Grzechy hetmańskie/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Grzechy hetmańskie
Podtytuł Obrazy z końca XVIII wieku
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1879
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Juliusz Kossak
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
GRZECHY HETMAŃSKIE.


OBRAZY Z KOŃCA XVIII WIEKU
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.


Z SIEDMNASTU ILLUSTRACYAMI J. KOSSAKA
I PORTRETEM AUTORA.



WARSZAWA.
NAKŁAD I DRUK  S. LEWENTALA.
Nowy-Świat Nr 39.
Дозволено Цензурою.
Варшава 19 Сентября 1879 г.










Wieczór był czerwcowy, pora najpiękniejsza w roku, przed skwarami letniemi, po słotach i burzach wiosennych. Swiat cały stał w zieleni, bo na polach nie złociły się zboża jeszcze, łąki niepokoszone kwitły tysiącem gwiazdek różnobarwnych, pachły młodością; dobrze było żyć, oddychać, rosnąć i o wszystkiém złem zapominać.
Wieczór był czerwcowy, cichy, spokojny, rozmarzony; słońce zachodziło, jak król, rad ze swych poddanych, z czołem pogodném; jaskółki zwijały się wysoko i słupy muszek kołowały w powietrzu wesołe.
Na Podlaskiéj równinie, wśród polanek i lasów, widać było wioseczkę i dworek. Siedziała, jak u Boga za piecem, okolona zdala borami, odgrodzona od świata niemi, skupiona około dworu swego, osłonionego wierzbami i olchami, jakby się doń przytulić chciała.
Nie pańska to była siedziba, — chatek nie wiele, cerkiewka drewniana na wzgórzu; a dwór, jakby folwark, pod słomą, ubożuchny, z gospodarskiemi szopy wkoło, płotami prostemi ogrodzony, niepokaźnie wyglądał.
Przez wioskę i pod dwór nie prowadził żaden większy gościniec; drożyna wiła się kapryśnie, wyjeżdżona kręto i ginęła gdzieś w zaroślach. Pod cerkiewką, na wzgórzu, widać było cmentarzyk wiejski. Kilka krzyżów i kilka studziennych żórawi, kilka grusz starych i sosen, górowało nad nizkiemi zabudowaniami.
Obrazek był smutny razem i pociągający wdziękiem wiejskiego spokoju, pod którego opieką, domyślać się było można, nieznacznie, bez zmian i wstrząśnień upływającego życia. Nie wtargnęło tu od wieku nic z zewnętrznego, szybko przerabiającego się w coraz nowe formy, świata. Wieki upłynęły, jak te chaty wyrosły z ziemi i przyrosły do niéj; choć je starość zjadła, odnowiły się wedle dawnéj modły do dalszego bytu.
Wnuczki miały prababek twarze. Krzyże nadgniłe, które burza poobalała, na wzór dawnych wyciosano; spróchniałe drzewa od pniów puściły latorośle nowe; ludzie téż z pokolenia w pokolenie następowali po sobie, nie mieniąc twarzy, języka, ani obyczaju.
Dwór stał, jedną stroną do gospodarskiego dziedzińca zwrócony, drugą do staroświeckiego sadu z lipami na przedzie, z gruszami w głębi, z kwaterami w pośrodku.
Nie wtargnęło tu państwo i żadna myśl płocha, coby się o piękność starała. Sad kończył się warzywnym ogrodem, a dziedziniec mieścił w sobie wodopój i szopy, pod któremi wozy stały i drzewo leżało w stosach.
Ubóstwo nie dopuszczało myśléć o pociechach dla oka, o wdzięczeniu się do ludzi.
Jednakże dokoła dworu, tak szeroko jak ganek z ławami występował, na odgrodzonéj płotkiem staranniéj plecionym grzędzie, widać było troskliwie pielęgnowane kwiaty, które prawie nizkie okna domostwa zasłaniały. Po nich tylko można się było domyślić ręki niewieściéj i istoty, co uśmiechu wiosny i woni jéj potrzebowała.
W podwórku, jak na tę porę, było dziwnie cicho, chociaż wieczorne gospodarskie zajęcia dosyć go ożywiały. Konie powracały od wodopoju, kobiety niosły mleko od krów udojone, parobcy się około zabudowań kręcili; lecz wszystko to milczało i znakami sobie zdawało się przypominać obowiązek sprawowania się bez wrzawy. Jedne gęsi, do których stróżka, zapędzająca je długim prętem, przemówić nie mogła, kończyły głośną rozmowę, na łące gdzieś rozpoczętą. Kury, jak zwykle na pogodny czas, dawno się już były spać pokładły.
We wsi téż ludzi widać było mało; cisza panowała jak we dworze.
Drzwi od ganku stały otworem, słońce zachodzące wpadało właśnie jaskrawemi promieniami na puste ławy i przez próg wciskało się do sieni. Cały dworek, oświecony niemi mocno, na tle ciemnych drzew, mimo swéj prostoty i opuszczenia, malowniczo występował. Skromne nawet kwiatki, wyglądające z za płotka, — malwy, orliki, nagietki, jaskrawo pozłacane, — nabierały wdzięku, ostro od szarawego tła ścian odskakując.
Korzystając z tego, że im tu nikt nie przeszkadzał, jaskółki spuszczały się do gniazd swoich pod strzechą bez obawy, powoli; a wróble, posiadawszy na poręczach ław i na podłodze, gospodarzyły jak w domu.
Nagle spłoszyło je otwarcie drzwi w sieni.
Na ganek, wolnym krokiem, zamyślona, wsunęła się kobieta lat średnich, któréj postać, ruch i twarz nie licowały tak z otoczeniem, iż ją tu za obcą wziąć było można.
Chociaż lata odjęły jéj już wdzięk młodości, a ona sama wcale się o to nie zdawała troszczyć, jaką ją wiek uczynił, — była jeszcze piękną, a piękność jéj niepospolita, pańska, miała cechę krwi szlachetnéj, czegoś nie pod tą strzechą zrodzonego. Rodzą się wprawdzie i w chatach ubogich te rajskie kwiaty, te istoty wybrane; ale poezya, którą je natura obleka, innego jest rodzaju.

W kobiecie téj na pierwszy rzut oka poznać było można, iż się wychowała i wzrosła w pałacach, że szczęście i dostatek wykołysały ją w młodości, a burza
Stała tak nieruchoma czas jakiś.
tu chyba zapędzić mogła. Dziś była to pani małego dworku, ubrana ubogo, zaniedbana, obojętna, smutna, zbolała.

Ubóstwo tylko nie mogło jéj odebrać tego, co natura dała w powiciu, jako talizman, czy brzemię: posągowéj postaci, twarzy o rysach nieposzlakowanéj czystości, wejrzenia czarnych oczu, wyrazistego i płomienistego dziś jeszcze, marmurowéj skroni, królewskiego chodu i ruchu. Ręce, które trzymała założone na piersiach, choć zaniedbane, były cudownych kształtów; włos nieporządnie zwinięty na głowie, gdzieniegdzie się już srebrzący białemi pasmami, bujnemi sploty zdawał się głowę uginać.
Suknię miała ciemną z prostego kartunu, dostatnią i jakby zakonna zrobioną; chustkę na szyi białą, a w palcach ściśnięty, zmięty biały płatek, którym tylko co zaczerwienione od łez otarła oczy.
Śliczne jeszcze usta jéj w téj chwili zaduma, ból, zacisnęły i ściągnęły, nadając obliczu wyraz surowy. Czoło przecięte było fałdami.
Wystąpiła powoli na przód ganku, wlepiła wejrzenie gdzieś w dal na lasy, na drogę... patrzała i nie widziała jeszcze; słuchała, nie mogąc pochwycić żadnego dźwięku. Z twarzy widać było, że myśl cała i ducha siła w głąb’ jéj się zwinęła i tam pożerała się sama; tam wiły się obrazy i szumiały głosy, głuszące wszystkie inne. Zmysły zdrętwiałe były.
Ciężyło coś na niéj brzemieniem ogromném, tak, że zaledwie poruszać się mogła. Ból często się staje kamieniem na piersi, ołowiem na czaszcze.
Stała tak nieruchoma czas jakiś, póki ją zewnętrzne wrażenie, niepochwycone dla innych, do życia nie przywróciło. Drgnęła, oglądając się. Nieczułość zmieniła się nagle w drażliwość nadzwyczajną, jak ona.
Widać było ze zwrócenia głowy w stronę wioski, jak gdyby się tam czemuś przysłuchiwała.
Lecz ze wsi milczącéj, ledwie, ledwie, gwar stworzeń, do szop powracających, dochodził, skrzypienie studzien i klekotanie bocianów.
Ucho pospolitego człowieka nie byłoby nic rozeznało w tym szumie; lecz kobieta była teraz w stanie ducha, który dawał jasnowidzenie.
Jak, przed chwilą jeszcze, huk dział-by jéj nie obudził może; teraz słyszała więcéj niż ludzie, widziała niepostrzeżone. Z natężoną uwagą chwytała szmery jakieś, a twarz ożywiła się nieco.
Na piaszczystym gościńcu w dali gdzieś turkotało coś może, czego oprócz niéj nikt nie słyszał.
Turkot ten jednak stawał się coraz wyraźniejszym — oddychała lżéj trochę.
Była prawie pewną, że się zbliża to, czego oczekiwała. Potrzeba było jednak dosyć długiego czasu, nim mogła sprawdzić pierwsze wrażenie; naostatek, przed wielkiemi wrotami dziedzińca, pokazała się kolaska dosyć wytworna, dwoma końmi rosłemi, w chomątach bardzo ozdobnych, ciągniona.
Na koźle siedział woźnica w barwie pańskiéj, wygalonowany, a w pośrodku maleńka figurka, w kapelusiku trójgraniastym i francuzkim stroju ośmnastego wieku, z laską w ręku, w płaszczyku piaskowym na ramionach.
Przybywający, człek nie młody, ale żywy i żwawy, miał nietylko strój cudzoziemski, ale twarz okrągłą, brunatną, z oczkami czarnemi, pucołowatą, babiastą, wygoloną, która cechowała człowieka obcéj jakiéjś krwi i pochodzenia.
W chwili, gdy paradny woźnica chciał zamaszysto z pańskim swym ekwipażem przed ubogi dworek zajechać, maleńki człeczek uderzył go po ramieniu, dając mu znak, aby się u wrót zatrzymał. Wykonał to wspaniały wygalonowany pan, mocno się krzywiąc i ukazując, jak mu się to niewłaściwém zdawało. Rozkaz był nie do smaku, bo woźnica nie nawykły do ukrywania się pod płotem.
Z ganku oczekująca kobieta majestatycznym krokiem poczęła iść naprzeciw gościa; przyśpieszyła chód potém, ale mały Francuzik, wyskoczywszy z karyolki, uprzedził ją, podbiegając, i kapelusz podniósłszy, witał uśmiechnięty. Pomimo, że był i nie młody, i nie piękny, a strój mu nie dodawał wdzięku, przybyły miał rozumną, dowcipną a razem dobroduszną fizyognomią, która na widok smutnéj pani, przybrała wyraz pełny poszanowania i sympatyi.
Nim się miała czas odezwać do niego, gość żwawo rękę jéj pochwycił i z rewerencyą do ust przycisnął. Podniósł potém ku niéj pytające oczy, a wejrzenie to zrozumiawszy, kobieta wzdychając, odpowiedziała mu po francuzku:
— A! nie lepiéj! nie lepiéj, kochany doktorze!
— Cóż mu jest? — spytał z pośpiechem przybyły — jak? zmieniło się co?
— Sam zobaczysz, konsyliarzu, — smutnie dokończyła kobieta — gorączka go nie opuszcza, niespokojny ciągle, sił mu brak...
— A przytomność? — badał troskliwie doktor.
— Są chwile, w których zdaje się marzyć i coś mówić od rzeczy, lecz gdy się odezwę do niego, odzyskuje przytomność.
Rozmawiając tak, posuwali się ku dworkowi; lekarz pozostał trochę w tyle, a kobieta poprowadziła go z sobą przez ganek do sieni, otworzyła potém drzwi ostrożnie do małego przedpokoju, a z niego do większéj izby sypialnéj.
Tu, choć jasno było na dworze, panował mrok wieczorny, bo zieloną firanką przysłonięte było okno.
Pokój, w którego jednym kącie stało łóżko zaledwie widzialne, parawanikiem osłonięte, miał nie wiele sprzętów, i takich, jakie zwykły były naówczas po ubogich dworkach szlacheckich się znajdować. Stół zarzucony papierami, na którym teraz i flaszki z lekarstwami się mieściły, kilka krzeseł, kufer, szafa, na ścianach strzelby i torby myśliwskie, w kącie karby gospodarskie i beczułka, w któréj octu się było można domyślać, — izbie nadawały bardzo pospolitą powierzchowność, niczém się szczególném nie odznaczającą.
Otwierające się drzwi, szelest sukni i chód, chociaż na palcach idącego doktora, leżącego na łóżku przebudzić musiały. Ciężkie odetchnienie dało się słyszéć od kąta i głos słaby:
— A! to ty dobra moja Beasiu! daj mi się napić czego! pragnienie pali!
Kobieta z wielką troskliwością pośpieszyła do łóżka, pochyliła się nad niém i szepnęła:
— Doktor Clement przyjechał.
Chory westchnął, prawie niedosłyszanym głosem odpowiadając:
— Co mi on już pomoże.
Tuż stojący Francuz przysunął się, witając chorego złamanym polskim językiem.
— Jakże tam Łowczycowi? lepiéj? — Teraz dopiéro, gdy oczy do mroku nawykały powoli, doktor Clement mógł coś dojrzéć. Na łóżku, z głową podniesioną starannie poduszkami, leżał mężczyzna nie stary jeszcze, nie młody już, ogromnego wzrostu, atletycznéj budowy, lecz wychudły i zmizerowany straszliwie. Twarz i część odsłoniętych piersi, szyja i ręce, były kośćmi tylko, pomarszczoną, zżółkłą skórą okrytemi. Żyły z pod niéj występowały wzdęte, jak sznury, oplatając ten kościotrup żywy. Wychudłe policzki okrywała ciemna, nawpół posiwiała, niegolona już dawno broda, od któréj wielki, sumiasty wąs szlachecki odstawał. Dół twarzy krył ten zarost szczecinowaty, a u góry — oczy nadzwyczaj bystro patrzące, niespokojne, wypukło z pod czaszki błyskały ogniem, jeśli nie życia, to gorączki. Piękne czoło zwiększała wyłysiała już dobrze głowa, do któréj rzadki włos przylegał.
Zmienione chorobą oblicze zachowało z dawnego charakteru wyraz męztwa, energii i stoicyzmu, który nad cierpieniem brał górę. Pierś podnosiła się ciężko, pracując na każde tchnienie; ręce niespokojne chwytały posłanie i konwulsyjnie to je garnęły, to odpychały.
Schylony nad chorym doktor, ująwszy jednę rękę, badał oddech i fizyognomią, nie dając po sobie poznać wrażenia, jakie na nim dostrzeżone czyniły symptomata. Kobieta, starająca się z twarzy doktora domyślić stanu chorego, prędzéj-by z jéj wyrazu mogła uspokojenie zaczerpnąć, niż odgadnąć, że wszelką stracił nadzieję.
Tak było w istocie, ale doktor Clement miał długoletnią praktykę i panowanie nad sobą. Lekarz nadworny wielkiego i rozpieszczonego pana, umiał zawsze pocieszać, choć sam zwątpił o pacyencie. Puścił zwolna rękę chorego i odezwał się tylko głosem spokojnym, że gorączka większą nie była.
Chory czarnemi oczyma swemi wpatrywał się w niego, jakby mu niemi chciał coś powiedziéć; z drugiéj strony badała go kobieta. Doktor unikał wejrzenia obojga, widocznie chcąc znaléźć jakiś sposób odwrócenia uwagi od siebie.
Zażądał wody nie zbyt zimnéj, aby choremu zrobić limonadę, do któréj potrzebne dwie cytryny wyjął z kieszeni.
Sama pani wysunęła się, aby przynieść co potrzeba, a chory ruchem ręki żywym przyzwał do siebie doktora:
— Nic nie mów przed moją żoną — rzekł tajemniczo — po co się ma wcześnie martwić i trwożyć. Będzie i tak dosyć miała biedy potém. Już ja wiem, ty mi nic limonadką nie pomożesz, ani żadne leki! Bóg chyba by jeden — ale wola Jego święta. Fiat voluntas tua! — dodał słabnącym głosem.
— Łowczyc bo — odparł doktor — masz niepotrzebne imaginacye. Niéma jeszcze nic! niéma nic!
— Co ty mi mówisz! ale! — rzekł chory poruszając się — ja to lepiéj czuję niż ty, mój poczciwy kochany konsyliarzu! Darmo! już ze mnie nic nie będzie; dojrzałem do trumny.
— Nie trzeba sobie głowy nabijać takiemi myślami! — szepnął doktor — po co to?!
— Myślisz, że ja się trwożę? — odrzekł Łowczyc — wcale nie! kobieciska mi żal, o nią się troszczę; jak palec sama na świecie; syn wprawdzie dorosły, ale niedoświadczony... jak ona sobie rady da! Mój Boże!
Westchnął ciężko.
— Sobie, jak sobie; ale Todzio teraz najwięcéj potrzebuje opieki... pod wąsem...
Usłyszawszy otwierające się drzwi i szelest sukni, nie dokończył chory, zmienił ton i dodał:
— Ja-bym się wolał kwasu ogórkowego napić, niż téj waszéj limonady.
Doktor Clement ruszył ramionami, i mimowolnie się rozśmiał.
— Nie byłby szlachcic polski! — zamruczał, idąc do szklanki, w któréj miał napój przygotować dla chorego.
W czasie gdy lekarz odchodził, kobieta przysunęła się do łóżka, poprawiła opadłe poduszki i zlekka uniosłszy głowę chorego, położyła ją wygodniéj. Łza zakręciła się w oczach Łowczyca, chwycił białą jéj rękę i namiętnie ją do ust przycisnął.
Kobiecie się téż łzy w oczach kręciły; nie chcąc ich pokazać, odeszła do okna. Dr. Clement, przyprawiwszy i skosztowawszy, niósł limonadę i podał ją choremu, któremu, że ręce drżały, sam do ust szklankę nachylił, nie dając jéj pić raptownie.
— Niech sobie teraz Łowczyc spocznie; — odezwał się — ja pani o kawę poproszę, a potém zobaczymy, czy na noc jeszcze jakie lekarstwo wypadnie przyrządzić.
Chory w istocie, jakby już tym małym wysiłkiem był znużony, oczy zamykał, a usta mu się jakby od połkniętego płaczu ścisnęły. Łowczycowa, od okna odstąpiwszy, wyprowadziła zadumanego doktora naprzeciw do bawialni.
Pokój ten nizki, dosyć obszerny, z oknami od dziedzińca, wyglądał dziwacznie: zaniedbany był, zastawiony sprzętem prostym i zużytym; wśród niego gdzie niegdzie, jakby resztki lepszéj przeszłości, stały w mroku i po kątach wytworne meble, drogie cacka pyłem okryte. Jak widok Łowczycowéj obok jéj męża rodził myśl sprzężenia dwóch istot, do różnych sfer należących, a losem jakimś związanych z sobą, tak i pokój ten miał dwie, nie godzące się z sobą, fizyognomie: jednę prostą, ubogą, szlachecką; drugą — z resztek pańskich i obłamków zbytkownych sklejoną. Ta druga, jakby się siebie wstydziła i kryć chciała, nie występowała wyraźnie, — była tu w gościnie, zdawała się osłonioną i zapomnianą. Trochę porcelany saskiéj, szafeczka z bronzami złoconemi, szpinecik ozdobny niegdyś, dziś z nogą zwichniętą, zasunięte były tak, iż ich za stołkami niezgrabnemi i stołami bejcowanemi prawie dojrzéć nie było można.
Łowczycowa, prędko rzuciwszy słowo jakieś słudze, która się w drugich drzwiach ukazała, zwróciła się oczyma, które we łzach pływały, wpatrując się pilnie w doktora. Zmięszał się nieco stary. Dotrzymywał z razu, nadając twarzy wyraz obojętny; potém oczy spuścił, i poprawując peruczkę na głowie, po pokoju przechadzać się zaczął.
— Mów mi prawdę! — odezwała się Beata głosem, w którym łkanie czuć było. — Ja czuję, że jest coraz gorzéj; umiem cierpiéć, na wszystko jestem przygotowana; lecz — chcę wiedziéć, co mnie czeka, bo sama o przyszłości myśléć muszę...
Spuścił oczy bardziéj jeszcze doktor, pochylił na piersi głowę — milczał. Mówili z sobą znowu po francuzku, a Łowczycowa wyrażała się tym językiem z łatwością i elegancyą, jakby nim od dzieciństwa mówić była nawykłą.
— Wierz mi pani — odezwał się po namyśle doktor Clement, — że my biedni lekarze częstokroć nie więcéj wiemy o śmierci i życiu nad tych, co się nie uczyli medycyny. Widziałem sto przykładów, w których skazani przez fakultet wychodzili cało. Natura ma cudowne środki, których my siły ani znamy, ani się domyślamy. Do ostatniéj chwili lekarz ma nadzieję — i ja ją mam!!
— Pocieszasz mnie — rzekła z rezygnacyą Beata — ale z mowy twéj, dobry mój przyjacielu, łatwo się domyślić, że nadzieja twa chyba w cudzie łaski Bożéj, a któż na cud Opatrzności zasłużył?
Zwróciła się, ocierając oczy.
— Czekam na syna; — rzekła cicho — wczoraj jeszcze powinien był przyjechać. Nie ma go! List dawno wysłałam pocztą...
— Pocztą! pocztą! — przerwał doktor — czemużeś go pani mnie nie przysłała? uprosiłbym był Beka; wyprawiłby go z kresami hetmańskiemi do Warszawy; doszedłby prędzéj!
Beata zarumieniła się mocno i odparła żywo:
— Wiecie, że nie mogę użyć tego pośrednictwa.
Clement głową poruszył.
— Pani-byś go nie użyła, ale ja; niktby nie potrzebował wiedziéć, przez kogo list wysłany...
— Tak, ale wiedzianoby do kogo! — zawołała Łowczycowa — to dosyć. Dziękuję ci, kochany doktorze; nie mam i nie mogę miéć żadnych stosunków z dworem pana hetmana.
Jeszcze coś chciał powiedziéć doktor, lecz, zobaczywszy twarz nagle zasępioną Łowczycowéj, wstrzymał się i zakończył tylko:
— Pani jesteś... upartą.
Służąca, która wniosła kawę, przerwała w sam czas, widocznie dla obojga nieprzyjemne, tłómaczenie.
W podaniu tego napoju widać było dwoistość tego domu, jak wszędzie. Przyrząd do kawy składał się z tacki bardzo wytartéj, z imbryczka i garnuszka prostego; a cienka serweta i kosztowna filiżanka saska odbijały od nich dziwnie. Na słudze, kobiecie niemłodéj, przyodzianéj wieśniaczym krojem, widać było niezamożność domu i wyrzeczenie się wszelkiego starania, aby to ukryć przed oczyma ludzkiemi. Sługa przyszła boso, z zakasanemi rękawami i fartuchem niezbyt świeżym, który naprowadzał na myśl, że niedawno od krów i chlewów powrócić musiała.
Clement, nie czekając aby mu nalano, sam począł około kawy gospodarować, usiłując przybrać weselszą fizyognomią.
— Nie wiem już prawdziwie, jak wam mam dziękować — smutnie poczęła, przysiadając się, gospodyni, i opierając na stole. — Rozumiem, jak wam trudno na chwilę się oddalić z Białegostoku, bo tam zawsze ktoś chory, wyście tam potrzebni. Spodziewam się, że nie powiecie, iż byliście u mnie, nie przyznacie się do téj zbrodni... O to was bardzo proszę, stary mój przyjacielu, — dodała, rękę mu podając, głosem drżącym. — Nie chcę aby tam nawet imię moje wymówione było; aby wiedziano, co się ze mną dzieje!
— Bądź pani spokojną — odpowiedział Clement prędko — ztąd do Choroszczy blizko, a ja tam mam chorego burgrabiego, którego Hetmanowa bardzo lubi. Wizyta moja idzie na karb jego!
Czas jakiś trwało przykre milczenie; doktor spoglądał na gospodynią, ta wzrok osłupiały wlepiła w ścianę. W oczach się jéj ciągle łzy kręciły. Kilka razy usta zdawały się chciéć otworzyć, a nie śmiała odezwać się z tém, co miała na sercu.
— Bardzo-bym pragnęła — szepnęła w końcu, oczy na stół spuszczając — ażeby Todzio pośpieszył i mógł zastać go jeszcze... Życzy sobie widziéć go... ja... mnie...
Wzrok załzawiony nagle wlepiła w doktora: — Powiedz mi, gdyby dziś nie przybył jeszcze??
Clement zakłopotał się i poruszył niecierpliwie. — Ale — rzekł, zapijając kawą — co za myśl! tak znowu groźnego nic niéma.
— Todzio powinien być lada chwila — dodała, zwróciwszy się ku oknu. — Znam jego serce; kocha tego dobrego ojca najczuléj, najgoręcéj. Byle list odebrał! Lecz czy mu go oddadzą w porę? czy go znajdą?
— Wszakże był u Pijarów? — spytał Clement.
— Nie wiem; nauki skończył — rzekła Łowczycowa. — Księża go przytrzymywali; ks. Konarski znajdował, że im w zakonie mógł być użytecznym; ale chłopiec do czarnéj sukni nie ma powołania. Chciał się gdzieś umieścić przy pańskim dworze... Nie pisał mi, gdzie i u kogo.
Bez protekcyi, sam jeden, wątpię aby mógł gdzie być przyjęty.
— Jeżeli go u Pijarów nie znajdą — dodał pocieszając doktor — toć oni będą wiedzieli i wskażą, gdzie się znajduje. List dojść powinien, ale — gdyby był szedł przez moje ręce, ręczę, że wcześniéj zostałby oddany.
Kobieta zamyśliła się, nie odpowiadając. Dr. Clement spojrzał na zegarek i z miejsca się ruszył.
— Pójdziemy jeszcze do chorego naszego; — rzekł — dam mu proszki; na wszelki wypadek, przyniosłem je z sobą, ażeby po nie do Białegostoku nie było trzeba posyłać.
To mówiąc, Clement sięgnął do bocznéj kieszeni i dobył z niéj zawinięty paczek mały, od którego silna woń piżma rozeszła się po pokoju.
Na palcach powrócili do chorego. We drzwiach już usłyszeli ciężki oddech, jakby uśpionego, lecz wnet odezwało się westchnienie, kaszel i głos niespokojny.
— Todzia niéma! Mój Boże! jakbym go rad jeszcze zobaczyć!
Zamiast odpowiedzi, Clement ujął rękę chorego i zatrzymał ją dosyć długo.
— Damy łowczycowi proszek — odezwał się — który pomódz powinien.
— Ja go już czuję! — odparł chory — lecz... konieczne to?
Żona, wyprzedzając doktora, zawołała błagająco:
— Konieczne, gdy Clement radzi, a ja proszę!
Chory oczy przymknął, zmilczał trochę i szepnął posłusznie:
— Chyba dla tego, abym Todzia doczekał!...
Pierwszy proszek zaraz sam lekarz pomógł wziąść choremu i, ścisnąwszy rękę jego, pożegnał, obiecując przybyć nazajutrz.
Łowczyc, mający oczy zamknięte, podniósł powieki i spojrzał na doktora, jakby badał, czy go nie próżną tego jutra łudzi nadzieją. Clement powtórzył dobitnie:
— Do widzenia, jutro! Proszę mi spać spokojnie, a o niczém nie myśléć, coby zbytnio poruszało. Mam nadzieję, że proszki moje dobrze poskutkują.
Chory zamknął oczy, mrucząc coś niewyraźnie.
Sama pani wyszła, wyprowadzając lekarza aż do karyolki, przy któréj paradny woźnica, stojąc, właśnie się jakimś orzeźwiał napojem. Bosy chłopak, w pokornéj postawie, trzymał przed nim flaszkę zieloną.
Rzuciwszy jeszcze słowo pociechy stojącéj przy nim Łowczycowéj, Clement nałożył prędko płaszczyk, karyolka zawróciła do bramy, a po chwili znikła z oczu gospodyni, która, zapomniawszy się, stała w miejscu nieporuszona.
Słońce już było zaszło.
Spojrzała na drogę, ku lasowi wiodącą, którą syn miał przyjechać; — nic na niéj widać, nic ztamtąd słychać nie było.
Cisza nocy zapadała na okolicę; zdala tylko turkotała karyolka doktora i psy wiejskie, zaniepokojone nią, naszczekiwały. Ze spuszczoną głową, powoli dowlokła się Beata do ganku, upadła na ławę, oparła o słup i pozostała tak długo, znużona a nieprzytomna.
Oczy się jéj kleiły, lecz niepokój ducha usnąć nie dawał; zaledwie zdrzémnąwszy się, zrywała jak przerażona.


