mi mówił, żeś mu się waćpan podobał z postawy, i ze skromności...
— Zaklinam cię, doktorze, — przerwał Teodor — o tym wypadku, szczęśliwym, czy niepomyślnym, nie mów przed matką moją... Rozchorowałaby się...
Clement ramionami ruszył.
— Każdy inny-by z tego korzystał! — dodał półgłosem.
— Ja nie jestem panem méj woli!
Francuz się przeszedł po pokoju, włożywszy ręce pod poły fraka, trochę kwaśny.
— Matka niespokojnie czeka na mnie — szepnął po cichu Teodor.
— A zatém, Bóg z tobą! — odparł cierpko Francuz — i poszedł na przeciwną dworku stronę, wracając wprędce z butelką omszoną w ręku, którą, bacznie bardzo w kawał papieru owinąwszy, oddał czekającemu, polecając, aby ją za kontusz włożył na piersi i jak najmniéj starał się skłócić.
Zaledwie ją odebrawszy, Teodor pośpieszył do konia i wyrwał się z Białegostoku z uczuciem popełnionego występku jakiegoś; chociaż temu, co się stało, zapobiedz nie było w jego mocy.
W drodze dopiéro ochłonął nieco; Hetman, którego wejrzenie i mowa pełne były słodyczy i uprzejmości, uczynił na nim wcale różne wrażenie od tego, do jakiego był przez matkę przygotowany. Fałszu i przybranéj roli, o któréj mówiła, nie czuł w nim; ujęty był za serce dobrém słowem dla ojca, pańską wspaniałomyślnością, na urazy niepamiętną. Robiło mu się żal i smutno, myśląc, że nie będzie mógł korzystać z usposobienia, jakie mu okazał Branicki.
W tych marzeniach, a pilnując wina, które wiózł na piersiach, jechał Teodor ku domowi, zawczasu układając już, jak się będzie tłómaczył przed matką; gdy na gościńcu, ku Choroszczy wiodącym, postrzegł zdaleka ogromną landarę, sześcią końmi zaprzężoną, któréj się coś stać musiało, gdyż leżała na bok pochylona, ludzie się około niéj kręcili, a dwie panie widać było w rogówkach i sukniach jasnych, z fryzurami na głowie, stojące nad rowem, schylone, i trzecią złożoną na trawie, jakby omdlałą.
Nie mógł Teodor w żaden sposób pominąć powozu tego i jéjmości, tak, aby nie był postrzeżonym. Chciał z razu objechać polem tę przeszkodę, lecz mu się zdawało, że takie omijanie osób, mogących potrzebować pomocy, było nieprzyzwoitém. Trochę téż może ciekawości młodzieńczéj ku tym rogówkom i fryzurom go ciągnęło.
Począł się zbliżać zwolna, konia swojego powstrzymując, aby miał czas przypatrzyć się osobom, które na gościńcu wypadek ten zmusił czekać na ludzkie miłosierdzie.
Powóz i konie były dosyć wspaniałe i pańskie, a przynajmniéj takiemi się wydawać chciały.
Landara miała oś złamaną i leżała połową jedną na ziemi. Woźnica i przodowy foryś stali przy koniach, sługa jeden dobywał coś z głębi wywróconego powozu; piskliwe głosy kobiece dawały się słyszéć zdaleka. Parę jakichś pudełek na trawie widać było otwartych.
Złożonéj na ziemi pani, którą się zdawano trzeźwić, nie mógł dobrze dojrzeć Paklewski, gdyż mu ją dwie koło niéj się krzątające zasłaniały. Te obie były nie stare, a jedna z nich, przedziwnéj piękności panienka, szczególniéj na siebie oczy zwracała. Pieszczony to był kwiatek, w stroju, jaki go okrywał, wyglądający tak jakoś pięknie, jakby się z nim urodził. Maleńkiéj téj figureczce, zręcznéj, drobnych kształtów, z główką puklami jasnemi otoczoną, we fryzurze, w koronkach, w sukni mienionéj przedziwnie jedwabiami, szytéj w bukiety wesołych barw, w trzewiczkach na korkach, które nóżkę malusią jeszcze mniejszą czyniły niż była — tak jakoś cudnie było, iż się od niéj oczu oderwać nie chciało. Mimo katastrofy i nieszczęśliwego położenia wśród pola na gościńcu, mimo trzeźwienia omdlałéj, owo fertyczne, młodziuchne dziewczę podlatywało, skakało, kręciło się jak ptaszę, biło w rączki, zdawało się zabawiać i być z nieszczęścia tego niezmiernie szczęśliwém.
Buziaczek panienki był okrągluchny, różowy, pucołowaty, jak u aniołków, których naówczas po stropach malowano; w nim śmiały się bławatków koloru oczy, a gdy usteczka różowe otwarła, obok nich występowały dwa dołki, jakby do całowania. A białe to było i delikatne, jakby słońca i powietrza nie widywało.
Obok tego cacka, słuszniejsza, pełnych kształtów, także bardzo przystojna, trzydziestokilkoletnia jéjmość, niezmiernie strojna, z muszkami na twarzy podługowatéj, z włosami, brwiami i oczyma czarnemi, w sukni z falbanami, węzłami, kokardami, sznurami, mocno wygorsowana, bo jéj z tém ładnie było, biła w ręce, schylając się nad leżącą na ziemi i usiłowała ją uspokoić, a przywieść do przytomności.
Ta, która spoczywała na murawie, pod głową miała poduszkę z powozu wyjętą, fryzurę rozrzuconą, twarz zbladłą, oczy przymknięte. Strach, co ją opanował przy wywróceniu, chociaż już rozproszony, powracał przypomnieniem niekiedy, i cienki, piskliwy krzyk wylatywał z jéj ust zasznurowanych, a naówczas i ręce żółte, chude a nieładne, konwulsyjnie się poruszały. Przy każdym takim akcessie, starsza jéjmość, stojąca nad nią, usiłowała perswazyami skłonić ją do spokoju.
— Chère Starościnko! — wołała — ale bo nie godzi tak się męczyć, gdy już wszystko przeszło. Możesz dostać serdecznego śmiechu!
— A! a! c’est plus fort que moi! — wołała leżąca na ziemi.
— Nic się nie stało! nikt z ludzi i z nas nie szwankował...
— Niechże ciocia weźmie krople bobrowe — mówiło ładne dziewczę — to zawsze ją uspokaja...
Pomimo perswazyi i napomnień, leżąca na ziemi wydawała ciągle spazmatyczne krzyki.
W téj chwili właśnie panie zajęte Starościną postrzegły nadjeżdżającego Teodora. Był jeszcze dość daleko, że ich posłyszéć nie mógł. Jéjmość brunetka pierwsza okiem znawczyni rzuciła na zbliżającego się, a że Paklewski był w istocie nadzwyczaj pięknym młodzieńcem, nie mogła się wstrzymać od cichego wykrzykniku:
— Ależ to chłopiec śliczny!! ależ śliczny...
Mały różowy buziaczek strzelił oczkami niebieskiemi na Teodora i wlepił je z dziecinną śmiałością w niego; ale, co najdziwniejsza, mdlejąca Starościna dźwignęła głowę i co prędzéj włosy rozrzucone poprawiać zaczęła niespokojna, zapomniawszy o spazmach. Zmrużone jéj oczy razem z innemi obróciły się ku Antinousowi, który, spostrzegłszy, iż go wszyscy pilnie tu wzrokiem ciekawym śledzą, zmieszał się niezmiernie, i już miał konia popędzić, aby co prędzéj damy ominąć, którym nie zdawał się potrzebnym na nic; gdy starsza pani brunetka dała mu znak nakazujący, aby się zatrzymał. Oprzéć się objawionéj woli niewiasty, w takiém położeniu zostającéj, było niepodobieństwem. Teodor konia ściągnął, i skoczywszy z siodła, podszedł ku paniom z ukłonem.