∗             ∗

Noc przeszła dosyć dla chorego spokojnie, choć parę razy budził się, nasłuchiwał, szeptał coś, jakby się modlił lub prosił. Żona, która, nie kładnąc się, w krześle przy nim czuwała, za każdém poruszeniem jego przychodziła, i kładnąc dłoń na czole, dotknięciem tém uspokajała go. — Usypiał.
Przez szpary okiennicy wciskał się już brzask dnia nadchodzącego, gdy ucho niemogącéj usnąć Beaty pochwyciło jakiś szmer, od wrót dolatujący. W mgnieniu oka zerwała się pocichu, biegnąc do drzwi. Otwarła je z ostrożnością, aby skrzypnięcie nie przebudziło śpiącego, i znalazła się w ganku, gdy od wrót pieszo przybywał właśnie mężczyzna słusznego wzrostu, płaszczem osłonięty. Słaby okrzyk wyrwał się z jéj piersi, pochwyciła go za szyję gwałtownie i wybuchła tłumionym napróżno płaczem.
Przybyły chwytał ją za ręce i całował.
— Todzio mój! Todzio! — powtarzała, zanosząc się od płaczu. — Mój Boże! myślałam, że się już ciebie nie doczekamy!
— Matuniu kochana! — świeżym, młodym głosem odparł przybyły — śpieszyłem dniem i nocą!
Chłopak, gdy płaszcz z siebie zrzucił, pokazał się oczom matki w całym blasku, jakim go młodość okryła, gdyby w królewskim majestacie. Piękniejszego młodzieńca trudno wymarzyć było; serce macierzyńskie mogło się uradować jego widokiem. Nietylko bowiem śliczny był postacią i twarzą, ale z oczu, czoła, wyrazu ust, ruchu każdego, błyskała siła męzka, pojęcie bystre, rozum, energia, coś szlachetnego i niepospolitego. I on, jak matka, pod tą strzechą ubogą zdawał się gościem i wygnańcem, do innych stworzonym losów, napiętnowanym cechą wybranych. Brakło mu tylko arystokratycznéj owych czasów płochości i lekkomyślności, a natomiast miał powagę rozmarzonych istot, co pragną stanąć, choćby bojem i cierpieniem, wyżéj nad pospolite tłumy.
Skromne bardzo podróżne ubranie, niemal ubogie, nie tylko go nie szpeciło i nie ujmowało mu, lecz podnosiło jeszcze wdzięk całéj postaci i twarzy. Był to żywy, odmłodzony obraz pięknéj matki, męzkim duchem i energią spotęgowany do ideału. Rysem wybitnym, który charakter odrębny nadawał rycerskiemu młodzieńcowi, była energią uśmierzająca łagodność i panowanie nad sobą. Karność zakonu, w którym odebrał wychowanie, czyniła go skromnym i cierpliwym, mimo sił, jakie czuł w sobie.
Wszystko to malowało się w twarzy, męzkiéj razem i dobrocią nacechowanéj, w oczach patrzących śmiało a łagodnie, w ustach surową wstrzemięźliwością słowa ściągniętych...
Matka wpatrzyła się weń z wyrazem niewypowiedzianéj czułości, śledząc, jakie na twarzy jego zetknięcie się z ludźmi obcymi mogło pozostawić ślady. Macierzyńskiéj miłości okiem byłaby je odczytać umiała, odgadła. Lecz na marmurowym młodzieńcu świat, wśród którego się obracał, żadnéj nie potrafił wyryć skazy — odbijało się od niego wszystko, pozostał jakim był.
Matka uścisnęła go raz jeszcze. Chłopak milczał, nie śmiejąc pytać o ojca; ona może boleśnéj wiadomości oznajmić nie chciała. Osłabiona wrażeniem, upadła na ławce w ganku.
Tymczasem w podwórku przybycie panicza poruszyło wszystkich, ludzie się zbiegali z zakątków i zaglądali pod ganek. Długo Łowczycowa siedziała z głową na dłoni, chcąc siły odzyskać. — Todzio stał przed nią.
— Ojciec źle się ma — wyrzekła nareszcie — tak źle, że ja ciebie musiałam powołać, abyś go mógł zobaczyć, abyś ty go sobą pocieszył, on ciebie — pobłogosławił.
— Ale z czegoż to pogorszenie? — zapytał chłopak niespokojnie.
— A! dawno się to przygotowywało — poczęła, wzdychając, Beata. — Ty wiesz, jak zdrów był i silny, ale téż zdrowiem, siłą, sobą szafował. Chcąc mnie ulżyć, chcąc tobie być pomocą, pracował nad miarę, trudził się nielitościwie, dnia ni nocy nie miał spoczynku.
Żelaznego człowieka zmogłaby taka troska i trud taki. Prosiłam go napróżno, nie słuchał mnie, ni kogo. Wszystko chciał robić sam; wszędzie być, dopilnować każdéj rzeczy, a gdy cudzych rąk nie stawało, on swoich nie szczędził.
Zgrzany, zmęczony napił się gdzieś wody, zaziębił — zachorzał, począł kaszlać, a leczyć się nie chciał. Nie pozwolił sprowadzić doktora. Dopiéro, gdym już widziała straszny postęp choroby, musiałam użyć fortelu, aby Clement’a ściągnąć i skłonić go do posłuszeństwa.
Głos kobiéty słabnąć zaczynał.
— Zobaczysz go — dodała — Clement robi nadzieję; ja rozpaczam. Zmienił się strasznie, osłabł, trawi go gorączka.
Spuściła głowę i płacz daléj mówić jéj nie dał.
Dzień się robił jasny; w dziedzińcu, pomimo nakazu, ranne gospodarstwo przerwało ciszę; Łowczycowa poszła zajrzéć, czy to chorego nie obudziło. Syn cicho postępował za nią. Zaledwie próg przeszła, gdy od łóżka głos się odezwał słaby, śpieszny, niewyraźny, bełkotanie niecierpliwe.
— Todzio jest! przyjechał... wiem...
— Tak, — podchodząc zwolna, potwierdziła kobieta — ale zkądże wiesz?
— Czułem go! przybył przed chwilą!
Poruszył się na łóżku chory, wyciągając ręce, jakby przybyłego wzywał ku sobie. Todzio pośpieszył, i przykląkłszy, wychudłe jego całował dłonie; a chory głowę syna do piersi swych przyciskał.
Z tyłu stojąca matka płakała rzewnie, łzy i łkanie starając się tamować.
Jakiś czas milczenie było. Łowczyc odetchnął, jakby mu wielki ciężar spadł z serca. Zdawało się, że przyjazd syna nową jakąś przejął go siłą: poruszał się o swéj mocy, choć z wysiłkiem, usta się uśmiechały, twarz wypogodziła.
— Niech-że on spocznie — odezwał się do żony — nakarmcież go; naciesz się nim; a potém niech przyjdzie do mnie... Wiele, wiele mamy do mówienia...
Proszki te mocy mi dodają... proszę, jeżeli są, o jeden jeszcze. —
Wszystko to niezwykle silnym i pewnym głosem wypowiedział chory; a żona, trochę tém pocieszona, pośpieszyła przynieść lekarstwo.
— Teraz — rzekł chory, wziąwszy je — zmówię ranne modlitwy, Bogu podziękuję, że mi go dał doczekać... Idź Todziu z matką, odpocznij.
Pocałowawszy w rękę ojca, odszedł chłopak zasmucony i przerażony, gdyż po długiém niewidzeniu, jego bardziéj, niż tych, co patrzali na stopniowe wyniszczenie tego silnego niegdyś olbrzyma, uderzyć mogła zmiana i złamanie człowieka, który się niedawno zdawał niepokonanym...
Zaledwie sam-na-sam znaleźli się z matką naprzeciwko, gdy Teodor, łamiąc ręce, zawołał:
— Ale cóż mówi Clement? nie możeż nic poradzić na to?
— Zobaczysz go sam; — odpowiedziała matka — nie mogę mu nic zarzucić: był troskliwym, okazał się dla nas przyjacielem, nie lekarzem; robił, co tylko mógł; ale chorobę powstrzymać nie było w mocy ludzkiéj.
Smutny był ten powrót do domu dziecka ukochanego; oboje z matką siedzieli, w smutku pogrążeni. Teodor o sobie zapomniał i ledwie umiał na zadawane odpowiadać pytania.
Nie śmiał przestraszać matki, a widok ojca raził go jak piorunem, wszelką odejmując nadzieję. Przyszłość po-za tą trumną rościełała się czarna, groźna, niezgłębiona...
Nie szło mu wcale o siebie; czuł się dosyć silnym, aby przeciwnym losom stawić czoło; trwogę miał o matkę, którą ten opiekun pozostawiłby sierotą.
Ubóztwo nie dozwalało na przyszłość roić o niczém inném, jak o twardéj walce, o nieznoszonéj żałobie. Ten, którego miało im zabraknąć, był duszą i ręką domu, był w nim wszystkiém...
Około południa, Łowczyc, u którego żona i syn po kolei kilka razy siadali na straży, to razem, to pojedyńczo, gdy na Todzia przyszło pozostać przy nim samemu — upewniwszy się, że żony nie było, zwrócił się z pośpiechem do syna.
— Chciałem się ciebie doczekać koniecznie — począł zwolna, oszczędzając głosu i oddechu. — Znam twe serce, rachuję na nie, ale przemówić do niego trzeba mi było. Źle jest ze mną! a tak, nie łudzę się — wola Boża! Wyspowiadałem się, sumienie mam spokojne — o matkę twoję mi idzie, o ciebie! Ty, Bogu dzięki, dorosłeś, dasz sobie rady na świecie — ale ona! ona!
— Czuwać nad matką, to mój najpierwszy, najświętszy obowiązek — przerwał gorąco Todzio.
— Ale ona ci nad sobą czuwać nie da! — zawołał niespokojnie chory — ja ją znam; zechce siebie i wszystko dla ciebie poświęcić. Sama zmarniéć, zamęczyć się gotowa! Borek... ty to wiesz dobrze, ledwie przy wielkim trudzie na ubogie starczy życie. Póki mogłem, dźwigałem tę lichotę; gdy mnie nie stanie — Boże wszechmogący! wam...jéj... chleba może zabraknąć. A ona za młodu nawykła do dostatków... ona...
— Mój ojcze kochany — przerwał Todzio — gdyby się twoja choroba przedłużyła, a sił ci brakło, pozostanę na wsi, wdzieję siermięgę, będę jak parobek pracował. Wiesz, jak matkę kocham i ciebie... Powiesz mi, co mam robić!
— Ona się na to nie zgodzi — zawołał chory. — O mnie niéma co mówić, ani rachować na mnie. Dla ciebie ona pragnie świetnéj przyszłości, a sama na nędzę się poświęci i nie pokaże, co będzie cierpiała. A! Todziu, ta myśl spokojnie mi umrzéć nie daje.
Todzio pomyślał trochę.
— Mój ojcze — rzekł — ja tam dla siebie o żadnéj świetnéj przyszłości nie marzę. Wiem, do czego jestem obowiązany; co najpierwsza rzecz, to spełnię...
Oczy Łowczyca zwróciły się na syna ciekawie; słuchał chciwie, chwytając każde słowo, lecz nie widać było, aby go to uspokajało.
— Zresztą — dodał Teodor, zniżając głos — wszakże dziad żyje, wszak jest zamożnym; a choć mógł miéć jakiś żal do matki, nie podobna, aby się jéj wyrzekł na wieki. Ja go przebłagam!
Łowczyc cały zadrżał; głos mu się zmienił; gorączkowo począł mówić:
— Dziad, dziad... stary dziwak, za to tylko miał żal do matki, że za mnie poszła, ubogiego szlachetkę; za nic innego — dodał — za to tylko!! Ja byłem przyczyną!!
— Lecz gdybym ja, wnuk, przyszedł mu się submittować pokornie, — ciągnął Teodor — gniew jego-bym rozbroił.
Myśl ta zdawała się tak niepokoić chorego, iż syna chwyciwszy za rękę, rzekł śpiesznie i dobitnie:
— Ani myśl, ani się waż do niego udawać! Jeżeli kochasz matkę, jeżeli masz choć trochę do mnie przywiązania... Do dziada nigdy! nigdy!!
Mówiąc to z wielką gwałtownością, pomiarkował się i poprawił:
— Nie sądź, abym ja do niego miał gniew w sercu. Dawno przebaczyłem jemu i wszystkim; ale starzec jest niepomiarkowany, impetyk; nie chcę, abyś z ust jego posłyszał, coby matce twéj uwłóczyć mogło. Wojewodzic gbur jest, a gdy sobie co wymarzy i głowę czém nabije, żadna mu siła tego nie wydrze nigdy z pamięci...
Do dziada drogi nie szukaj, nie myśl o nim, proszę o to, a jeśli trzeba — nakazuję!!
— Będę posłusznym, — odparł zmięszany trochę młodzian, — ale kochany ojciec miałeś zasługi u pana hetmana, który cię kochał i oświadczał się dla ciebie z affektem... Nawet, gdy opuściłeś dwór jego.
Na wspomnienie hetmana, bladą twarz Łowczyca zalał rumieniec; krew, która uderzyła do głowy, nabiegła téż do piersi; zaczął kaszlać mocno, i nierychło się uspokoił.
— Z hetmanem ja zerwałem na wiek wieków — odezwał się, głos odzyskawszy — wierzaj mi, nie bez przyczyny! Ani ja, ni matka twoja, znać go nie chcemy; łask jego nie przyjmiemy! Wszelkie zbliżenie się do niego, więcéj jeszcze niż mnie, przykre-by było matce twojéj... Ona nie pozwoli na nic — ja także...
Teodor spuścił głowę smutnie.
— Hetman — dodał z goryczą chory — hetman ma się za królika, a mało pamięta, że jest człowiekiem. Duma i rozpieszczenie pańskie serce mu popsuły.
Dość o nim, a przy matce — nigdy, ani słowa!! —
Gdy to mówili, weszła właśnie Beata, a mąż, siląc się na fałszywy uśmiech, rzekł do syna:
— Mówże ty mi o swych sukcessach w Warszawie... Ciekawym bardzo...
— Jam go téż o nic pytać nie miała czasu — podchwyciła Łowczycowa. — Zaledwie wiem, iż nauki skończył i że, z łaski ks. Konarskiego, miał jakąś umieszczenia się nadzieję.
— Bardzo nawet świetną i obiecującą niby — rzekł Teodor — alem bez żalu gotów się wyrzec tych sperand, gdy tu ojcu będę potrzebny.
Oboje rodzice spojrzeli po sobie, jakby o zgodną się odpowiedź naradzali; a Łowczyc, po namyśle, dodał z uśmiechem gorzkim:
— Jakież to są te tak świetne nadzieje? Jeżeli one na jakiéj łasce się pańskiéj gruntują, nie trzeba zapominać, że ona na pstrym koniu jeździ.
— Ja téż się na tém bardzo nie funduję — począł Todzio, prawie obojętnie — ks. Konarski, luminarz zakonu, wielkie mający zachowanie u Księcia Kanclerza i Wojewody ruskiego, polecił mnie Księciu Generałowi młodemu, jako do pióra zdatnego amanuensa. Pomogło mi i to, żem się z łaski matki po francuzku expedite wyuczył mówić i pisać. Że tam u Książąt podobno pod te czasy wiele jest do czynienia, robiono mi nawet nadzieję, że Książe Kanclerz sam zechce się mną posłużyć. U niego, jako to statysta wielki a mąż znaczny w Rzeczypospolitéj, wiele można skorzystać, wiele się nauczyć.
Gdy to mówił, rodzice ciągle patrzali na siebie. Beata drgnęła, lecz nie z radości — twarz jéj wyrażała ból jakiś, — Łowczyc pozostał na pozór obojętnym.
— A ty co na to?
Łowczycowa potrzęsła głową, wstrzymując się od stanowczéj odpowiedzi.
— Mnie — dorzucił Teodor — to jedno tylko truło wielką radość ze spodziewanéj krescytywy, że, idąc z familią i służąc jéj, musiałbym się nieochybnie narazić Panu Hetmanowi; bo choć z siostrzenicą Kanclerza żonaty Hrabia, ale stosunki Wołczyna z Białymstokiem codzień, słyszę, gorsze.
Bez namysłu, żywo i prawie gniewnie, wyrwało się z ust Beacie:
— Dla Pana Hetmana nie mamy żadnych obowiązków!!
Wzrok chorego zwrócił się niespokojny na żonę, która stała teraz pomięszana, nie mogąc już wymówić słowa.
Bliżéj stojący syn, spojrzawszy na matkę, dostrzegł w jéj oczach błyskawicą przebiegający wyraz gniewu i wzruszenie silne.
Łowczyc, z głową zwieszoną, zadumał się.
— Dworskich klamek się trzymać — począł cicho, bo mu tchu coraz brakło — nie najlepsza to rzecz...
Tam póty jesteś dobry, póki potrzebny, a małego człeka do wszelakich posług zażywać gotowi...
Prawda, że czysty człowiek, gdy cnoty swéj strzeże, ze wszystkiego niepokalanym wyjść może; ale po co léźć w kał, gdy obok jest sucha droga??
Nie może to być, abyś ty w sobie rycerskiéj krwi nie czuł i do żołnierskiego rzemiosła nie miał powołania. Zamiast brudne kancelarye wycierać, nie lepiéj-że-by było pod jaką litewską się zaciągnąć chorągiew?...
W koronném wojsku — dodał chory — nie chciałbym cię miéć...
— Ani ja! — potwierdziła, przyczyny nie mówiąc, matka. — Nie pozwoliłabym na to...
Todzio siedział zamyślony.
— Przeciwko wojskowéj służbie nie mam nic — odparł — ale mi się widziało, że ona za kosztowną będzie. Z gołemi rękoma nie przyjmą nigdzie; poczet-bym musiał miéć, a rodziców na żadne ofiary wyciągać nie chcę.
— Mybyśmy je dla ciebie uczynili chętnie — zawołała matka z westchnieniem głębokiém — ale się na nie zdobyć, dziś... niepodobieństwo! Nie mamy nic, oprócz Borku, a i na tym są długi.
— A! najlepiéj — rzekł, poruszając się z miejsca, chłopak, i z wesołą twarzą matkę całując w rękę — najlepiéj-bo wcale o tém nie myśléć i nie mówić. Mam czas; nie pilno mi! nie nagli nic!
Niech-no ojciec kochany wyzdrowieje — dokończył — potém się o tém wszystkiém szeroko rozprawimy.
Zamilkli. Łowczycowa za głowę go ścisnęła. Chory oczy do snu mrużył, jakby, znużony, spoczynku potrzebował. Odstąpili na palcach od łóżka, Beata zasunęła w oknie firankę i wyszła z synem z pokoju.
Gdy nad wieczorem znowu, przyjaciel wierny, nadjechał doktor Clement, chory był śpiącym.
Bardzo serdecznie przywitał młodego chłopca, w którego się z nadzwyczajném zajęciem wpatrywał, jakby go ta rozkwitająca młodość niewymownie cieszyła. Całował go, ściskał, oglądał, badał i na jakiś czas zapomniał dlań nawet o swoim pacyencie.
Przypomniała mu go sama Łowczycowa, szepcąc coś do ucha, i Clement pośpieszył do łóżka chorego z nią razem.
Tego dnia jednak wejście do pokoju nie przebudziło śpiącego. Zbliżyli się doń; doktor ostrożnie ujął rękę spuszczoną, pochylił się nad nim, badał puls. — Łowczyc nie otworzył oczu. Oddech miał ciężki, w piersi słychać było chrypienie. Clement’a twarz nabrała wyrazu posępnego, nim miał czas pomyślić, że się nią zdradzi.
Odstąpił zamyślony od łoża i stał chwilę, nie mówiąc słowa; szukając zapewne środka, którym-by się mógł przeciw chorobie posłużyć.
Beata czekała na radę, gdy Clement, dawszy znak ręką, aby snu nie przerywać, począł nazad ku drzwiom zmierzać.
Twarz miał widocznie pomięszaną.
Gdy wyszli w ganek, Łowczycowa niespokojna zapytała:
— Co każesz robić?
— Na teraz, nic; — rzekł doktor. — Teraz, gdyśmy już wyczerpali wszystkie środki, jakie sztuka nasza wskazywała, zostawić potrzeba resztę naturze dobroczynnéj, działaniu jéj nie przeszkadzając niczém. Chory śpi; zostawmy go w spoczynku; może dlań być zbawienny...
Począł potém rozpytywać, czy nie zanadto był wzruszony Łowczyc przybyciem syna? czy się nie zmęczył nazbyt żywą z nim rozmową?... a skończył, robiąc nadzieję, że polepszyć-by się powinno.
Mówił to jednak tak jakoś, że Łowczycowa, która go oddawna znała, nie śmiejąc więcéj pytać, zamilkła; twarz jéj przybrała wyraz boleśnéj rezygnacyi.
Doktor, który ze wszech miar był człowiekiem wielkiego taktu, zwrócił rozmowę na coś obojętnego; przystał do Todzia, siadł przy nim; a gdy gospodyni wyszła na chwilę, aby kazać kawy dla doktora zgotować, szybko pochylił się do ucha chłopca i rzucił mu w nie:
— Gdy będę wyjeżdżał, proszę cię, wyprowadź mnie za bramę. Potrzebujemy pomówić z sobą na osobności.
Strwożyło to nieco Todzia, ale nie miał czasu spytać o nic więcéj, bo matka już powracała, a doktor zaraz rozpytywać zaczął o Warszawę.
— Jakże się tam ma Król JMć?
— Nie wiem — mówił przybyły — nie wiem nic więcéj nad to, co powszechnie głoszą, że na siłach upada. Najlepszym tego dowodem, iż upodobanych łowów musiał zaprzestać po trosze, zabawiając się więcéj strzelaniem do celu i do psów, niż po lasach.
— A! — rzekł Clement — byle nam nasz minister Brühl zdrów był i pan marszałek koronny, nie poczujemy téj niemocy Najj. Pana. Polowania używać nie mogąc, ma za to codzień operę i na rozrywkach mu nie zbywa.
Rzuciwszy jeszcze kilka pytań o Brühlu, synach jego, osobach w bliższych stosunkach zostających z dworem, nareszcie o ministrze rezydencie francuzkim, panu Durand, o którym mu młodzieniec nic nowego powiedziéć nie umiał; doktor, idący do kawy, skończył, obracając się do niego:
— My tu w Białymstoku na Święty Jan wszystkich tych matadorów się spodziewamy, nie wyjmując francuzkiego rezydenta.
Przy kawie mowa była o wiośnie, o rzeczach obojętnych, i doktor już przy Łowczycowéj ani o Białymstoku, ani o sprawach dworskich nie napomknął więcéj. Zaledwie dopiwszy z pośpiechem, Clement zwrócił się do zegarka i pochwycił za kapelusz...
— Chorego — rzekł do Łowczycowéj — lekarstwami przekarmiać nie chcę. Jeżeliby sam zażądał, po przebudzeniu, wczorajszy proszek mu dać można. Główną jest rzeczą, aby się do zbytku niczém nie poruszał i nie męczył, a natura może działać swobodnie.
Wszystko to wcale nie uspokoiło gospodyni. Doktor się wyrywał, zatrzymywać go nie śmiała, i wyszli tak wszystko troje na ganek, a posłuszny Todzio przeprowadził doktora do karyolki. Tu w żywą jakąś z nim wdawszy się rozmowę, Clement powozikowi iść kazał za sobą, a sam pieszo z nim wysunął się za wrota.
Matka oczekiwała w ganku na powrót syna. Tym czasem, karyolkę swą puściwszy drogą, doktor szedł krokiem wolnym, i za bramą już będąc, gdy go płot wysoki od oczu Łowczycowéj zasłonił, żywo ujął chłopca za rękę...
— Mój panie Teodorze! mężczyzną jesteś — rzekł głosem zmienionym — mówić z tobą muszę otwarcie. Ojciec twój... nie przeżyje dzisiejszéj nocy; ten sen jest już ostatnią walką życia ze śmiercią. Siły się wyczerpały. Bądź przygotowanym do tego, co cię czeka. Matce nie dawaj po sobie poznać trwogi powinieneś jéj dodać odwagi, i siły!
Usłyszawszy ten wyrok straszliwy, wypowiedziany z gorączkową energią, na którą poczciwy Francuz widocznie się wysilał, Todzio obejrzał się naprzód przelękły ku matce, obawiając się, aby ona go nie posłyszała, albo się z tajemnych szeptów nie domyśliła.
— Męztwa! kochany panie Teodorze, męztwa!! — dodał, śpiesząc się ciągle, Clement. — Matka go miéć nie może i nie będzie; twoim obowiązkiem boleść poskromić i zebrać się na nie. Męztwa, mój drogi! poczynasz życie w ciężkich okolicznościach, lecz — nikt nie jest bólu swojego panem!
Milczał jeszcze Teodor, gdy doktor, wahając się nieco, mówił daléj:
— Wiesz, że byłem i jestem wiernym przyjacielem domu waszego; że twéj matki wielbię cnotę; radbym jéj i wam oszczędzić wszelkich, najmniejszych nawet, przykrości. Sama ta śmierć już będzie ciosem wielkim... Mówię jako przyjaciel; wiem, że zapasu nie macie w domu, a śmierć — to gość kosztowny... W pierwszéj chwili trudno wam będzie szukać środków; a na świecie za wszystko, niestety — płacić trzeba! Ja mam, cale mi niepotrzebne, pieniądze; ale — broń cię Boże mówić, że je wziąłeś ode mnie! Powiedz, co chcesz; mów, żeś je z sobą przywiózł z Warszawy...
To mówiąc, pośpiesznie, natrętnie, Clement wcisnął rulon stodukatowy w rękę Todzia. Ten cofał się i opierał doktorowi, trwożliwie spoglądającemu na ganek; było pilno, twarz mu się krzywiła z niecierpliwości.
— Bierz, nie wzdragaj się, nie rób ceremonii! — dodał gorąco — tu idzie o spokój matki. Oddacie mi późniéj; to jest pożyczka, nic więcéj. Sapristi!
— Ale, kochany doktorze!
— Ale matka patrzy i z długiéj rozmowy może powziąć niepotrzebną trwogę. Schowaj rulon do kieszeni; sacré tonnère!.. i bądź zdrów!
— Cokolwiek się stanie, dowiem się jutro.
Skinieniem ręki pożegnał osłupiałego Teodora; zawołał na woźnicę, aby stanął, — i co żywiéj siadłszy do karyolki, kazał do Choroszczy pośpieszyć, jakby się bał pogoni.
Todzio, przybity wiadomością straszną, która nań spadła, jak głaz z nieba niespodziewany, nie rychło z miejsca się zdołał ruszyć i powrócić do matki. Obawiał się, aby bystre jéj oko nie wyczytało mu z twarzy tego, co wyrok doktora wyrył na niéj. Rad był uniknąć natychmiastowego spotkania; ale Beata nie ustępowała z ganku, czekając na syna.
Pierwszy raz w życiu znalazł się Teodor w położeniu tak niewymownie przykrém, trudném i odpowiedzialność za sobą pociągającém. Miłość dla ojca, który dlań był w dzieciństwie niańką, nauczycielem, towarzyszem, przyjacielem, straszną boleścią uciskała mu serce. Napróżno zmagając się na to, aby się mógł ukazać obojętnym, zwolna począł krokiem niepewnym iść do ganku.
Zmyślił potrzebę jakąś do stajni i chciał się do niéj zawrócić; ale matka go przywołała do siebie. Milczący, musiał przyjść i usiadł przy niéj na ławie.
— Ten sen ojca niepokoi mnie — odezwała się do syna — w ciągu całéj choroby nigdy go tak głęboko usypiającym nie widziałam. Clement jednak nie znajduje tego groźném...
Teodor nie umiał odpowiedziéć.
Przesiedzieli, nie wiele się odzywając do siebie, do późnego wieczora w ganku. Pokilkakroć Beata wchodziła do pokoju chorego, znajdując go ciągle pogrążonym w tym śnie głębokim a niespokojnym. Przemawiała doń, usiłując go rozbudzić, pomimo zlecenia doktora; lecz Łowczyc, zaledwie otwarłszy oczy i zamruczawszy coś niewyraźnie, znowu je zamykał.
Nad wieczór wzmogła się gorączka. Matka z synem pozostali przy chorym; ani ona, ni on nawet nie przypuszczał, aby sen ten miał być ostatnim, choć Clement przepowiedział mu zgon rychły.
Todzio nabierał nadziei.
Około północy ciężki oddech ustał, chory się zdawał spoczywać. Beata, zbliżywszy się do łoża raz jeszcze, odeszła nieco pocieszona tém, iż gorączkowe wysiłki piersi, które ją przerażały, ustały.
Zbierało się na dzień, gdy, zaledwie się zdrzémnąwszy, Łowczycowa, nie słysząc już znaku życia od łoża, wstała i poszła do męża.
Leżał spokojnie, jakby uśpiony; bladość jakaś kredziasta, sinawa, okrywała pogodne oblicze. Zdawał się odpoczywać, ręce złożone trzymając do piersi przyciśnięte.
Zlekka przyłożyła mu dłoń do czoła i — krzyk się wyrwał z jéj ust.
Zimne było — trupie; chory nie oddychał... umarłym był...
Padła na kolana Beata, a syn nadbiegający omdlałą na ręce pochwycił.
Rozdzierający krzyk jéj usłyszawszy, co żyło we dworku ruszyło się ku izbie, przeczuwając nieszczęście.
Łowczyc od kilku godzin leżał już ostygły...


∗             ∗

Za panowania Augusta III, nie było w całéj Koronie i Litwie rezydencyi wspanialszéj, na bardziéj pańskiéj stopie utrzymywanéj, nad polski Wersal, w którym przebywał ówczesny Wielki Hetman Koronny, Jan Klemens z Ruszczy Branicki, ostatni potomek starego rodu, który za Piastów jeszcze jednym był z najmożniejszych, — po kądzieli wnuk Hetmana Czarnieckiego i jego spadkobierca.
Prawda, że ta rezydencya, tak okazała, cała była świeżą i nie nosiła na sobie starożytności śladu; był to gród, jakby dotknięciem czarodziejskiéj rószczki stworzony, i na podlaskie równiny przeniesiony z pod innego nieba. — Czarodziejską rószczką była wola jednego człowieka i jego miliony.
Opowiadano naówczas, że gdy dawniéj nieco, zapewne przed stworzeniem Wersalu, miasteczko płonęło, Hetman Branicki miał się odezwać, iż niemal się cieszy z tego, bo je może, po swéj myśli, na nowo z popiołów świetniejszém stokroć wyprowadzić.
Teraz téż ulice Białegostoku wyglądały jakby cudzoziemskiéj rezydencyi, dworkami schludnemi w ogródkach zastawione, bieluchne, czyste, uśmiechnięte; a wiele bardzo z tych domków, należących do officyalistów, dworzan, urzędników, Francuzów i Niemców, składających bardzo liczne otoczenie Hetmana, przystrojonych było z elegancyą u nas niezwykłą, opatrzonych wygodami, w kraju niesłychanemi.
Wszystko, począwszy od kościołów, w Białymstoku, Bielsku, Tykocinie, Choroszczy, Wysokim-Stoczku — pałacyki letnie, baszty, bramy, ratusze, zajezdne domy, dworki sług Hetmana stanęły wedle rysunków nowych, francuzkich budowniczych, z pomocą i pod dozorem cudzoziemskich artystów, ze smakiem wytwornym, z przepychem niepamiętnym jutra, który się tylko tém mógł tłómaczyć, iż bezdzietny pan miał prawo po sobie zostawić taką królewską pamiątkę.
Białystok Hetmański przyjmował już w murach swych królów, i mógł, nie troszcząc się zbytecznie, ugaszczać panujących, nawet Sasów; gdyż dom i dwór niemal się równał przepychem królewskiemu. Pałac i oficyny były bardzo obszerne, ogrody olbrzymie, a stosownie do nich i służba urządzona. Na Święty Jan, imieniny Hetmana, które się właśnie zbliżały, cała Warszawa, cała Korona była tu reprezentowaną. Posłowie i rezydenci zagraniczni, deputowani od trybunałów i regimentów, mnogość panów skolligaconych i szlachty ściągała się tu ze stron najdalszych, możnemu panu, pierwszemu dygnitarzowi Rzeczypospolitéj, złożyć życzenia i czołobitność należną.
Od lat kilku tylko, ci, z którymi najbliżéj był połączony przez żonę swą, Czartoryscy, familia, nie pokazywali się już prawie w Białymstoku. Nie tajno było nikomu, iż, pomimo ścisłych związków, Hetman więcéj niż chłodno był z nimi. Żona, dla któréj, obojętniejąc, pozostawał zawsze z największém uszanowaniem, piękna hrabina Izabella, nie miała nad nim dość mocy, aby go zjednać dla swéj rodziny.
Rozchodziły się najzupełniéj idee polityczne i przekonania Hetmana a familii. Mogły w tém grać pewną rolę widoki ambicyi osobistéj, lecz główniejszym czynnikiem niezgody były zasadnicze pojęcia o dobru Rzeczypospolitéj.
Czartoryscy chcieli reformy instytucyi krajowych, zniesienia praw, które swawolę polityczną utrwalały; chcieli przetworzenia Rzeczypospolitéj, odrodzenia jéj w myśl swoję i Konarskiego. Mieli odwagę porwać się na dzieło olbrzymie, nad siły swe, ale łudzące i nęcące wielką przyszłością.
Komu taka idea reformatorska zaświeci, ten, opanowany nią, nie bardzo się zwykł obliczać ze środkami, nie chce wiedziéć, co mu cel zaciemnia... Tak było z Czartoryskimi: wielki pomysł zdawał się im wykonalnym dla uroku swego.
W plan reform musiało wchodzić z konieczności i ukrócenie owéj niepomiernéj władzy Hetmanów, medyatorów intra libertatem et majestatem. Książę Kanclerz, opanowany pragnieniem stworzenia form nowych politycznego życia, jak każdy doktryner, marzycielem był i być musiał despotycznym. Niecierpliwiło go, co mu stawało na drodze.
Dla ujęcia Hetmana, poświęcono staremu panu śliczną siostrzenicę — rachuba na słabość okazała się fałszywą.
Dodajmy dla wytłómaczenia księcia Kanclerza, iż panowanie Sasów, widok demoralizacyi i upadku kraju — mógł natchnąć hazardownemi na przyszłość planami. Szło o życie lub śmierć! Wiele przebaczyć można, kto z toni ratuje ginącego...
Czartoryscy widzieli jasno położenie; Hetman Branicki nie miał ani bystrości ich umysłu, ani odwagi rzucania się na radykalne zmiany. W jego przekonaniu Rzeczpospolita, która stała anarchią tak długo, trzymać się nią mogła wiecznie... Dynastya Saska, która dla Czartoryskich była zgubą kraju, dla Branickiego opieką i tarczą się zdawała.
Antagonizm więc między Branickim a Czartoryskimi był nieuchronnym i nic mu nie mogło zapobiedz. Ostateczne rozwiązanie nawet przewidziéć można było, zblizka charakterom się przypatrując.
Wspaniała, piękna, ujmująca postać Branickiego miała w sobie coś z tych bohaterów, którzy heroicznie ginąć są przeznaczeni, ale nie zdołają zwyciężyć. Był to marzyciel, lubiący żyć, świetniéć, poruszać się wśród oklasków, używać gotowego żywota, ale nowego stworzyć nie zdolny...
Dwie czy trzy odrębne w nim były natury, charaktery różne, z kolei występujące, gdy coś niewidzialnego dotknęło tajnych sprężyn, co je w ruch wprawić mogły.
Był w nim magnat polski i szlachcic razem, i francuzki dworak a rycerz... W dni uroczyste stawał jako potomek rodu starego, Hetman, Pan Krakowski, Kawaler Złotego Runa, magnat, przed którym wszystko winno było bić czołem; w małém kółku przyjaciół dobrych stawał się serdecznym szlachetką; a gdy najechało Francuzów i zasiedział się z nimi, przysiądz było można, iż się rodził nad Sekwaną.
Jako polityk, téż Hetman hołdował ideom niejasnym, ale zdala świetnie się i olbrzymio przedstawiającym; wierzył łatwo temu, co mu miłém było; dawał się prowadzić w różne strony ponętnemi słowy...
Na ostatek — któż wié? — był może raczéj zmuszonym do roli politycznéj, niż jéj promotorem. Do téj potęgi Hetmańskiéj kupiło się i cisnęło wszystko, co Czartoryskich nienawidziło lub się ich obawiało. Hetman, naciskany, party, drażniony i wyzywany, rad nie rad pochlebiającą mu przyjąć musiał rolę, która przechodziła siły jego.
Wszyscy, co go naówczas widywali w Białymstoku, mogli zaświadczyć, że nie bardzo był rad narzucanym sobie obowiązkom...
Choć w latach podeszłych, Hetman przekładał nad poważne zajęcia towarzystwo dowcipne, wesołe, lekkie, dobrego tonu, któreby go nie dręczyło kwestyami utrapionemi wojny domowéj.
Dostojeństwo wymagało zajęcia się sprawami kraju; ale tych brzemię zdawał w znaczniejszéj części na Macieja Starzeńskiego, Starostę Brańskiego, na przyjaciół swych, na poufałego domu, Mokronowskiego...
Królewskim trybem szło tu życie. Hetmanowa miała dwór swój, otoczenie, przyjaciół, i z mężem była w ceremonialnie dobrym i czułym stosunku; ale wiedzieli wszyscy, że miłość starca dla pięknéj pani zgasła była dawno, że Mokronowski był ulubieńcem i zaufanym hrabinéj Izabelli. Hetman nie miał nic przeciw temu; wymagał tylko zachowania pewnych form, i — niekrzyżowania swych planów przez tajemne z familią stosunki. On także bawił się różnemi łatwemi miłostkami, nie tajnemi nikomu, ani nawet Hetmanowéj, obudzającemi litość raczéj, niż inne uczucia...
Jasno, otwarcie, nie spowiadał się tu nikt, na pokojach uśmiechali się sobie wszyscy, pokątne intrygi knuły się za parawanami, przyzwoitość kazała na wiele rzeczy oczy zamykać, wiele zaledwie musnąć słówkiem obosieczném...
Starosta Brański, Radziwiłłowie, Sapiehowie niektórzy, Potoccy, z kolei popychali, wstrzymywali, podbudzali lub łagodzili Hetmana, nie łatwo się roznamiętniającego czémkolwiek. I wiek, i wychowanie, i charakter Branickiego czyniły, jeśli nie ostygłym, to na pół obojętnym nawet w najważniejszych sprawach; patrzał na nie z wysoka, po pańsku, ze stoicyzmem rycerskim...
Jednakże, co miłości własnéj dotykało, mogło czasami krew zastygłą żywiéj popędzić. — Antagonizm Czartoryskich i Branickiemu Gryfowi, i Hetmanowi wydawał się zuchwalstwem...
W małym gabinecie przy dolnych apartamentach pałacu, zwanych Łazienkami, gdy się najzaufańsi zebrali wieczorem, odgrażano się na familią; — w salonie starano się ją ignorować i zapomniéć o niéj.
Przy zbliżającym się Świętym Janie, który zawsze mnóztwo gości sprowadzał do Białegostoku, Hetman miał co przypominać i o czém myśléć, potrzebując wystąpić monarchicznie... Trud się gotował nie mały dla nie bardzo radego pracy pana.
Goście przywozili z sobą życzenia, submissye, adoracye, grzeczności i słodycze; lecz większa ich część wiozła téż sprawy, prośby, plany, projekta, żądania protekcyi, interwencyi i t. p. Hetman przeczuwał, jakie nań brzemię spaść miało...
Może téż, aby się groźbie jego opędzić, rad szukał rozrywki w rozmowie o najpłochszych rzeczach, — najczęściéj o pięknych paniach, a nawet subretkach.
Gdy się o tém rozgadał w męzkiém towarzystwie, umiał nawet być wesołym; przy obiedzie bywał ożywionym, a sam-na-sam z sobą zostawszy, lub z domownikami, chodził posępny i milczący.
Od lat już kilku ten humor Hetmański trwożył tych, co bliżéj go znali. Ci, co go widywali na pokojach tylko, w towarzystwie liczném i ceremonialném, widzieli w nim człowieka wyższego świata, pogodne czoło stawiącego wszystkiemu, cokolwiek go spotkać mogło.
Smutek i znużenie nadzwyczajne, rozpaczliwe prawie, ogarniały dopiéro, gdy nikt go nie widział, oprócz tych, których się wcale wystrzegać nie potrzebował.
Miał tyle mocy nad sobą i nałogu grania pewnéj roli, iż razem z suknią paradną wdziewał swój humor reprezentacyjny do wielkich apartamentów...
Z rana zwykle wstawał ze snu z tą troską, którą potém dystrakcye różne, jak słońce obłoki, rozpędzały. Rozchmurzał się powoli i jakby z musu...
Kamerdyner Francuz, bardzo pospolite nazwisko Lafleur’a noszący, wchodził zwykle najpierwszy po przebudzeniu się Hetmana; wkrótce po nim obowiązkiem było doktora Clement’a o zdrowiu się pańskiém dowiedziéć.
I tego dnia téż pił jeszcze w łóżku swą czekoladę Hetman, gdy Francuz z uśmieszkiem nałogowym wszedł do sypialni...
Branicki lubił go bardzo. Miał wielu powierników, lecz żadnemu z nich nie ufał tyle, co Doktorowi. Kilkanaście lat Clement już na dworze zostawał, a nigdy niczém położonego w sobie zaufania nie zdradził.
Na widok wchodzącego, kamerdyner natychmiast na palcach się oddalił. Twarz Hetmana i tego dnia dziwnie posępną się wydała Doktorowi. Zbliżał się do łóżka, gdy pan wskazał mu krzesło i zażądał, aby się z niém przysunął ku niemu.
Spojrzeli sobie w oczy. Branicki, jakby coś niepomyślnego wyczytał we wzroku Clement’a, odwrócił się od niego. —
— A cóż? — zapytał cicho...
— Łowczyc umarł — rzekł krótko Doktor.
Przestraszone oczy padły na mówiącego.
— Umarł! — powtórzył cicho.
— Robiłem, co tylko było w mojéj mocy; — siły stargał, życie się wyczerpało...
— Cóż ta nieszczęśliwa pocznie? — z żywém zajęciem począł Branicki. — Obliguję cię na wszystko, staraj się jéj być pomocą. Ode mnie, wiesz dobrze, ani on, ani ona nie przyjmie nic; — ty...
— Przewidując katastrofę — odparł Clement — zmusiłem syna, który właśnie na śmierć nadbiegł z Warszawy, aby u mnie wziął, tytułem pożyczki, sto czerwonych złotych.
— To ci je kassyer wypłaci — zawołał Hetman. — Pierwsze, najpilniejsze potrzeby pogrzebowe będą zaspokojone; — lecz cóż potém?
— Nic nie wiém; — rzekł cicho Clement — chcę dziś tam być, aby się dowiedziéć więcéj. O ile z rozmowy zmiarkowałem, chłopak miał nadzieję umieszczenia się w Warszawie... Lękam się, aby go nie pochwyciła familia; wspominano mi coś o Księciu Kanclerzu...
Hetmanowi czoło się sfałdowało; nie powiedział nic, i nagle zapytał tylko:
— Gdzie pogrzeb będzie?
Clement, jakby się uląkł pytania tego, podchwycił śpiesznie:
— Przecież Wasza Excellencya nie myśli...
Ruszył ramionami Hetman, jakby samę wątpliwość za dziwaczną uważał.
— Chcę wiedziéć, gdzie go pochowają, abym księży uprzedzić kazał, iż znaczniejsze koszta, nic o tém nie wspominając familii, na mnie policzyć mają...
— I to należy uczynić ostrożnie, aby się wdowa nie domyśliła... — dodał Doktor.
— Mój kochany Clement — odparł Hetman — widzę, że albo mnie masz za wielkiego prostaczka, lub lękasz się, czym nie zestarzał już na niedołęgę...
Doktor się chciał uniewinniać, gdy Branicki począł mówić daléj, nie dając mu przyjść do słowa:
— Kochany Clement, wierz mi, choć na pozór stępieję czasami, bo na głowie mojéj i ramionach zbyt ciężkie brzemiona leżą — jeszczem ani uczucia, ani baczności, ni pamięci nie stracił!
— Ale, wasza Excellencya, — przerwał Doktor...
— Zrobię, com powinien, i w sposób, jaki jest najprzyzwoitszy! — dodał Hetman z westchnieniem. — Ty, mój drogi Clement, pojedź tam, zrób co tylko można, i przywieź mi wiadomość.
Clement byłby mówił coś dla uniewinnienia się, iż o panu Hetmanie nigdy tak źle nie trzymał, gdy kamerdyner, natrętnie się wciskając z kresami z Warszawy, oznajmił Starostę Brańskiego.
— Na zdrowiu — wtrącił natychmiast Hetman, obrócony do Doktora — czuję się wcale nieźle. Wiosna i ciepło przedziwnie na mnie zawsze działają...
Uśmiechnął się, jak na pożegnanie; Starosta Brański był już w progu. —
W ciągu dnia, wszystko szło trybem zwykłym. Do obiadu zjawiło się kilka osób nowych z prowincyi, szlachty, z którą Hetman, swobodnie i wesoło de publicis i o grawaminach ówczesnych rozprawiał.
Po obiedzie zapowiedziana była przejażdżka do Choroszczy, lecz pani Hetmanowa czuła się nieco niedysponowaną, a Branicki objawił życzenie odbycia wycieczki téj bez liczniejszego towarzystwa. Oprócz pułkownika Węgierskiego, nie wziął więcéj nikogo.
W drodze nie było prawie rozmowy; jechał zamyślony pan, a gdy go widziano w tém usposobieniu, nikt nie śmiał przerywać milczenia.
Powóz się zatrzymał przed pałacykiem letnim. Tu, gdy Węgierski wysiadł, Hetman polecił mu kazać przygotować podwieczorek, sam życząc sobie zajść do klasztoru Dominikanów, niezbyt oddalonego od pałacu. Służbie, co się wybrała towarzyszyć, Hetman dał znak, by pozostała. — Sam powolnym krokiem skierował się ku Dominikanom.
Tu zwykle każda bytność dostojnego fundatora zawczasu bywała oznajmowaną, i duchowni występowali uroczyście na przyjęcie jego. Tym razem wolą było Branickiego niespodzianie zejść braci; i gdy się zjawił u bramy, a tu go postrzeżono, uderzył we dzwonek furtyan w sposób tak niezwyczajny, że wszyscy mnisi, jak na sygnał ognia, z cel swoich powybiegali. — Stał się niepamiętny rozruch w klasztorze...
Branicki był już w kurytarzu, gdy Przeor zdyszany, ocierając pot z czoła, ujrzał przed sobą dostojnego pana i ręce załamał.
— Ojcze Celestynie — odezwał się, uśmiechając Hetman — na maleńkie słówko tylko przyszedłem do was — wpuśćcie mnie do swojéj celi. Nie zakłócę wam spokoju na długo...
Ponieważ i drudzy bracia, niemal cała ludność Konwentu już się była zbiegła, głosem dzwonka rozbudzona, z processyą więc odprowadzono, starającego się humor przybrać wesoły, Hetmana, i w progu dopiéro zostawiono go sam-na-sam z Przeorem.
Chciał Ojciec Celestyn posadzić w paradném krześle gościa, zapytując, czyby mu czém dla ochłodzenia się posłużyć nie mógł z klasztornego ubóztwa, gdy Hetman, podziękowawszy, obejrzał się i rzekł:
— Dwa słowa tylko mam do was, mój ojcze... Zmarł tu w Borku mój dawny sługa, Łowczyc; pragnąłbym, ażeby pogrzeb miał piękny... Nie wiem tam z czyjéj winy, ale oni są nadąsani na mnie; wdowa z mojéj ręki nie przyjmie nic. — Otóż, proszę, pójdziecie za pogrzebem bez remuneracyi, sponte, nie licząc się z nimi; ja to wynagrodzę...
Ale o mnie, ani słowa. —
Skłonił się Przeor.
— Jesteśmy na rozkazy waszéj Excellencyi, dziś i zawsze i na wieki wieków... Konwent bez żadnych rachunków pójdzie i solenne odprawi nabożeństwo, ksiądz definitor exortę powié...
— Wszystko to sponte, sponte — dodał Hetman — a o mojéj interwencyi...
Sub rosa, nikomu! — dodał Przeor.
Hetman nie siadał.
— Cóż się dzieje z waszym ojcem Elizeuszem? — zwrócił rozmowę Branicki. — Żyje? zdrów?
Pytanie to wcale nie mile zdawało się brzmiéć w uszach ks. Przeora; spuścił głowę zmięszany i po namyśle dopiéro rzekł cicho:
— Żyje ten nieszczęśliwy — na utrapienie nasze! Żyje! choć zaprawdę nie wiem, czyby Bóg, biorąc go do chwały swéj, nie lepiéj uczynił, niż przedłużając wiek jego dla upokorzenia naszego.
Ruszył ramionami Przeor, przerywając mowę, którą smutnie potém dokończył:
— Byliśmy zmuszeni niejako w celi go osobnéj oddzielić, i zabronić mu kościoła i kazalnicy...
— Przewinił-że co? — spytał Branicki.
— Zaprawdę, świętobliwy starzec jest i przykładny — mówił Przeor — za przykład-by go młodszym postawić można, gdyby nie dziwaczne aberracje którym ulega, a od których go chyba nakazaniem milczenia sub obedientia salwować możemy...
Westchnął ks. Celestyn.
— Dziwaczném się to wam wyda we mnie — rzekł Hetman, wahając się — gdy poproszę, czybym ja biedaka staruszka widziéć nie mógł? Weźcie to na karb grzesznéj ciekawości światowéj...
Przeor twarz przybrał smutną i wielce zafrasowaną.
— Nie chciałbym — odezwał się — żadnemu życzeniu waszéj Excellencyi stać się nieposłusznym, lecz — ciekawość to... jeśli nie grzeszna, to... niedyskretna... Zabawka to łzy wyciskająca z pod powiek, gdy umysł ludzki z drogi prawéj się zbłąka...
— Juściż przytomnym był, gdy go widziałem ostatnią razą? — odparł Branicki.
— Wolałbym, aby pozoru przytomności téj nie miał — rzekł ojciec Celestyn. — Pozór to zwodniczy!!
— Nie zgorszy mnie rozmowa z nim! — nalegał Hetman.
— Ani się ja tego lękam! — zaprotestował Dominikanin; — przykre jednak wrażenie uczyni może, gdyż staruszek w tém usposobieniu jest, iż nikogo uszanować nie chce i nie umié. Pocóż się wasza Excellencya masz narażać na to?...
Nie odpowiadając już na te argumenta, Branicki postąpił ku drzwiom i dodał:
— Dajcie mi na chwilę wnijść do jego celi.. Proszę o to...
Ojciec Celestyn, wyczerpawszy perswazye, posłuszny, począł iść za Hetmanem, lecz z twarzą widocznie zalterowaną.
W kurytarzu, ręką wskazał Przeor drogę do celi O. Elizeusza, i w milczeniu towarzyszył Hetmanowi. Szepnął tylko, iż radby staruszka o odwiedzinach tak dostojnego gościa uprzedzić.
O kilka kroków daléj, gdy Hetman wstrzymał się u wnijścia, otworzył drzwi Przeor i w głębi małéj, przyciemnionéj celi, dojrzéć mógł starego, przygarbionego, z głową zupełnie wyłysiałą, mnicha, który, klęcząc z założonemi rękoma, modlił się przed krucyfixem... Trupia głowa u stóp jego leżała...
Przeor począł coś szeptać do niego, lecz modlący się mnich nie zdawał ani słuchać, ni zważać na to; dobra chwila upłynęła, nim, pochyliwszy się i czołem uderzywszy o ziemię, a w piersi się bijąc, modlitwę dokończył. Naówczas dopiéro, opierając się o ziemię, dźwignął się zwolna, a Hetman ujrzał przed sobą zgrzybiałego, wyschłego, raczéj życiem, niż wiekiem, męża, w zbrukanym habicie, który, szukając go już oczyma, ku drzwiom spoglądał.
We wzroku tym jednak i w postawie nie było pokory i służbistości, jaką wysokiemu dygnitarzowi wszyscy, nawet duchowni, okazywali; dla mnicha przychodzący ten nie był Hetmanem, ale grzesznikiem i bliźnim...
Postać cała tego starca, jakby z obrazu wycięta — ideał ascety, który, na świecie żyjąc, już nie należał do świata. W twarzy malowała się przeszłość umartwień dobrowolnych i zachwytów niebieskich, — obudzała ona poszanowanie i trwogę — a wyraz jéj taką siłę ducha miał w sobie, że nic się jéj oprzéć nie mogło. Dwoje oczu, wpadłych ale żywych, promieniało wzrokiem przenikającym do głębi, zdającym się widziéć, co dla innych było ukrytém. W ustach zapadłych i zaciśniętych gorycz była zarazem i dobroć wielka, — rzekłbyś, litość nad ludźmi, smutek, obudzony widokiem ich nieprawości i błędów. Na czole, pofałdowaném marszczkami, jak twarz cała, zaduma głęboka leżała obłokiem, jak owe chmury, co wierzchołki Alp okrywają...
Hetman wchodził na próg właśnie i głowę schylił przed ojcem Elizeuszem, gdy Przeor niespokojny, nie chcąc być świadkiem rozmowy, jak gdyby ją przewidywał, skłonił się Branickiemu, dał znak, że na niego oczekiwać będzie opodal, i z celi się wysunął.

Ojciec Elizeusz patrzał długo na przybyłego, nie mówiąc; oglądał go od stóp do głowy, z wyrazem politowania, coraz dobitniéj zarysowującym się na twarzy.
W głębi małéj, przyciemnionéj celi, dojrzéć mógł starego, przygarbionego, z głową zupełnie wyłysiałą, mnicha.
— Cóżeś-to, ojcze, nie poznał swojego starego penitenta? — odezwał się, bliżéj przystępując Hetman.

Mnich zlekka poruszył ramionami.
— Dziecko moje — rzekł — gdybym zapomniał o was, Przeor-by mnie ostrzegł; nie obawiajcie się więc, bym omyłkę popełnił, a nie uczcił jak należy. — Lecz czegoż wy możecie chciéć ode mnie?
Uśmiechnął się gorzko...
— Chciałem pociechy od was, mój ojcze — odparł Hetman.
— Pociechy? ode mnie? — powtórzył ojciec Elizeusz. — Takiéj, jakiéjbyście wy pragnęli, ja dać nie potrafię a jaką-bym ja mógł dać — ta dla was nie będzie pocieszeniem!!
Dziecko moje! — dodał na wpół do siebie — między wami, dziećmi świata, a mną, com się oderwał od niego, wspólnego niéma nic. Ja was nie pojmuję, wy mnie nie zrozumiecie!! Co mnie do was, co wam do mnie?... Pociechy!! pociechy!! — mówił daléj — a zasłużyli-żeście na nią?
Podniósł oczy.
— Jestem i byłem wiernym synem Kościoła; — rzekł Hetman.
— Tak się to zowie! — odparł Elizeusz. — Spowiadacie się raz w rok, a grzeszycie co godzina; fundujecie klasztory, budujecie kościoły, więcéj dla oka ludzkiego, niż dla chwały Bożéj; sypiecie jałmużny, aby jęki ubogich waszego snu błogiego nie przerywały; całujecie po rękach księży, aby wam broić dozwalali i nie karcili...
A no! możeście i synami Kościoła; ale czyście synami Bożymi — nie wiem.
Poruszył się Hetman.
— Kościół nasz przecie z Głową swą jest reprezentantem Boga na ziemi...
Mnich się uśmiechnął.
— I więcéj od was wymagać nie może — rzekł ojciec Elizeusz — bobyście na kieł wzięli i kacerzami się stali. Kościół powolny jest; zostawia wiele sumieniu waszemu, z którém wy wchodzicie w kompromissa...
Tu westchnął i mowę przerwał.
— Czego chcecie ode mnie? — spytał, głos zmieniając — mówcie szczerze...
Branicki oczy spuścił.
— Ojcze — zawołał z wybuchem nagłym — macie dar czytania w duszach ludzi, znacie żem nieszczęśliwy; przychodzę po radę i pociechę...
Wiecie kto jestem: wszyscy mi zazdroszczą; zajmuję najwyższe stanowisko, mam bogactwa, u ludzi poszanowanie, władzę wielką, wszystko, co świat dać może... a tu — uderzył się w piersi — czczość i męka...
Ojciec Elizeusz słuchał zadumany.
— Języka mojego nie zrozumiecie, rady méj nie usłuchacie, życia odmienić nie będziecie mieli siły; pocóż daremnie ciskać słowami, które zmarnieją?
Gdzieście szukali szczęścia, tam go niéma; zdobyliście, co dusza pragnęła; myślicież, że teraz w piersi się uderzyć, klasztor ufundować, kościół nowy postawić, a po staremu żyć — to Pan Bóg umyślnie wam na urząd extraordynaryjne szczęście każe spreparować i podać, jako wybranemu swemu?
Myślisz, moje dziecko, że dla Gryfa Branickiego Bóg miéć będzie szczególne względy? Jedno prawo grzechu i cnoty służy dla ciebie i dla nędzarza! Z tobą tylko rachunek cięższy, bo summa wzięta większa... Co ci się zdaje przywilejem, jest ciężarem.
Hetman słuchał, nie mówiąc słowa.
— Mój ojcze! — rzekł.
— Już mi nie mów, bo wiem, co na obronę pozorną powiedziéć możesz. Chrystusowemi dziećmi wy nie jesteście, bo od swoich Zbawiciel wiele wymaga...
— Potępiacie więc bez nadziei? — rzekł Hetman.
— Nie siedziałem w sądach Bożych i nie potępiam nikogo — odparł mnich. — Bóg ci przebaczyć może, bo należysz do tych, którzy nie wiedzieli, co czynili...
— Mój ojcze, — przerwał znowu Branicki — macie dar proroczy, to wszystkim wiadomo, słowo tylko...
— Nie mam daru proroczego — odparł ojciec Elizeusz — ale, patrząc na uczynki i oceniając je, bez względu na tych, co je popełniają, skutki widzę.
Hetman zamilkł zmięszany; surowe odpowiedzi mnicha zaczynały nieprzywykłego do nich obruszać.
— Chcecie wiedziéć przyszłość waszę? — odezwał się z politowaniem zakonnik; — Bóg ją wam i drugim zakrył nie bez przyczyny. Żądacie tego, co dla was byłoby trucizną, co-by wam życie uczyniło nieznośném!!
Spójrzcie na przeszłość, domyślicie się przyszłości. — Ja wam nic powiedziéć nie mogę, oprócz tego jednego, że cokolwiek czynicie sami, to jest ziarnem na jutro... Pan Bóg dla was wyjątków nie zrobi, i gdy kąkol rzucicie sobie w duszę, w pszenicę go nie przemieni dla Hetmana.
Uczynki wasze mszczą się — pomyślcie o nich!
— Grzechów ciężkich nie mam na sumieniu — rzekł Hetman.
— Myślicie, że dużo lekkich nie zaważy za ciężkie?? — uśmiechnął się mnich.
— Widzę, że z niechęcią mnie dziś przyjmujecie; — odezwał się Branicki, poruszając — może innym razem na lepszą trafię godzinę...
Ojciec Elizeusz popatrzył nań.
— Po ludzku! — odezwał się — po ludzku!! Niechęci dla was, biedny człowiecze, nie mam, i owszem, litość wielką; lecz moja litość nie pomoże wam nic.
— Ja wiem, — dodał — byłoby wam przyjemniéj stokroć, gdybym, zamiast prawdy i tego co myślę, powiedział, że Pan Bóg dla wielkiego dygnitarza, fundatora i benefaktora tylu zakonów, będzie miał fawor szczególny; — gdybym sławił wasze cnoty, kadził próżności waszéj, i — jak wasz spowiednik powolny u konfesyonału, spytał: Czém jaśnie wielmożny Hetman raczył Pana Boga obrazić?
Ja was tém karmić nie mogę, i dla tego ojciec Przeor zamyka mnie w celi, dla tego mi kazań mówić broni, spowiedzi słuchać nie daje, bo więcéj na Pana Boga uważam, niż na niego... Pocóżeście wy do mnie przyszli? tu się tylko goryczy napić możecie...
Branickiemu poruszyło się coś w duszy i łza zakręciła w oku.
— Jestem nieszczęśliwy — rzekł — a wy litości nade mną nie macie...
— Mylisz się — zmienionym głosem odezwał się mnich — litość mam, ale bezsilną. Nic ona wam nie pomoże; okuci idziecie w więzach, któreście sami narzucili na siebie. Za wami w ślad idą uczynki wasze....
Sam Bóg téj przeszłości od was odjąć nie może i uczynić, aby to było niespełnioném, co się stało. Od życia żądaliście rozkoszy, ono wam je dało: mieliście żony, miłośnice, kochanki, a schodzicie ze świata bezpotomnym, ostatnim imienia, kłosem bez ziarna!... Mieliście władzę, a rozpłynie się ona może w ręku waszych, boście ją dali na płoche drobnostki rozerwać ludziom...
Niech Bóg zlituje się nad tobą!...
Hetman stał zbolały i przerażony; przepowiednia ta przygniotła go.
— Bezdzietnym nie zejdę! — odparł — mylicie się, ojcze.
— Nie mylę się — rzekł mnich — dzieci ze krwi miéć możecie, ale te się do was, a wy do nich nie przyznacie... Któż wié, czy nie staną się z wyroku Bożego nieprzyjaciołmi własnego ojca...
Hetmanowi na myśl przyszło w téj chwili coś, bo drgnął cały, rzucił się ku drzwiom, jakby słuchać już nie chciał, i uciec od tych gróźb, z politowaniem upokarzającém głoszonych.
O. Elizeusz postąpił kilka kroków ku niemu, wyciągając ręce...
— Przebacz mi, dziecko moje, — zawołał — tak! gorycząm cię napoił; ale od naczynia, piołunu pełnego, nie żądajcie, by usta osłodziło.
Branicki zawrócił się i, żywo pochwyciwszy za rękę Elizeusza, całować ją począł, lecz nie wyrzekł już słowa.
— Pociechy w sobie szukaj — odparł mnich — nie we mnie. Bóg z tobą — Bóg z tobą.
Hetman orzeźwiał nieco.
— Spowiedź przecie, żal za grzechy, dobre uczynki mogą zmazać przeszłość...
— Mogą szalę przeważyć, ale ciężaru nie odejmą z niéj — odparł ojciec Elizeusz. — Nie sądź tylko, że zacięży na wadze anielskiéj złoto twoje, ofiary mienia, chleb, mirrha i kadzidło!
Skrucha, łza, czyn pokorny a cichy. —
Zdala dał się słyszéć dzwonek klasztorny i ojciec Elizeusz przerwał mowę.
— Boża godzina uderzyła — odezwał się — na modlitwę czas. Dla Hetmana nie poświęcę Boga; idź w pokoju!
To mówiąc, odwrócił się i krokiem powolnym, ze złożonemi rękoma ku klęcznikowi się skierował, ani spojrzawszy już na stojącego u drzwi, który, nieco ochłonąwszy, zwolna wyszedł z celi.
Nieopodal czekał nań ojciec Celestyn, a dość mu było spojrzéć na Branickiego, by się domyślić, że z rozmowy przykre wyniósł wrażenie. Nie czego innego się téż Przeor spodziewał, i chcąc zapewne zatrzéć je, odezwał się z ubolewaniem:
— Co to za szkoda, że tak świętobliwy człowiek tak dziwnie ma pomięszaną głowę! Gwałtowny jest, a często posuwał się na ambonie do takich wyrażeń, niemal kacerstwem trącących, żeśmy mu przystępu do niéj wzbronić musieli. W niepomiarkowanym raz zapale odezwał się do słuchaczów swych, że gdy między kościołem mają do wyboru a spełnieniem obowiązku, lepiéj, aby na mszę nie przyszli, a głodnego nakarmili!! Drugą razą herezyą taką głosił pod pozorem słowa Chrystusowego, iż ulękliśmy się kary Bożéj na cały konwent nasz, gdybyśmy to dłużéj cierpieli...
Gdy wasza Excellencya zażądał widzenia się z ojcem Elizeuszem, przewidywałem — dodał Przeor — iż się narazicie na nieprzyjemne jakie admonicye!! Lecz nie trzeba tego brać do serca, co skwaśniały paple starowina! —
— Człowiek świętobliwy jest — przerwał Hetman krótko.
— A przy swéj świętobliwości tém niebezpieczniejszy — dodał ojciec Celestyn. — Najlepiéjby było, aby go przeniesiono tam, gdzie, dla języka obcego, jak najmniéj czynnym być może, i o to u Generała zakonu domagać się muszę.
Branicki nie odpowiedział, i z posępną twarzą zachował głębokie milczenie, wychodząc z klasztoru, przeprowadzony aż za mur zewnętrzny przez pokornego Przeora. Właśnie miał wynijść na plac, gdy główną bramą zaczęli parami wysuwać się nań Dominikanie, poprzedzani krzyżem czarnym i żałobną chorągwią.
Przeor nie powiedział o tém, o czém mu dopiéro przed chwilą doniesiono, że ubogi pogrzeb Łowczyca z Borku zbliżał się ku cmentarzowi. Jeden proboszcz w czarnéj kapie prowadził go... Zdala widać było kilka chorągwi, gromadkę ludu, wóz chłopski z prostą trumną całunem okrytą, parą wołów czarnych zaprzężony, a za nim zakwefioną kobietę, którą mężczyzna słusznego wzrostu pod rękę prowadził. Dwóch czy trzech przyjaciół szło za nimi powoli...
Na widok pogrzebu, ku któremu szybkim krokiem podążali Dominikanie, aby się do niego przyłączyć, zbladł Hetman, i nie chcąc się ukazać na placu, by poznanym nie był, pozostał w furcie, któréj gruby mur go osłaniał.
Przeor, który już, pożegnawszy go, miał odchodzić, gdy zobaczył, że się zatrzymał, stanął o parę kroków i czekał.
Tymczasem pogrzeb zwolna przez plac przeciągał ku mogiłkom; odezwały się dzwony; w małéj mieścinie powychodzili ludzie na progi, powybiegali, aby się z orszakiem żałobnym połączyć. Branicki nie ruszał się z miejsca swojego, okiem ciekawém i smutném idąc za pogrzebem, dopóki parkan cmentarny go nie zakrył. Ani na chwilę nie spuścił wejrzenia z tego smutnego widoku, który się na nim zdawał czynić daleko większe wrażenie, niż zwykle; może dla tego, iż przyszedł zaraz po dziwném a surowém przemówieniu ojca Elizeusza.
Dzwony jeszcze się odzywały, i na cmentarzyku powiewały chorągwie, gdy Branicki, nie lękając się już być postrzeżonym, przez pusty plac pośpieszył do pałacyku.
Pułkownik Węgierski oczekiwał nań niespokojny w ganku, bo przedłużone odwiedziny w klasztorze trochę go niepokoiły. Jak zazwyczaj, znając usposobienie Hetmana, który lubił być płochemi żarcikami rozrywany, pułkownik zdala już powitał go wesołą twarzą.
— Jak na złość — rzekł — księża właśnie na przybycie waszéj Excellencyi wybrali się ze dzwonieniem i pogrzebem, jak gdyby, wiedząc o bytności pańskiéj, odłożyć nie mogli swych psalmodyi! Choroszcza stanie się wkrótce wcale niezabawną, jeżeli nas tu traktować tak będą.
Branicki się skrzywił.
— Cóż chcesz, mój pułkowniku, — odparł — wszędzie ludzie umierają; nie sposób, aby dla mnie pogrzeby wstrzymywano...
— Bardzo przepraszam — nastawał Węgierski — pewny wzgląd się należy mężom zasłużonym... Przy pierwszém widzeniu się powiem o tém księdzu przeorowi.
Hetman, który zasiadł w altanie od ogrodu, rzuciwszy się na ławę, zamyślony i roztargniony, zamiast pochwalić tę gorliwość Pułkownika, rzekł tylko:
— Proszę cię, dajże mu pokój!
Nie nastawał już Pułkownik na niewłaściwość postępowania księży i odwrócił rozmowę, próbując, czy skandaliczną historyjką panny Frani Czerkaskiéj, z fraucymeru Hetmanowéj, która wykraść się dała bogatemu neoficie, nie potrafi rozchmurzyć smutnego pana.
Powieść jednak nie zrobiła żadnego skutku, wzgardliwie i obojętnie przyjęta przez Branickiego, który o Frani owéj więcéj pewnie coś wiedział, niż Węgierski.
Dnia tego był nie do rozbawienia; odmówił podwieczorka, zaledwie skosztowawszy trochę poziomek, i pozostał tak milczący aż do zjawienia się doktora Clement’a, który, choć o tém nie mówił nic, powracał właśnie z pogrzebu.
Zobaczywszy go, Hetman wstał z siedzenia i, skinąwszy nań, zwolna puścił się w zielony gąszcz ogrodu. Pułkownik został w ganku. Odszedłszy na kilkanaście kroków, Branicki zwrócił się do doktora:
— Wracasz z pogrzebu? — zapytał.
— A wasza Excellencya niepotrzebnie wcaleście się tu dziś znaleźli — z wyrzutem odezwał się Doktor. — Mamy w życiu dosyć nieuniknionych wrażeń smutnych i szukać ich nie potrzebujemy.
Hetman, nie odpowiadając na to, pytanie rzucił znowu:
— Cóż tam?
Dla kogo innego byłoby ono może mniéj zrozumiałém, Clement odgadł zapewne o co chodziło.
— Wielka moc ducha w tych ludziach; — rzekł — żona nie uroniła łzy, syn swojemi rękoma złożył go do trumny, obsypał kwiatami — i poprowadził matkę do grobu.
— Co myślą? cóż daléj? — pytał Hetman — z serca mi ich żal...
— Z tą mocą ducha — zawołał doktor — potrafią, bez wątpienia, ciężkiemu losowi swojemu podołać. Chłopiec kocha matkę i na wszystko dla niéj gotów...
— Tak — odparł Hetman z przekąsem pewnym — będzie na tym zagonie nędznym pracować i przyszłość swą w niego wkopie...
— Sądzę, że nie; — rzekł Clement — matka na to nie pozwoli.
Rozmowa się przerwała. — Hetman stanął nad stawkiem i zapatrzył się w wodę.
— Proszę cię, Clement kochany, pomyśl o tém, jakbyś, nie zdradzając się, mógł przyjść im w pomoc czynnie. Jeżeli ty sam nie możesz, użyj zaufanego od siebie.
Łowczyc miał wielu przyjaciół, bo to był człowiek serca i charakteru. Na Święty Jan będzie ludzi dużo — wybierz kogoś, od siebie go zainteresuj losem tego chłopca i wdowy....
— Ta rola najwłaściwiéjby przypadła staremu Kieżgajlle — odezwał się doktor.
— Z tym waryatem i impetykiem niéma co mówić; — przerwał Hetman — musisz wyszukać innego.
— Brat nieboszczyka także się na niewiele przyda — dodał Clement.
Pogardliwie ręką rzucił Hetman.
Zdala pokazał się Pułkownik Węgierski z drugim jakimś mężczyzną w mundurze; Hetman, zobaczywszy ich, westchnął, i zwracając się do doktora, zamruczał:
— Aż tu za mną gonią. Nieznośne natręty!
Lecz kończąc ten wykrzyknik, nawykły do wymagań życia reprezentacyjnego, już twarz piękną wypogodził, przybrał postawę hetmańską i z uśmiechem oczekiwał na gościa, którego natrętem nazwał, gotując się przyjąć go jak najuprzejmiéj.


∗             ∗

W Borkach tego wieczora, po powrocie z pogrzebu, panowała taż sama złowroga cisza, która zaległa dworek ubogi, gdy Łowczyc zachorował. Na chwilę przerwały ją śpiewy księży i jęki sług; teraz wróciła znowu straszniejsza może jeszcze, bo już za nią ani promyka nadziei nie było...
Clement nie przesadził nic, mówiąc przed Hetmanem o mocy ducha wdowy.
Boleść, nie wycisnąwszy z niéj łez, wprawiła ją w rodzaj odrętwienia.
Wróciwszy z Choroszczy z synem, usiadła z nim w ganku, na którym niegdyś wieczorami z mężem siadywać była zwykła, myśląc i mówiąc z nim o Teodorze; trzymała rękę dziecka w chłodnych dłoniach, i wpatrzona w mroki nadchodzącéj nocy — milczała...
Na niebie ukazały się gwiazdy, ciemność ich otoczyła; Łowczycowa nie miała siły wstać i wnijść do pustego domu. Kilka razy syn szepnął, że chłód i rosa mogły jéj zaszkodzić; potrząsnęła głową, nie odpowiadając.
Zdawało się, że milczeniem tém długiém chciała dać dojrzéć myśli, z którą się synowi zwierzyć miała.
Czeladź niespokojna oczekiwała, nie idąc na spoczynek, aż się państwo wreszcie nań udadzą.
Stara sługa wyjrzała kilka razy ku pani, przypominając jéj spóźnioną godzinę i musiała odejść, nie doczekawszy się słowa.
Świeca, dopalająca się w bawialni, któréj blask przez okno smugą światła słabego padał na kwiaty pod oknem, bezbarwne teraz i jakby zeschłe, przypominała téż próżno, że czas się schronić było do domu. Łowczycowéj może tu, na otwartém powietrzu, lżéj oddychać było.
Około północy westchnęła mocniéj, poruszyła się, schwyciła rękę syna, którą, zadumawszy się, puściła niedawno z dłoni ostygłych, i odezwała się do Teodora:
— Ten, co nas jeden na świecie całym kochał oboje, poszedł dla miłości téj do grobu!! A! tak, zabił się pracą dla nas człowiek wielkiego serca, wielkiéj duszy, najszlachetniejszy, najzacniejszy z ludzi. Ja jedna wiedziałam, ile w nim było poświęcenia i cichego heroizmu! Nawet ty nie możesz go tak, jak ja, ocenić!
— A! matuniu kochana! jam go nie mniéj od ciebie cenił i kochał! — zawołał Todzio.
— Ale tak, jak ja, znać go nie mogłeś — przerwała matka — męczennika tego i świętego człowieka.
— Na mnie koléj — dodała — wziąć po nim spuściznę, daleko do dźwigania lżejszą...
— Przepraszam cię, matko — rzekł, w rękę ją całując — koléj nie na ciebie, ale na mnie. Oboje dźwigaliście brzemię, gdy ja go nie czułem, anim pojąć mógł nawet, że ono cięży nad wami.
— Słuchaj mnie, nie przerywaj — poczęła matka nakazująco. — Na brzemionach nie zbędzie nikomu, lecz się sprawiedliwie obdzielić potrzeba niemi. Miéć i ty będziesz swoje... Jestem matką, opiekunką, i do mnie należy myśléć o twoich losach...
Mówiłeś mi o księdzu Konarskim, o księciu Kanclerzu; nie trzeba odrzucać offerty; należy co rychléj do Warszawy powracać, korzystać z niéj, pracować i starać się, starać podnieść, dźwignąć, wdrapać jak najwyżéj!!
— Ja nie mam ambicyi — odezwał się Teodor.
— Powinieneś ją miéć, jeżeli nie dla siebie, to dla mnie — poczęła żywo Łowczycowa. — Odepchnęła mnie rodzina, ojciec się mnie zaparł (tu łkanie mowę jéj przerwało); chcę, byś o swéj sile wyszedł wysoko, tak wysoko, abyś i mnie podniósł z sobą...
Ja ci wymodlę u Boga powodzenie; ty masz zdolności, miéj tylko wolę, jaką-bym ja ciebie natchnąć chciała. Nie dla siebie pracować będziesz, dla mnie, — mnie wyprowadzisz z tych ciemności odrzucenia.
Wstała, mówiąc z zapałem coraz rosnącym.
— To było wolą nieboszczyka — dodała — jest moją, a musi być i twojém przeznaczeniem...
Zwróciła się do milczącego Teodora.
— A, kochana moja matuniu! — odezwał się, łamiąc ręce chłopak — prawda, że ciężkie, choć inne, niż jam sobie obrał, brzemię rzucasz na ramiona moje. Ale ja wiedziałem, czemu podołać mogę, a temu, co ty mi wskazujesz... temu — jam nie mocen starczyć...
Gdzież siły, gdzie oręż? — wobec ludzi, co rosną i olbrzymieją, ja się czuję maluczkim i słabym.
Na to, czego ty wymagasz, potrzeba nietylko talentów, ale mocy duszy i woli żelaznéj, któréj ja mało mam w sobie.
— Miłość dla mnie dać ci ją powinna — zawołała matka.
Teodor spuścił głowę, prawie przelękły.
— To nad siły moje, matuniu, — odezwał się. — Przez ciąg tych lat, które spędziłem w Warszawie, choć zamknięty w murach Konwiktu, do którego mnie, dzięki nie wiem jakiéj łasce, przyjęto...
— Łasce? — przerwała matka — to nie była łaska żadna; widziano zdolności i umiano je ocenić!
— W czasie pobytu mojego — mówił daléj Teodor — choć zdala od tego świata, który służy za teatr ambitnym, mogłem się nasłuchać o nim, a czasem rożek zasłony, co go okrywa, znaléźć otwartym; wiem nieco o nim, wiem jakiemi sposoby i wysiłkami dostaje się do władzy i znaczenia... Temi drogami, które prowadzą do góry, ty sama nie pozwoliłabyś iść dziecku twojemu. Drogo się wielkość okupuje...
— Mylisz się — odparła Łowczycowa — droga do góry nie jedna jest, ale dwie tam prowadzą. Ta, którą widziałeś i która ci słusznie obrzydła, wiedzie na wyżyny tych, co z nich runąć mają... Strąci ich prędzéj, późniéj, pogarda ludzi... Drugą drogą pracy i zdolności dobija się wszystkiego.
— U nas? teraz? — odparł Teodor.
Matka, usłyszawszy pytania, wzdrygnęła się.
— Dziecko moje — zawołała — na co-żeś ty patrzał? Gdzie widziałeś to zło?
— Zamykając oczy, musiałbym był go dojrzéć — odezwał się Teodor. — Dość mi było słuchać mistrza mojego, którego szczególnemi się cieszyłem względami, ks. Konarskiego...
— Lecz właśnie ten twój mistrz, o którym mi mówiłeś — odparła matka — jest jednym z tych, co na złe szukają lekarstwa.
— A znaléźć go jeszcze nie mogli — rzekł Todzio. — Złe rosło długo, wkorzeniło się głęboko; ludzie się niém karmili i struli.
Przedajne wszystko, skalane, wyszpecone...
— A tam właśnie, gdzie tyle zła i tak wielkiéj potrzeba poprawy, uczciwy człowiek jest ceny ogromnéj — zawołała Łowczycowa. — Świat ten, niestety, ja może lepiéj znam od ciebie. Zepsucie doszło do najwyższego stopnia; budzi się pragnienie lepszego czegoś. Konarski cię zaleca Czartoryskim — idź tam... idź!! idź!
Teodor zamilkł.
— Kochana matuniu, będziemy o tém mówili z sobą — odezwał się po chwilce — teraz, gdybyś spoczęła?
— Ja? spoczęła? — z bolesnym uśmiechem odpowiedziała matka — idź ty, jeżeli potrzebujesz spoczynku, ja dopiéro złamana i wycieńczona gdy padnę, naówczas może spocznę; teraz...
Podniosła zlekka ramiona i na ławce usiadła. Teodor zadumał się o tém, co mówili z sobą.
— Chciałażbyś — rzekł po namyśle — abym ja cię tu samę, osieroconą, zostawił na pastwę wszystkim kłopotom i troskom małego i biednego gospodarstwa?
— A do czegoż innego ja się zdać mogę? — odezwała się Łowczycowa.
— Z pewnością nie do tego, o czém mówimy — rzekł Teodor. — Nieboszczyk ojciec nie dawał się tém zajmować; ja na to nie pozwolę...
— Jam matka — odparła Beata — mam wolę własną; nie dam ci się jéj sprzeciwić. A powiem ci, że z wielkiéj miłości dla mnie rachujesz fałszywie. Ta nędza gospodarska oderwie mnie od mojéj dusznéj, zmusi do myślenia o czém inném, wreszcie znuży, a i to będzie dobrodziejstwem...
Na wsi, w tym biednym Borku zakopać ci się nie dam.
Teodor pomyślał nieco.
— No, to posłuchaj-że mnie — rzekł — ja także może nie zawsze fałszywie rachuję. Twoje wymagania z moją obawą o ciebie dadzą się pogodzić może.
— Jak?
— Posłuchaj — odezwał się Teodor. — Ojciec miał urazę, żal, nie wiem tam o co, do Hetmana...
Spojrzał na matkę, która zacięła usta i surowy przybrała wyraz twarzy.
— Hetman zachował dla ojca życzliwość. Przyjmie z pewnością mnie do usług swoich. Z Białegostoku do Borku będę mógł niemal codzień być u mojéj kochanéj matki, pogodzić razem pracę dla przyszłości z czuwaniem nad tobą!
Gdy to mówił, zasępione oblicze Beaty tak się mieniło dziwnie, iż Todzio zamilkł w końcu, przestraszony.
Widać było, że Łowczycowa z sobą walczyła; wstrzymywała się od wybuchnięcia i poskramiała gwałtowne jakieś uczucie.
Nim przemówiła, Teodor dodał:
— Wszyscy chwalą Hetmana; jest to pan z panów, szczodry, szlachetny, dobry...
— Tak! tak! — z goryczą odezwała się Łowczycowa — dobry, szczodry, szlachetny; ma chwile, w których ujmuje ludzi, umié oszukać i złudzić, umié sobie pozyskać ich; lecz na te wszystkie przymioty jego, na to serce tak wspaniałe, na nic w nim rachować nie można! Komedyant wielkiego świata; nie wiem, czy sam rozezna, kiedy fałszywym jest, a kiedy sobą; nikt dziś nie rozwikła téj zagadki. Umié być wspaniałym i okrutnym, szczerym i kłamcą; jedna chwila u niego nie łączy się z drugą, niéma w życiu związku, niéma w sumieniu zgryzoty; zużyty, zmęczony, człowiek, dla którego spowszedniało wszystko; zły i dobry na przemiany, stał się istotą, którą, jak lalką, bawią się ci, co mu biją pokłony...
W moich oczach najgorszy nawet z ludzi lepszym jest od niego; można przynajmniéj wiedziéć, że jest złym i jak od rośliny trującéj uciekać; on ani złym, ani dobrym być nie umié; i — zakończyła Łowczycowa — pogardy jest godnym!
Teodor, zdziwiony, zawołał, jakby temu, co słyszał, wierzyć nie chciał:
— Matko! Hetman?? być-że to może?
— Tak jest; — odparła Beata — mogą inni mu się kłaniać, pochlebiać, wynosić go: nie chcę, byś ty o nim miał fałszywe pojęcie. Takim go znam, i dla tego nie dopuszczę, abyś na jego dworze, w téj atmosferze fałszu oddychając, zepsuł się i zwichnął. Syn winien to ojcu, ażeby jego uczucia i sprawy poślubił; jeżeli, jak sam powiadasz, ojciec miał do niego urazę, ty, nie wchodząc w nią, przyjąć ją powinieneś; on unikał dworu Hetmana, ty w jego ślady iść musisz.
Zadałbyś zmarłemu winę, gdybyś postąpił inaczéj.
Na to Teodor nic odpowiedziéć nie umiał; uczuł, że matka miała słuszność; Łowczycowa spojrzała na syna i, uspokojona, ciągnęła daléj:
— Być bardzo może, iż Hetman, pełny próżności i nieznoszący tego, aby ktoś śmiał stronić od niego, a niepotrzebować go, sam przez swoich zechce się narzucić nam z jakiém dobrodziejstwem; — my go przyjąć nie możemy!! Ani ja, ani ty. —
Bystro wlepiła oczy w syna, chcąc czytać w głębi jego duszy; nie znalazła w niéj nic, oprócz ślepego posłuszeństwa. Zrezygnowany Teodor milczał, i matka siadła znów przy nim, głowę wspierając na ręce.
Upłynęło dość czasu, nim Teodor odezwał się znowu:
— Nie mógł-że-bym ja wiedziéć, czém Hetman względem ojca i was zawinił? Ojciec nigdy mi o tém mówić nie chciał. Dopóki byłem dzieckiem, dopóki on żył, mogłem pozostać w niewiadomości, dziś...
Na twarzy Łowczycowéj widać było pomieszanie wielkie; ledwie cokolwiek uspokojona, poruszyła się i rzuciła z miejsca swojego.
— Ojciec poniósł z sobą do grobu tajemnicę — zawołała — a jeśli to uczynił, miał powody, których my badać nie powinniśmy!! Nie pytaj mnie. Większą miéć będziesz zasługę, będąc posłusznym ze ślepą ufnością.
Mówiąc to, schwyciła syna za głowę i całować go zaczęła, płacząc.
— Dziecko moje kochane — rzekła — przeszłość należy do nas, do ciebie przyszłość; dwa to brzemiona, z których nie wiem które cięższe: zostań przy swojém i bądź mi posłusznym... Proszę cię, bądź mi posłusznym!
Teodor, ująwszy jéj ręce, do ust je przycisnął i zamilkł.
Na téj rozmowie znaczna część nocy upłynęła. Siły kobiety wyczerpały się nareszcie, dała się odprowadzić do dworku i tam, padłszy na sofę, pozostała w stanie jakimś nieokreślonym, pomiędzy snem a jawą; ciało dopominało się spoczynku, duch i boleść rozbudzały je. Syn i sługa pozostali przy niéj aż do rana. Noc wiosenna wydała się długą nad miarę; nadszedł wreszcie poranek, a z nim sen i uspokojenie.
Teodor nie śmiał posyłać po doktora Clement, spodziewając się, iż on sam, według swéj obietnicy, przybędzie się o nich dowiedziéć. Do południa jednak nie było go, i dopiéro nad wieczór znana karyolka przed ganek się zatoczyła.
Łowczycowa zmuszoną była położyć się w łóżko, i chłopak sam wyszedł na spotkanie doktora. Troskliwy Clement, zaledwie się dowiedział o stanie Beaty, natychmiast do niéj pośpieszył. Niewiele tu miał do czynienia, bo niebezpieczeństwa nie było żadnego, — znużenie tylko, wyczerpanie sił i smutek, z których sam czas miał leczyć.
Posiedziawszy chwilę przy Łowczycowéj, doktor dał znak, aby jéj nie męczyć rozmową, i Teodora do ogródka wyprowadził.
Ze wszystkich dawnych znajomych i przyjaciół rodziny, Clement był mu znany, jako najwierniejszy druh, dla którego nie miano tajemnic.
Poczciwy Francuz, z rodzicielskiém jakiémś uczuciem i czułością ujął chłopaka pod rękę i począł go pocieszać a ducha mu dodawać, widząc go przybitym i nad wyraz wszelki smutnym.
— Jesteś młody, powinieneś miéć moc nad sobą, — rzekł — martwienie się tém, co dokonane i nieodwrócone, wyczerpuje bezużytecznie człowieka.... Masz matkę, o któréj myśléć powinieneś, i własną przyszłość...
— Myślę o matce tylko — odparł Todzio — o sobie nie pora; ale cóż pomoże rozmyślanie, gdy wszystkie drogi dla mnie zaparte?...
Doktor badać zaczął, a Teodor mniéj więcéj opowiedział mu całą swą z matką rozmowę, nie tając tego, że ani do dziada, ani do Hetmana zwrócić mu się nie wolno było, a matka życzyła sobie, aby, nie troszcząc się o nią, powracał do Warszawy i wszedł bodaj w usługi Familii.
— Co do matki twéj — odezwał się Clement — mógłbyś być o nią spokojnym, bo-byśmy, to jest ja-bym czuwał nad nią; — ale służba u Czartoryskich nie podoba mi się. — Wolałbym widziéć cię u Hetmana...
— Matka na to nie pozwala! — odezwał się Teodor.
— Trzeba temporyzować — szepnął doktor — może się da przekonać.
— O tém wątpię bardzo — zakończył syn. — Przewidywała ona to, co się stać nie może, iż Hetman sam-by chciał mnie pociągnąć ku sobie, i zapowiedziała, żeśmy z jego ręki dobroczynność wszelką odrzucić powinni.
Clement popatrzył, ruszył ramionami i zamilkł.
— Przyznam ci się — odezwał się, odprowadziwszy go w głąb’ ogrodu — że ja, po swojemu te rzeczy biorąc, miałem dla ciebie pewne projekta. W tém przekonaniu, że matka się da późniéj zmiękczyć i nawrócić z niesłusznych przeciwko Hetmanowi uprzedzeń, myślałem bez jéj wiadomości wprowadzić cię do Białegostoku i sam panu naszemu przedstawić. Zbliża się dzień uroczysty Świętego Jana; gości miéć będziemy mnóztwo, w tłumie tym łatwo się przesunąć niepostrzeżonym. Życzyłem sobie, abyś się tam wmieszał, dał poznać, a jestem pewny, że Hetman syna dawnego sługi swego, którego, wiem, że żałuje, przyjąłby dobrze.... Kto wié, do czego-by to w szczęśliwą godzinę doprowadzić mogło??
Teodor, któremu się ta myśl dosyć uśmiechała, nie śmiał nic odpowiedziéć, w przekonaniu, iż się ona spełnić nie może. Wola matki była wyraźną.
Doktor nie nalegał; przeszedł się parę razy po ogródku, zamyślony, spojrzał na zegarek i razem z Teodorem powrócił do Łowczycowéj. Usiadł przy jéj łóżku, i rozbudzoną zaczął obojętną zabawiać rozmową.
Beata uskarżała się na to mocno, iż ją siły, w chwili, gdy ich najwięcéj potrzebowała, opuściły.
— Powrócą one rychło — rzekł Clement — a ja-bym znalazł środek przyśpieszenia powrotu do zwykłego stanu zdrowia... ale... ale na to potrzeba...
— Czegóż potrzeba? — spytał syn.
— Abyś waćpan sam do mnie jutro przyjechał po lekarstwo, które ja sporządzę i sam je ostrożnie, niezmącone, przywiózł matce.
— Ale jam gotów, choć natychmiast! — zawołał Teodor.
— Jakto? on? ma jechać do Białegostoku? — przerwała Łowczycowa.
— A cóż to? Białystok i mój dworek w miasteczku zapowietrzony, czy co? — odparł Clement. — Cóż się synowi pani stać może, gdy do mego dworku zajedzie?
Chmurno z pod brwi zmarszczonych spojrzała Beata na doktora.

— Byłoby, zaprawdę, śmiesznością — dodał Clement — żeby nawet do miasteczka za interesem nie mógł pojechać, dla tego, iż pani z hetmańskim dworem nie chcesz miéć stosunków?
Wolałbym widziéć cię u Hetmana.
Łowczycowa zlekka się zarumieniła, nieśmiała się sprzeciwiać, a doktor dodał z dobrodusznością:

— A zatém to rzecz postanowiona: ja czekam go jutro, ale nikogo innego, jeno jego. Chłopak się przekłusuje, rozerwie, i pójdzie mu to na zdrowie.
Mówiąc to wstał, i, unikając gotującéj się oppozycyi ze strony choréj, pocałował ją w rękę i odszedł co najprędzéj. W karyolce już siedząc, Clement raz jeszcze polecił Teodorowi, aby sam przybył do niego.
Gdy do matki powrócił syn, musiał wysłuchać narzekań jéj na dziwactwo doktora i utyskiwań nad tém, że się uparł przy niedorzeczném wymaganiu. Nazajutrz znowu Łowczycowa, niespokojna, przywołała przed wyjazdem Teodora, polecając mu, aby w miasteczku i u doktora nie bawił, a wracał jak najprędzéj, gdyż o niego lękać się będzie. — Żadne w świecie lekarstwo — dodała — nie naprawi tego, co ten niepokój ze mną zrobić może. Wiész, jak nie cierpię miejsca tego, jego pana, całego nikczemnego świata, co go otacza. Jeden doktor jest wyjątkiem. Siadaj na konia, jedź, ale się nie baw, i przybywaj z powrotem.
Kilka razy mu to powtórzywszy, odpuściła go matka nareszcie. Teodor najlepszego konia wziął ze stajni i z postanowieniem zastosowania się do rozkazu odjechał.
Doktor Clement naznaczył mu popołudniową godzinę, w któréj był najswobodniejszym; wyrachował się więc Todzio, aby przybył jak naznaczono.
Dworek doktora stał tuż przed wielką bramą, a raczéj basztą, która za nią służyła i stanowiła wspaniały wjazd do pałacu Hetmana. Otoczony ogródkiem, krył się napół w nim, napół w drzewach należących do parku. Ścieżka, umyślnie poprowadzona po-za oficynami, wiodła niepostrzeżona ku pałacowi. Francuz lubił dosyć wygódki i pewną elegancyą; domek téż dla niego przeznaczony, choć nie wielki, był jednym z najładniejszych w osadzie Białostockiéj. Teodor, przybywając, mógł dostrzedz znaczny ruch w wielkim podwórcu: stały w nim ekwipaże świeżo przybyłych gości, którzy już, uprzedzając dzień Świętego Jana, ściągali się do Białegostoku. Około baszty i obwachtu snuły się garstki wojskowych różnéj broni, węgierska piechota, janczarowie, hussarze.
Przybywszy z boku pod dworek, zakłopotał się nieco Todzio, co ma z koniem zrobić, gdy chłopak wybiegł ze drzwi, konia od niego przyjął i pokazał mu drogę. Clement czekał na niego z uśmiechem na ustach, i wprowadził go do saloniku, ubranego bardzo wytwornie, zawieszonego sztychami, ozdobionego kwiatkami, pełnego tych prezencików i pamiątek, któremi lekarzom ubodzy i bogaci się wywdzięczają. Okna zewsząd prawie osłaniały krzewy i drzewa rosnące dokoła, tak, że nawet w najjaśniejszy dzień panował tu mrok jakiś tajemniczy.
Po przywitaniu, Clement posadził gościa.
— Kochany doktorze — odezwał się Teodor — matka mi natychmiast powracać kazała.
— Ale niechże koń odetchnie i ty — zawołał Clement, z trochą niecierpliwości. — Napijesz się kawy, czy wina? Na sucho cię nie puszczę; toć wasz polski zwyczaj...
— Ale matka! matka! — przerwał Teodor — dałem słowo...
— Bez lekarstwa nie powrócisz przecie — rzekł Clement prawie gniewnie — a ja lekarstwa w domu u siebie nie mam, muszę posłać po nie... Lekarstwo to niczém inném nie jest, tylko starém winem węgierskiém, które Łowczycowa pić będzie po kieliszku co dnia. Nie trzeba go zbełtać w drodze.
Nim je z hetmańskiéj piwnicy dla mnie przyniosą, masz czas wytchnąć ty i koń...
Mówiąc to, wyszedł doktor i, służącemu szepnąwszy coś do ucha, odprawił go, a sam z weselszą twarzą do gościa powrócił.
W szafce znalazła się butelka rozpoczęta i Clement nalał kieliszki, z których jeden prawie gwałtem wetknął Teodorowi.
— Pij, bo i ty potrzebujesz rekonfortacyi po tych wszystkich utrapieniach, jakie miałeś do zniesienia...
Zapytał potém o stan matki, zagadał coś o sobie, i, starając się rozerwać ponurego dosyć chłopaka, uciekł się nawet do anegdotek miejscowych, aby go zabawić niemi.
Teodor słuchał, nie słysząc połowy, a ciągle się oglądając na okna i ku drzwiom, czy posłaniec nie powraca; gdy, prawie po pół godzinném oczekiwaniu, zaszeleściło coś w sieni, drzwi się otworzyły szeroko, i Todzio ujrzał w progu stojącego, słusznego wzrostu, pięknéj postawy, niemłodego już mężczyznę, w którym, z twarzy i po stroju, łatwo się mógł Hetmana domyślić.
Zbladł niezmiernie, nie wiedząc co począć z sobą, gdy Clement poskoczył żwawo, kłaniając się pokornie i udając niezmiernie zdziwionego temi odwiedzinami.
— Trzy razy posyłałem po ciebie — począł Hetman głosem łagodnym — w końcu, gdy góra nie przyszła do Mahometa, musiał Mahomet do góry...
To mówiąc, wpatrzył się Branicki w zmieszanego młodzieńca i zapytał głośno doktora, — ktoby był?
— Jest to syn zmarłego Łowczyca Paklewskiego — odezwał się Clement — którego mam honor przedstawić waszéj Excellencyi.
Zarumieniony Teodor skłonił się, chcąc ustąpić na stronę.
— Ojca waćpana szacowałem bardzo — rzekł Hetman — człowiek był prawy, zacny, wielkiego serca; i gdy służbę moję opuścił przez kaprys jakiś, zawsze-m go żałował, bo nikt nie zastąpi takiego druha, a nie sługę...
Hetman z progu wszedł zwolna do pokoju, usiadł na kanapie, spojrzał na kieliszki, potém oczyma zwrócił się ciekawemi ku Teodorowi, który starał się napróżno wzroku tego uniknąć, i począł pytać:
— Gdzieżeś waćpan teraz bywał, bo podobno przy rodzicach nie siedziałeś?
Rad nie rad, Teodor zmuszony był odpowiadać; doktor go nieznacznie naprzód popychał.
— Kończyłem nauki u księży Pijarów w Warszawie — odparł Teodor.
— Cóż waćpan zamyślasz z sobą daléj? — ciągnął Hetman, nie spuszczając oka z mieszającego się coraz bardziéj Teodora.
— W téj chwili nic jeszcze postanowionego nie mam... Zależę od matki i do jéj woli się zastosuję.
Hetman zamilkł; ręka jego bawiła się kieliszkiem, który się pod nią podsunął; oczy ciągle skierowane miał na Teodora, którego to badanie onieśmielało i niepokoiło.
— Tak, tak — dodał wolnym głosem. — Ojca waćpana żałuję bardzo... Miał jakiś żal do mnie, stronił od Białegostoku, wiedziałem o tém, nie chciałem mu gwałtu zadawać... Dziś, gdyś waćpan sierotą, a ojca zasług tylko jestem pamiętnym, proszę, byś w potrzebie rachował na mnie, jak na przyjaciela...
Teodor skłonił się w milczeniu — lecz bez zbytecznéj uniżoności.
— Jeżeliś waćpan u Pijarów nauki kończył, to i księdza Konarskiego znać musisz? — spytał Hetman.
— Łaską się jego zaszczycam — odparł Teodor.
— Statysta wielki, człek mądry; — począł półgłosem Branicki — szkoda, że marzeniom się oddaje, choć bardzo pięknym, ale zastosować się nie mogącym do życia. Nieszczęście to jest, gdy do zacności wielkiéj przyłączy się mała znajomość świata swojego...
Zacny kapłan; lecz — chciałby być instytutorem Rzeczypospolitéj, a to nie jego rzecz!
Mówił to z pewną goryczą Hetman, jakby sam do siebie.
— Nie ciągnął waćpana do zakonu? — dodał, zwracając się ku Teodorowi.
— Powołania do niego nie mam — rzekł krótko młody Paklewski.
— Wielkie to i piękne powołanie, wszakże nie dla wszystkich! — prawił Hetman. — A do rycerskiego rzemiosła?
Zmilczał Teodor, lękając się wymówić z czémś, coby go związać mogło. Branicki, nie doczekawszy się odpowiedzi, sam dorzucił:
— I w kancellaryi téż dobrze się ojczyźnie zasłużyć można! Czemu nie?
Widząc, że chłopak milczy, Hetman na doktora z poważném porozumieniem popatrzył, Clement nieznacznie głową potrząsł, a Branicki wstał powoli z kanapy i niby się miał do wyjścia; ociągał się z tém jednak, jakby dłużéj chciał widziéć i coś dobyć z młodego Paklewskiego.
Ten, w obawie ciągłéj, aby rozkazom matki nie stać się nieposłusznym, milczał uparcie.
— Proszę, abyś waćpan, w każdym razie, za dobrego swego przyjaciela i opiekuna chciał mnie uważać — dodał Hetman, widząc niemy opór biednego młodzieńca.
Powiedziawszy to, popatrzył nań jeszcze i wolnym krokiem, przeprowadzany przez doktora Clement, wyszedł z dworku uliczką, do parku wprost prowadzącą.
Gdy Francuz nierychło potém do porzuconego w pokoju Teodora powrócił, znalazł go jeszcze pod wrażeniem tego spotkania, które zdawało się więcéj go trwożyć, niż cieszyć.
Przeciwnie doktor przybiegł wesoły.
— Osobliwy i szczęśliwy nader traf — począł wchodząc — oto przypadek waćpanu lepiéj usłużył, niż drugiemu największe staranie.
Hetman mi mówił, żeś mu się waćpan podobał z postawy, i ze skromności...
— Zaklinam cię, doktorze, — przerwał Teodor — o tym wypadku, szczęśliwym, czy niepomyślnym, nie mów przed matką moją... Rozchorowałaby się...
Clement ramionami ruszył.
— Każdy inny-by z tego korzystał! — dodał półgłosem.
— Ja nie jestem panem méj woli!
Francuz się przeszedł po pokoju, włożywszy ręce pod poły fraka, trochę kwaśny.
— Matka niespokojnie czeka na mnie — szepnął po cichu Teodor.
— A zatém, Bóg z tobą! — odparł cierpko Francuz — i poszedł na przeciwną dworku stronę, wracając wprędce z butelką omszoną w ręku, którą, bacznie bardzo w kawał papieru owinąwszy, oddał czekającemu, polecając, aby ją za kontusz włożył na piersi i jak najmniéj starał się skłócić.
Zaledwie ją odebrawszy, Teodor pośpieszył do konia i wyrwał się z Białegostoku z uczuciem popełnionego występku jakiegoś; chociaż temu, co się stało, zapobiedz nie było w jego mocy.
W drodze dopiéro ochłonął nieco; Hetman, którego wejrzenie i mowa pełne były słodyczy i uprzejmości, uczynił na nim wcale różne wrażenie od tego, do jakiego był przez matkę przygotowany. Fałszu i przybranéj roli, o któréj mówiła, nie czuł w nim; ujęty był za serce dobrém słowem dla ojca, pańską wspaniałomyślnością, na urazy niepamiętną. Robiło mu się żal i smutno, myśląc, że nie będzie mógł korzystać z usposobienia, jakie mu okazał Branicki.
W tych marzeniach, a pilnując wina, które wiózł na piersiach, jechał Teodor ku domowi, zawczasu układając już, jak się będzie tłómaczył przed matką; gdy na gościńcu, ku Choroszczy wiodącym, postrzegł zdaleka ogromną landarę, sześcią końmi zaprzężoną, któréj się coś stać musiało, gdyż leżała na bok pochylona, ludzie się około niéj kręcili, a dwie panie widać było w rogówkach i sukniach jasnych, z fryzurami na głowie, stojące nad rowem, schylone, i trzecią złożoną na trawie, jakby omdlałą.
Nie mógł Teodor w żaden sposób pominąć powozu tego i jéjmości, tak, aby nie był postrzeżonym. Chciał z razu objechać polem tę przeszkodę, lecz mu się zdawało, że takie omijanie osób, mogących potrzebować pomocy, było nieprzyzwoitém. Trochę téż może ciekawości młodzieńczéj ku tym rogówkom i fryzurom go ciągnęło.
Począł się zbliżać zwolna, konia swojego powstrzymując, aby miał czas przypatrzyć się osobom, które na gościńcu wypadek ten zmusił czekać na ludzkie miłosierdzie.
Powóz i konie były dosyć wspaniałe i pańskie, a przynajmniéj takiemi się wydawać chciały.
Landara miała oś złamaną i leżała połową jedną na ziemi. Woźnica i przodowy foryś stali przy koniach, sługa jeden dobywał coś z głębi wywróconego powozu; piskliwe głosy kobiece dawały się słyszéć zdaleka. Parę jakichś pudełek na trawie widać było otwartych.
Złożonéj na ziemi pani, którą się zdawano trzeźwić, nie mógł dobrze dojrzeć Paklewski, gdyż mu ją dwie koło niéj się krzątające zasłaniały. Te obie były nie stare, a jedna z nich, przedziwnéj piękności panienka, szczególniéj na siebie oczy zwracała. Pieszczony to był kwiatek, w stroju, jaki go okrywał, wyglądający tak jakoś pięknie, jakby się z nim urodził. Maleńkiéj téj figureczce, zręcznéj, drobnych kształtów, z główką puklami jasnemi otoczoną, we fryzurze, w koronkach, w sukni mienionéj przedziwnie jedwabiami, szytéj w bukiety wesołych barw, w trzewiczkach na korkach, które nóżkę malusią jeszcze mniejszą czyniły niż była — tak jakoś cudnie było, iż się od niéj oczu oderwać nie chciało. Mimo katastrofy i nieszczęśliwego położenia wśród pola na gościńcu, mimo trzeźwienia omdlałéj, owo fertyczne, młodziuchne dziewczę podlatywało, skakało, kręciło się jak ptaszę, biło w rączki, zdawało się zabawiać i być z nieszczęścia tego niezmiernie szczęśliwém.
Buziaczek panienki był okrągluchny, różowy, pucołowaty, jak u aniołków, których naówczas po stropach malowano; w nim śmiały się bławatków koloru oczy, a gdy usteczka różowe otwarła, obok nich występowały dwa dołki, jakby do całowania. A białe to było i delikatne, jakby słońca i powietrza nie widywało.
Obok tego cacka, słuszniejsza, pełnych kształtów, także bardzo przystojna, trzydziestokilkoletnia jéjmość, niezmiernie strojna, z muszkami na twarzy podługowatéj, z włosami, brwiami i oczyma czarnemi, w sukni z falbanami, węzłami, kokardami, sznurami, mocno wygorsowana, bo jéj z tém ładnie było, biła w ręce, schylając się nad leżącą na ziemi i usiłowała ją uspokoić, a przywieść do przytomności.
Ta, która spoczywała na murawie, pod głową miała poduszkę z powozu wyjętą, fryzurę rozrzuconą, twarz zbladłą, oczy przymknięte. Strach, co ją opanował przy wywróceniu, chociaż już rozproszony, powracał przypomnieniem niekiedy, i cienki, piskliwy krzyk wylatywał z jéj ust zasznurowanych, a naówczas i ręce żółte, chude a nieładne, konwulsyjnie się poruszały. Przy każdym takim akcessie, starsza jéjmość, stojąca nad nią, usiłowała perswazyami skłonić ją do spokoju.
— Chère Starościnko! — wołała — ale bo nie godzi tak się męczyć, gdy już wszystko przeszło. Możesz dostać serdecznego śmiechu!
— A! a! c’est plus fort que moi! — wołała leżąca na ziemi.
— Nic się nie stało! nikt z ludzi i z nas nie szwankował...
— Niechże ciocia weźmie krople bobrowe — mówiło ładne dziewczę — to zawsze ją uspokaja...
Pomimo perswazyi i napomnień, leżąca na ziemi wydawała ciągle spazmatyczne krzyki.
W téj chwili właśnie panie zajęte Starościną postrzegły nadjeżdżającego Teodora. Był jeszcze dość daleko, że ich posłyszéć nie mógł. Jéjmość brunetka pierwsza okiem znawczyni rzuciła na zbliżającego się, a że Paklewski był w istocie nadzwyczaj pięknym młodzieńcem, nie mogła się wstrzymać od cichego wykrzykniku:
— Ależ to chłopiec śliczny!! ależ śliczny...
Mały różowy buziaczek strzelił oczkami niebieskiemi na Teodora i wlepił je z dziecinną śmiałością w niego; ale, co najdziwniejsza, mdlejąca Starościna dźwignęła głowę i co prędzéj włosy rozrzucone poprawiać zaczęła niespokojna, zapomniawszy o spazmach. Zmrużone jéj oczy razem z innemi obróciły się ku Antinousowi, który, spostrzegłszy, iż go wszyscy pilnie tu wzrokiem ciekawym śledzą, zmieszał się niezmiernie, i już miał konia popędzić, aby co prędzéj damy ominąć, którym nie zdawał się potrzebnym na nic; gdy starsza pani brunetka dała mu znak nakazujący, aby się zatrzymał. Oprzéć się objawionéj woli niewiasty, w takiém położeniu zostającéj, było niepodobieństwem. Teodor konia ściągnął, i skoczywszy z siodła, podszedł ku paniom z ukłonem.


∗             ∗

— Pan jesteś tutejszy? — zawołała brunetka.
— Dopiéro od kilku dni — rzekł Teodor — choć rodzice moi niedaleko ztąd mieszkają.
Gdy to mówił, wszystkie trzy kobiety, wcale się ze swą ciekawością nie starając ukryć, przypatrywały mu się natrętnie, jak wielkie panie, które stworzeniu ładnemu bez ceremonii się przyglądają.
Buziaczek młodziuchny zuchwalstwem wejrzeń i minką rezolutną nie ustępował starszym.
— Na miłość Boga — dodała brunetka — kowala, stelmacha, ludzi, ratunku...! Od pół godziny człowiek nasz pojechał do tego... do téj... — Jakże się to zowie? — spytała, ukazując Choroszczę w oddaleniu.
— Miasteczko Choroszcza — rzekł Todzio.
Starościna, teraz już siedząca na ziemi, przerwała:
Ma foi! śliczne miasteczko! I to ma pretensyą miasteczkiem się nazywać!!
Buziak różowy rozśmiał się i pokazał ząbki perłowe. Śmieszek jego taki był zaraźliwy, niegodziwy, despotyczny, że Teodor, który do śmiechu najmniejszéj ochoty nie miał, sam nie wiedział jak, wpatrzywszy się w tę laleczkę, także się uśmiechnął.
— Jadę właśnie na Choroszczę — odezwał się — więc postaram się tu przysłać ludzi.
— Ale w Choroszczy... czyjeż to miasteczko? — pytała Starościna.
— Pana Hetmana z Białegostoku — odpowiedział Paklewski.
— Więc tam wozownie i powozy być muszą; niechże podeślą! Waćpan zapewne należysz do tego tam dworu! — wołała leżąca na ziemi Starościna.
Chłopcu przypuszczenie to, że mógł należéć do dworu, przykrém było; zarumienił się i odparł śmiało:
— Ja nie należę do nikogo, prócz do siebie — a z dworem żadnych nie mam stosunków!
Brunetka pokiwała głową, mały buziak się zafrasował i zarumienił, Starościna dumnie usta wydęła.
— Czy acindziéj należysz do dworu, czy nie — odezwała się kwaśno — przecież, widząc damy dystyngowane w takiéj sytuacyi, kawalerowi przystało na wszelki sposób przyjść im w pomoc.
Zarumienił się na tę wymówkę Teodor.
— Mościa dobrodziéjko — rzekł — o ile sił, jestem na usługi; to tylko dodając na exkuzę moję, że mam matkę chorą, że dla niéj z lekarstwem do domu śpieszę — i że, niedawno w te strony przybywszy, niewiele ludzi znam. Pojadę jednak natychmiast do Choroszczy i do dworu dam znać...
Ruszał się już do konia Todzio, gdy Starościna, goniąca za nim oczyma, a może nie rada, że się tak wyrywał, dała mu nową admonicyą.
— Słuchaj-że acindziéj — zawołała, podnosząc głos — a i to sobie zanotuj, że gdy się w drodze z damami dystyngowanemi spotka i ma się szczęście do nich zbliżyć, nie ucieka się od nich, jak od zapowietrzonych, nie dawszy się poznać?
Któż acindziéj jesteś? Kto go rodzi?
Zapytanie to natrętne i śmieszne, które u blondynki stłumiony wywołało śmieszek, zmięszało biednego Teodora. Zarumienił się jak dziewczyna.
— Moje nazwisko mało komu znane — rzekł — dla dam dystyngowanych nie będzie ciekawém — nazywam się Paklewski...
Damy spojrzały po sobie, jakby się zdumiewały, że tak piękny chłopak tak pospolite nosił nazwisko.
— A któż waćpana rodzi? — dodała uparta Starościna, szukając w imieniu matki rozwiązania téj zagadki, dla czego prosty szlachcic tak paniczykowato wyglądał.
— Matka moja jest z domu Kieżgajłłówna — rzucił zdala Teodor, trochę zniecierpliwiony.
Nazwisko to posłyszawszy, Starościna w ręce uderzyła, starsza pani pochyliła się ku niéj z ciekawością, zaczęły coś żywo bardzo szeptać między sobą, a buziaczek różowy, który się schylił, aby téż coś posłyszéć, został przez brunetkę odepchnięty.
Nie pozostało więc niebodze, z którą się tak nieludzko obeszła brunetka, nie dozwalając jéj zaspokoić ciekawości, nic nad to, jak, mszcząc się, oczy bławatkowe wlepić w ładnego kawalera. Ten właśnie stał przy koniu, miał siadać; lecz gdy wzrok ku sobie zwrócony spotkał, tak się zmieszał, tak stracił przytomność, iż nawzajem zapatrzył się na śliczną panienkę i — wśród gościńca, na oczach ludzkich oboje, jak poczęli się sobie przyglądać i uśmiechać, zapomnieli o wszystkiém na świecie. Dopiéro gdy sekretna konferencya starszych pań się skończyła i brunetka, obejrzawszy się, zobaczyła, co się dzieje; targnęła laleczkę za suknię... Ta aż krzyknęła, przestraszona i zawstydzona, że ją na gorącym uczynku schwycono.
Starościna, dawszy młodzieńcowi raz już naukę, chciała widać dopełnić ją i nie odprawić, pókiby go nie wyuczyła przyzwoitości.
— Słuchaj-że acindziéj jeszcze — poczęła. — Przecie zaprezentowawszy się osobom dystyngowanym, masz prawo, submittując się grzecznie, zapytać: — Z kim-że mam honor? Dowiedziałbyś się przynajmniéj, że ja jestem Starościna Kupiska, a oto ta pani siostrą jest moją, Generałową... a oto ten trzpiot — jéj córką a moją siostrzenicą... A tak gdybyś pojechał, o niczém nie wiedząc, nawet-byś nie mógł opowiedziéć, kogo spotkał wypadek na drodze.
Tym razem, zamiast się gniewać, uśmiechnął się Teodor, skłonił z uszanowaniem, i oczyma obchodząc wszystkie panie, gdy z kolei przyszedł do buziaczka, tak nań spojrzał wzrokiem natężonym, gorącym, że dzieweczce wystąpiły kolory, zadrżała, rozśmiała się, i — nie zważając na ciocię i mamę, dygnęła najcudowniéj, główką mu dawszy znak — jakby — do widzenia na którym bądź świecie!!
Że potém strzemienia Todzio długo znaléźć nie mógł, a dosiadłszy konia, jeszcze się skłonił buziakowi i parę razy ku niemu obejrzał, nie było nic dziwnego. Wychowany skromnie, mało obcując z kobietami, pierwszy raz w życiu spotkawszy takiego aniołka, tak mu się uśmiechającego, stracił głowę na chwilę.
Opanowała go szalona dziewczyna tak, iż długo nic nie widział przed sobą; ćmiło mu się w oczach, różowe usta, dwa dołki koło nich, niebieskie oczy, figurka ta laleczkowata, kręciły się przed nim w powietrzu. Zawstydził się wrażenia, którego doznał.
Chciał do Choroszczy zajechać, aby o powóz dla Starościny i Generałowéj prosić, gdy, zbliżając się do miasteczka, postrzegł, że posłany konno człowiek już polecenie swéj pani spełnił i ekwipaż prowadził. Mógł więc Teodor wprost, nie zatrzymując się, jechać do Borku.

Przez drogę miał o czém myśléć, bo się musiał tłómaczyć matce ze spóźnienia. O Hetmanie mówić jéj nie mógł, i postanowił utaić; potrzeba było złożyć wszystko na Starościnę i Generałową. Uderzyło go to, że, gdy matki
A oto ten trzpiot jéj córką a moją siostrzenicą...
nazwisko powiedział, dwie jéjmoście, jak przestraszone, coś z sobą szeptać zaczęły... Znały więc ją, lub słyszały o niéj.

Rodzina Kieżgajłłtów, jak wiadomo, jedna ze starych i najmożniejszych w Litwie, powszechnie była uważana za wygasłą. Wojewodzic, ojciec Łowczycowéj, nazwisko to przybrał, dowodząc, że mu się ono słusznie należało po wygasłéj linii starszéj, choć wprzódy inne nosił. Spór był o to nawet z ostatnimi spadkobiercami Kieżgajłłtów, ale pan Wojewodzie przy swojém się utrzymał. Wprawdzie dzisiejsza zamożność jego, dawnéj nie odpowiadała, lecz dumą nadrabiał, znany z dziwactw i gwałtownych passyi stary Kieżgajłło, i obawiano się z nim sporu, bo ani szabli, ani rusznicy, ani życia własnego, niczego, oprócz pieniędzy, nie skąpił, gdy szło o to, by na swojém postawić.
Mrok już był, gdy nareszcie Teodor się zbliżył do dworku i zdziwił wielce, w ganku matkę siedzącą postrzegłszy, nie samą.
Białą suknię jakąś z dala dojrzał i nierychło rozpoznał siedzącego za stołem starego, z bladą i wyżółkłą twarzą mnicha Dominikana. Nie było w tém nic dziwnego, gdyż księża z Choroszczy i z Bielska niekiedy tu zajeżdżali, a Łowczyc między nimi wielu miał znajomych i przyjaznych; tego jednak Teodor nigdy dawniéj tu nie widywał.
Matka aż na podwórko wyszła naprzeciw syna, niespokojnie dopytując, co się z nim stało, a Teodor na prędce złożył spóźnienie na wypadek, który mu drogę zahamował i na gadulstwo owéj Starościnéj.
Gdy tak na prędce syn z matką rozmawiali po cichu, mnich siedzący w ganku miał czas się przypatrzyć przybyłemu. Łowczycowa, jakby przypomniawszy go sobie — wzięła Todzia za rękę i poprowadziła przed starca; szepcząc mu na ucho: Ojciec Elizeusz jest dziada twojego bratem rodzonym — człowiek święty...
Z wielką pokorą przystąpił do mnicha Teodor, schylając się i rękę jego całując. Wzruszony wielce zakonnik przypatrywał mu się milczący — ujął go, pobłogosławił i w głowę ucałował...
— Ot! ot — począł głosem wielkim, ot, jakim Bóg na świat wydaje człowieka w stanie niewinności, jak kwiat wiosenny pięknym, jak cherubimy jasnym; a co życie z niego robi... Do grobu łachman schodzi i śmiecie!
Łowczycowa, nawykła może do dziwactw Ojca Elizeusza, nie zdziwiła się temu wykrzyknikowi, jaki się wyrwał z ust jego; Teodor, prawie nie zrozumiawszy do kogo się to stosowało, stał zdumiony wielce. Starzec patrzał nań jak w tęczę.
— Matka ci pewnie powiedziała — dodał Elizeusz — żem ja wam blizki krwią. Tak, wedle świata; ale dziś ja wszystkim ludziom równie jestem krewny i równie obcy... Co było we mnie ziemskiego, starł habit ten; pokutnik jestem, bogomodlca — pies pański! — (Domini-canis).
Rozśmiał się staruszek.
— Ze psy, choćby Pańskiemi, ludziom próżności światowéj do pokrewieństwa się przyznawać!! a to na co??
Łowczycowa słuchała z dala.
— Jam tu przybył z obowiązku, strapionych pocieszać; — rzekł staruszek — choćbym wam obcy był, powinienem słowo Boże do serc nieść i pukać do nich, gdyby były zamknięte... Pokój wam!! pokój wam!
— Młodzieńcze — odezwał się, odetchnąwszy nieco i podnosząc oczy ku niemu — niechże ja głos twój usłyszę? W głosie wyraża się dusza? Mów... Jaki sobie stan obrałeś?
— Ojcze kochany, żadnego dotąd! — odparł Teodor, dziwnie ośmielony przez zakonnika, w którym czuł życzliwość ku sobie... — Uczyłem się u Pijarów; nauki się skończyło; teraz, co Bóg da i nastręczy? niewiem. Do wyboru wiele nie mam...
— A cóżby ci się uśmiechało? — spytał ojciec Elizeusz. Ino — prawdę mi mów, bo ja ją odgadnę, choćbyś krył?
Teodor tak jasnym wzrokiem popatrzał nań, że staruszek rozradował się i zawołał wesoło:
Tabula rasa!
— Ksiądz Konarski — odezwała się matka, — chce go przy Księciu Kanclerzu umieścić w kancellaryi.
Ojciec Elizeusz głową pokręcił.
— Obce mi wasze dwory i panowie — rzekł — nie znam waszych kanclerzów... Z Bogiem wszędzie iść można, a Boga w sercu ma....
— Tylko nie na dwór pana Hetmana, — ostro przerwała Łowczycowa, — na ten ja nie pozwolę. — Jak gdyby pomiędzy nią a starym zakonnikiem było jakieś porozumienie, spojrzeli po sobie, i ojciec Elizeusz dodał:
— Hetman złym téż nie jest, ale słabym jest; a co słabe, tém się źli posługują, i wszelki wiatr nagina...
Znowu się wpatrzył w pięknego młodzieńca i, ręką miejsce mu wskazawszy przy sobie, z wielką czułością rozglądał się w jasnéj twarzy, jakby widokiem jéj nasycić się nie mógł.
— Obyś ty, dziecko moje — począł powoli — z takiém obliczem poczciwém, otwartém, nieskażoném niczém, wyszedł z téj walki, która cię czeka.
Czystym wchodzisz w szranki, bodajbyś wrócił z nich, choćby poranionym, lecz nieskalanym.
Wnijdziesz w ten świat, na którym Boga niéma.
Mówią-ci o Nim tam wszyscy i cześć Mu oddają, ale słowo Jego martwe dla nich, a cześć bezduszna... Zowią to wielkim światem, gdy w istocie świat to najmniejszy, bo między nim a Bożym wrota zamknięte. Wszystko ziemskie tam pierwsze, a anielskie ostatnie.
Ale bez walki niéma zwycięztwa! Iść musisz, aby zdobyć nie chleb powszedni, lecz wiekuisty pokarm duszy... Idź więc, dziecko moje, w imie Boże!...
Mówiąc tak, starzec nie patrzał już ani na Teodora, który mu się z uwagą przysłuchywał, ani na Łowczycową, ze łzami w oczach chwytającą jego słowa, — w niebo jasne na zachodzie wlepione miał źrenice..
Nagle, jakby sobie przypomniał coś, chwycił się z ławy i zaczął szukać kija, który przy niéj postawił.
— Mój miły Boże! a toć słońce zaszło, a Przeor, mnie puszczając tu, mocno zalecił, bym zawczasu wracał — kawał drogi!!
— Pieszo ojca nie puścimy; — odezwała się Łowczycowa — Todziu! skocz, aby do kałamażki zaprzęgli...
— Pieszo-bo lepiéjby mi przystało — odezwał się ojciec Elizeusz — choć, na prawdę, nogi mam słabe.
Teodor był już w stajni. Beata przyszła w rękę pocałować starego.
— Dzięki ci, ojcze, za słowo dobre! padnie ono na młodą duszę, jak ziarno zdrowe. — A taką, taką mam troskę o to dziecko moje!
Załamała ręce.
— I troskać się trzeba — odparł kapłan — i zbyt się troszczyć nie godzi. — Jest-ci Bóg! Wyjątków on dla nikogo nie czyni, ale sprawiedliwy wszystkim... Co dla niego zgotował, przyjąć potrzeba... Chłopakowi czysta dusza z oczu patrzy... Niech idzie w świat...
Potrząsnął głową.
— Tylko nie na Hetmańskie dwornie, w tę kałużę syropu, słodką jak ulep, w którym muchy toną i grzęzną. Ślij go, gdzie chcesz, nie tu — nie tu.
— Ja tu nie mogę!! — spuszczając oczy, głosem złamanym odezwała się Beata. — Dobre dziecko waha się mnie opuścić samę, chce przy mnie pozostać, a ja trwożę się, aby mi go nie pochwycono... Ty ojcze, który znasz serce moje, wiesz życie — wszystko, powiedz mu, nakłoń go, niech z tąd jedzie — niech jedzie!!
Teodor powracał od stajni, gdy tych słów domawiała; ojciec Elizeusz stał zadumany.
— Bądź posłusznym matce — odezwał się, zwracając do Teodora; — serce macierzyńskie, nawet gdy nie widzi, czuje i przeczuwa, co dziecięciu potrzebne i zbawienne! Nie zobaczę cię pewnie, bo powrócisz do Warszawy, niechże cię pobłogosławię...
Todzio nie śmiał się sprzeciwić i pochylił głowę, nad którą zakonnik krzyżyk zakreślił.
Kałamażka, na którą kilimek zarzuciła sługa, stała gotowa; staruszka podsadził Todzio, i biały habit a czarny płaszcz znikły wkrótce w cieniach wieczornych...
Obszerniéj teraz musiał się tłómaczyć syn z opóźnienia i opisać matce osoby, które spotkał na drodze. Usłyszawszy nazwiska ich, Łowczycowa się zarumieniła, ale nie dała poznać po sobie, że jéj znane były. — O Hetmana, o Białystok, ani pytać nie śmiała, unikając o nich wspomnienia...
Nazajutrz już Beata zaczęła chodzić około gospodarstwa swego, zmagając się widocznie, lecz chcąc synowi okazać iż mu podołać potrafi. Ku wieczorowi zagadnęła go, kiedy myśli do Warszawy powracać?
Teodor się ociągał; radby był pozostać dłużéj, aby się o zdrowiu matki upewnić; chciał papiery po ojcu pozostałe uporządkować. — Łowczycowa odpowiedziała mu, że przed słabością swą sam nieboszczyk, ułożywszy je wszystkie, oddał jéj, i nic do uporządkowania nie pozostawało.
Nie miał więc żadnego pozoru do dłuższego pobytu syn, a z obawą o zdrowie zbytecznie się wydawać nie chciał. Wyjazd, choć jeszcze nie postanowiony, zdawał się blizki, gdyż Łowczycowa, mimo swéj miłości dla dziecięcia, jawne do niego czyniła przygotowania, mówiła o nich, jakby przyśpieszyć chciała.
Zbliżał się tym czasem Św. Jan, imieniny Hetmańskie, na które że zjazd z całego kraju bywał bardzo liczny, a nieboszczyk Łowczyc Paklewski, z czasów pobytu swojego na dworze Branickiego, miał wielu przyjaciół, miał i powinowatych; lękała się, nic o tém nie mówiąc, Beata, aby który z krewnych i druhów nieboszczyka, zasłyszawszy o jéj owdowieniu, nie ściągnął do Borku i Teodora jéj nie pobałamucił.
Zwykle to, czego się człowiek lęka, co przeczuwa, bywa nieuniknioném. Tak się i tu stało. W jednym z regimentów koronnych służący, rodzony brat Łowczyca, ściągnął był z deputacyą od pułku swego do Białegostoku. Nie wiedział on o śmierci brata, a gdy o niéj z ust samego Hetmana usłyszał, natychmiast się do Borku wyprosił.
I jednego poranka spostrzeżono pana Hyacynta z Paklewa Paklewskiego, Porucznika regimentu buławy polnéj, konno na dzielnym źrebcu pod ganek podjeżdżającego, z chrzęstem i brzękiem wielkim.
Dwaj bracia, nieboszczyk i on, choć z pozoru i budowy do siebie byli podobni, w innych względach, jak niebo od ziemi, się różnili. — Porucznik był, z młodu służąc dla krescytywy, i nic nie mając, oprócz konia i szabli, żołnierz ciałem i duszą, wojak obyczajem, człowiek dzielny, odważny, ale płochy i niewidzący daleko. Lubił się bawić hałaśliwie, życia używać, a choćby je stawić dla honoru, wyrąbać się, wykłócić i krzywdy sobie nie dać uczynić. A że tracił wiele, bo nieopatrzny był, potrzebował téż dużo, nieustannie myśląc o tém, zkąd wziąść i jak się grosza dochwycić, aby go, nie długo czekając, zmarnować. —
Serce miał dobre, głowę pustą, a upor straszny. Już w Białymstoku o synowcu zasłyszawszy, iż nie wiedział co z sobą pocznie, wmówiwszy sobie nad nim opiekę, postanowił go nieodmiennie do wojska zaciągnąć. Z tém jechał. Teodor w dzieciństwie parę razy go widział, a gdy u ganku zabrzęczało, zahuczało, i on wyszedł do gościa, więcéj się w nim domyślił stryja, niż poznał.
Porucznik z wielkim krzykiem i oznakami czułości ściskał go rozrzewniony, płacząc razem na wspomnienie brata i śmiejąc się, że znowu Borek oglądał.
Wyszła co prędzéj i Łowczycowa, domyśliwszy się kto przyjechał, chcąc zapobiedz zawczasu bałamuceniu syna.
W pierwszéj chwili Porucznik hałaśliwie tylko nieboszczyka opłakiwał, na przemiany to ręce bratowéj całując, to chłopca ściskając i dusząc.
Wszystko to jednak trwało krótko, gdyż hora canonica nadchodziła.
— Bratowo dobrodziejko — zawołał ocierając łzy Porucznik — jeżeli Boga kochasz, daj czém zalać robaka, bom prawie na czczo wyjechał z Białego-Stoku, skwar okrutny i zhasałem się haniebnie.
Na stole była już wódka i przekąski, do których gość się przysiadł żwawo. Chciał przepić do synowca, ale ten mu podziękował.
— Co? co? wódki nie pijesz? a to mi pięknie! — począł. — Co? toś ty dziewczyna? A cóż z ciebie będzie! a to mi cię ślicznie wychowano! Ja w twoim wieku nie lękałem się już niczego, ani wódki, ani wina! ani —
Matka chciała przerwać, a porucznik w rękę ją pocałował.
— Dobrodziejko moja, jużci z niego żołnierza zrobić musimy! Jak Boga kocham! A co ma lepszego do roboty? Albo to zły chleb, protekcyą mając? Słowo daję, gdybym nie był utracyuszem, jużbym wioskę mógł kupić.
— On się do innéj karyery sposobił — przerwała matka.
— Do jakiéj? Zlitujcie się! Na gryzipiórka może? Niech Bóg uchowa! Wszystka nasza krew byli ludzie rycerscy. Ojciec jego nieboszczyk téż począł od służby wojskowéj. I, jak Boga mego kocham, że tyle życia, co w niéj!
Co? co! gnić na zagonie, za pługiem chodzić! Co za życie!
Popatrzał na Teodora, stojącego przy stole.
— Jakby się rodził na żołnierza! — mówił, nie zamykając ust — chłopiec śliczności! zdrów, silny, i miałby się zmarnować!..
Pocałował w rękę zarumienioną Łowczycową.
— Ja-bo tu z tém przybyłem — rzekł. — Opiekunem mu jestem i będę. Jużem Hetmanowi napomknął; obiecuje protekcyą! Wpisać się tylko i hulaj dusza! Słowo daję. — Obejrzał się porucznik, i zdziwił, widząc posępne twarze.
— Kochany bracie — odezwała się Łowczycowa z powagą — pozwól-że i mnie, jako najbliższéj własnego dziecka opiekunce, głos w tém miéć. Nieboszczyk, Panie świeć nad zacną duszą jego, nie bez pewnych przyczyn zerwał z panem Hetmanem. —
— Ale! ale! — krzyknął porucznik, nalewając sobie drugi wódki kieliszek — już to pozwól mi powiedziéć, co prawda to nie grzech, nieboszczyk miewał bziki. Ubrdało mu się coś, przywidziało, nadąsał się, harda dusza w ubogiém ciele... słowo daję, sam nie wiedział, czemu szczęście odepchnął od siebie.
— Mój bracie! — zawołała Łowczycowa, — ja go znałam dobrze i wiem lepiéj, iż co czynił, to z rozwagą, i nie na lekko.. Nie potrzebował on łaski pana Hetmana; nie chcę ja, aby mój syn się do niéj uciekał.
Porucznik aż się przeżegnał.
— Zlitujcie się! — począł gwałtownie — kto? wy? my? on? Asińdzka? my będziemy wojnę z tym potentatem prowadzić, dla tego że... nieboszczyk miał bzika! A wiecie, co Hetman może? co on jest? Pierwszy po królu. Bez niego nic, z nim wszystko.. Asińdzka dziecko skazujesz i dekretujesz na wiekuistą nędzę!!
Łowczycowa odwróciła twarz, zamilkła.
— Nie! to nie może być — mówił poruszony Porucznik. — Ja na złamanie karku pędzę, aby krew swą ratować, i nim się zaopiekować, a tu...
— Wola nieboszczyka była — odparła gorąco Łowczycowa — aby Teodor od Hetmana nigdy nic nie potrzebował. Wola ta dla mnie święta! Todzio jutro, lub pojutrze, jedzie i wstępuje do kancellaryi księcia Kanclerza.
Posłyszawszy to nazwisko, Porucznik z siedzenia skoczył.
— A to, jak Boga mego kocham, komedya, czysta komedya! Asińdzka wiész, co znaczy Kanclerz i Wojewoda Ruski?! a toż są patriae inimici, a to rebellizanci, co myślą Króla jegomości detronizować, a z pomocą Imperatorowéj prowadzić na tron swoje plemię!
Pójść tam, do nich, to znaczy jawną wydać wojnę Hetmanowi, stanąć w szeregu przeciw niemu?
A to i dla mnie będzie pociecha, gdy się Paklewski zjawi między tymi, których my może szablami zmiatać będziemy musieli. —
Porucznik krzyczał okrutnie, po żołniersku, aż się po całym dworku rozlegało. Wzruszony był, gniewny. Łowczycowa blada, ale nieulękła, marmurową twarzą patrzyła nań, nie okazując najmniejszéj trwogi. Teodor stał, nie śmiejąc się wmięszać.
— Miałżem ja tu po co jechać — dodał pan Hyacynt — aby się dowiedziéć, iż moja krew familii służyć będzie...
— Zmiłuj się, — odparła wdowa! — Sam-że wasz Hetman z tą familią spokrewniony.
Porucznik ręką machnął.
— Wpakowali mu, mościa dobrodziejko, szpiega do domu — zawołał. — Mądra polityka miéć w cudzym obozie sprzymierzeńca! Nie mniéj Pan Hetman nie da się oplątać, ani pociągnąć, ani zastraszyć. Mają Czartoryscy Imperatorową, mamy my Króla Francuzkiego i Sasów z sobą. Damy im! pokażemy!! Ho! ho!!
Miotał się strasznie Porucznik, i rzucając tak, gdy trafunkiem do stolika się zbliżył, a zobaczył wódkę z flaszką, nalał sobie trzeci kieliszek, wypił go i chlebem w soli umoczonym zakąsił. — Czynność ta dała mu spocząć i ochłonąć nieco.

— Niechże mi bratowa dobrodziéjka daruje — dodał, całując ją w rękę, —
Była to pamiątka rodzinna.
żem się trochę uniósł. Ale co prawda to prawda, nie chciałbym, aby moja krew szła na stracone imię... My familią, ze wszystkimi jéj adherentami, byle się ruszyła, z kretesem zniesiemy... Są jawni hostes patriae... Najlepszego z królów, pana naszego miłościwego sekują, dręczą, opponują mu się, spiskują... Jedna klika z Massalskimi, Ogińskimi, Brzostowskim, Flemingiem; ale liga nie pomoże, ani Imperatorowa; Hetman sygnał niech tylko da — nec locus ubi Troia fuit!

Łowczycowa nie zdawała się ani wiele zważać na te przechwałki, ani nawet ich słuchać, — nie czyniły na niéj najmniejszego wrażenia; człowiek zaś, co to głosił, nie wydawał się może godnym tego, aby z nim wiodła dysputę.
Z prawdziwie niewieścią zręcznością postąpiła sobie z hałaśliwym panem bratem. Pod pozorem, że ją służąca wywołała, wyszła na chwilę z pokoju. Porucznik tym czasem poczynał już, wyściskawszy, nawracać synowca, gdy Łowczycowa wolnym krokiem weszła nazad do bawialni, niosąc w ręku szablę w bardzo pięknéj złoconéj oprawie.
Była to pamiątka rodzinna, którą okupić chciała syna. Porucznik łakomy był na datki tego rodzaju.
— Zdaje mi się — odezwała się wchodząc, — że szabla ta po Paklewskich, ponieważ Todzio zapewne wojskowo służyć nie będzie, nikomu się słuszniéj należéć nie może, jak Porucznikowi...
Spojrzała na syna.
— Spełniam, czuję to, wolę nieboszczyka, wam ją oddając...
Zwrócił się pan Hyacynt z niezmiernym zapałem ku szabelce i, naprzód ręce bratowéj ucałowawszy, zapominając już o wszystkiém, chwycił z rąk jéj serpentynę.
Począwszy od pięknéj pochwy, którą z lubością wielką oczyma pożerał, od rękojeści i skówek, zajął się klingą z napisami i, dobywszy główni, nuż nią w powietrzu wywijać, aż świstała.
Twarz mu promieniéć zaczęła... Z poszanowaniem włożył serpentynę nazad, pocałował, do piersi przycisnął i złożył przy czapce... W téj chwili do stołu podano.
Porucznik, już na bratowę nastawać nie śmiał; rozmowa się zwróciła na różne sprawy żołnierskie i jakby sam sobie chciał zaprzeczyć, pan Hyacynt jął wszystkie utrapienia, krzywdy i uciski, jakich doznawało wojsko, malować z przesadą wielką, równą uwielbieniu, niedawno dla tego stanu okazywanemu.
Teodor, ledwie się odzywając jakiem słowem, milczał; Łowczycowa nie przeszkadzała, rada, że Porucznik o wszystkiém zapomniał. W ciągu całego obiadu, który zajadał dobrze, wojak rozprawiał tylko o tém, i dopiero na wyjezdném jakoś powrócił do pierwszego przedmiotu.
— Z matką trudno o syna walczyć, — rzekł, wzdychając — ale bój się Boga, Łowczycowo dobrodziejko, daj go kędy chcesz, byle nie familii.
Hetman się o tém dowie i ansę miéć będzie śmiertelną.
— Niceśmy mu nie winni i nic od niego nie potrzebujemy — odparła z dumą wdowa.
— Tak się mówi, ale prepotencyą ma — odezwał się Porucznik, — pod bokiem mu siedzicie; gdy się mścić zechce, co mu łatwiejszego, jak was zniszczyć?
Wdowa skinęła głową tylko. Widząc, że z nią nie poradzi nic, wziął Porucznik do ogrodu z sobą Teodora, usiłując jego na swoję wiarę nawrócić; ale go znalazł zimnym i zrezygnowanym na posłuszeństwo matce.
— Najgorsza rzecz — dodał w końcu Porucznik, — że ja z waszéj łaski łgać jeszcze będę musiał. Spyta mnie, ni fallor, Hetman: a cóż asindzieja synowiec? — Co ja mu powiem? — Ni to ni owo! Zmydlę tak, aby się domyślał czego chce... Kara Boża! Tegom się nie spodziewał, ale z jéjmością rady nie dam.
Rozśmiał się i, jakby zapominając, że z synem mówił — dodał:
— Nieboszczyka pod pantoflem trzymała — nawykła do despotyzmu, a ja z babami nie umiem!! Słowo daję.
Pożegnał się jednak najczuléj Porucznik, dopominał się o strzemienne, napił jeszcze, i szablę sobie przywiązawszy do boku mocno, bo się nią bardzo cieszył, pokłusował do Białegostoku.
Odetchnęła lżéj Łowczycowa, zobaczywszy go na drodze ku lasowi.
— A teraz — odezwała się, zwracając do syna, — Todziu mój drogi, wybieraj się bez zwłoki do Warszawy.. Czasu tracić nie możesz... Powrócisz do mnie, gdy raz zainstallowany będziesz...
Nie słuchaj, co mówił Porucznik; idź do księcia Kanclerza; cała ta pozorna siła Hetmana pryśnie, gdy ją do walki wyzwą.
Słuchałeś stryja? Tak u nich wszystko na słowach i na krzyku, a do czynu niesposobni są...
Niech giną! — dodała surowo — zasłużyli.


∗             ∗

Pan Porucznik Paklewski, choć rozweselony strzemiennim i wdzięczen za piękną szablę, którą mu bratowa darowała, wyjechał z Borku; nim do Choroszczy się dostał, już sposępniał wielce, a dwie mile mając jeszcze do Białegostoku, wpadł w tak smutne zamyślenie, że koń, korzystając z wolnych cugli, parę razy mu się brał do gryzienia trawy, za co dobrze oberwał od pana.
Nie mógł tego strawić, że kobieta nad nim otrzymała zwycięztwo, i dopiero wszystko ważąc i rozważając, jak to było, doszedł, iż go zażyła chytrze, gębę mu zawiązawszy podarkiem... Już mu tedy i szabla tak nie smakowała, a gdy na nią spojrzał, nie wydała mu się tak piękną, jak wprzódy.
— O! chytra niewiasta! — mówił w duchu — zażyła mnie z mańki! a jam sobie powinien pokutę naznaczyć za to, żem się spisał jak — ostatni...
W tych myślach zgryźliwych dojechał Porucznik do miasteczka, gdzie miał u mieszczanina kwaterę naznaczoną, bo mniejszym gościom ani teraz było pomyślić o pałacu lub officynach.
Apartamenta w nich i po dworkach bliższych wszystkie się przysposabiały na przyjęcie Radziwiłłów, Paców, Mniszcha, Potockich, Sapiehów i dostojniejszych gości.
Oprócz imienin hetmańskich i trzeciego dnia po nich następujących urodzin pani Hetmanowéj, które solennie téż obchodzono, ściągała publikę wielką potrzeba gwałtowna narady de publicis. Król był słaby, długiego mu życia nie obiecywano. Czartoryscy się do zawiązania konfederacyi przysposobili jawnie, przeciwna więc partya, za któréj głowę Hetmana uważano, a prawą rękę Wojewodę Kijowskiego, musiała myśléć jakby tému zapobiedz. Zbierał wojska już pan Wojewoda Wileński, gromadził je Potocki, Hetman téż, który siłami więcéj pozornemi niż rzeczywistemi Rzeczypospolitéj rozporządzał, musiał być czujnym.
Imieniny dobrym były pozorem do zjechania się i naradzenia nad sytuacyą Rzeczypospolitéj, którą, choć król nominalnie rządził, a Brühl minister Saski jego sprzedawał, w istocie familia już miała w ręku. Łacno było przewidziéć, że ludzie rozumni, czynni, zdecydowani, nie żałujący pieniędzy, nie przebierający w środkach, wezmą górę nad tymi, którzy na mrzonkach budowali, a do czynu nie byli skorzy.
Hetman się nie wydawał z tém jeszcze, że sam do korony aspirował; nie taił się z tém Wojewoda Kijowski, iż się chciał starać o nią; familia téż saska rościła do niéj pretensye, choć najstarszy syn Augusta III na nogach się utrzymać nie mógł.
Z przeciwnéj strony już znano kandydata, Czartoryskich siostrzeńca, na którego wszystkie paść miały suffragia.
Po kraju familia puściła była tak zwanego monitora, zapowiadającego reformy i opór przeciw prepotencyi, szczególniéj Radziwiłłowskiéj. Odwoływano się w piśmie tém „do ducha starożytnych cnót polskich“. —
Z przeciwnéj strony także stare swobody Rzeczypospolitéj reklamowano.
Do wszystkich nieopatrzności i niezręczności stronnictwa Hetmana, Radziwiłła i Potockiego, dodać było potrzeba, iż książe Wojewoda Wileński więcéj się bawił i szalał, niżeli brał do sprawy, którą zdawał na drugich; a w Białymstoku cokolwiek uradzono, o tém przez Hetmanową, a jak drudzy utrzymywali, przez ulubieńca Mokronowskiego, dowiadywano się w Wołczynie. I nim tu miano czas coś przedsięwziąć, już familia kontr-minę podkładała.
Dla narady więc bardzo pilnéj, sunęli zewsząd partyzanci do Białegostoku, i porucznik Paklewski, przybywszy do dworku, na widok tłumów, zalegających miasteczko, ulice, dziedzińce, pałace, ogrody, niezliczonych ekwipaży, hajduków, kozaków, husarzy, janczarów, dworzan, koni, wozów, towarzyszów pancernych, tatarskich chorągwi, wszelakiego ludu oblegającego Białystok, powziął tém większe wyobrażenie o potędze tego Pana, którego protekcyą pani bratowa jego tak lekko wzgardziła.
W istocie pod wieczór rezydencya wyglądała na królewską: pałac ogromny wszystkiemi oknami świecił w tysiącznych blaskach; obwach zajmowało wojsko w paradnych mundurach, muzyki przygrywały na galeryi — w sali jedna, w ogrodzie druga... Nawet ganki i galerye pełne były gości, w strojach staropolskich przepysznych i nowomodnych francuzkich, — pełne kobiet postrojonych, wygorsowanych, wyfryzowanych, pachnących, — pełne liberyi wygalowanéj; a zdala tłumy się przypatrywały ożywionemu obrazowi przedednia uroczystości.
Choć późno już było, co chwila jeszcze przybywały nowe ekwipaże, przynoszące dostojnych panów, których imiona sobie od ucha do ucha podawano.
Staczeński Starosta, Branicki i Mokronowski generał przyjmowali ich w ganku i wiedli na pokoje...
W istocie łudzący to był obraz potęgi, na którego znaczeniu nie sam prostoduszny porucznik Paklewski mógł się omylić. Zdawało się i innym, nieskończenie od niego bystrzejszym, iż familia z Hetmanem walczyć nie jest w stanie. Podsłuchując rozmów, pełnych ufności w siebie, a szyderstwa z nieprzyjaciół, sądzić było można, iż tu wszelkie już środki obmyślano i przedsięwzięto do stoczenia zwycięzkiego boju.
Porucznik Paklewski, który, mundur paradny wdziawszy, dzięki jemu, wcisnął się na pokoje, aby oglądać z blizka oblicza luminarzy Rzeczypospolitéj, gdy ujrzał pana Hetmana, jaśniejącego śliczną twarzą, figurą wspaniałą, otoczonego hołdami, w gronie najmożniejszych rodzin Korony i Litwy, bolał tylko nad zaślepieniem niewiasty, co się upierała nie trzymać klamki tego dworu, który łacno mógł akklamacyą szlachty w królewski się przedzierzgnąć. — Nie tylko na twarzy jutrzejszego solenizanta, ale we wszystkich otaczających widać było zaufanie i spokój o przyszłość.
Śmiechy krążyły po ustach, rozlegały się niekiedy po salach, oczy świeciły radością, ściskano się, hałaśliwie opowiadali jedni, drudzy szeptali po cichu — wszyscy mieli na twarzach promienistą pewność jutra i zwycięztwa.
Po téj stronie był Król, Sasi, była Francya.
Cóż mogła jedna fakcya ludzi, co do obcego wojska odwoływać się musieli ze strachu przed Radziwiłłowską dragonią?!
Tak myślał Paklewski, stojący w kącie, napatrzyć się nie mogąc onych wspaniałości, elegancyi, klejnotów, przepychów, które się przed oczyma jego olśnionemi przesuwały...
— To bo są ludzie śmieszni, co z nim o lepszą iść pretendują? — mówił sobie Paklewski — w głowach im świta! na zgubę lecą!!
Nieustannie przesuwający się około niego goście, których tytuły słyszał, biegające z ust do ust, napełnili go weneracyą. Byli to Wojewodowie, Kasztelanowie, Marszałkowie, Podczaszowie, Koniuszowie, Starostowie, tandem z cudzoziemska mianowani grafami, książęta, i kniaziowie, i najrozmaitsze matadory... Nazwiska téż słyszał, na których dźwięki szlachcicowi głowa się była nawykła pochylać...
W salach pałacowych, na ten przeddzień solennizacyi, już wszystkie wspaniałości dworu Hetmańskiego się na jaw dobyły. — Barwy poprzywdziewała służba, tysiącami jarzących świateł połyskiwały sale, muzyki grały, stoły się uginały od sreber, od szkła i porcelany, roznoszono czego dusza zapragnęła.
Porucznik sięgnął po kieliszek wina, stojącego na uboczu, powąchał, poniósł do ust i z weneracyą je wypił.
Miarkował, co to takiego beczka na Węgrzech kosztować mogła, i ile to go one tłumy wysączyć miały! I to dla niego potęgę Hetmana przedstawiało widomie...
Wino było po wszystkich stołach, używał kto chciał, a dworzanie pańscy animowali do wychylania.
Do wieczerzy przygotowania, na które Porucznik okiem rzucił, w podziw go wprawiły. Tu kunszt kuchmistrzowski występował w całéj swéj zdumiewającéj potędze. Na półmiskach ryby jaśniały wszystkiemi barwami tęczy, niektóre z nich zdawały się pływać, inne do skoków przysposabiać. Bażanty z piórami, pieczenie okryte, jakby kryształem, różnobarwną galaretą, dziki z cytrynami i chrzanem w pyskach, stworzenia nieznane Porucznikowi, piramidy z ciast i cukrów, owoce już dojrzałe, z drzewami na stołach... Paklewski patrzał, i potęga Hetmana do łez go rozczulała.
— I to, mości dobrodzieju, baba jedna z tym magnatem się zadziera, a lekceważy go! Oszalała...
Nigdy Branicki nie wydał mu się większym, silniejszym, jak dnia tego. W głębokiéj zadumie nad potęgą jego, krążył tak, przypatrując się stołom, kiedy niekiedy na drodze spotkany wychylając kieliszek, gdy spostrzegł naprzeciw sobie śpieszącego, we fraczku jasnym, z koronkowemi mankietami, z rożenkiem u boku, w nowéj peruczce z lokami pięknemi, pucołowatego, uśmiechniętego Doktora Clement.
— A cóż? byłeś asindziéj.
Doktor wiedział o tém, że się Porucznik wybierał do Borku; zobaczywszy go z powrotem, pochwycił żwawo za rękę, i odwodząc na stronę, począł śpiesznie pytać.
— A jakże...
— I cóż?
Paklewski ramionami poruszył; chciał odpowiedziéć w sposób wyszukany i mądry, — konceptu mu zabrakło. Nachylił się do ucha Francuzowi.
— Kto kobiecie da rady, gdy się uprze? — szepnął. — Schrypłem, zmęczyłem się, i wróciłem z niczém!! Syna zgubi, ale na to niéma sposobu!! Wyprawia go do Warszawy...
Clement westchnął; nie wiele się on pono spodziewał po Poruczniku, lecz na powagę opiekuna i stryja rachował.
— Żeby mi kto wytłómaczył — mówił Paklewski — co ta kobieta ma do Hetmana, i oczy mi otworzył, dałbym konia z rzędem. Powiem panu Konsyliarzowi, że za życia brata sobie głowę łamałem nad tém, co się stało, iż dwór nagle opuścił, zerwał, a więcéj tu nogą nie postał!! Pytałem go, nie chciał mi powiedziéć.
Tu widzę teraz, że anielskiéj dobroci potentat ten, coby się mógł mścić, najżyczliwszym jest dla dziecka, a moja bratowa na kieł bierze. Co? jak? dla czego? Jak w rogu jestem!
Spojrzał na Doktora, myśląc może dowiedziéć się co od niego, ale ten usta wydął, głową pokręcił i nic nie powiedział.
Paklewski zdawał się rad, że w téj ciżbie interlokutora pochwycił, i ciągnął daléj:
— Nie dziwowałbym się innéj kobiecie, ale ta téż nie prosta jest i nie pozbawiona edukacyi, sama dwór ten i pana Hetmana zna, bo przy drugiéj żonie jego przecie była tu swego czasu. Niech-że mi tu kto powie, zkąd ta inimicycya! dla czego taka uparta zajadłość!
Doktor nic się nie zdawał wiedziéć, albo może spowiadać się nie życzył; — patrzał na Paklewskiego i oczyma pomrugiwał.
— Ale to — dokończył Porucznik, od przechodzącego z winem lokaja biorąc kieliszek burgunda dla odmiany — ale to, jak już Bóg rodzinę którą zechce pokarać, nie da jéj z błota wyléźć; nie to, to owo zawadzi! Jam służył, a czegom się dosłużył — widzicie; brat téż zmarł na kilku chłopkach, gdy inni, głupsi od niego, stami chat się podorabiali!! Kiep świat!
I wypił burgunda, a gdy dokończył go i wzrok spuścił, szukając nim Doktora, nie znalazł go już przed sobą. Westchnął więc i począł już tylko myśléć o tém, jaką zająć pozycyą, aby w wieczerzy, nie będąc natrętnym, miéć udział pewny...
— Jak na Paklewskich szczęście pójdzie, — rzekł w duchu, — to się na tém skończy, że się nawącham specyałów, a drudzy je zjedzą!!
Czy się udało Porucznikowi coś więcéj nad zapach tych pańskich delicyi pochwycić, dokładniejszéj nie mamy informacyi; to pewna, iż późno w noc do dworku swojego powróciwszy, w łóżku, które za własne uważał, znalazł znajomego sobie Rotmistrza Szemberę, uśpionego snem twardym; iż próżno się go natargawszy, aby tę uzurpacyą odzyskać, musiał w końcu, obok na podłodze derkę sobie usławszy, położyć się dla spoczynku... A że wina różnych gatunków próbował wiele, i był oprócz tego zmęczony mocno; sen, choć na podłodze, tak mu się udał, iż gdy się obudził, już dokoła z armat na wiwat dla Hetmana palono, aż się okna trzęsły i z powały pobiała leciała.
Huk dział nawet był przyczyną, iż Paklewski się porwał, bo inaczéj do południa-by zaspał. Na posłaniu Rotmistrza Szembery ani śladu już nie było. Nie miał się więc z kim kłócić Porucznik i począł co najprędzéj ubierać się, aby do pałacu śpieszyć z powinszowaniem, choć w tłumach tych nie bardzo Hetman mógł spamiętać kogo-by zabrakło.
Gdy Paklewski, z pomocą pocztowego swojego, przystroił się nareszcie i wystąpił jak należało, już do pałacu docisnąć się było trudno. Armaty ciągle ognia dawały, oprócz tego piechota i Węgry z Janczarami, ustawieni do koła dziedzińca, z ręcznéj broni nieustannie strzelali...
Powinszowania wszystkie już złożone były, o których Porucznik tyle się tylko dowiedział, że deputatom trybunałów i regimentów, (do których należał), rozmaite prezenta i kwoty pieniężne wyznaczone były. Spodziewał się i on nie być z pod prawa tak szczęśliwego wyjętym. Hetman, Hetmanowa, goście, jedni sześciokonnemi powozami, drudzy pieszo i konno ciągnęli na uroczyste nabożeństwo do Fary; lecz wielu powołanych, jak Paklewski, miejsca już tu nie znalazło, bo kościół nabity był ludem, ciekawymi, duchowieństwem, które z Bielska, Tykocina, i innych majętności hetmańskich zgromadziło się nader licznie. Karmelici, Dominikanie, Missyonarze, kler świecki, zajmowali całe prezbyteryum, a niektórzy i w ławkach miejsca szukać musieli.
W czasie uroczystéj summy, wyjąwszy kazanie, któremu folgowano, dragonia i regimenta, a kiedy niekiedy działa się odzywały. Artylerya téż niebieska się do tego przyłączyła, gdyż pod sam koniec summy, nadciągnęła chmura czarna i grzmiéć poczęło, a piorunów kilka w drzewa około miasteczka palnęło i ulewa z pół godziny trwała taka, że, gdy po ustaniu jéj do pałacu na obiad się przyszło dostawać, mało kto wyszedł cały i nieubłocony. Ci tylko, honoratiores i panie, które powozy miały, od błota się salwowali — wszyscy piesi musieli obmywać się i ocierać, nim przystąpili do stołu hetmańskiego.
Porucznik, choć się trochę przypóźnił, był jednak tak szczęśliwy, iż przy jednym z mniejszych stołów miejsce sobie znalazł, a co mu milszém było nad wszystko, to, że go los jakiś fortunny niedaleko pani pułkownikowéj Węgierskiéj ulokował, któréj był z dawna wielbicielem.
Pułkownikowa była jedną z dam dworu pana Hetmana, w różne obfitującego piękności, najpowszechniéj uwielbianych. Opowiadano nawet, iż, za ostatniéj swéj bytności, Książę panie kochanku, w bardzo dobrym będąc humorze i do teatru po wschodach konno przybywszy, przy pani Węgierskiéj jak siadł, tak do końca spektaklu się od niéj nie ruszył. Co chwila musiała się rumienić piękna pułkownikowa, tak żwawe prawił jéj komplementa.
Paklewski dawnym był znajomym pani Węgierskiéj, bo ją jeszcze panną znał i do niéj wzdychał, a miał u niéj tyle faworu, że, gdy go zobaczyła, choćby sto osób świadków było, zawsze mu główką skinęła. I tym razem, zobaczywszy Paklewskiego, uśmiechnęła mu się, z czego assumpt biorąc, ponieważ go szlachcic od niéj przedzielał, wyprosił u niego zamianę miejsca, tak, że przy saméj pani mógł usiąść.
Szmer ogólny dozwalał swobodną prowadzić rozmowę. Spytała go Węgierska:
— Gdzieżeś to asindziéj bywał wczora, że go nie widziano!
— Musiałem się na koniu tłuc i do owdowiałéj bratowéj, do Borku, jechać — odparł Paklewski — ale to-by jeszcze było nic, gdybym co wskórał. Tym czasem darmo się jeździło, bo — bo —
Zmiarkował Paklewski, że przeciw płci, do któréj Pułkownikowa należała, nie godziło mu się rekryminować, i umilkł.
— Jeździłeś pewnie konsolować, jeszcze, sądzę, ładną wdówkę? — zapytała Węgierska.
— Wdzięki mi jéj nie w głowie, powiem acani dobrodziejce — począł Paklewski — choć swego czasu że piękną była, nikt nie zaprzeczy.
— A tak — z ponurym przekąsem wtrąciła pułkownikowa — bo do dziś dnia tradycya trwa na dworze o wdziękach panny Kieżgajłłowny.
Uśmieszek jakiś złośliwy towarzyszył tym słowom, i mocno Porucznika zaintrygował.
— Do dziś dnia — dodał — zachowała Łowczycowa znakomitéj piękności reszty, i prezentuje się bardzo okazale... Jeździłem z kondolencyą a i z rozumną perswazyą, chcąc syna jéj, chłopaka bardzo pięknego, do wojska wziąć, w czém mi i pan Hetman przyrzekł protekcyą swoję.
Gdy to mówił, Węgierska spojrzała nań, i taką minkę zrobiła, ni to szyderską, ni ciekawą, a znowu tajemnicy jakiéjś pełną, że Paklewski, zdziwiony, języka zapomniał w gębie.
— I cóż? i co? — spytała.
— Kobieta, mościa dobrodziejko — mówił Porucznik — dziwnego nabożeństwa: syna dać nie chce, i protekcyi pańskiéj się wyrzeka...
— Patrzajcie!! oto! — odezwała się Węgierska, znowu się uśmiechając dwuznacznie. — Tak dziś rzeczy stoją!!
Paklewski, choć orłem nie był, z miny i uśmiechów Pułkownikowéj domyślił się, że to, co dla niego było tajemnicą w dawnych brata i jego żony stosunkach z Białymstokiem, Węgierska znać musiała. Nadzwyczaj ciekaw był coś od niéj wydobyć — i wtrącił:
— A żeby mi kto wytłómaczył, co się to ma znaczyć, iż i brat nieboszczyk i bratowa na pana Hetmana się dąsają, dalipan, nie wiem co bym dał.
Spojrzał na panią Węgierską, która mu białe ząbki pokazała, szydersko się uśmiechnęła, pokręciła głową i pogroziła na nosku.
— Ja nie wiem nic! pytaj acindziéj innych; jam za tamtych czasów jeszcze tu nie bywała!
Z oczu jéj patrzało, że doskonale stosunki te znała, lecz i to Porucznik zmiarkował, iż próżnoby nalegał, bo mu ona nie powie nic. Zajął się tedy kawałkiem sarniny, a gdy zdrowie pić poczęto i z moździerzy pod oknami salwy się posypały, już, choćby mu co kto mówił, byłby nie posłyszał.
Do końca obiadu tylko komplementa i dusery prawiąc żołnierskie, które pewno mniéj były słone, niż te, jakiémi książe Radziwiłł piękną panią częstował — zabawiał Paklewski dosyć szczęśliwie przedmiot swych adoracyi.
A że przy tém dolewano ciągle, i zdrowie różnych osób przepijać było potrzeba, Paklewski wkrótce tak się stał wesołym i śmiałym, że w końcu, wraz z innemi niewiastami, i Pułkownikowa od stołu dezerterowała. Nie opatrzył się nawet, gdy znikła.
Powoli téż przy wetach niektórzy wstawać poczęli, inni się przysiadać, poformowały się gruppy rozmaite, i Paklewski, sam nie wiedząc jak z kielichem się znalazł, popychany, w sali drugiéj, gdzie muzyka grała i pijatyka była okrutna. Miał sobie za obowiązek docisnąć się do solenizanta z kielichem, i pociechę tę zyskał, iż mu Hetman na chwilę białą rękę, na ramieniu położył.
O żadnéj rozmowie, wśród okrutnego rumoru i hałasu kapeli, mowy być nie mogło. Kto chciał się dać słyszéć drugiemu, ręce mu do ucha przykładał i przez nie z całych sił trąbił.
Nie pamiętał Porucznik, żeby się kiedy tak ubawił, jak dnia tego: kieliszek jego jakimś cudem, mimo że go sumiennie wychylał, ciągle był pełny; znajomi i nieznajomi przychodzili, i ściskali go serdecznie... Twarze, ludzie — przemieniali się czarodziejsko przed nim; przesuwały w cudnéj piękności damy, orderowi panowie, dygnitarskie podbródki, postacie dostojne, wąsy i peruki, — wszystko różowe, lśniące, spotniałe, szczęśliwe, uśmiechające... Paklewski ledwie jednego kogoś schwycił, już mu niknął, a drugi się przedstawiał. Zdawało mu się, że stał w miejscu, a coraz się sale mieniały — i jakim sposobem znalazł się w ganku od ogrodu, tego sobie wytómaczyć nie umiał.
Tu przecie, oparłszy się o kolumnę, owiany świeżem powietrzem, uczuł jakby do portu zawinął.
Błogo mu było.
Po za nim w jakimś kątku ciemnym toczyła się rozmowa, któréj urywki uszu jego dolatywały.
Nie mógł jéj dobrze zrozumiéć, bo był przekonanym, iż dnia tego na tym dworze brzmiéć musiało wszystko chwałą solenizanta. Tym czasem, jakby niepojętą przekorą, dochodziły do niego najosobliwsze złośliwe ucinki.
— Co wspaniale, to wspaniale! byle to trwało i nie runęło! Sardanapala gody, w końcu stos!
Niech pałki zalewają, tém lepiéj; trzeźwym będzie wygrana!
— Piękna i wspaniała Hetmanowa, ale dla dygnitarstwa, nie dla serca, jest mu małżonką. Mokronowski adjutantuje! hę!
Śmiać się poczęto.
— I wyśmienicie się składa, bo hrabina przez niego wié wszystko, a przez nią Kanclerz i Wojewoda. Nie potrzeba innego nadzoru!
— Decorum zachowane; Hetmanowa honory odbiera, których łaknie, a stary pan hurysy sobie chowa, jak dawniéj.
— Nic mu już po nich! — dodał głos drugi.
Paklewski chciał dojrzéć twarzy osób, które tak irreverenter się odzywać śmiały, lecz nim się odwrócił i wzrok zatopił w cienie a mroki zakątka, znikło wszystko i rozmowa się przerwała. Usłyszał tylko wołanie:
— Vivat Pan Krakowski!
Czas téż było do teatru, co poznał łatwo Porucznik po tém, iż ciżba płynąć ku niemu na wschody poczęła. Zatém w potok ten ludzki wpadłszy, niepotrzebując kierować się już, na losy zdawszy się, Paklewski popłynął z innymi... Tak gęstą szli kolumną, że na wschodach upaść nie mógł, choć się co chwila potykał. W teatrze ściśnięty, łokcie tylko jak baszty obronne wystawiwszy przeciw nieprzyjaciela, Porucznik mógł się napatrzyć osobliwości dnia tego, jakich nie przypominał sobie, by w życiu był świadkiem.
Z komedyi, granéj w języku francuzkim, tyle tylko zrozumiał, że nadzwyczaj przebiegle w niéj piękna kobiecina starego męża oszukiwała. Śmiano się do rozpuku, gdyż mąż, w dodatku do innych nieprzyjemności, kijami kilkakroć został obity, i w końcu, ze wszystkiego okazał się jak najszczęśliwszym.
Nie tyle jednak komedya ubawiła Porucznika, co balet, przez tancerki tak poubierane tańczony, iż Paklewski oczom swym nie wierzył, a parękroć je przecierał, nim się przekonał, iż rzeczywiście nogami to dokazywały, czego-by on rękoma nie potrafił. Aplaudował ogromnie ze wszystkimi, nie mogąc wyjść ze zdumienia, iż te dziwy oglądać mu dozwolono.
Teatr przeciągnął się do wieczerzy, ale do téj zasiadłszy, Porucznik nie znalazł już Pułkownikowéj, a natomiast dostał w sąsiedztwie Podkomorzego Bielskiego, który mu wszystkie exorbitancye wojska i szkody poniesione przez kwaterunki, stacye i t. p. wyliczał, co nie było wcale przyjemném.
O mało nawet się nie popstrykali, gdy wojsku koronnemu grubo przymawiać zaczął; ale ich zaraz pogodzono i zapito sprawę.
Mało co przekąsiwszy, Paklewski, gdy się do tańców zabierano, nie czując już dyspozycyi do nich, postanowił rejterować się do dworku i łóżka przed rotmistrzem bronić. Tak téż uczynił, i próżném je zastawszy, zabarykadował się w izbie na spoczynek.
Jak długo spał, nie miał pojęcia, gdy gwałtowne dobijanie się do drzwi go rozbudziło. Dzień był nie tylko biały, ale złocisty już, i jak się okazało godzina dwunasta. Towarzysze i znajomi, aprehensyą mając, że się Paklewskiemu coś złego stać mogło po wczorajszych libacyach — zmusili go do wstania.
Ledwie miał czas umyć się przy studni i orzeźwić wodą, którą mu pocztowy zlał z wiadra, mundur wdziać i przeżegnać, gdy już w pałacu do stołu wołano.
Sądził, iż tego dnia łatwiéj mu będzie znaléźć miejsce przy stole takie, aby Pułkownikową miéć blizko, i od niéj się czegoś dowiedziéć, bo mu wczorajsze jéj minki mocno w głowie utkwiły.
Zawiódł się jednak na tém mocno, gdyż z wczorajszych gości nikt prawie się nie oddalił, i tłum był taki, jak dnia poprzedzającego; — Pułkownikowa, oblężona, ledwie zdala mu głową kiwnęła.
Mniéj tylko z dział bito i strzelano, a towarzystwo, nieco wczoraj znużone, spokojniéj się zabawiało...
Dostojniejszych ogromne baty, szkarłatem okryte, powiozły na stawy, a muzyka im na statkach towarzyszyła. Że dzień był piękny, reszta gości przechadzki nad brzegiem używała, gdzie, dla zaspokojenia pragnienia, namioty porozbijane napoje różne mieściły.
Właśnie téż Paklewski miał tego dnia zgagę, palenie w gardle, i ochotę do picia wszystkiego, co się nastręczało, krom przeznaczonych dla płci słabéj migdałowych i wodnistych chłodników. A że mu się trafił Rotmistrz Hermanowski, wyśmienity człek, a dawny druh, z tym do wieczoru w chłodzie się popijając przechadzali, i wieczorem już Paklewski uczuł się zupełnie zdrowym, z apetytem do wieczerzy wybornym.
Zawczasu jednak i tego dnia poszedł do dworku, bo nazajutrz nowa solenizacya urodzin pani Hetmanowéj przypadała, na którą sił trzeba było. Obchodzono festyn ten obiadem w Choroszczy, na który mil dwie konno zrobić musiał porucznik. Znajdować się zaś nieodmiennie tam musiał, już dla assystowania Hetmanowi, już dla sztucznych ogni, illuminacyi i różnych okazałości, którym chciał się przypatrzyć.
Na ten dzień, pałacyk w Choroszczy nie starczył na pomieszczenie gości, lecz w ogrodzie stoły pod namiotami były ponakrywane.
Przybywszy tu i przed obiadem zażywając przechadzki, pomyślał sobie Paklewski, że Borek pod bokiem, a synowiec jego nic widziéć nie będzie, bo mu matka pewnie zakaże z domu się ruszyć. — Zabolało go to; chciał nawet wyrwać się konno, aby chłopca przywieźć w sekrecie i zabawić, — zląkł się jednak bratowéj.
Choć chłopca mu żal było, na gniew się narażać nie miał ochoty. Gorzko więc począł w duszy na kobiety i na wychowanie babskie narzekać. — Tym czasem wspaniałe przyjęcie szło swoim trybem; a choć na panią Hetmanową sarkano, że tajemnice dworu zdradzała, wszakże, gdy sam Branicki ją honorował, musieli i inni czcić, do czego i wspaniała piękność wielkiéj pani pochop dawała. Rozum jéj téż przypisywano wielki, po familii, do któréj należała, wzięty, którego dowodem najlepszym było, iż się na stanowisku tak niebezpieczném utrzymać umiała, z rodziną swą nie zrywając i z mężem będąc w przyzwoitéj komitywie.
U stołów już tego dnia, na pyramidach cukrowych, obok Gryfa Branickich, Ciołki Poniatowskich widać było, a pierwsze zdrowie, przy huku dział ogromnym, było pani Krakowskiéj! Niektórzy pili je z przyklękaniem, prawili mowy, recytowano wiersze Drużbackiéj i Matusewicza; Porucznik węgierskiém winem smutek zalewał obficie.
Jednakże, wiedząc, iż na wieczór się gotowało najosobliwsze widowisko, bo cały ogród, brzegi stawu i drzewa, zawieszano lampami kolorowemi, które o zmroku zapłonąć miały, a oprócz tego kunsztmistrz, z Warszawy sprowadzony, przysposabiał przepyszny fejerwerk; nie mógł się Paklewski pogodzić z tą myślą, żeby synowcowi nie okazał tych potęgi Hetmańskiéj dowodów ognistych. — Przez cały obiad, który się do późna przeciągnął, medytował nad tém, czyli-by do blizkiego Borka niemógł dopaść konno i Teodora pochwycić. O zgodzeniu się matki na tę wycieczkę nie myślał wcale, znając to, co nazywał jéj uporem; zdawało się mu tylko, że cichaczem wykraść mógł Todzia i sprawić mu tém przyjemność, a razem zaimponować i okazać, jakiego to magnata łaską wzgardzili.
Borek był tak od Choroszczy blizko, iż wiwaty obiadowe, mimo lasu, co przedzielał wioseczkę od miasteczka, pewnie w nim słyszéć musiano.
Wstawszy od stołu, Paklewski uczuł się jakoś śmielszym nierównie, niż przed obiadem. Przedarł się więc przez klomby i poszedł zobaczyć naprzód, co się z jego koniem i pocztowym działo.
Wśród powozów, bryczek, koni różnych i ludzi, których częstowano więcéj napojem niż jadłem, gdyż oprócz razowego chleba, ogórków kwaśnych i kiełbas, nie było nic więcéj dla czeladzi, ale wódki i piwa w bród, — ledwie Paklewski swojego Marcina wyszukał. Znalazł go w humorze takim, że począł, się w piersi bijąc, Porucznikowi, ni z tego ni z owego, oświadczać z affektem takim, iż za niego w ogień był gotów i wodę!
Poznał tedy, iż Marcin, którego ta czułość zawsze po wódce napadała, był tęgo napiły. — Koń napojony i niegłodny stał w pogotowiu. — Przejażdżka do Borku, po dobrym obiedzie, chłodkiem, ponętną była. Kazawszy więc Marcinowi, ciągle powtarzającemu — w ogień i w wodę — pozostać i czekać, a nie iść przynajmniéj — w wódkę, Paklewski, popręgi podciągnąwszy, siadł, i poświstując, do Borku pokłusował.
W głowie mu było po doskonałym węgrzynie dziwnie jasno, w sercu wesoło.
— Schwycę chłopca samego, to go wezmę; natknę się na bratową, no — toć mnie nie zje! Powiem jéj, iż z attencyą przybyłem. —
Minąwszy lasek, już i Borek widać było.
Tam w istocie kanonada z Choroszczy słyszaną była dobitnie, a taką przykrość uczyniła pani Łowczycowéj, iż się w swoim sypialnym pokoiku zamknęła, okiennice kazała pozapuszczać i ze swym smutkiem wdowim siedziała sama. Teodor, który się już był w drogę wybrał, smutny chodził...
Wiele się rzeczy na to usposobienie składało: stan matki, niepewna przyszłość, strata ojca, a może i zakaz Łowczycowéj, która do Hetmana zbliżać się zabroniła, gdy się wszelkie ułatwienia i protekcye same nastręczały.
Ludzie dworscy opowiadali Teodorowi o wielkich przygotowaniach w Choroszczy, obudzając ciekawość; stary gumienny zapewniał go, że, za lasek tylko wyszedłszy, illuminacyą i fajerwerk widziéć było można.
Teodor, posłuchawszy go, ubrał się skromnie bardzo, — ale jemu do twarzy było, co włożył, i wszystko na nim leżało elegancko — pieszo tak zwolna wędrował ku lasowi, gdy kłusujący Porucznik tą samą dróżyną — przed nim się zjawił.
— Ależ to istny cud! — krzyknął Paklewski — patrzaj-że! ja do was, po ciebie — a ty, jakbyś przeczuł, na pół drogi wyszedłeś. A, toś mi zuch!
— Jak-to, po mnie? — odparł Todzio.
— Tak jest — dodał Porucznik — słowo daję, jeżeli się to nie nazywa kochać swoję krew, tom pies! Toż ja od marcypanów, od tokaja się oderwawszy dla ciebie, leciałem, aby ci te wspaniałości pokazać...
— Ale ja do Choroszczy nie mogę! — odparł Teodor — matkę-bym pogniewał!
— Co to — nie mogę! — przerwał Paklewski — dziecko jesteś na pasku, czy co? Nikt cię w Choroszczy nie zobaczy; a napatrzysz się cudowisk, jakich i w Warszawie nie spotkać. Mój koń nas dwu zawiezie jak nic; siadaj za mną, podjedziemy pod ogród i pójdziemy po cienistych alejach...
— Ale matka?
— Przecież nie zabijesz nikogo, ani okradniesz, grzechu śmiertelnego nie popełnisz; — począł żywo Paklewski, — spyta Łowczycowa: gdzieś był? powiesz, żeś w lesie zabłądził, lub, że z dala na ognie patrzałeś. Więc nawet i nie zełżesz tak bardzo. No — po męzku, na koń!
Jeszcze się wahał chłopak, gdy mu Paklewski podał rękę.
— Co u kaduka! Będę cię miał za ślamazarnika! Siadaj!
Teodor skoczył z tyłu na konia. Było co dźwigać szkapie, bo ich dwu zaważyło dobrze; wzięła jednak tém bardziéj na kieł i ani się opatrzyli, jak stanęli za ogrodem.
Teodor się frasował o konia.
— Ale! nic mu nie będzie! — odparł wesoło Porucznik, — ja raz, gdyśmy stali na Ukrainie, dziewkę na nim wiozłem dwie wściekłe mile, i jeszcze mi się wyrywała... a koń się nawet i nie zadychał mocno!!
Marcin, z dala zobaczywszy swojego pana, przybiegł po konia, ale już w takim stanie rozczulenia, że się ledwie na nogach mógł utrzymać.
Paklewski, z dawniejszych czasów znający Choroszczę, wynalazł zaraz uliczkę, którą do ogrodu się wcisnąć można było. Teodor prosił nadewszystko, aby na uboczu, nie widziany przez nikogo, mógł pozostać. Porucznik mu to przyrzekł i poprzysięgnął, lecz nie rozrachował się dobrze z prawdziwym rzeczy stanem.
Ogród, mimo że był ogromny, tego dnia pełny gości, szukających chłodu i cienia, nie dozwalał się przeniknąć niewidzianemu. Ławki, kanapki z darniny, murawa, ścieżki, nawet gąszcze, różnych klas spektatorów coraz pod wieczór stawały się pełniejsze...
Todzio postrzegł, trzy kroki zrobiwszy ze swym przewodnikiem, że chyba temu swe incognito winnym będzie, iż go tu nikt nie znał.
Mrok właśnie zapadał; było na co patrzéć. Uwijała się czeladź wszędzie z drzazgami i lontami, zapalając lampy, stojące nad brzegami jeziora i wiszące na drzewach okalające altany.
Na dzień ten sprowadzone umyślnie z rzeki Narwi wody, puszczone kanałami, na których porobiono kaskady sztuczne, widok przedstawiały istotnie malowniczy...
Blaski ostatnie dnia i oświecenie kolorowe parku, wówczas zwanego „dziką promenadą“, odbijały się w wodotryskach i wodospadach. Gruppy postrojonych pań i panów otaczały stawy, po których łódkami się wielu przejeżdżało. W dali słychać było przygrywające muzyki. — Czarodziejskiego takiego obrazu w życiu swojém nie widział, nie marzył może o nim Teodor, — stał osłupiały, nie mogąc od niego oczu oderwać.
— A cóż? a co? — śmiał się Paklewski, — warto było na koniu, choć nie wygodnie, się przetrząść, aby te czary zobaczyć? Toć to, mości dobrodzieju, jakby sen jaki!
Ot — co zacz pan Hetman może!
To król, nie Hetman!!
Teodor, mimo całéj ciekawości swéj, starał się uniknąć ludzi i oczu, i trzymał z dala, choć stryj, animując go, na przód popychał...
Od drzewa do drzewa, od klombu do klombu się przesuwając, doszli tak do brzegów stawu...
Właśnie od przystani odbijała łódka, którą, zamiast wioślarzy, poubieranych za weneckich gondoljerów, powożących większemi statkami, wybrało się kierować dwu amatorów kontuszowych, widocznie mnogiemi toastami zaanimowanych.
Kilka pań zaprosiwszy do łodzi, pochwytali wiosła i, choć nie bardzo nóg pewni, wsiadali w téj chwili, wołając:
— Cóż to, święci garnki lepią!!
— Ja, mosanie, na Wilii czółnem samowtór z rybakiem raz się przeprawiałem — dodał drugi...
Hetmańscy słudzy, co do téj łodzi przeznaczeni byli, napróżno opponowali dwu miłośnikom żeglugi, z których jeden Starostą był, drugi Kasztelanicem.
— Damy sobie rady! Idźcie no precz; my te panie powieziem sami.
— Powieziem — wołał drugi — i pokażem, mosanie, tym trutniom, że szlachcic, panie, Dei Gratia, co zechce, to może...
Teodor, stojący z boku, postrzegł w téj chwili, że w czółnie siedziała już, znana mu z gościńca przy wywróconéj landarze, Starościna.

Brunetka jéj towarzysząca i śliczny buziak z bławatnemi oczyma, zapraszane do łodzi, mniéj mając odwagi od starościnéj, opierały się, nie chcąc narażać na amatorską próbę wioślarzy, zbyt rozochoconych.
Teodor skoczył i pluskającą się w niéj Starościnę z wody wyciągnął.
Wszczął się spór. Starościna nerwowa i uparta, sama dawszy dobry przykład, ciągnęła swe towarzyszki; brunetka trzepała rękoma i córce nie dawała przystąpić do mostku.

— No to, parole d’honneur, — cienkim głosikiem krzyczała Starościna, — pojadę sama z Kasztelanicem...
— Ciociu! — wołał buziak.
Starosta, obrażony brakiem ufności Generałowéj, ogromnym głosem odzywał się do Kasztelanica:
— Słuchaj-że, pokażmy co umiemy! odbijaj ze Starościną! odbijaj!
I tak raźnie pogrążył wiosło w wodę, iż, straciwszy w téj chwili równowagę, sam z niém głową na dół w staw poleciał. Na tém się nie skończyło, bo łódź przechylił sobą i Starościna, która fałszywym instynktem chwyciła się strony pochylonéj, z okropnym wrzaskiem zanurzyła się w wodę. Stojący na brzegu wioślarze, rzucili się ratować; lecz nim namyślili się swe nowe suknie zmoczyć w wodzie, już Teodor skoczył i pluskającą się w niéj Starościnę z wody wyciągnął.
Jak się to stało, że bez namysłu, z kryjówki swéj wybiegłszy, niepiękną i starą jejmość salwował tak heroicznie, narażając się na poznanie i okrzyknienie bohaterem, sam nie wiedział.
Paklewski stał w osłupieniu i nie miał czasu rzucić się za synowcem, gdy ten już na murawie omdlałą składał Starościnę...


∗             ∗

Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie ten wypadek uczynił, chociaż oprócz kąpieli chłodnéj nie miał żadnych innych następstw.
Starostę i Kasztelanica, obu otrzeźwionych, skonfundowanych i wzajem na siebie składających winę wywrotu, wydobyli wioślarze z wody. Ci, ledwie się wyprychawszy, poczęli spór straszny między sobą...
Generałowa tymczasem z córką i mnogie damy, które na krzyk nadbiegły, zajmowały się uspokajaniem Starościnéj, to mdlejącéj, to łającéj, to dopominającéj się, aby przed nią jéj wybawiciela stawiono.
Brunetka i buziak, choć on się im zaledwie przemknął przed oczyma, poznały go, bo tak pięknego chłopca nie łatwo się zapomina. Chciał natychmiast Teodor uciec i skryć się, tém bardziéj, że zewsząd kompania cała tłoczyła się z ciekawością, aby dowiedziéć się, co z kim i jak się stało. Paklewski zaś, któremu heroizm młodzieńca bardzo był miły, nie puszczał go, a Generałówna chwyciła także, rozkazując mu zostać.
— Ciocia się nie uspokoi, póki panu nie podziękuje! Czekaj-że... Wszakże życie jéj ocaliłeś.
Szlachcic z tyłu jakiś, w boki się wziąwszy, półgłosem mruczał:
— Ale to istotnie heroiczny czyn, bo baba stara i brzydka, że aż strach! Dawniéj takie pławili. — Podniesiono z ziemi Starościnę, która jeszcze spazmatyczne miała mdłości i wykrzykiwała dziwnie, lecz zarazem dopominała się zbawcy, żądała ciepłego napoju, chciała kropli, kazała się nieść do łóżka i łajała Starostę, który całego nieszczęścia był powodem.
— Na miłość Boga! Febrę będę miała! Umrę... Ten niegodziwy pijanica! Gdzie jest heroiczny młodzian? Generałowo! trzymajcie, bo nogi mam zdrętwiałe... Lolu! weź mnie pod rękę! a to dzień feralny... Zdaje mi się, żem żabę połknęła... Na rany Pańskie, co ciepłego! Gdzie mój wybawiciel? A! nigdy tego nie zapomnę...
Co się z moją fryzurą dzieje!
Koronki przepadły —
Wszystko to i mnóstwo innych rzeczy mieszało się w ustach Starościnéj, która konwulsyjnie chwytała się za głowę, macała po twarzy, pluła, udawała omdlałą, i widząc się otoczoną ciekawymi, starała się swą rolę interesującéj ofiary odegrać z jak największém brio.
Teodora wyrywającego się niktby pewnie wstrzymać nie potrafił, gdyby nie ta Generałówna Lola i jéj oczki przeklęte.
Choć tysiące na to świadków patrzało, różowy buziaczek, pod pozorem wdzięczności za ocalenie ciotki, mordował biednego Todzia. Chłopiec, oczarowany po raz wtóry, oprzéć się nie mógł. Zmiarkował, że się jego wycieczka zdradzić i wydać może, gniew matki obudzi, że należało mu nieodzownie uchodzić; a nie miał siły dziewczęciu się sprzeciwić.
Co się ruszył i próbował ukryć, Lola podbiegała za nim i przywoływała go nazad, tak jakby znała swą siłę i przemoc, którą bezkarnie wywrzéć mogła...
A tu ucieczką się salwować było jedyną rzeczą rozumną i konieczną. Już się w cień zarośli ze stryjem jakoś ukrył Todzio, gdy Generałówna przypadła ku niemu.
— Ale czegóż się pan tak niegrzecznie wyrywasz! Niech-że ciocia podziękuje.
— Pani dobrodziejko — zawołał po cichu Teodor — ja tu nie mam się prawa pokazywać, muszę uchodzić — przypadkiem się, jako ciekawy widowiska, znalazłem, gościem nie jestem...
— Ale i my tu przypadkiem jesteśmy — poczęła żwawo Generałówna, — gdyby nie ta oś złamana, mama i ciocia nigdyby tu nie zajechały... bo —
Tu się wstrzymała piękna Lola.
— Na podziękowania nie zasłużyłem, — dodał Teodor, — a jedno słówko z ust pani..
— Ciocia będzie zdesperowana — ze złośliwym trochę uśmieszkiem szczebiotał buziak, — zrób-że pan jéj tę satysfakcyą... Wątpię, żebyśmy się gdzie późniéj spotkali, bo jutro jedziemy do Warszawy... Byle Starościna się nie rozchorowała...
— I ja się téż do Warszawy wybieram — żywo dołożył Teodor, — więc...
Generałównie oczki zaświeciły...
— Ale oto ciocia! Chodź bo pan! — Starościnę prowadzono do pałacu właśnie, a że toaleta jéj była w stanie obudzającym politowanie, a właścicielka jéj wielce dbała o to, jak się pokaże, kazała więc cienistemi uliczkami wieść się na spoczynek...
Tu Lola zastąpiła jéj drogę, prowadząc jeńca.
— Oto go ciocia ma, swojego wybawiciela; niech-że prędko mu podziękuje, bo się wyrywa, ledwiem go mogła zatrzymać.
Na widok młodziana, Starościna o mało, przypomniawszy sobie niebezpieczeństwo, nie omdlała znowu; zaczęła łkać i płakać, otwarła oczy i, wpatrując się w Teodora, odezwała sentymentalnie:
— Szlachetny młodzieńcze, który dla mnie życie swe naraziłeś, nigdy, nigdy nie przestanę ci być wdzięczną, do zgonu! Ach! — Teodor się skłoniwszy, chciał odchodzić, ale i generałowa, i jéj córka, trzymały go... Starościna chciała koniecznie obdarzyć go jakąś pamiątką... Todzio się zaklinał, że nie może nic przyjąć.
Rumieniec mu na twarzy wystąpił.
Paklewski, który assystował, na ucho szeptał:
— Ale nie bądź-że... baba bogata... umoczyłeś się dla niéj; co będziesz robił ceremonie...
— Panno Generałówno — zawołał Teodor w rozpaczy — ocal-że mnie pani! Ja nie mogę nic przyjąć! nie mogę!
— A — ode mnie? — odezwało się dziewczę, oczyma go mierząc bystro — ode mnie?
Teodor zamilkł; panna Lola prędko zdjęła z palca pierścionek, i — nim się Starościna z siostrą naradziła po cichu, co ofiarować, — zawołała podbiegając:
— Ciociu! ja już od cioci mu dałam mój pierścionek! Rzecz skończona!!
Tak się to jakoś w tém zamięszaniu stało prędko, niespodzianie, że Starościna, ani matka, nie miały czasu zaprotestować. Teodor, biorąc pierścionek, chwycił rączkę, do ust ją poniósł niemy, i posłyszał cichy szept...
— Patrzaj-że pan, abyś go innéj nie oddał; bo! bo — niech Pan Bóg broni.
— Póki żyw, nosić go będę!!
Paklewski uskoczył w bok i — nie zważając już na nic, poleciał ukryć się w gąszcze. Stryj, który pieszo prędko chodzić nie mógł, gonił za nim zdyszany. Nie oparli się oba aż za ogrodem.
— Stój-że, waryacie! — krzyczał Porucznik...
— Stryju kochany! konia mi daj do Borku, jeżeli Boga kochasz...
— Dam! dam! choćby miał paść! a no stój, niech cię uścisnę! — wołał uradowany Paklewski. — Słowo daję, takeś mi się spisał, że mi serce skacze. No! zuch! Ty sam nie wiész, czego dokazałeś. Starościna wdowa, bezdzietna, waryatka sentymentalna... na pieniądzach siedzi, siostrzenica jak anioł ładna...
Począł go okrutnie ściskać.
— Trzeba miéć takie szczęście, jak twoje, bo jakby naumyślnie się tu znalazły przez wypadek, nie należą bowiem do hetmańskich przyjaciół...
Panna ci pierścionek dała? —
Dalszego ciągu już Teodor nie słuchał; rwał się do konia i do domu tak, że stryj go nawet, chcąc ponczem napoić gwałtem po kąpieli, wstrzymać już nie zdołał.
Ponieważ roztkliwienie Marcina doszło do tego stopnia, iż pod żłobem leżał i dobudzić się go nikt nie mógł, inny jakiś chłopak musiał go wyręczyć, aby konia pożyczonego odprowadzić.
Pękały właśnie nad ogrodem rakiety i świece rzymskie, gdy Todzio do Borku popędził, nie oglądając się już za siebie, ze zgryzotami w sumieniu, z trwogą o matkę, i wspomnieniami drugiego już spotkania z tą czarodziejską Generałówną, któréj, zdawało mu się, że już nigdy nie ujrzy w życiu.
Jéj pierścionek palił go na palcu, oczy niebieskie, usta różowe, i słowa, które powiedziała przy rozstaniu, upajały go...
Nie dojeżdżając do dworku, z konia zsiadł, chłopakowi dał na piwo, a sam, z troską wielką, powoli skradać się zaczął ku dziedzińcowi, tak, aby się z matką nie spotkać, suknie obmokłe mógł zmienić, i uniknąć tłómaczenia się i kłamstwa. Czuł się winnym, ale szczęśliwym...
Gdy się to działo z nim, Łowczycowa wyszła była z dawna ze swéj sypialni, dopytując się o syna; ludzie powiedzieli jéj, że pieszo poszedł na przechadzkę i dotąd nie wrócił. Siadła nań niespokojna czekać w ganku. Domyśliła się łatwo, że te strzały, które ją przestraszały i niecierpliwiły, syna mogły ku Choroszczy pociągnąć. — Tego się właśnie obawiała.
Im się dłużéj przeciągał powrót jego, tém Beata z większą, gorączkową niecierpliwością, nie schodząc z ganku, wyglądała zbiega. Na ostatek roić zaczęła niebezpieczeństwo, domyślać się wypadku...
Z tą samą chorobliwą niespokojnością, z jaką przed śmiercią męża wysłuchywała przyjazdu lekarza i przybycia syna, z podnieconym słuchem, wyszła Łowczycowa do bramy... Daleki tentent chwyciło ucho; otworzyła furtkę, wybiegła na drogę...
Była to chwila właśnie, gdy Teodor, konia oddawszy, pieszo się zbliżał ku domowi. Przeczuciem cień postrzegłszy w mroku, rzuciła się nań matka, będąc pewną, że nikt inny być nie może, tylko syn...
— Todziu! — zawołała głosem płaczliwym. — Todziu! co się z tobą stało...
Teodor uciekać już ani mógł, ani chciał; podbiegł do matki. Zarzuciła mu ręce na szyję, i oderwała je nagle, poczuwszy, że cały był zmokły...
— Gdzieś był! Co to jest! cały w wodzie! Todziu!
— Matuniu! nic; wszystko opowiem; chodźmy do domu; kłamać przed tobą nie będę. Nie stało mi się nic.
Z niezmiernym pośpiechem, ledwie dysząc, Łowczycowa pociągnęła z sobą syna do ganku, wołając z dziedzińca o światło.
Teodor, choć przez drogę obeschł znacznie, powalany był, zbłocony, i na widok tego stanu, w jakim powracał, matka ręce załamała...
Boleść i niepokój macierzyński poruszyły tak Teodora, że się już z niczém ukrywać nie chciał.
— Winienem — rzekł — przebacz mi! Płocho sobie postąpiłem. Ta nieszczęśliwa Choroszcza mnie zaciekawiła. Poszedłem za las, zkąd mi mówiono, że fajerwerk widać być miało!
Łowczycowa z pogardą ruszyła ramionami.
— Dziecko! — zamruczała pół głosem...
— Na pół drogi spotkałem się z jadącym tu stryjem, — mówił daléj Todzio. — Dałem mu się na nieszczęście pociągnąć aż do ogrodu.
— Mów mi wszystko! jak na spowiedzi — przerwała groźno Łowczycowa, któréj twarz pałała, — mów mi wszystko Todziu.
Nie dokończyła, Todzio przerwał:
— Nie taję nic. Staliśmy ukryci w krzakach nad stawem z Porucznikiem, gdy do łódki wsiadła Starościna Kupiska, taż sama, którą z siostrą Generałową i jéj córką spotkałem na drodze.
— Cóż one tam robiły? — zawołała Łowczycowa.
— Zdaje mi się, że przypadkiem się tam znalazły, dla złamanéj osi.
Beata wzgardliwie się uśmiechnęła — a! przypadkiem! — szepnęła.
— Niezręczni jacyś panowie, chcąc po stawie wozić te panie, wywrócili czółno. Starościna wpadła do wody, wyratowałem ją.
Matka ruszyła ramionami, i brwi się jéj zmarszczyły.
— Tak! — zawołała — i naturalnie widziano cię tam, powtarzano nazwisko, wiedziano, żeś był, gdzie, przez wzgląd na mnie i na pamięć ojca, być ci nie należało! Nie wiesz, jaką mi tém uczyniłeś przykrość, zadałeś ranę!
— Matuniu! — padając jéj do nóg, wołał błagająco Teodor.
— Ludzie pomyślą, że my się tam ciśniemy, zalecamy, nastręczamy, — mówiła matka, z coraz wzrastającą żywością. — Nie wiesz i wiedziéć nie możesz, coś uczynił, i co spada z ciebie na mnie, na matkę.
Niestety — dodała z płaczem w głosie — ja ci nie mogę powiedziéć tego, co mi serce kaleczy, co mi życie zatruło, nie mogę; a ty...
Łzy mowę zatamowały. Trwało to chwilę; porwała się żywo z siedzenia...
— Natychmiast idź, zmień suknie, pakuj rzeczy; nim dzień, powinieneś być na drodze do Warszawy. Dłużéj pozostać tu nie możesz. Serce mi pęka, ale wypędzić cię muszę.
Odwróciła się z twarzą, jak marmur bladą, do niego.
— Niech ci się nie zdaje, Todziu, że ja, matka twa, płocho sobie postępuję, dziwactwem się powoduję, kaprysu słucham... Twéj matki cześć, spokój, życie od tego zawisły, byś uniknął wszelkich stosunków z Hetmanem.
Hetman srodze, okrutnie, bez litości i sumienia postąpił z twoją matką!.. nie pytaj więcéj! tyś powinien być jéj mścicielem, ty...
Przerwała, jakby już powiedziała za wiele.
— Todziu, jedź natychmiast!
Syn już był tak strwożony i przejęty, że się ani śmiał opierać, ni prosić o zwłokę.
— Chodź ze mną — dodała — obliczym, co mamy... weź ostatnie, oddam ci resztkę jakich tam moich klejnotów, które mi się już na nic nie zdały, bo są łez i żółci pamiątką... Sprzedaj je... Jedź! jedź! jedź!
Namiętnie tak rozpocząwszy, Łowczycowa natychmiast, spojrzawszy na syna zbladłego, upokorzonego, stojącego jak winowajca, pożałowała go, i z równą gorączką na szyję mu się rzuciła.
— Dziecko moje! ja ciebie od siebie odpędzać muszę... o dola moja!!
Płacz i łkanie powtórnie mowę jéj odjęły, a Teodor, oprócz ciągłych zapewnień o posłuszeństwie, nie umiał innéj znaléźć odpowiedzi.
Było około północy, gdy Teodor poszedł się przebrać, i stosownie do rozkazu matki, wybierać się w drogę. Nie odwołała go, i owszem nalegała na to, ażeby dzień już tu nie zastał Teodora.
Sam wybór tak pośpieszny w podróż nie był bez trudności: nie było sposobu inaczéj go obmyślić, jak konno, i bez pachołka nawet, bo ten i koszt musiałby powiększyć, i zdatnego nie mieli w Borku.
Płacząc, biegając, zbierając co mogło dziecku być potrzebném, całą noc spędziła Łowczycowa na zajęciu tém, nie chcąc spocząć, póki-by wszystko nie było gotowe.
Sam Teodor przyśpieszał wyjazd swój, uspokajając matkę. Zaczynało dniéć, gdy siadł na koń, a wdowa wyprowadziła go do krzyża pod lasem pieszo — i tu, łzami oblawszy głowę, gdy chłopak się oddalił, na kolana padła, modląc się...
Sługi, które były świadkami jéj gorączkowego rzucania się, niepokojąc się, gdy wyszła z synem, pogoniły za nią zdala, i na-pół omdlałą przyprowadziwszy do domu, położyły w łóżko na spoczynek...
Przeczucie nie omyliło wdowy, która się lękała natrętnych napaści na syna z Białegostoku: z południa nadjechał Dr. Clement, wioząc z sobą Porucznika.
Francuz chciał naprzód wybadać w domu, czy Teodor przyznał się przed matką do wczorajszéj wycieczki.
Sługa stara opowiedziała mu o powrocie panicza, o wielkim gniewie pani, i o wyprawieniu go w jakąś podróż.
Łowczycowa leżała jeszcze, gdy jéj o przybyłych oznajmiono; wstała natychmiast. Po twarzy jéj, gdy wyszła, mógł doktor poznać, że przebyła noc straszną — blada była i gorączką jeszcze świeciły oczy.
Porucznik, daleko mniéj zręczny, ufając, że mu bratowa przebaczy wiele, wprost począł o tém, jak się doskonale spisał Teodor wczoraj, nie wypierając się swojego współudziału w téj sprawie.
— Wcale Porucznikowi za nastręczenie Teodorowi zręczności do utopienia się — odparła wdowa surowo — nie jestem wdzięczną. Skutek z tego, żem go dziś musiała wyprawić, aby tu nie próżnował i do towarzystwa białostockiego mi się więcéj nie mieszał...
— A cóż to znaczy towarzystwo białostockie? — z oburzeniem odparł Porucznik.
— Może być najlepsze dla innych, ale dla mojego syna nie jest ono właściwe...
— Pani dobrodziejko! — przerwał doktor urażony.
— Dla mojego syna — dodała dumnie Łowczycowa — za wielkie to państwo; myśmy chude pachołki; Teodor musi pracować, nie bawić się...
— Pani jesteś podrażnioną! — przerwał Clement łagodnie.
— Jestem podrażnioną! — odparła Beata.
— Właśnie gdy asińdźka Panu Bogu dziękować powinnaś — zawołał Porucznik. — To jest zaślepienie po prostu. Chłopcu się taka gratka upiekła, któréj mu stu zazdrości. Starościnę wyratował z wody, a Generałówna się w nim rozkochała.
— Poruczniku! — zawołała Łowczycowa — ja żartów nie znoszę!
— Bo téż to żadne żarty nie są, mości dobrodziejko — powtórzył Porucznik — rozkochała się. Sam byłem świadkiem, co z nim wyrabiała, i skończyło się na tém, że, wyręczając ciotkę, pierścionek mu dała na niezabudź, zakazując, aby go innéj żadnéj oddawać nie śmiał. Na moje uszy słyszałem.
Tryumfująco się rozśmiał Paklewski, widząc bratową zdumioną i milczącą.
— Tak, mościa dobrodziejko, nie wiem kto tu winien, czy ten co szczęście stręczy, czy ten co je odpycha...
— Płocho waćpan bierzesz te rzeczy — odezwała się po chwili wdowa — dajmy temu pokój. Syna odprawiłam ztąd, i nie żałuję tego...
Clement, wedle zwyczaju, ręce założywszy pod poły fraka, chodził po pokoju. Porucznik był obrażony.
— Ja pani bratowéj to tylko powiedziéć muszę — zawołał — że więcéj losem synowca, ani jéj interesami zajmować się nie chcę i nie myślę. A stanie się co niedobrego przez to babskie gospodarstwo, nie moja wina, umywam ręce!!
— Biorę waćpana za słowo — przerwała wdowa — i to przy świadku, że się do mojego syna mieszać nie będziesz; zostaw go mnie i sobie samemu!
Porucznik tą ostrą odpowiedzią chciał się obrazić z początku, ale się umitygował, pomyślawszy, że przy obcym kłótnia z bratową była nie w miejscu; skłonił się wiec tylko, i nie czekając na doktora, chciał wychodzić, gdy Łowczycowa zawołała:
— Bez urazy, Poruczniku! możemy być dobrymi przyjaciółmi, tylko mi się nie mieszaj do syna.
— A no! słowo się rzekło — odparł Paklewski — rób sobie asińdźka z nim, co chcesz. Widać, że nasze proste szlacheckie życia prawidła dla tego gagatka nie pasują; niechże idzie po woli jejmościnéj, — zobaczymy dokąd dojdzie...
Clement się nie mieszał do niczego, chodził chmurny bardzo.
Na znak gospodyni, służąca wniosła butelkę i kieliszki. Środek to był pewny na udobruchanie Porucznika, który, choć po Białostockich i Choroszczeńskich libacyach w szlachecki kapuśniaczek nie bardzo wierzył, nie zwykł był i tém pogardzać.
Doktor poprosił o kawę, a Paklewski przysiadł się do rozmowy z butelką, która po próbie okazała się daleko więcéj wartą wewnętrznie, niż była pokaźną; Clement, widząc że Łowczycowa mocno jest rozognioną i podrażnioną, zaproponował proszki uspokajające.
— Przejdzie to samo — szepnęła wdowa — nic mi nie potrzeba.
— Nie chcący, kochana bratowo, — odezwał się Porucznik, wychyliwszy kieliszek — ratując syna od imaginacyjnego jakiegoś niebezpieczeństwa, naraziłaś go na rzeczywiste.
Łowczycowa brwi zmarszczyła.
— A toż jakie? — spytała.
— Dziś summo mane, raniuteńko, Starościna, Generałowa i jéj córka, wyjechały do Warszawy, a pan Teodor tąż samą pociągnął drogą. Więc — skonkludował, śmiejąc się, Porucznik — oczéwista rzecz, że się spotkają, że kawalera pochwycą — boć to przecie salwator Starościnéj — i Generałówna sobie i jemu do reszty głowę zawróci!
— Dajże mi pan pokój z témi przypuszczeniami! — ostro odezwała się Łowczycowa — uwziąłeś się mi czynić przykrość.
Porucznik, który dopijał właśnie drugiego kieliszka, otarł wąsy, wstał, poszedł bratową w rękę pocałować i, zostawiając doktora z nią, wybrał się odjeżdżać.
— Doktor może zostać tu dla konsultacyi — rzekł — a ja, szczęścia dziś do asińdźki nie mając, wolę precz.
Nie wstrzymywano go; odjechał.
Clement, pozostawszy sam, długo do rozmowy przyjść nie mógł.
— Kochana pani — odezwał się wreszcie — z tego pośpiechu i niecierpliwości mogłaś istotnie syna narazić na nieprzyjemności.
Uważam się za przyjaciela domu, wolno mi więc spytać, czyś go pani miała o czém wyprawić!
Łowczycowa się zarumieniła.
— Teodor — rzekła — przywiózł z sobą, nie wiem od kogo pożyczone, czy zarobione pieniądze, których użył na pogrzeb ojca; a że ten wiele nie kosztował, bo poczciwi księża nic prawie od nas, nawet za światło, brać nie chcieli, zostało mu się na drogę dosyć. A! byłabym zwlokła koszulę, byle go ztąd co rychléj odprawić — dodała. — Choćby z małym zapasem wyjechał, a był zmuszonym uczyć się oszczędności, nic to nie zaszkodzi. Wolę dla niego trochę niedostatku, niż zawczesną rozrzutność.
Zarumieniła się, mówiąc to, spuściła oczy, zamilkła.
— Wszystko to wyśmienite-by było — odezwał się doktor — gdyby potrzebném się okazało. Pozwolisz mi pani być otwartym. Na świecie, między ludźmi, nadzwyczaj wiele znaczy dla młodzieńca, gdy się przyzwoicie i dostatnio stawi. Największe talenta nie zastąpią tego, czego świat wymaga i po czém sądzi.
— Ale ja więcéj dla syna uczynić nie mogłam, bo nie mam! — odparła wdowa, z wyrazem twarzy, dowodzącym, ile ją to wyznanie kosztowało.
— W tém się pani myli — rzekł doktor powoli.
— Jakto? przecież wiem o tém najlepiéj? — zawołała z gorzkim uśmiechem.
— Zatém pani wiedziéć powinnaś o tém, co mi Łowczyc powierzył; — rzekł doktor powoli.
— O czém? ja? — spytała zdumiona.
— Jakto? nie mówił jéj nic? — z kolei, udając, lub istotnie zdumiony, odezwał się doktor.
— Cóż to jest za zagadka?
— Już chorym będąc, nieboszczyk mi dał do sprzedania klejnot swój, jak mi mówił, po pradziadzie odziedziczony.
Łowczycowa się przeżegnała; Clement zdawał się i skłopotanym, i zniecierpliwionym.
— Jaki klejnot! co pan mówisz! — przerwała wdowa — o żadnym nie wiem; a gdyby istotnie miał coś podobnego, czyżby się przede mną taił?
— Juściż pani nie przypuszczasz, ażebym ja kłamał, — zawołał doktor bardzo żywo. — Był to szafir wielki, w spinkę z brylantami oprawny, kamień ogromny i wysokiéj ceny; Łowczyc mi mówił, że ostatnią tę pamiątkę zamożności rodziny, odziedziczoną po dziadzie, który był z Sobieskim pod Wiedniem, krył długo, i nie chciał się jéj pozbywać, ale w końcu zmuszonym jest do tego...
— Co mi pan prawisz! — krzyknęła Łowczycowa.
Doktor się oburzył.
— A to śliczna rzecz! — zawołał prawie z gniewem. — Chcąc usłużyć przyjacielowi, pięknie wpadłem. Kamień ze spinką sprzedałem, i pieniądze przywożę. Rób sobie z niémi acani dobrodziejka co chcesz! Czyś pani wiedziała o tém, czy nie, ja cudzéj własności zatrzymywać nie chcę i nie myślę.
To mówiąc, doktor dobył żywo z kieszeni kamizelki trzy rulony, i z wielkim ferworem na stół je rzucił.
Na twarz Łowczycowéj wystąpiły płomienie; oczy jéj zdały się przeszywać doktora; brew się zmarszczyła. — Milcząc, popatrzyła nań tak, iż, spotkawszy jéj wzrok, Clement się zmieszał.
— I waćpan myślisz — odezwała się powolnie, z żalem i goryczą w głosie — że mnie tą bajką weźmiesz! Uwielbiam twą naiwność, dziwuję się pojęciu, jakie masz o mnie. Rozumiem ten fortel, wiem zkąd to płynie; a że się nie gniewam na ciebie, dobry przyjacielu, to tylko dla tego, żeś był jemu i mnie istotnie druhem wiernym w chwilach ciężkich.
Ale daj-że mi pokój z historyą szafiru Paklewskich! Powtarzał mi sto razy nieboszczyk, że dziad jego z pod Wiednia nie przywiózł nic, oprócz rany i siodła, którego strzemiona zdawały mu się złotemi, gdy je zabierał, a okazały się miedzią pozłacaną; Paklewscy, gdyby szafir ów mieli, zjedliby go byli dawno!
Rozśmiała się.
— Ale ja nie kłamię! — odparł mocno zafrasowany doktor.
— Kłamiesz, kochany przyjacielu, — odparła wdowa — pieniędzy tych nie wezmę.
Zarumieniła się mocno.
— Wiem zkąd one pochodzą — kończyła, ożywiając się, — nie tknę ich. Rób ze swoim szafirem, co ci się podoba. Proszę cię!
Clement stał nadzwyczaj pomieszany.
— Ja tych pieniędzy także wziąć przecie nie mogę — mruknął.
— Oddaj je, wiész komu; — zawołała Łowczycowa — wreszcie daruj, wyrzuć; zrób co chcesz. Spaliłyby mi dłonie, gdybym ich dotknęła...
Wyrzekła to z taką gwałtownością, że Clement zrozpaczony padł na krzesło. Oboje zamilkli. Wdowie łzy się kręciły w oczach.
— O, nieszczęśliwa dolo! — rzekła po cichu, nie patrząc na doktora — dolo, która upoważniasz ludzi do rzucania w twarz jałmużną!! Jakże to straszne i bolesne!..
Clement, nic nie mówiąc, poszedł i zgarnął ze stołu rulony, które z wyrazem niezadowolenia pozapychał do kieszeni.
— Oddam na szpital — mruknął.
— Komu chcesz — odezwała się wdowa.
Doktor trzymał już kapelusz w ręku i byłby pewnie się wybrał, gdyby mu nie było przykro w tym stanie ducha zostawić wdowę samą.
— No, niechże się pani nie gniewa na mnie — rzekł, sięgając po jéj rękę. — Jeżelim postąpił niezręcznie, to dla tego, żem, widząc żal, skruchę, uczucie prawdziwe, oprzéć się nie mógł.
Szydersko zaczęła się śmiać Łowczycowa, powtarzając:
— A! żal, skrucha, uczucie!.. nie mówcież mi o nich, proszę was bardzo... Ponieważ tak poczciwie zajmujecie się moim losem, pozwól, bym cię uspokoiła.
To, co mam z tego nędznego Borku, nawet przy najgorszém gospodarstwie wdowiém, wystarczy mi. Niegdyś, prawda, byłam przywykła do innego życia; dziś chleb razowy, trochę mleka... więcéj nie potrzebuję. To mam... Suknie dodzieram stare; a nadzieja w Bogu, że gdy one w łachmany pójdą, ja ich nie zapotrzebuję, i wspomnienia, jakie w nich noszę, przeboleję i zapomnę...
Teodor musi się o własnych siłach wybić na wierzch; lub, lub...
Przerwała zamyślona...
— Może téż Bóg, co niezawsze karze dzieci za rodziców grzechy, zlituje się nad nim...
Znam Teodora: dziecko to dobre; lecz więcéj dla niego obawiałabym się dostatku, niż ubóztwa... Łatwo-by zawróciła się ta piękna główka. —
Zaczerwieniona przerwała znowu.
— Tak, jak jest, najlepiéj pono... — dodała. — O. Elizeusz powiada, że troskać się trzeba, a zbyt troszczyć się nie należy.
Clement pocałował ją w rękę i wysunął się po cichu, zmieszany mocno, pomrukując pod nosem jakieś francuzkie przekleństwa, jakby one z piersi ciężar gniotący je unieść z sobą miały.
Karyolka potoczyła się wprost do Białegostoku, do dworku pod ogrodem. W pałacu i tego dnia, chociaż dużo gości już odjechało, sale jeszcze dosyć były pełne, i gdy Clement na wieczerzę przyszedł, zdając się szukać pana Hetmana, ledwie po wstaniu od stołu mógł się do niego docisnąć.
Hetman przy wieczerzy jeszcze mierzył go oczyma, chcąc z niego coś wyczytać, a schwyciwszy, pociągnął z sobą do okna.
— Widzę z twojéj miny, że nie udało ci się — rzekł cicho.
— Z mojéj winy, czy nie wiem, jak i dla czego, wracam złajany, przyniósłszy, zamiast pociechy, przykrość, ból, słowem — na nic się nie zdałem.
— Historya szafiru? — przerwał Branicki.
Clement ramionami ruszył.
Hetman się zachmurzył.
— Wasza Excellencya oparłeś się mojéj myśli, która była stokroć lepsza, a dziś już zużytkowaną być nie może. Należało pieniądze wysłać z Wilna, z Warszawy, nie wiem zkąd, jako zwrót długu od nieznajomego.
Hetman zapatrzył się gdzieś zamyślony.
— Cóż z synem myśli? — zapytał.
— Już go niéma! — zawołał Clement.
— Jak to! a cóż się stało!
— A! — rzekł doktor — po wczorajszéj jego eskapadzie do Choroszczy, przestraszyła się tak i rozgniewała, że do dnia nie dozwoliła mu pozostać. Wyjechać musiał z rana do Warszawy.
Branicki słuchał roztargniony.
— Toć przecie tam znaléźć można jakiś środek pomożenia mu nieznacznie — dodał.
— Z dowiedzioną już niezręcznością moją, ja się nie podejmę go szukać — rzekł Clement...
— A ja kogo innego nie chcę.
Mówiąc to, Hetman wyciągnął do niego rękę przyjacielsko.
— Kochany Clement, proszę cię, obmyśl, pomyśl... zrób co sam chcesz. Historya szafiru była moją: niepowodzenie spada na mnie. Ale powiedz mi, dla czego w szafir uwierzyć nie chciała? Wszystko się to zdawało tak doskonale skoncypowaném!!
— Oprócz tego, żeśmy nie wiedzieli, iż ów dziadek, co Sobieskiemu towarzyszył, właśnie się skarżył, że nic, oprócz ran, z pod Wiednia nie przywiózł i — pozłacanych strzemion, które wziął za szczerozłote...
Byliby może mówili dłużéj, ale wtém przybliżył się, z jednéj strony zabiegając, Starosta Brański, z drugiéj, kołując, ciągnął ku Hetmanowi Bek, sekretarz jego. — Obaj zdawali się czatować na Hetmana i iść na wyścigi, który z nich wprzódy do ucha jego dotrze. Byli to dwaj przy osobie Branickiego rywale, na oko w najlepszéj z sobą zostający przyjaźni, w istocie wzajem przystawujący sobie stołki i starający się wysadzić.
Powiadano o nich, że obaj nie byli nieczułymi na tabakierki i ruloniki, zręcznie pozostawiane na stole ich kancellaryi. Jeden i drugi mieli łaski i ucho u Hetmana, — potrzebował ich obu.
Bek był doskonałym do prowadzenia zagranicznych korrespodencyj; Starosta Brański ze szlachtą umiał mówić, sejmikować, popijać i bodaj coś w stylu urzędowym napisać.
W oczy chwalił Bek Starzeńskiego, Starosta wynosił stylizacyą Szwajcara pod niebiosa; po cichu pierwszy zwał Starzeńskiego bałwanem, drugi Szwajcara łapserdakiem.
Hetman, ze swą obojętnością pańską i indyfferentyzmem, nikogo ani bardzo kochać nie mogąc, ani nadto nienawidziéć, gdy był z Bekiem, znajdował go — un homme d’esprit, gdy zasiedział się ze Starzeńskim, opiniował o nim — il n’est pas bête. Obaj otrzymywali prezenta, uśmiechy, i byli w łaskach, nie mogąc wyprzéć jeden drugiego.
Hetman, zobaczywszy, że rywale ku niemu zmierzają, spolitykował i, środkiem między nimi przechodząc, wprost poszedł na pana Podstolego litewskiego, z którym wesołą rozpoczął pogadankę.


∗             ∗

Pan Porucznik Paklewski zaprawdę orłem nie był, przeczuć nie miewał, — oprócz jednego, że gdy z kuchni czuć było czosnek, domyślał się baraniny, — na proroka go Pan Bóg nie stworzył i życie nie urobiło; pomimo to, słowa jego, na żart wyrzeczone do Łowczycowéj, gdy jéj zagroził spotkaniem się syna na gościńcu ze Starościną z błota uratowaną, co do joty się sprawdziły.
Tego samego dnia wieczorem, gdy Teodor, konia w stajni postawiwszy w gospodzie, wyszedł świeżego używać powietrza na przyźbie, bo pora była miła i piękna, zatoczyła się landara wyreparowana w Białymstoku, i, nim miał się czas ukryć, — a nie można ręczyć, czy się chciał ukrywać — główka w jasnych włosach blond wychyliła się z powozu i buziak krzyknął:
— Jak mamcię kocham! to on!!
W landarze szmer powstał...
Starościna, która, mimo lat pięćdziesięciu, była sentymentalną, utwierdziła się tém spotkaniem w mocném przekonaniu, iż losy — przeznaczenie — niewidzialna jakaś ręka — młodzieńca ku niéj popychała.
Co sobie myślała siostrzenica, gdy wysiadłszy z powozu natarła na podróżnego i w imieniu ciotki go zaprosiła na wieczerzę — nie wiemy. Ale śmiała mu się ząbkami, oczkami, i była tém napastliwszą, im ów mniéj śmiałym. Generałowa znajdowała się neutralnie, a choć córce, kochając ją mocno, pozwalała bardzo wiele, może niekoniecznie pochwalała poufałość jéj z lada szlachetką, acz uważała to za rzecz — bez konsekwencyi.
Na cicho uczynioną przez Generałową uwagę, iż zbyt sobie pozwala, córka odpowiedziała figlarnie:
— Ale jakże, proszę mamci, jakże mogę być obojętną dla tego, który najdroższéj cioci życie ocalił! A sama mama mówi, że ładny chłopak i do rzeczy, więc widzi mama, że — nie ma racyi...
Zawsze się na tém kończyło, że Lola sama tylko racyą miała.
Starościna, przed wpuszczeniem na wieczerzę młodzieńca, nadzwyczaj starannie poprawiła peruczkę; twarz, zdezelowaną przez drogę, ubieliła; pokładła muszki; ubrała się przy lusterku karczemném z dawnych lat zalotnością, i, gdy młodzieniec przez Lolę przywołany został, czuwała nad tém, ażeby jak najbliżéj jéj siedział. Buziak ograniczył się tém, że siadł naprzeciwko, ale tak bombardował oczyma, że częstokroć Teodor nie rozumiał, co do niego sentymentalna wdowa, ocalona przezeń, mówiła.
Rozmowa była jednak wielce nauczająca. Damy, którym na dworze Hetmańskim nie dosyć robiono honorów, czy się tém czuły obrażone, czy, że z dawna do innego należały obozu, wcale wspaniałością Białostocką i występem Branickiego nie były zachwycone.
— Nie można powiedziéć — odezwała się, sznurując piękne usta, Generałowa — bardzo to wszystko wspaniałe, pańskie, okazałe; ale widać, że pan Hetman myśli o czémś, czego nie dostąpi i marzeniom się oddaje, a fortunę traci!! Tłumy dla popularności ściągają, wcale nie dobierając osób dystyngowanych — kogo tam nie było!!
— Przy stole — poprawiła Starościna — żadnéj konsyderacyi na osoby... Posadzili Węgierską, podobno, że tam ma łaski, wyżéj od Generałowéj, a toć przecie Pułkownikowa, i nie wiem nawet, kto ją rodzi...
— A asindziéj? — spytała brunetka — nie należysz do hetmańskiego dworu?
— Nie mamy z nim żadnych stosunków, ani nawet znajomości — rzekł Teodor.
Kobiety zdziwione popatrzyły na siebie.
— Przecież los zbliżył mnie do waćpana — przemówiła starościna, wdzięcząc się pociesznie — proszęż przede mną nic nie taić, bo mnie to obchodzi. Słowo daję, interesuje mnie... Co pan będziesz robił w Warszawie?
— Ja, pani Starościno dobrodziejko — rzekł młodzian — mam obietnicę ks. Konarskiego, a poniekąd i przyzwolenie ks. Kanclerza, że mi w kancellaryi jego miejsce dać mają.
Kobiety znów spojrzały i ruszyły ramionami.
— Proszę! — odezwała się Starościna — a to dziwnie się składa! U ks. Kanclerza!! No — a potém jakież projekta?
— Nie robię żadnych na przyszłość — odezwał się otwarcie Teodor — fortuny nie mam, dorabiać się muszę — nie wiem, co mi Bóg da...
Spojrzał na Generałównę, która za Pana Boga zdawała się chciéć ręczyć, iż wszystko pójdzie dobrze, a Starościna z westchnieniem szepnęła:
— Są przeznaczenia!! Młodzieniec, tak szlachetny i miły, pewnie na świecie szczęśliwym być musi...
Oczy otoczone zmarszczkami tak czule spojrzały na Teodora, że Lola o mało nie parsknęła. Ciocia ją bawiła...
— Ja — dodała Starościna ciszéj — zaszczycam się łaskami księżnéj, bywam często w Wołczynie, pozwolisz asindziéj, ażebym go poleciła...
Todzio podziękował bardzo pięknie.
Czasu wieczerzy, która trwała długo, i — jak na podróżną, na prędce zgotowaną, była dosyć wykwintną, zadawano Teodorowi pytania różne o domu, o matce, o ojcu, — opowiadano wiele pięknych rzeczy, a w końcu Lola umiała tak Starościnę z siostrą Generałową w rozmowę wpędzić ożywioną, że sama musiała podjąć się zabawiania gościa i odprowadziła go ku oknu.
Jaki znalazła przedmiot do rozmowy z tak mało znajomym człowiekiem, jak go potrafiła ośmielić, — było jéj tajemnicą. W końcu Generałowa niespokojnie zaczęła spoglądać ku córce, objawiającéj tak żywą wdzięczność za ocalenie życia ciotki. Ale oboje młodzi mówili wolno, o rzeczach zupełnie obojętnych, nic im zarzucić nie było można; a co oczy ich i uśmiechy powiadały sobie, ani Starościna, ani matka nie odgadywały.
Starościna mówiła w duchu: gdyby to nie było takie kurczę jeszcze, gotowa-bym być zazdrosną; ale u Loli pstro w głowie... jéj aby się pośmiać i potrzpiotać...
Głównym przedmiotem rozprawy pomiędzy Lolą a młodzieńcem był pierścionek, ofiarowany mu w imieniu ciotki. Naprzód mu oznajmiła Generałówna, że dopuściła się oszukaństwa na nim, bo w zamian dostała daleko piękniejszy ze smaragdem w brylantach.
Teodor odparł, że gdyby ten, który otrzymał od niéj, słomianym był, nie oddał-by go za żadne skarby w świecie. Panna wcale się temu nie zdawała wierzyć, Teodor się przysięgał. Uczyniła przypuszczenie potém, iż się przecie zakochać może, a wówczas...
Młodzieniec zaręczał, że zakochać się dla niego jest niepodobieństwem. Lola była nadzwyczaj ciekawą dla czego. Odpowiedź tak jakoś trudną była, iż się jéj ustami wyrzec nie ośmielił Teodor; ale stał przy swojém.
Przypuszczenie uczyniła Generałówna, że chyba ma serce kamienne. Udało się Todziowi odpowiedziéć, iż na niém, jak na kamieniu, istotnie, co się raz wyryło, miało pozostać na wieki.
Lola drugą pocieszną hypotezę nasunęła, że się może zakochał w cioci Starościnie, upewniając go, iż mógł się spodziewać wzajemności, gdyż ciocia bardzo nim była zajętą i mówiła ciągle o swym zbawcy.
Śmiała się, dokuczając mu nielitościwie. W końcu téj pogadanki, gdy spostrzegła Lola, że dłużéj, nie narażając się matce, utrzymać jéj na stronie nie będzie mogła, — zniżyła głos i wydała rozkaz, w imieniu Starościnéj cioci, aby kawaler podróż swą zastosował z popasami i noclegami do ich jazdy.
Myśl ta mocno ją zajęła.
— Wie ciocia, — odezwała się głośno, podbiegając do Starościnéj — jak ciocię kocham, że byłoby niegrzecznie, nawet obrażająco dla nas, gdyby pan Paklewski, spotkawszy się z nami, jadąc jedną drogą, nie chciał nam towarzyszyć aż do Warszawy! Prawda? Same jedne, nieszczęśliwe kobiety, służba nie dosyć pewna. — Kto wié, co się stać może. Nie miałby litości nad nami! Ciociu, niech-że ciocia sama powie. — To przecież jest naturalném, konieczném!!
Generałowa próżno ruszała ramionami. Starościna myśl siostrzenicy chwyciła gorąco.
— Ja nawet ani przypuszczałam, aby kawaler tak dystyngowany mógł nas opuścić! — zawołała Starościna — miałby na sumieniu, gdyby się nam co trafiło.
— A widzi pan! — dodała Lola — miał-byś na sumieniu! A miéć na jedném sumieniu ciocię, mamę i mnie, byłoby okrutnym ciężarem! Więc potrzeba się poddać zrządzeniom losu...
Filutka uśmiechała się, w rączki klaszcząc; przysunęła się do ucha Starościnéj i szepnęła: a co ciociu? nie dobrzem się spisała? Ciocia ma do niego słabość — i on — coś-bo tak spogląda.
— A! to niepoczciwa jakaś! — rozśmiała się Starościna, machinalnie poprawując loki...
Nazajutrz raniéj daleko, niż te panie, wyjechał z noclegu Teodor, i stanął na popas trafem właśnie tam, gdzie i one miały się zatrzymać.
Generałowa, któréj postać młodzieńca także wstrętliwą nie była, głównie się tu nim zajęła i bardzo poważnie, długo, mówiła z nim o szczęściu w ogóle, o szczęśliwości w małżeństwie, w kochaniu, o sentymencie, sercu i różnych innych przedmiotach zajmujących, o których Todzio ze słychu tylko coś wiedział.
Lola była w złym humorze...
Zdaje się, że z popasu wyjechawszy wymawiała to matce, iż sobie zabrała towarzysza podróży na wyłączną rozrywkę, gdy powinien był do wszystkich należéć.
Generałowa jéj odpowiedziała, iż uczyniła to umyślnie, aby panna Lola chłopca nie durzyła i sama się nie trzpiotała. Aż do noclegu panował humor dosyć zły w landarze, a przy wieczerzy Generałówna tak umiała matkę zająć dyspozycyami, sporem z ciocią, że znowu owładnęła Teodorem...
Starościna uczyniła kwaśną uwagę Generałowéj:
— Patrzaj-że no proszę, że ta twoja smarkata formalnie się gzi z Paklewskim i nudzi go, bo o czém on z nią będzie gadał!!
A to taki trzpiot, że w niczém nie ma pomiarkowania!!
Lola, mimo, że jéj zadawała Starościna trzpiotowstwo, dała dowód logiki, i rozmowę, poczętą na pierwszym noclegu, z pięknemi waryantami wyprowadziła na stół. Todzio ośmielił się jéj powiedzieć, że gdy ona komu innemu da drugi pierścionek, on, zatrzymując jéj dar, mógłby popaść w podejrzenie, a zatém chyba-by go musiał naówczas jéj zwrócić.
Lola zaręczała, że wcale tak nie jest pochopną do rozdawania pierścionków; Todzio przypuszczał, że zmuszoną być-by mogła. Generałówna zaklinała się, że żadna siła ludzka do niczego jéj zmusić niemoże, przeciw jéj woli.
Nie posunęli się jednak daléj nad hypotezy i ogólniki, po-za któremi co stało, czego usta nie wypowiadały, doskonale podobno wiedzieli oboje; bo gdy na ostatnim noclegu chwilkę mogli pomówić na osobności, Generałówna powiedziała mu wręcz, że gdyby ją zdradził ten, komu serce oddała, mściłaby się na nim, albo-by nawet sama z suchot umrzéć gotowa.
A co potém szeptali jeszcze, tego ani Starościna, ani Generałowa, ani żywa dusza wiedziéć nie mogła. Rozstanie się musiało nawet zwrócić oczy matki, która z wyrzutami płochości i bałamuctwa napadła na Lolę, na co ta odpowiedziała jéj, że może być „czem tam mama sobie chce, ale, że bałamuctwo się po niéj nie okaże nigdy żadne“.
Pijaniuteńki pan Teodor wjechał do Warszawy, przez ciąg téj drogi zapomniawszy o przyszłości swéj, o Kanclerzu, o wszystkiém, oprócz prześlicznéj Generałównéj. Czuł bardzo dobrze, iż to krótkie marzenie w niwecz się rozwiać miało, że trzpiot w parę tygodni o nim zapomni, że snuć z tego na przyszłość nadzieje było — zamki budować na lodzie; ale — urokowi téj młodości różanéj obronić się nie było podobna.
Z temi marzeniami niedorzecznemi nie śmiał się nawet stawić u księży Pijarów, lękając się, aby mu ich z twarzy nie wyczytano; zajechał do gospody, chciał je zaspać, potrzebował się wytrzeźwić. Nazajutrz, smutny jakiś, powlókł się do Collegium, a tu tak dobrze trafił, iż tego dnia, natychmiast prawie, poprowadził go opiekun do Kanclerza...

To, co słyszał już o nim, przejmowało strachem Teodora...
Teodor z początku zmięszał się bardzo.
W istocie, gdy ujrzał w krześle siedzącą tę postać zasępioną, dumną, z oczyma przenikającemi, z rozumem wielkim na czole i wszystkiemi znamionami siły i woli ogromnéj, gdy książę Kanclerz odezwał się do niego, jak do młokosa i sługi, surowo i zbyt poufale, — Teodor z początku zmięszał się mocno.

W krótce jednak złagodniał Kanclerz, zobaczywszy może wrażenie, jakie uczynił; począł próbować francuszczyzny przyszłego swego skrybenta i zdziwił się jéj. Kazał mu pisać pod dyktowaniem i pochwalił ortografią... Była więc wszelka nadzieja, że przyjętym zostanie.
Książę jednak z początku chciał tylko zatrzymać go na próbę.
— Jestem wiele wymagający od młodzieży — rzekł — i asan się do tego przygotuj zawczasu, żem surowy. Przygotuj się do tego, żem niecierpliwy, że mędrkowania nie znoszę, że posłuszeństwa wymagam...
Szlacheckiéj buty nie lubię. Naostatek i to asan wiedziéć powinieneś, że język trzeba trzymać za zębami. Niedyskrecya się nie przebacza, nawet mimowolna, a zdrady nie przypuszczam...
Nim go odprawił książę Kanclerz, który ciągle, mówiąc, zwrócony był prawie plecami do stojącego w progu, i niekiedy tylko przez ramię na niego spoglądał, począł wypytywać o stosunki familijne i majątkowe. Potrzebował wiedziéć, kto byli Paklewscy, zkąd, ilu i jakich było ich na świecie, zażądał nazwiska rodziny matki. Gdy Teodor wymienił Kieżgajłłów, Kanclerz się odwrócił.
— Gdzie? których? jakich? córka chyba Wojewodzica?
— Tak jest — odparł Teodor — ale, z powodów mi niewiadomych, dziad, po wyjściu méj matki za ojca, zupełnie się stał nam obcym. — Nie mamy z nim żadnych stosunków...
— To bardzo źle — odparł książę.
— Nie mam prawa sądzić moich rodziców.
— Tak, ale ja mam to prawo — rzekł książę Kanclerz — familia powinna być zgodną i trzymać się razem... Rodziny rozdzielone przepadają; kraj, w którym niéma familii i miłości swoich, rozbija się na niesworne kawałki.
Na to nie odpowiedział nic Teodor, a książę na chwilę przerwał rozmowę. Zapowiedział potém, że wkrótce ma wyjechać z Warszawy do Wołczyna, i że w podróży skrybent będzie mu towarzyszył...
Byłby książę dłużéj może trzymał na téj inkwizycyi nieszczęśliwego Teodora, gdy dano znać o przyjściu Sosnowskiego, pisarza litewskiego; Kanclerz odwrócił się ku stojącemu przy drzwiach i oczyma dał znak, aby wyszedł.
Pierwsze dni pobytu na dworze Księcia Kanclerza były dla młodego i nieznającego świata Paklewskiego szeregiem ciągłych omyłek, przykrości i doświadczeń niemiłych. — Wyobrażał on sobie daleko inaczéj położenie swe i jego znaczenie, a znalazł się na stanowisku podrzędném, wśród ludzi obcych, patrzących nań krzywo i jawnie nie życzliwych.
Postrzegł wnet, że starano się go wysadzić ztąd i pokierować tak, aby popełnił jak najwięcéj niedorzeczności, któreby Księcia Kanclerza, z natury swéj niecierpliwego, a z podwładnymi obchodzącego się ostro i bezwzględnie, skłoniły do pozbycia się, nowo na próbę przyjętego, skrybenta.
Rachuby te zazdrosnych omyliły ich, dla tego może, iż książę musiał je dostrzedz, albo się ich domyślać, a na przekór im właśnie postanowił Teodora zatrzymać; a może téż w nim dostrzegł przymiotów, któremi mu wygodnie się było posłużyć.
Affektu i czułości ze strony Kanclerza ani się spodziewać, ani marzyć o pozyskaniu ich było można; mając wielki cel przed sobą, Czartoryski używał ludzi, ale się nie przywiązywał do nich; nagradzał, gdy było potrzeba, więcéj czyniąc grozą, zręcznością, znajomością charakterów i protekcyą w sprawach sądowych i publicznych, niż własnym groszem, którego tu, jak u Branickiego, nie rozrzucano.
Teodor dostał się do dobréj szkoły. — Tu tchnąć nie miał czasu, a obowiązki w kancellaryi tak nieokreślone były i przerozmaite, iż nigdy z dnia na dzień przewidziéć się nie dało, do czego być można użytym.
Jednego dnia przypadało przepisywanie jakiegoś bezimiennego pisemka, które po kraju biegać miało, drugiego korrespondencya francuzka, czasem zawikłany rachunek, niekiedy poselstwo konne z poleceniem ustném, a nawet zabawianie szlachty, przybywającéj z czołobitnością i po instrukcye do Kanclerza.
Książę pamięć miał, jak wiadomo, niesłychaną — fizyognomii, stosunków, kolligacyi, charakterów; lecz więcéj jeszcze, niż pamięcią, posługiwał się zręcznością nadzwyczajną w obchodzeniu z ludźmi.
Trafiało się, że gdy szlachta się zjeżdżała, zabawiający ją Teodor otrzymywał polecenie dowiedziéć się naprzód o jéj nazwiskach, urzędach i ziemiach, z których przybywała.
Maleńkie skazówki starczyły Kanclerzowi do przypomnienia sobie, jak stała rodzina, z któréj członkiem rozmawiał. Jeżeli się naprzód nie mógł poinformować o szlachcicu, książę, choć go nie pamiętał, przyjmował jak doskonale znajomego ogólnikami, któremi dobywał z niego to, co potrzebował wiedziéć dla poprowadzenia dalszéj rozmowy.
Przyciskał serdecznie braci szlachtę do guzów swéj sukni, rozczulał się nad nimi, a że gadatliwi domatorowie skłonni byli do wywnętrzania się, Kanclerz zawsze z nich wyciągnął to, co zręcznie potém użyte w podziwienie ich wprawiało nad osobliwszą pamięcią wielkiego pana.
Miał i ten talent, że nielitościwie szydził sobie z tych poczciwców, tak, że się oni bynamniéj ironii nie domyślali. Dopóki chciał dobrym być, był ujmującym z tymi, których sobie zjednać potrzebował; gdy mu się kto opierał, umiał być strasznym, nieubłaganym, a nawet brutalsko niegrzecznym...
Słowem, z Kanclerzem nie łatwo sobie radę dać było, bo, ciągle zaprzątnięty wielkiemi planami, na małych ludzi patrzał, jak na narzędzia, których pogruchotanie mało go obchodziło.
Teodor w kilka dni instynktem już czuł, jak powinien był być ostrożnym.
Zbytek nawet gorliwości był tu niebezpiecznym, jeśli dane instrukcye przekraczał, bo książę nie dopuszczał, aby ktoś nad niego rozumniejszym być miał prawo.
Trzeba było ostrożności w słowach, na każdym kroku, a w ostatku obchodzić się bez pochwał, bo témi nierad książę obdzielał.
Jakim sposobem, w pierwszych zaraz dniach, potrafił sobie pozyskać Kanclerza Teodor — było dla niego tajemnicą, a dla starszych urzędników kancellaryi zagadką. Książę nie mówił nic, nie chwalił wcale, ale się ochotniéj posługiwał nowicyuszem, niż wielu starymi, wiedząc, że on jak najściśléj starać się będzie trzymać skazówek i rozkazów; — zazdrosni próbowali ośmieszyć przybysza i szkodzić mu bezskutecznie, bo Kanclerz nawykł był sądzić sam przez siebie, i wpływem na niego nie mógł się nikt poszczycić.
Już w Warszawie czynności było w kancellaryi bardzo wiele, listów rozpisywano mnogość wielką; gdy Kanclerz do Wołczyna wyciągnął, przybyło jeszcze zatrudnienia Teodorowi...
Dwór to był, na którym młodzież ani się zabawić nie mogła, ani przystępu na pokoje nie miała. Najpierwsi zaledwie dostojnicy dopuszczani bywali do Kanclerza, który, za całą rozrywkę, czasem wieczorem do gry zasiadał, przy któréj jeszcze de publicis najwięcéj głośno i półgłosem traktowano. Stół dla dworzan był osobny, a zbytku żadnego, oszczędność skrzętna, przy występach pańskich dla oka.
Dzień i noc latali ztąd posły i posłańce, przybywali z doniesieniami klienci, snuły się najrozmaitsze intrygi, a opanowanie trybunałów, sejmików, formowanie partyi, przeszkadzanie przeciwnikom, nie dawało spoczynku. Czartoryscy, stojąc otwarcie przeciwko dworowi i możnym takim, jak Wojewoda Wileński i Hetman Branicki, potrzebowali miéć za sobą szlachtę, aby pomoc Rossyi poparła i nie wystrychnęła ich obojętnością na wodzów fakcyi... Trzeba więc było ciągle słać, poić, namawiać, jednać, ściągać, obiecywać, i co w sobie niepopularnego miało samo zadanie reformy instytucyi, pokryć obietnicami innych w przyszłości zdobyczy. — Przyrzekano urzędy, starostwa, beneficya, tytuły, a na ostatek wyzyskiwano niechęci i obrazę. Książę Wojewoda Wileński do pewnego stopnia ułatwiał czynności Czartoryskim, dokazując okrutnie, i robiąc sobie nieprzyjaciół, których Familia natychmiast pozyskiwała.
Najprzykrzejszém dla Teodora, w czasie pobytu w Warszawie, w podroży i w Wołczynie nawet, było to, że wszyscy od niego unikali, nikt mu się nie okazał życzliwym, stronili najbliżsi, koso patrzali towarzysze i starszyzna.
Nad większą częścią ich miał tę wyższość Teodor, że językiem ówczesnego wyższego świata, to jest po francuzku, dzięki wychowaniu przez matkę, mówił doskonale.
A że u Pijarów, choć nie na Alwarze, wprawił się dobrze w łacinę i chwycił coś niemieckiego, nieustannie się nim posługiwać musiano.
Skrybenci w kancellaryi inni umieli, co najwięcéj, łaciny trochę sądowéj; zawistném więc okiem patrzyli na współzawodnika.
Dla młodego nic przykrzejszém być nie może nad takie osamotnienie i nieprzyjazną atmosferę, gdy wiek sam potrzebuje wylania się i życzliwości, będąc do niéj usposobionym. Znosząc swój los cierpliwie a milcząco, Teodor nie dawał przynajmniéj powodów do sporu i nieprzyjaźni.
W Warszawie miał niejaką nadzieję chłopak spotkać się ze swoją protektorką, Starościną, lecz złożyło się tak, że wynaléźć jéj nie mógł, szukać nie miał czasu, a potém podróż do Wołczyna nastąpiła. Dano mu tu naturalnie pomieszczenie jak najgorsze, izdebkę ciemną, a że dla natłoku spraw kancellistów było dosyć, miał i tę nieprzyjemność, że ją dzielić musiał z drugim, starszym już skrybentem, niejakim Wyzimirskim, który, że prawniczych formuł gdzieś przy mecenasie i trybunale trochę liznął, nieznośnie się pysznił, Teodora za nic nie miał.
Bolało to Wyzimierskiego, że, z powodu korrespondencyi francuzkiéj, Paklewski do Kanclerza częstszy miał przystęp; mścił się więc za to na bezbronnym, że go widział lepiéj położonym. Teodora chciano czasami użyć do czegoś, nakłaniając go, aby coś podszepnął, spróbował insynuować księciu — odpowiadał na to: — nie moja rzecz — jam tu obcy — do niczego się mieszać nie mogę.
Parę razy potém Wyzimirski, który najjawniéj okazywał mu niechęć, odezwał się bez ogródki:
— Asindziéj sobie nie wyobrażaj, że tu wszystko przez parle-franse się zdobywa! Francuzów do licha jest, co się proszą; prędzéj późniéj który go wysadzi, co jeszcze lepiéj te franse potrafi... A i to sobie wybij z głowy, że tu pokorą lisią się wśrubujesz w łaski!!
My tu starzy lepiéj wiémy, co popłaca. — Na chwilę nowe sitko na kołku, a jednego ładnego dnia Książę Kanclerz powie: — Fora ze dwora. — Idź sobie precz! I na tém się skończy...
My tu studentów nie potrzebujemy, co chcą mądrzejszymi się okazywać od nas, a nos w górę zadzierają. — Wysadzimy! wysadzimy!
Teodor najczęściéj na te zaczepki i groźby nie odpowiadał nic, milczał, a gdy zmuszonym był, krótko czasem rzekł:
— Jak mi każą iść precz, to pójdę.
— Co asindziéj tu myślisz o wielkiéj krescytywie? — dodawał Wyzimirski. — Ale! ale! wybij to sobie z głowy; są tacy, co przecie i prawo znają, i skoncypować coś potrafią, a nie łacno im się wydrapać do góry — cóż wam??
Przed Księciem zapewne téż musiano niestworzone rzeczy donosić na nowicyusza, ale Kanclerz miał nadzwyczajnie bystry wzrok i intuicyą charakteru; wmówić coś w niego było trudno — kilka razy podszeptujących słuchał, a Teodorowi, zamiast żeby to miało zaszkodzić, zdawało się nawet służyć. Z trwogą postrzeżono, że gdy trzeba było razy parę ze słowem żywém, poufném posyłać do Fleminga, Kanclerz nikogo ze starszych nie wyprawił — posłał Paklewskiego. Udało mu się, co do litery trzymając się instrukcyi, sprawić dobrze i urósł tém zaraz.
Książę lubił, aby go słuchano i nie wyrywano się z rozumem własnym. Zdziwienie było wielkie, gdy z powodu trybunalskich spraw w Wilnie, potrzebując się skommunikować z Massalskimi, do Biskupa wyprawił Kanclerz Teodora, listem go opatrując wierzytelnym, rozmowę o Radziwiłłowskich prepotencyach, i sposobie opierania się im powierzając młokosowi.
We dworze dowiedziano się o tém, i starsi byli pewni, że się Teodor o ten szkopuł rozbije, niedorzeczność jakąś popełni, a łaskę straci.
Oprócz rozmowy z Biskupem, miał sobie powierzone młody poseł widzenie się z Brzostowskim koniuszym i którymś z Ogińskich... Szło o to, aby to kommunikowanie się Wołczyna w chwili gorącéj nie bardzo biło w oczy.
Wysłanie znaczniejszego kogoś zaraz-by uwagę zwróciło; niepozorny młodzieniec podejrzanym być nie mógł o to, żeby wiózł zbyt wielkiéj wagi depesze. Z rozkazu Kanclerza téż wybór w drogę Paklewskiego takim być miał, aby go jako dworzanina Familii nie zdradzał.
Zazdroszczono wielce, choć na téj podróży, oprócz kłopotu i narażenia się, nic zyskać nie było można. Lecz nadawała ona nic nieznaczącemu kancelliście pewną ważność.
W liczbie innych zleceń, powierzonych mu, odebrał Teodor jedno, które go skłopotało mocno. Kanclerz list mu dał do Wojewodzica Kieżgajłły, dziada jego, z którym familijne stosunki zerwane były od dawna. Przy pierwszém stawieniu się przed księciem, Paklewski mówił o pochodzeniu swojém, i wymienił Wojewodzica, nie tając i tego, że dziad ich znać nie chciał. Nie mógł przypuścić, aby Kanclerz nie zapamiętał téj okoliczności. Odbierając list, chciał ją nawet przypomniéć, gdy książę, spójrzawszy mu w oczy, i jakby odgadając, co ma powiedziéć — zakończył swą instrukcyą:
— W Bożyszkach, u Wojewodzica Kieżgajłły, nie masz acan nic więcéj do czynienia, oprócz oddania listu do rąk własnych, i przywiezienia mi odpowiedzi.
Bystro potém spojrzał na zmieszanego Kanclerz i rzekł:
— Wszystko proszę sobie zanotować dobrze i spełnić co do joty; bez żadnych wymówek i składania się niemożnościami...
Jaką miał intencyą Kanclerz, wysyłając chłopca do tych Bożyszek, do rodzonego dziada? czy chęć wypróbowania go, czy usłużenia mu, czy rzeczywista potrzeba skłoniła do tego? — nie mógł odgadnąć.
Dano ze dworu Paklewskiemu chłopaka, konie, juki, dosyć skromny grosz na koszta — i ruszył nazajutrz do dnia, zostawując po sobie w kancellaryi tysiące domysłów, wyrażających się z przekąsami o poufnéj missyi, chociaż nikt dokładnie nie wiedział, dokąd go książę wysyłał.
Wyzimirski usiłował wybadać, zobaczywszy, że się w drogę sposobi; lecz Teodor otwartą mu odpowiedzią gębę zamknął:
— Nie kazano mi mówić, ani dokąd, ni z czém jadę; tajemnicy zdradzać nie myślę.
Wyruszył tedy, a było to już pod jesień, stosując się nawet w pokierowaniu drogą do dyspozycyi Kanclerza. Podróż nie była ani łatwą, ani przyjemną; kraj przedstawiał się poruszony, wzburzony, niespokojny. Zdawało się co chwila, że do jakiegoś wybuchu przyjść może i do starcia się krwawego dwu konfederacyi, albo przynajmniéj jednéj z jéj przeciwnikami. Po gościńcach stały czaty, biegali posłańcy, a skorzéj od nich najniedorzeczniejsze pogłoski. Króla w Warszawie nie było już; pomiędzy dworami możnych krzyżowały się tajemnicze kommunikacye; spokojniejsza szlachta, która rada była siedziéć cicho, stękała, przewidując wojnę domową.
Teodor wiedział o tém dobrze, iż w drodze zatrzymanym być mógł i narażonym na wiolencyą; lecz miał ten instynkt rycerski i szlachecki, który obawę odgania, a w złym razie przytomność daje i odwagę.
Raźno mu téż było, po długiém wysiedzeniu się w kancellaryi, odbyć podróż dłuższą, odetchnąć swobodniéj, nie patrzéć na nieprzyjaźne twarze, nie słuchać przycinków i szyderstw...
Na popasach i noclegach mało gdzie nie spotkał się z kimś przejeżdżającym, dopytującym pilno, zkąd był i z czém a dokąd się wybrał. Odpowiadał na to ogólnikami, prywatne swe sprawy familijne dając za cel podróży.
Jako domator składał się tém, że o publicznych sprawach wiedział mało. Uderzało go jednak rozdraźnienie powszechne, niepokój umysłów i to jakby przeczucie jakiéjś katastrofy, które wszystkich trwożyło. Jedni na Radziwiłłów sarkali, drudzy, — a tych, do Wilna się zbliżając, coraz więcéj spotykał — na Czartoryskich krzyczeli o oppressyą.
Dostał się wreszcie do Wilna Teodor, i natychmiast do Biskupa Massalskiego pośpieszył. Znalazł w nim nie duchownego, jakiego się spodziewał, ale człowieka wielkiego świata, wielkiéj dumy i ambicyi, życie wiodącego po pańsku i światowo, który go przyjął dopiéro z pewnemi względami, gdy z przypadku francuszczyznę w nim poczuł... Sprzymierzeniec ten dziwnym mu się wydał, gdyż nie miał ani powagi, ani stateczności umysłu, jakiéj się w pomocniku Kanclerza domyślał.
Uczynił na nim wrażenie namiętnego i niebezpiecznego do ważnych spraw, lekko jakoś biorącego je, człowieka. — Lecz sądzić do niego nie należało. Wiadomości, jakie Biskup ustnie dał posłańcowi, ograniczały się do tego, że Radziwiłł, zamiast popełnić niedorzeczność i burdę, któréj się po nim spodziewano, wchodzącym wojskom dał prowianty i gościnne przyjęcie. Massalscy oburzeni byli tą ostrożnością, na którą nie rachowali...
Zdawszy, co miał, i pobrawszy w zamian, co mu powierzono od Ogińskich i Brzostowskiego, Teodor, parę dni tylko przebywszy w Wilnie, ruszył ztąd do Bożyszek, przeczuwając, że tu dopiéro twardy miéć będzie orzech do zgryzienia.
Zawczasu téż potrzebował namyślić się dobrze, jak miał się znaléźć z dziadem, do którego przystęp był mu przez ojca i matkę wzbroniony, a Kanclerza poselstwo zbliżyć się do niego zmuszało. Oddawca listu nie potrzebował ani mu się przedstawiać, ani w poufalszą wdawać rozmowę; postanowił więc z góry unikać wszelkiego osobistego i poufalszego stosunku, i być tu prostym posłańcem, jakby do zupełnie obcego człowieka.
W tych myślach, nie bez obawy, z mocném postanowieniem trzymania się na wodzy, mocno wzruszony, prosząc pana Boga, aby go ratował w ciężkim razie, Todzio, dopytując o drogę, jednego ranka znalazł się wreszcie na gruntach klucza Bożyskiego, o czém mu ogromne tablice, na słupach przybite, herbami poczwarnemi opatrzone, oznajmiły...


∗             ∗

Ktoby nie znał Wojewodzica Jana Gwalberta Augusta, na wielkich i małych Bożyszkach, Wartowie, Sobociszkach i Żerdziach Kieżgajłły, domyślił-by się już nieco człowieka z samego rezydencyi widoku.
Zdala wyglądała ona pańsko i wspaniale; widać było, iż się starano o to, aby ze szlacheckiego dworu wzbiła się do znaczenia siedziby magnata; — lecz zbliżywszy się, domyślił się łatwo każdy, iż w tém było więcéj blichtru i pozoru, niż rzeczywistéj zamożności. —
Dworzec stał na wzgórzu, drewniany, ale otynkowany, obielony, pomalowany niegdyś, rozsiadając się do zbytku szeroko. Dachy jego o dwu kondygnacyach bez potrzeby się pięły do góry; ogromny ganek, sparty na odętych w pośrodku słupach, występował téż na przód niezgrabnie.
Z obu stron przyczepione nizkie galerye, bez żadnego kształtu, łączyły go z olbrzymiemi officynami, równie wielkich rozmiarów, jak sam korpus, zwany przez jednych pałacem, zamkiem przez innych.
Ganek, przymurowany dla okazałości, piętrzył się w górę ogromnie, przerastał dachy i na froncie dźwigał armatury przerosłe, nieproporcyonalne, lecz zdaleka widoczne, otaczające herb, mitrą pokryty, jak one kolorowany i złocony.
Farby i złoto nie dosyć mocno przyległy do murów, bo znaczna ich część już była zmyta i wykruszona. Za bębnem widać było jaskółcze gniazda, które i mitrę przyozdabiały.
Z jednéj strony dworu dobudowana była jakby wieża, któréj rysunek albo domowi musieli dawać artyści, albo sam pan może; raziła ona przesadzistością, oknami niezgrabnemi i gdyby nie dach gruszkowaty, — przypominała-by litewski sernik olbrzymi.
Na wierzchołku jéj, z blachy wycięty rycerz trzymał instrument, w którym należało się domyślać familijnego klejnotu.
Ogromny dziedziniec poprzedzała murowana brama, w kształcie baszty, na przestrzał otwarta, któréj nigdy nie zamykano, dla wrót nazbyt ciężkich i z zawias wyrwanych. I na niéj był herb, ale bez sztukateryi, malowany i wypełzły, przy którym najdobitniéj na wstędze napis czytać się dawał: „Nemini cedo“.
Najśmieszniéj wydawał się sam pałac, długi, mimo podwyższenia go dachem, w ziemię wsiadły, niezgrabny i zaniedbany.
Okien w nim dość widać było pozabijanych, okiennicami zamkniętych, lub do połowy zalepionych. Na tynkach, dawno nie odnawianych, słoty powymywały niepotrzebne ornamentacye, a dach, świeżo restaurowany, pstrzył się łatami jasnemi, najosobliwszych kształtów... Państwo i zaniedbanie szły z sobą o lepszą, bo i brama murowana, na glinę, zdezolowana była i spękana, officyny zaś, w znaczniejszéj części przedłużone dla oka deskami, składały się z dekoracyjnych parawanów, za któremi nędzne chlewki stały.
Z za tych budowli sterczały jeszcze dachy i fronty nieodgadniętych budowli jakichś, może skarbca, kaplicy i innych pałacowych attynencyi.
Teodor, dojeżdżając, zobaczył w dziedzińcu kilku ludzi dosyć oszarpanych, kręcących się około stajen i kuchni. Powóz stary, ogromny, na pasach wiszący, stał przed wozownią, a człowiek z siekierą coś ciupał około niego.
Pustką smutną wiało od dworu i gmachów. — Scisnęło się serce biednemu chłopcu, na widok téj dziadowskiéj siedziby, w któréj smutniéj było, niż w ubogim Borku.
Wolnym stępem zbliżył się Teodor do bramy. Nie znalazł w niéj nikogo, oprócz obdartego stróża, który wytknął głowę z okienka i schował się przestraszony. Wewnątrz: drabiny, sanie, stare beczki, połamane wozy — tuliły się pod ścianami. Bez przeszkody wjechać mógł w piaszczysty dziedziniec, zarosły chwastem, teraz poschłym, i więcéj poryty przez trzodę chlewną, niż koła powozów. Na prawo, pod stajniami, wyschła kałuża jedyną jego była ozdobą.
Na widok obcego, z officyn i pałacu zaczęli się wychylać ludzie i, niepewni co począć mają, co najprędzéj chować za drzwi i okna. W pałacu nawet, dla bezpieczeństwa, wielkie podwoje przymknięto.
Nie wiedząc, czy ma przed ganek zajechać, czy pokorniéj, jako poseł, zatrzymać się gdzie u skrzydła, Teodor się wahał jeszcze, gdy stary człek właśnie, pospiesznie nakładający opończę, z jedną ręką już wsuniętą w rękaw, drugą szukającą go jeszcze, wybiegł naprzeciw niemu z officyny.
W pałacu już nikogo widać nie było, za oknami zakurzonemi migały tylko ludzkie twarze. Psów kilka chudych, leżących przed kuchnią, podniosło się: zaszczekały, ziewnęły i, zobaczywszy starego sługę, pokładły się, burcząc, na dawnych swych miejscach.

Siwy mężczyzna, który był już wdział przyodziewek, zwolna włosy
Hm! hm! oto! — zamruczał stary.
przygładzając i nadając sobie powagę pewną, przystąpił do Teodora. Patrzał nań i czekał, dosyć frasobliwy.

— Przywożę list od księcia Kanclerza litewskiego z Wołczyna, — rzekł poseł, — dla wręczenia go panu Wojewodzicowi.
Hm! hm! oto! — zamruczał, skrobiąc się po głowie, stary, i blademi oczyma mierząc przybyłego.
— Jest pan w domu? — dodał Teodor.
Na to zapytanie, powtórzone po dwakroć, żadnéj nie dał odpowiedzi stary sługa, ciągle się wpatrując w zsiadającego z konia.
Po chwili namysłu, jąkając się i natarczywie ukazując drzwi, począł ochrypłym głosem:
— Niech no pan tu zajdzie! oto tu! niech no bo pan zajdzie!
— Jestże pan w domu? — po raz trzeci zapytał Teodor.
— Ale niech no jegomość zajdzie! — powtórzył uparty stary i wciągnął go za sobą do pustéj sieni. Z tąd drzwi nieszczelne otworzył do wielkiéj izby, w któréj, oprócz stołu dużego i ław zabrukanych a pogiętych, nic nie było. Na obojgu pył leżał grubo narosły, a w izbie chłód i stęchliznę czuć było mocno.
Połą opończy róg stołu i kawałek ławy otarłszy, stary sługa pokręcił głową i, nic nie mówiąc, wybiegł, co tchu pędząc ku pałacowi, czemu się posłaniec przez okno mógł przypatrzyć.
Upłynęła długa chwila oczekiwania, aż w dziedzińcu, officynach, koło dworu, poruszać się zaczęli ludzie różni, wyrostki, chłopcy, parobki, baby. Wszystko to, wyprzedzając się, popychając, kłócąc, łając, to do drzwi pałacu śpieszyło, to z nich wylatywało i powracało. W officynach słychać było stłumione wołania i bicia drzwiami, lamenta i śmiechy. — Niektórzy z idących do pałacu zdawali się nieść z sobą odzieże, inni buty...
W ganku stary sługa, jakby kommenderował, pokazał się kilkakroć, znaki dając rękoma.
O przybyłym Teodorze zdawano się zupełnie zapominać, domyślał się tylko, iż niepotrzebnie gotowano się na jego przyjęcie. Wyszedł nareszcie z ganku pałacowego ten sam stary, niedawno jeszcze nadziewający opończę, teraz przystrojony na nowo, uczesany świeżo i — przy szabelce... miał na sobie granatowy kaftan długi, niegdyś ciemno-czerwono szyty i szamerowany, pasik włóczkowy z siatki, wąziuchny i mocno wytarty tegoż koloru; koszula świeża wyglądała mu około szyi, na guz mosiężny zapięta. Buty, które wdział, musiały być téż dawniéj kolorowe, ale barwy ich rozeznać teraz nie było podobna. Mieszały się na nich pomarańczowe z czerwonawemi smugami. Nowy strój nadał chodowi starego powagę nową; szedł wcale inaczéj, krokiem mierzonym, zamyślony, jak swą rolę marszałkowską odegra.
Bez pośpiechu otworzył drzwi izby i, stanąwszy tak, aby przez okno mógł widziéć ganek pałacu, skłonił się i chrząknął.
— Pan musi być w domu? — odezwał się, wstając Teodor i zabierając się iść.
— A pewno! pewno! pan jest! a jakże! — cedząc słowa i w okno ciągle patrząc, począł stary — ale jaśnie wielmożny bardzo zajęty z księdzem sekretarzem nad odprawianiem kresów, bo to sejmikowe nasze sprawy.
— Mam więc czekać? — spytał Teodor.
— Troszczynę, odrobinkę, — rzekł stary, — choć tu hydko, ale zaraz pójdziemy do pałacu. A to wszystko przez te sejmiki, że się tu nasi bracia szlachta nieustannie cisną dla poradzenia z jaśnie wielmożnym, bo on tu dla nich oraculum. Co powie, to się stanie.
I przez te szelmowskie, uczciwszy uczy, sejmiki, u nas teraz w pałacu wszystko do góry nogami... Służbę musieliśmy porozsyłać na cztery wiatry, dworzanie się het porozjeżdżali, nawet kuchmistrza jaśnie pan pożyczył Kasztelanowi.
Westchnął i pogładził się po głowie.
— Jaśnie pan nazbyt powolny, to go kto chce, obdziera, — dodał — choć pan z panów, i chwalić Boga u nas wszystkiego swego czasu dostatek, chyba ptasiego mleka zabraknie; a jak weźmie szlachta jeść... to tak, jak teraz, ogłodzi nas, jak Bóg miły!
A no nasz pan, to tam o wygody nie dba, choć wszystkiego w bród jest; ale jemu lada co... A żeby skąpy miał być, to się, uchowaj Boże, nie okaże; tylko, że ma swoje fantazye, nie dba o te tam fatałaszki...
W ganku pałacowym pokazał się ktoś i machnął chustką białą, stary się poruszył i rzekł:
— A no, to może pójdziemy do pałacu!
Ruszyli, nie spiesząc; marszałek z powagą, idąc przodem, prowadził. W ganku nie było nikogo; drzwi otwarłszy, weszli do ogromnéj sieni, otoczonéj ławami, zbrukanéj i okopconéj; z jednéj strony jéj czeluście pieca, niezamykanego nigdy, widać było czarne, a przed niemi, jak w paszczy potworu, który miano karmić, leżała wiązka drew świeżo porąbanych, ze szczątkami liści zielonawych.
Po obu stronach sieni ujrzał Teodor stojącą służbę, sześciu czy siedmiu chłopaków różnego wzrostu, na prędce uczesanych, niedokładnie umytych i poubieranych w jakąś liberyą starą, do rozmiarów tych, co ją wdzieli, niedobrze zastosowaną, — niektórym spadała na pięty, innym nie zakrywała zgrzebnych koszul. Obuwie téż było wielkiéj rozmaitości kształtów i wieku a pochodzenia różnego. Chłopcy stali wyprostowani, ale niektórzy musieli gęby sobie zatulać, aby się nie śmiać z siebie. Surowy wzrok marszałka odjął im tę ochotę — i stali, tylko potrącając się łokciami.
Z przedsieni téj marszałek otworzył zwolna drzwi główne i wprowadził Teodora do ogromnéj sali, podwyższonéj drewnianém sklepieniem, które pod dach sięgało.
Okna jéj świeżo musiały być poodsłaniane, bo okiennice, nawykłe do zamknięcia, niektóre już nałogowo same się nazad pozawierały... I tu czuć było chłód przejmujący i grobową stęchliznę. Sala ta niegdyś pańską być miała; okrywały ją teraz mocno poszarpane szpalery, obrazy jakieś ciemne, a po dwu bokach piece monumentalne kaflowe stały jak na straży. Sprzęt stary, starty, zblakły, zniszczony, chował się po kątach... Nie miano pewnie czasu pyłu zetrzéć, gdyż na stołach było go obficie.
W sali nie zastali nikogo; marszałek wskazał drzwi na lewo: na progu ich stał mężczyzna w sukni wyszarzanéj, wązkiéj, czarnéj, z rodzajem dystynktoryum okazałego na szyi, osoba duchowna, oblicza bladego, twarzy żółtéj, kobuziego nosa i ust nieprzyjemnie zapadłych.
Dystynktoryum, zapewne umyślnie przywdziane, wysadzane jakiemiś szkiełkami, grubéj roboty, wisiało na łańcuszku cienkim tombakowym.
Nic nie mówiąc, Ksiądz Kanonik Sekretarz ręką tylko wskazał Teodorowi, aby szedł za nim.
Drugi pokój, długawy, cały był w portretach jednego pęzla, niezbyt dawnego pochodzenia, malowanych tak, iż o przeszłości domu zgrozą przejmujące dawały wyobrażenie. Rycerze, duchowni i damy — mieli na nich tak powykrzywiane twarze, jakby ich na tortury brano... Drzwi od téj salki stały zamknięte; nie zastali i w niéj nikogo; dopiéro za niémi, w gabinecie, znajdował się gospodarz...
Gabinet ten, najozdobniejszy i stosunkowo najświeższy, u okna opatrzony był w stół, papierami zarzucony, przed którym w krześle, niegdyś wyzłacaném, siedziała mała, pękata figurka, z głową podgoloną, włosem krótko ostrzyżonym i jeżącym się do góry, oczyma wypukłemi, wąsem chudym i ustami wydętemi poczwarnie.
Był to Wojewodzic Kieżgajłło, siwy już, stary, ale żywy jeszcze bardzo i z twarzą niesłychany upor i dumę wyrażającą, ciągle jakby do wybuchnięcia gniewem gotową.
Siedział w swoim tronie, zwrócony ku drzwiom, ubrany w rodzaj kontusza, niegdyś granatowego, na którym wyszyte były dwie gwiazdy, zapewne Św. Huberta i Bożogrobska. Poznać ich dobrze haft niezgrabny i wyszarzanie nie dozwalało. W ręku trzymał papier, ale oczy wlepił we wchodzącego i przybrał postawę pańską.
Sekretarz Kanonik, wskazując przybyłego, odezwał się:
— Od Księcia Kanclerza!
Wojewodzic nie odpowiedział nic, głową potrząsł, czekał powitania.
Teodor był tak zmieszany, iż nie rychło, w bardzo krótkich słowach, głosem cichym, odezwał się, że książę pozdrawia pana Wojewodzica, i pismo mu oddać, a odpowiedź przywieźć polecił.
— Kłaniam się! kłaniam się! — rzekł głosem urywanym, ostrym, gospodarz. List oddał Kanonikowi, który go rozpieczętował i w ręce Kieżgajłły złożył, sam za nim stając, tak, aby mógł go przeczytać.
Z brwią namarszczoną i ustami jeszcze bardziéj wydętemi, Wojewodzic począł czytać. W początku nie widać było wrażenia, jakie list czynił na nim; lecz gdy daléj oczyma powiódł, twarz się strasznie mienić zaczęła. Wzrokiem piorunującym rzucił na stojącego Paklewskiego, zbladł, podskoczył na krześle, zerwał się z pięściami zaciśniętemi, list upuściwszy, który Kanonik podniósł, i krzyknął:
— Niech swojego nosa pilnuje! a to mi!!
Gniew ten tak się wydał Księdzu nieprzyzwoitym, iż, dla umitygowania go, za łokieć chwycił pana Wojewodzica, i coś szybko mu szeptać zaczął.
Kieżgajłło siadł, ale jeszcze się cały trząsł. Teodor, domyślając się, iż o nim w liście mogła być wzmianka, a nie chcąc narazić się na nieprzyjemne zajście z dziadem, cofnął się ku progowi i, doszedłszy do drzwi, odezwał:
— Będę na odpowiedź oczekiwał!
To rzekłszy, i prawie się nie oglądając, wyszedł z gabinetu, a zaledwie drzwi zamknął, ogromną usłyszał wrzawę.
Głosem podniesionym, gniewnym, do wściekłości prawie przywiedziony, Kieżgajłło krzyczał tak, iż do uszu Teodora doszło:
— A jemu co do tego!! Co on mi będzie admonicye dawał! Nie wiem, nie znam żadnéj córki — nie chcę znać, wiedziéć. — Jak sobie posłała, niech się wyśpi. — Panowie, co ją tak ślicznie protegowali, niech wyposażą i adoptują; ja złamanego nie dam szeląga! Ja...
Reszty Teodor, uchodząc, nie słyszał już. — Szedł przerażony, zmieszany, myśląc, czy nie możnaby na koń siąść, i nie czekając odpowiedzi, ztąd jechać. — Już był w pierwszéj sali i zabierał się iść bodaj do konia, gdy Kanonik Sekretarz nadbiegł, dosyć żywo za nim goniąc.
Chwycił go za rękę — poruszony był bardzo.
— Wiész asindziéj? to niebezpieczna gra! z naszym Wojewodzicem to nie idzie! Hę! hę?
Teodor się odwrócił.
— Nic nie rozumiem; — rzekł.
— Jakto! waćpan tego nie rozumiesz! — krzyknął Sekretarz — a to mi się podoba! Toż rzecz jest jawna i oczewista, żeś asindziéj Ks. Kanclerza o instancyą prosił, a ten list napisał, jak prefekt do studenta! I myśli, że tém skonwinkuje, czy nastraszy Wojewodzica?
— Mogę waćpanu dobrodziejowi pod przysięgą zeznać — odezwał się Teodor — że o treści listu, który przywiozłem, nie miałem wyobrażenia. Wiem, jaki mnie węzeł łączy z ojcem mojéj matki; ale nigdybym progu tego nie przestąpił, gdyby nie rozkaz Ks. Kanclerza, któremu służę i posłusznym być muszę.
Nie polecono mi więcéj nic, nad to, bym odpowiedź przywiózł; proszę mi ją dać; jadę natychmiast. — Kanonik, słuchając, znacznie ochłonął.
— Możeż to być? — zapytał nieufnie.
— Pod przysięgą to powtarzam — do drzwi idąc, cały w płomieniach, zawołał Teodor. — Na odpowiedź zaczekam w podwórzu; — dodał.
Kanonik go pochwycił za ręce.
— Zatrzymaj się acan! Proszę bardzo! zatrzymaj się.
To mówiąc, wybiegł nazad do Wojewodzica. Teodor począł się przechadzać po pustéj sali.
Ks. Sekretarz tymczasem wrócił do Wojewodzica, który, osłupiałemi oczyma na list patrząc, kułaki ściskał, jakby niémi chciał się mścić na tym, co go pisał. Jednakże pierwsza wściekłość już go ominęła; ochłódł znacznie.
Kanonik, wpadając, zawołał od progu:
— Przysięga się na ewangelią, że o treści listu nie wiedział. Jest to wprost koncept Ks. Kanclerza, który rad każdemu dawać nauki, — głupi koncept...
— Nikczemny! podły! — krzyknął, rzucając się w swém krześle Wojewodzic. — Ale ja mu odpiszę, temu pyszałkowi! ja mu odpiszę!
— No, no! — przerwał kanonik cicho — nim się zadrze z Kanclerzem, trzeba się dobrze namyślić.
— Pójdę z Księciem Wojewodą! — odezwał się Kieżgajłło — niech Familią licho bierze! Pójdę z Hetmanem...
— Gdzie? co? z Hetmanem? — zawołał Kanonik. — Co panu jest! z jakim Hetmanem! Juściż nie z Branickim? Chyba z starym Massalskim?
Zżymnął ramionami Ksiądz, a Wojewodzic gniewny odwrócił się od niego i krzyknął:
— Nauk mi nie dawać!!
Sekretarz, obrażony, poszedł do okna i stał milczący. Kieżgajłło mruczał coś niewyraźnie; list zrzucił na ziemię i nogami go podeptał; podparł się na łokciu i siadł, dysząc gniewem...
Kanonik od okna skierował się ku drzwiom. Usłyszawszy chód jego, odwrócił się impetycznie Wojewodzic.
— Gdzie? dokąd? Po co? Tu zostać! Bardzo proszę; kto wyjdzie w taką chwilę, nie ma po co wracać!
Sekretarz, stojący z tyłu, minę zrobił straszną, zaciął usta, podparł się na łokciu i stał niemy.
Kieżgajłło, wyburzywszy się, począł w głos mówić przerywanemi słowy, jakby sam do siebie:
— Preceptora rolę chce grać! Ze mną! Ja mu dam! ja mu pokażę, co to ze mną igraszki czynić. Ja mu odpiszę, aż mu pójdzie w pięty... Com uczynił, wiem, a co robię, tego nie odrabiam...
Ten mnie katechizmu uczyć będzie! Siadaj waćpan; pisz!
Wolnym krokiem, niechętnie, lecz nie odzywając się słowa, Kanonik poszedł ku stoliczkowi przy oknie, przed którym stało i krzesełeczko małe; rzucił się na nie, aż zatrzeszczało pod nim.
Wojewodzic odwrócił głowę.
— Co? krzesełka mi tu jeszcze łamać?
Sekretarz papier i pióro przysposabiał. Był już w gotowości, i szydersko spoglądał z ukosa na Wojewodzica, który zasępił się i milczał.
Kwadrans tak może upłynął, a Kieżgajłło nie poczynał dyktować.
— Teraz się z nim zadrzéć, to mi wojsko naśle na majątki i zjedzą wszystko — odezwał się, wzdychając. — Co! — Zwrócił się do sekretarza. — Co?
— Nic; co to do mnie należy! — odparł Kanonik.
— Ale na rany Chrystusowe, nie sierdź-że się ty jeszcze na mnie! — wrzasnął okrutnie Kieżgajłło. — Co bo to jest? Asindziéj znasz mnie, że mi się przeciwić nie można!
— Nie przeciwię się téż! — wybąknął, pióro gryząc, Kanonik.
— Irrytujesz mnie do wściekłości! — wybuchnął Wojewodzic. — Ja głowę tracę! między młotem a kowadłem. Tego potentata narażać nie mogę; a zrobić, co on mi tu nakazuje — prędzéj zdechnę! Nigdy! przenigdy!
Zwrócił głowę ku Sekretarzowi.
— Uczyń to dla mnie, sam koncept zrób; postaw się w mém miejscu, co byś odpisał? Ja wiem, żeś człek rozumny i polityk... Pisz sam.
Pochlebiało to Sekretarzowi, który zwolna schylił się nad papier, pióro umoczył i pisać coś począł.
Wojewodzic patrzał z daleka, niecierpliwie oczekując końca, i pytając co chwila. — A co? już? — Kanonik pisał, nie odpowiadając.
Kieżgajlle pot wystąpił na skronie. Gdy Sekretarz dokończył i sam odczytywał, krzyknął nań:
— Nie trzymaj że mnie na torturach!
Musiał jednak czekać jeszcze, nim naostatek Kanonik, wytrzymawszy go dobrze, począł cicho list czytać, który był następującéj treści:
„Zawsze i we wszystkiém humillime się submittując wszelkim rozkazom W. Ks. Mości, fantora mojego osobliwego, miałbym i teraz za szczęście onym satisfacere, gdy i precepta chrześciańskie, i vincula krwi ku temu-by skłaniały; lecz ultra posse nemo obligatur.
„A nie zanadto mówię, gdy ultra potestatem posłuszeństwo to zowię, gdyż córki takowéj, która-by za jakiegoś Paklewskiego wyszła, nie mam, nie znam i o niéj nie wiem nic. Miałem wprawdzie jednę, imieniem Beatę, któréj nie ratione matrimonii, ale z innych przyczyn, jako władzy méj opornéj i zakałę mi czyniącéj, prawnie i jawnie, w aktach czyniąc zrzeczenie się, jako nie mojéj krwi i nie mojego dziecięcia, się zaparłem.
„Ten akt revocare i nullitatem jego ogłaszać nie mogę, a żadna siła w świecie do tego mnie inclinare nie jest zdolną.
„O Paklewskiéj żadnéj nie wiem nic, a że wyżéj wzmiankowana nie przez żadnego Paklewskiego została do zguby przywiedzioną, na to juramentum ofiaruję.
„Serce mi zapływa amaritudine, iż nie mogę zadość uczynić woli W. Ks. Mości, którą o lepsze poinformowanie się w tym przedmiocie i oczyszczenie mnie z zarzutu nieakkomodowania się świętym dla mnie Księcia ordynansom humillime supplikuję, we wszystkich innych dyspozycyach, rozkazach, poleceniach gotowość oświadczając obedyencyi, jako zawsze i wiecznie z najwyższym respektem i konsyderacyą i t. d.“.
W czasie czytania tak dziwnie wystylizowanego listu, którego przesadzone wyrażenia nieraz Wojewodzica do zżymnięcia się podbudziły, okazywał naprzemiany to nieukontentowanie, to wielką radość z obrotu tłómaczenia i zręcznego wywinięcia się. Subtelna argumentacya Ks. Sekretarza zapłaciła za resztę listu, i Wojewodzic, nie opierając się, kazał go sobie odczytać po raz drugi.
Mutatis mutandis przyjął nareszcie redakcyą i, pochwaliwszy Kanonika, przepisywanie polecił.
Sam tymczasem w krześle siadłszy, zamyślił się głęboko.
Myliłby się wielce, ktoby go posądził, że w sercu jego najmniejsze odezwało się uczucie na widok wnuka. Innego nad gniew nie doznał, ciekawości nawet nie okazał zbliżenia się do niego.
Niechęć przeciwko córce była nadto zadawnioną, zakamieniałą, nadto żywioną może przez starszą siostrę i jéj męża, aby człowiek taki, jak Wojewodzic, który nigdy nikogo, oprócz siebie, nie kochał, mógł się jéj pozbyć kiedy.
List na półarkuszku, starannie obciętym, już się kaligrafować poczynał, gdy stary sługa wszedł pospiesznie, i począł głosem jakimś przerywanym raz po razu powtarzać:
— Chorąży! chorąży!
— Otoż masz! — zawołał Kieżgajłło — w samę porę! Niechże go...
Kanonik się odwrócił.
— Powiedziéć, że chory!
Stary sługa, jak wystraszony, rękoma strzepnął.
— Gdzie zaś! Chorąży z czémś okropnie ważném przyjechał. Stęka a ręce łamie; woła: puszczaj, bo gardłowa sprawa!
Sekretarz z Kieżgajłłą spojrzeli po sobie.
— Co to może być?
Sługa szeptał zawsze ze swym pośpiechem, niewyraźnie:
— Jakieś papiery! de publicis! tak mnie Boże skarz!.. Coś się stało!
Zerwał się Wojewodzic z krzesła.
— Prowadź go tu!
Skinął na Kanonika, aby listy pochował. Marszałkujący sługa zaledwie wyszedł, potykając się z pośpiechu, gdy już nazad, wiodąc Chorążego, powracał.
Słychać było chód jego spieszny, niespokojny, i gdy drzwi się otworzyły, ujrzał Kieżgajłło ogromnego mężczyznę w zielonéj z lisami bekieszy, z głową rozczochraną, bladego, z usty otwartemi, twarzą przedłużoną, wyrazem przestrachu napiętnowaną, sapiącego, zdyszanego, rzucającego oczyma wielkiemi dokoła, który wpadłszy na próg, stanął nagle jak wryty i krzyknął:
— Przepadliśmy sieroty! zginęliśmy...
Załamał ręce.
— Co to jest! co waćpanu? — zawołał Kieżgajłło.
— Nic nie wiecie? Skończenie świata! termin ostatni szczęśliwości naszéj nadszedł! — Zgubieni jesteśmy! zgubieni!
Westchnął, jak miech kowalski.
Miseri! sieroty! po nas, panie Wojewodzicu!
— Ale cóż się stało? co? na miłość Bożą!? — pytał Wojewodzic, i Sekretarz przypadł téż do Chorążego, nalegając.
— Mów, na rany Pańskie! cóż się stało?
— Pan nasz najmiłościwszy, August III, za którego panowania zażywaliśmy pokoju, pan nasz umarł! nie żyje!
Kieżgajłło za głowę się pochwycił; Kanonik ręce załamał; zrobiło się cicho w pokoju, tylko Chorąży sapał, popłakując...
— Szczęśliwości naszéj ostatnia wybiła godzina! — powtórzył.
Wszyscy pospuszczali głowy...
— Wojna domowa nieuchronna — wołał Chorąży, — z jednéj strony Hetman Branicki, Radziwiłłowie i mnoga ich klientella, z drugiéj Familia i wojska Imperatorowéj... Konflikt nieunikniony, a my, niewinne baranki, w nim starci na miazgę będziemy!
Kieżgajłło, padłszy na krzesło, oczy sobie zasłonił i stękał...
— Gotuje się jak w kotle w całym kraju, — ciągnął Chorąży, — kurryery latają, szlachta się zbroi! Co tu począć? Kto odgadnie: po czyjéj stronie będzie siła? z kim trzymać? kędy iść? na prawo, czy na lewo...
Trzeba mu było umrzéć w takiéj godzinie.
— Ale to bajka być może, wymyślona umyślnie przez Familią — przerwał Kanonik.
— Jaka bajka? — podchwycił Chorąży, dobywając papier zmięty z zabekieszy. — Oto gazetka z Warszawy... Piątego Octobris, o godzinie piątéj i coś z południa, zmarł najmiłościwszy pan nasz. Z rana jeszcze w kościele całéj mszy, klęcząc, słuchał i nogi zastudził, tak, że mu zaraz do łóżka iść kazano. Do południa żadnego niebezpieczeństwa nie było, dopiéro o dwunastéj osłabł i krew mu z medyanny puszczono. A już doktorowie głowy i nadzieję stracili rozbiegli się, wołając spowiednika.
Ledwie duszę oczyścił, gdy ją Panu Bogu oddał!
Po całym kraju lament żałości nie do opisania, tylko w Wołczynie i u Familii radości wielkie. —
Wojewodzic i Sekretarz spojrzeli po sobie. Chorąży zmęczony przysiadł.
— Cóż mówicie? co? jak poczynać mamy? — odezwał się do milczącego Kieżgajłły.
Wojewodzic twarz odkrył, ramionami zżymnął.
Fulmine tactus, — jęknął, — nie wiem, co się ze mną dzieje! Nie pytaj! Nie radź się mnie! Nie wiem nic! nic...
— Muszę z tą wiadomością daléj — wtrącił szybko Chorąży — abyśmy, zgodnie wszyscy za ręce się wziąwszy, razem, viribus unitis, coś poczynali; pojadę do Kasztelana!
— Jedź do Kasztelana! — stęknął Wojewodzic — co uradzicie, ja z wami...
Chorąży obejrzał się i, widząc, że z nich nic nie dobędzie, — bo i Sekretarz, i pan domu, pogrążeni w głębokiéj zadumie, siedzieli jak zakamieniali, — ruszył się z miejsca.
Widząc to, Wojewodzic niespokojnie się także z krzesła dźwignął:
— A dajcie mi znać! dajcie znać! Ja z wami! Ja z bracią nierozłącznie; dyssydentem nie chcę być! gdzie wy, i ja!! U mnie prawidłem: co uchwalą wszyscy, na to zgoda!!
Chorąży ramię jedno podniósł i skinął na kanonika.
— Na miłość Bożą, zmachany jestem... nie macie tam co zjeść!
Sekretarz spojrzał na gospodarza: ten udawał strapionego i głuchego.
— Jedź-że, jedź, mój Chorąży, radźcie! radźcie! Nie trzeba tracić chwili. Niech Bóg prowadzi... ja głowę tracę.
Siadł, podpierając się, u stolika.
Kanonik wyprowadził tymczasem Chorążego do salki z portretami. Tu stał, jak na czatach, marszałkujący stary...
— Panu Chorążemu dajcie co przekąsić, bo zmarzł i głodny! — rzekł Kanonik.
Można go było posądzić, iż rad się przy téj sposobności i sam pożywić.
Stary sługa spojrzał nań ostro...
— Zaraz, zaraz — począł swym głosem zgasłym, z pośpiechem — ale to u nas temi godzinami nie będzie nic gotowego! Kuchmistrza niéma, a nim się co zwarzy... Pan Chorąży, jakby na złość, w taki dzień zawsze! Jak Boga kocham!
— Daj co chcesz! — przerwał Chorąży.
— Gdyby jak, to zawsze się zabawi, a ja widzę, że jaśnie panu pilno — przerwał stary.
— Kieliszek wódki i kawałek chleba z solą! — zakrzyknął Chorąży — kiedy u was i o jajko twarde trudno.
— Jakto trudno? — podchwycił zdziwiony marszałek u nas nie trudno o nic, wszystkiego w bród; tylko jaśnie pan zawsze w takiéj godzinie, że albo klucznica na drugim folwarku, albo kuchmistrz chory. Przecie, dzięki Najwyższemu, w dostatki opływamy; ale są takie dnie... to każdemu wiadomo.
— Dajże wódki i chleba! — krzyknął niecierpliwie Chorąży — z reszty cię kwituję!
Stary sługa ruszył z kopyta; Chorąży z Sekretarzem zostali. Kanonik, zasępiony, spoglądał to na okna, to na gościa, który zdawał się, żałością niezmiernie przejęty, zapominać, gdzie był i co się z nim działo.
— Zginęliśmy! — zamruczał...
— Panie Chorąży! nie pierwsze to bezkrólewie — odparł Kanonik — dzięki Bogu, Prymasa mamy i innych dostojnych stróżów bezpieczeństwa publicznego...
— A tak! wam o tém dobrze mówić! — zawołał Chorąży — wam się nic nie stanie pewno; sutanny i krzyża z jegomości nie zdejmą; ale nas zjedzą, zduszą, zdezolują, bo wojna domowa nieunikniona... quod Deus avertat! Zgadnij Jezu, kto cię bije!! nie wiedziéć, kędy się obrócić!!
Gdy to mówili, w progu już ukazał się poważnie kroczący stary, na drewnianéj tacce, nakształt deszczułki z poczerniałą obwódką kruszcową, niosący flaszkę kwadratową, prostym korkiem, na sznureczku do szyjki przytwierdzonym, zatkniętą. Na miseczce obok było trochę soli, a na drugiéj kilka kawałków razowego chleba.
Niosąc, uśmiechał się: — Pan Chorąży przebaczy; kredencerz wszystkie srebra pozamykał... z pośpiechu, co było pod ręką, niosę, bo inaczéj godzinę-by czekać potrzeba!
Jakoś szydersko popatrzył gość i do flaszki się wziął, w któréj płyn mętny widać było. Odetknąwszy ją, przyłożył do nosa i głową pokręcił.
— Ależ kotłówka wasza! — mruknął...
— Na podręczu co było; bo gdańskie wódki i rosolisy klucznica pozamykała, a ta jak pójdzie po gospodarstwie...
Sekretarz, ku któremu się zwrócił Chorąży, nie wielką miał do wódki ochotę; jednak przyjął pół kieliszka. Obaj, napiwszy się, splunęli i zakąsili chlebem z solą.
— Jak ono jest, to jest — odezwał się stary, z tacką stojący — chleb z solą po wódce najzdrowsza rzecz, fraszka piernik toruński; Książę Wojewoda nigdy niczém nie zakąsi, tylko chlebem z solą.
Chorąży jeszcze chleb miał w ustach, gdy się pożegnał; Kanonik go aż do ganku odprowadził. Tu, spójrzawszy, przed officyną zobaczył pachołka Paklewskiego, który już do odjazdu konie w gotowości trzymał. Skrzywił się na to.
W téj chwili krytycznéj, po odebraniu wiadomości od Chorążego o śmierci królewskiéj, należało się dobrze rozmyślić: jak odpisać Kanclerzowi, aby go sobie nie zniechęcić. Kanonik pobiegł spiesznie nazad do gabinetu, gdzie Wojewodzica zastał przed krucyfixem, stojącego z rękoma złożonemi, oczyma zamkniętemi, i odmawiającego modlitewkę, po któréj w piersi z całéj siły się bić zaczął. Podniósł potém powieki i źrenice ku niebu, westchnął mocno, krucyfix ucałował i, zwracając się do Kanonika, zawołał żywo:
— Bodaj te warchoły przeklęte karki pokręcili!
Sekretarz musiał być nawykłym do podobnych przejść gwałtownych od pobożności do klątw, gdyż wykrzyknikowi wcale się nie zdziwił.
— Jakie warchoły? — spytał.
— A ta kochana Familia, z którą człek rad nie rad musi iść, aby guza oberwać! — dodał Wojewodzic.
— Właśniem tę uwagę panu mojemu uczynić chciał — odezwał się Sekretarz, — iż teraz z odpowiedzią Kanclerzowi dwakroć i trzykroć się rozmyślić należy; a posłaniec jego już z końmi gotowemi stoi, tak mu jechać pilno, po przyjęciu, jakiego doznał!
— Przyjęciu! przyjęciu!! — odparł Wojewodzic — Jakiém przyjęciu? Jam go ani przyjmował, ani do niego gadał. Nie znam!! Daj mi asindziéj pokój!
— Jużci przecież, nim odjedzie — rzekł Kanonik — choć jego i konie nakarmić-by potrzeba...
— A zaraz karmić? — zawołał Kieżgajłło — albo to on, gdy go Kanclerz wyprawiał, wiatyku nie dostał na konie i na siebie? Zaraz karmić! Asindziéjbyś wszystkich żywił tylko, a ta gościnność na nic się nie zdała, tylko ich psuje.
Cóż? na obiad go prosić?? hm?
To mówiąc, zamyślił się mocno Kieżgajłło...
— Asindziéj wiesz, że my dziś z postem, bo u nas suche dni — dodał.
— To i on z postem być może, a... — szepnął Sekretarz i nie dokończył.
— W istocie racya jest — rzekł zadumany Wojewodzic. — Niech przyjdzie do stołu; owszem, lepiéj tak. Okażę mu, żem obcy jest i obcym dlań chcę pozostać. Każ jegomość w salce nakryć do stołu; butelka zaczęta wina, cośmy ją dla Regenta dobyć musieli, jest. Na trzy kieliszki dla nas starczy. Piwo niech da Oszmianiec. No — i prosić go; co robić?. prosić...
Zapukano do drzwi; znowu, jak przestraszony, wsunął się stary Oszmianiec.
— Ten posłany gwałtu się o list dopomina — począł żywo. — Od ludzi Chorążego dowiedział się o śmierci króla i powiada, że mu do Wołczyna pospieszać trzeba.
Poskrobał się w głowę.
— Obiad z nami zjé — wtrącił Kanonik — tak pan Wojewodzic zadysponował.
Oszmiańcowi się usta wykrzywiły.
— Ale!! obiad! Hm! Jakiż u nas obiad! Jaśnie pan wié — zawołał.
— Jaki on jest, to jest! Dla niego pulpetów smażyć nie myślę. U Księcia Kanclerza do zbytków officyaliści nie nawykli. Cóż na obiad?
Sługa włosy pogładził niecierpliwie.
— Co na obiad? a no — rzekł — nasza zacierka postna, śledź w oleju smażony i kasza z makiem!! Ot i po wszystkiém...
— A czegóż chciéć! — zawołał Wojewodzic. — Nakrywaj do stołu w salce, rozumiesz...
Oszmianiec wyszedł. Przez cały ten czas, niespokojny i poruszony mocno, Teodor, wyszedłszy z pałacu, po pustéj izbie w officynie się przechadzał. Szło mu już tylko o odebranie listu, i co najrychlejsze wyrwanie się z tego domu... Niewyrażony ból uciskał mu serce. Ta straszna pustka była jego rodzinném gniazdem macierzystém! Tu wychowywała się dzieckiem matka, tu może błądziły jéj wspomnienia pierwsze...
Smutek całego życia tłómaczył mu się dobrze widokiem tego strasznego dworu.
Nie wiedział, ile upłynęło czasu, nim nadszedł doń stary Oszmianiec, lecz wydało mu się, że wieki przebył na torturach. Sługa, zwany tu panem Marszałkiem, choć oprócz sześciu odartych chłopaków, zbieranéj drużyny do stajni i psiarni, nie miał innego dworu pod sobą, wszedł z powagą wielką.
— Wkrótce i do stołu dadzą — odezwał się — jaśnie pan kazał mi prosić, abyś pan dobrodziéj z nim przekąsił. U nas to dziś suche dni, a Kanonik extra rigorose pilnuje, aby post się zachowywał. Powiada: ujmij ciału obroku, a dusza będzie syta. To już trudno; musimy w te dnie paska ścisnąć! U nas w ciągu tygodnia, gdy kuchmistrz jest, kuchnia co się zowie, choć palce oblizywać; ale w post, umyślnie dla mortyfikacyi, aby tylko głodu nie cierpiéć.
Pan to rozumie! —
Teodor i mało co rozumiał, i nie wiele mu szło o jedzenie; zmieszał się niezmiernie tém, że go do stołu powołać miano.
Milczał.
Po wykrzykniku Kieżgajłły, nie spodziewał się wcale widziéć z nim. Trudno się było jednak sprzeciwiać temu.
Oszmianiec, widząc, że w rozmowę wdać się trudno, zwolna się wysunął. Teodor chodził wzburzony bardziéj jeszcze, przemyślając, jak ma się u stołu znajdować, gdy marszałek wrócił, oznajmując, iż pan Wojewodzic czekał.
W duchu odmawiając „Pod twoję obronę“, poszedł Todzio, jak na ścięcie. W sieniach nie zastał już ustawionéj służby i w wielkiéj sali dopiéro spotkał Kanonika. Z nim razem wszedł do jadalni z portretami, gdzie stół na trzy osoby przygotowany był i nakryty w ten sposób, że siedzenie dla Teodora w pewném oddaleniu, na szarym końcu się znajdowało.
U góry, na małém podwyższeniu, stało krzesło z poręczami dla Wojewodzica, po prawéj ręce stołek dla Kanonika, w końcu drugi dla gościa. Tu niezatknięta flaszka z piwem, zielona, była dlań przygotowaną. Przy talerzu Kieżgajłły stała butelka wina poczęta i dwa małe kieliszki.
Bielizna i zastawa były tak zaniedbane, iż po folwarkach u ekonomów lepsze i czyściejsze pewnie znaleźć było można.
Stojąc, chwilę czekali, gdy drzwi od gabinetu otwarły się i Wojewodzic, jeszcze mocniéj nadęty niż zrana, wszedł, nie patrząc na nikogo, wprost do swojego krzesła tronowego. Kanonik pospieszył na miejsce wyznaczone i, złożywszy ręce, głośno począł benedykcyą, którą za nim pobożnie, z dłońmi do ust przyłożonemi, powtarzał Wojewodzic.
Siedli tedy, a pod wodzą Marszałka chłopak w liberyi począł zacierkę roznosić. Panowało milczenie przy polewce; Wojewodzic jadł łapczywie, parząc się, ze spuszczoną głową, nie okazując na twarzy poruszenia żadnego.
Na Paklewskiego nie patrzył wcale, unikał niezręcznie wejrzenia nań.
Kanonik, czy z rozkazu, czy proprio motu, zagaił:
— Wcale to dla nas niespodziewana nowina śmierci Najjaśniejszego Pana; sądzę, że i w Wołczynie impressyą uczynić musi.
Zwrócił się ku Teodorowi.
— Nie wątpię — odparł, starając się okazać spokojnym, gość — i dla tego radbym co rychléj pospieszyć, gdzie mogę być potrzebny...
Niesiono opiekane w oleju śledzie, których było dwa na trzy osoby, gdy Kieżgajłło się odezwał:
Książę Kanclerz, spodziewam się, zdrów jest?
— Dzięki Bogu — krótko rzekł Teodor.
— Pewnie z Wołczyna do Warszawy pospieszy? — dodał Wojewodzic.
Przypuszczenie to nie potrzebowało odpowiedzi.
— Acan tu wprost do Bożyszek?? — spytał cicho Kieżgajłło, nie podnosząc oczu.
— Wracam z Wilna, dokąd téż listy miałem — rzekł Teodor.
— Nie wolno wiedziéć do kogo?!
Paklewski musiał się chwilę namyślić; nie był pewien, czy mu się godzi zdradzać stosunki Kanclerza, i, ostrożnym chcąc być, odpowiedział:
— Listów miałem dość, do różnych osób.
Usłyszawszy odpowiedź, Kieżgajłło bystro spojrzał najpiérw na mówiącego, potém na Kanonika, jakby mu oczyma chciał mówić: — Frant jest!
Milczeli znowu, gdy ostatnie danie przyniesiono: kaszę, tak ułożoną na misce, iż kopiec wystawiała, u góry ucięty i wydrążony.
W sadzawce téj, na wierzchołku góry, przyskwarzony z cybulką oléj konopny się znajdował, z którego skromnie wszyscy pożywający zaczerpnąć mieli prawo.
Sam Wojewodzic, przed kaszą, nalał sobie kieliszeczek wina, potém Kanonikowi, na ostatku, kazawszy podać trzeci, i okazując przez to, iż łaskę czynił excepcyonalną, do któréj obowiązanym się nie czuł, nalał resztę mętów dla Teodora i posłał mu je przez Oszmiańca. Wprawdzie, mimo wycedzenia, nie starczyło na pełną; lecz i tak — łaska to była.
Teodor, ani co jadł, ni co pił, dobrze nie wiedział; pilno mu się wyrwać było, i o koniec męczarni Pana Boga prosił.
Kaszą się posiliwszy z równą chciwością, jak poprzedzającemi potrawami, Kieżgajłło otarł usta, ręce założył na piersiach i począł:
— Proszę mnie submittować Księciu Jegomości, i oświadczyć, że my tu generalnie wszyscy gotowiśmy iść za chorągwią jego, w teraźniejszych konjunkturach, przekonani, iż wysoka mądrość Kanclerza, ku powszechnemu dobru, do portu szczęśliwego nawę Reipublicae zadyrygować potrafi.
To powiedziawszy, przeżegnał się Wojewodzic i wstał; Kanonik się podniósł, ręce złożył i modlitwę łacińską odmawiać zaczął.
Kieżgajłło, nie spoglądając już w stronę wnuka, krokiem zamaszystym skierował się do gabinetu, który przed nim Oszmianiec otworzył. Kanonik zbliżył się do Teodora.
— Suplikowałbym o odpowiedź! — odezwał się Paklewski.
— Będziesz ją asindziéj miał zaraz — rzekł ksiądz — mało co braknie, by była gotową.
Skłonili się sobie; Todzio, co rychléj za czapkę porwawszy, wyniósł się z salki. Czatujący na to stary marszałek już rękę podnosił do niewypitego kieliszka mętów winnych, które Teodor nietknięte zostawił, gdy drzwi się otwarły od gabinetu i Wojewodzic zawołał:
— A za się! zlać do butelki! Patrzaj-no go! Wina mu się zachciało!
Oszmianiec coś zamruczał — na tém się skończyło.
W gabinecie sekretarz list co prędzéj dopisywał — Kieżgajłło chodził zamyślony.
— Co asindziéj mówisz na tego b..... (tu wyrażenia użył, które się powtórzyć nie daje) — prezencya rzadka; żeby się zdetonował, żeby pomieszał!! — żeby pokory zażył?!
Nic — siadł, jadł i Bóg zapłać nie powiedział! A wina nie dotknął! Harda dusza! hę? Paklewski!! Nazwisko piękne; niéma co mówić. Ale choćby był i Świntouchem, to mi wszystko jedno!! Nie moja rzecz! nie moja...
Kanonik list dał do podpisu, który Wojewodzic z wielką attencyą, własnoręcznie dodając zakończenie, podsygnował z wykrętasem...
Nastąpiło pieczętowanie olbrzymią pieczęcią, stojącą na stoliku, którego Wojewodzic oczyma pilnował, a gdy dokonane zostało, przypatrzył się, czy herby wszystkie dobrze wyszły na laku.
— A teraz z panem Bogiem! niech rusza pan Paklewski, i niech się więcéj do Bożyszek nie fatyguje, bo nie ma po co!
— Tego ja mu insynuować nie mogę — ozwał się Kanonik.
— Sądzę, że się i sam domyśli — rzekł Wojewodzic — a jeśli Książę Kanclerz popróbuje mi z nowemi wystąpić instancyami, admonicyami, remonstrancyą i naciskiem — będę wiedział, co czynić!!
Szczęściem, teraz gorący czas i na prywatne sprawy nie pora!


∗             ∗
Harda dusza! hę?
Przed pałacem w Białymstoku pełno było powozów, bryk, koni, wojska, dworaków, czeladzi; lecz nie gości przyjmowano w hetmańskiéj rezydencyi, ale się z niéj sam pan, z niezmierną okazałością, i na ten raz ze zwiększoném towarzystwem, do Warszawy wybierał.

Jechać mieli oboje państwo Braniccy, wszyscy rezydenci ich i urzędnicy, wojskowa starszyzna, kancellarya, a przodem już wyprawiono wszystkie przybory, obóz cały, zapowiadający, że w stolicy pobyt się będzie musiał przeciągnąć. Chociaż wiadomém było powszechnie przywiązanie Branickiego do dworu saskiego i dynastyi, chociaż mu przypisywano popieranie na tron polski starszego syna Augusta III — nie było tu wcale czuć żałoby po nim i żalu: owszem, promieniały twarze otaczających Hetmana, a szlachta szeptała po cichu, że nie kto inny godzien jest tronu nad niego. Mówiono to pocichu wprawdzie, i Branicki nie zdawał się chciéć słyszéć o tém, ani wiedziéć; z postawy jednak, obejścia się, majestatu, jaki przybrało jego oblicze, wewnątrz duszę nurtujące myśli można było odgadnąć.
Sen o koronie błądził około skroni starca.
Starzeński, Bek, przyjaciele, którzy się na pierwszą wieść o zgonie króla zbiegli i skupili w Białymstoku, niezmiernie byli czynni i okazywali nadzwyczajną ufność w siebie. Łatwo było poznać, iż na chwilę o skutku zabiegów nie powątpiewali.
Tylko na twarzy pani Hetmanowéj, milczącéj i pomieszanéj, czytać było można ukrytą trwogę jakąś i przeczucia ciężkich przejść, o których inni ani marzyli.
Z prowincyi dochodziły w pierwszéj chwili wiadomości, które Starzeńskiego unosiły. Szlachta obwoływała zawczasu królem pana Hetmana i poprzysięgała, że innego znać nie chce.
Urzędownie jednak mówiono tu tylko o starszym synu króla nieboszczyka, ale mówiono z obawą, ze słabą nadzieją, a przyboczni Branickiego przy nim samym ubolewali nad tém, że następca o swéj sile się na nogach utrzymać nie mógł, że mu jednym krajem rządzić będzie ciężko, cóż dopiéro dwoma.
Bolano i nad tém, że Sasi popularnymi nie byli. Z kandydatów innych do korony, których siła sobie ludzie, uśmiechając się, z ust do ust podawali, żaden Hetmanowi miłością u ludzi, możnością, znaczeniem nie sprostał.
— Jeżeli Piast ma być — mówili Podlasiacy — toć nie kto inny, jak nasz Hetman, który królewskie znamię na całym sobie nosi!
Dnia tego wybierano się do Warszawy; wszystko było w gotowości do wyjazdu; dzień jesienny z małym przymrozkiem, ale pogodny, nadawał się do podróży. Hetman w wigilią oznajmił, iż nieodmiennie wyruszyć musi; tymczasem, z rana niespodzianie na konia z jednym zaufanym masztalerzem siadłszy, na przejażdżkę się udał i — dotąd go nie było.
Fantazyi podobnych Hetman nie miewał; tryb życia w Białymstoku zwykle był bardzo prawidłowym; dziwiło to wszystkich.
Pani Hetmanowa kilka razy posyłała dowiadywać się o męża, a Mokronowski przybiegał z oznajmieniem, że nie powrócił jeszcze.
— Cóż to jest? — pytała piękna pani, trochę zmarszczona — nie rozumiem.
— Ani ja — śmiejąc się, odpowiadał Mokronowski. — Z tém wszystkiem, tylko co go nie widać. Ja sądzę, że chciał sam-na-sam zebrać myśli.
— Będziemy na to w drodze dosyć mieli czasu!
Ku południowi się już zbliżało; powozy stały w części pozaprzęgane; spoglądano na gościniec; Hetman nie powracał.
Dokąd się udał, nie wiedział nikt; utrzymywali jednak niektórzy, iż widziano go w stronę Choroszczy zmierzającego.
Bardzo jeszcze było rano, gdy, niespodzianie ukazawszy się, Branicki konia zażądał. Doktor Clement odradzał przejażdżkę i zmęczenie przed podróżą, która sama już i tak męczącą być musiała dla niemłodego pana. Hetman odpowiedział, że potrzebuje świeżego powietrza i samotności.
Z miasteczka wyjechawszy prawie niepostrzeżony, wolno z początku jadąc, Branicki, na gościńcu do Choroszczy koniowi cugle puścił i znajomą tę drogę przebył w krótkim przeciągu czasu. Wprost, nie do pałacyku, ale przed kościół Dominikański zawrócił i tu zsiadł. Chociaż dzień był powszedni, księża jeszcze msze odprawiali i — jak to się nieraz trafia — Hetman, wszedłszy, znalazł przy bocznym ołtarzu mszę żałobną, księdza w czarnym ornacie.
Widok ten zmieszał go trochę; cofnąć się jednak nie mógł i pocichu zbliżył się do ołtarza. Znano go tu nadto, by przybycie mogło długo być niepostrzeżoném. Natychmiast przeorowi dano znać, a ten, zobaczywszy z zakrystyi żałobne nabożeństwo, w téjże chwili drugą mszę przed wielki ołtarz w czerwonym ornacie zadysponował.
Hetman jednak, począwszy słuchać pierwszéj, dotrwał przy niéj do końca, i po odejściu księdza udał się do klasztoru. Przeor już nań oczekiwał, zdziwiony wielce, gdyż o wyjeździe dzisiejszym był uprzedzony.
— Chciałem was pożegnać; — rzekł Hetman, sucho jakoś i nieco zakłopotany. — Nim Przeor się na odpowiedź zebrał i życzenia, Branicki posunął się daléj w kurrytarz, jakby chciał się skierować ku celi O. Elizeusza.
— Starego téż waszego widziéć-bym sobie życzył — dodał.
Tym razem, nie czyniąc żadnych uwag i nie opierając się żądaniu, O. Celestyn poprzedził Hetmana; skłoniwszy się i drzwi celi otwarłszy, wpuścił go, nie wchodząc sam, za co mu Hetman uprzejmém skinieniem głowy podziękował.
Stary, z rękoma złożonemi na kolanach, siedział przy oknie i patrzał w ogród z liści ogołocony. Przymrozek ranny w cieniu jeszcze srebrzył trawy i małe gałązki.
Cicho było w tym wirydarzu klasztornym, osłonionym murami, w którym dotąd gdzieniegdzie na drzewach, w końcu gałązek, trochę zielonawego liścia się utrzymywało. Na oknie staruszka, zapewne zwyczajném karmieniem zwabione, wróble gromadnie się zebrały i siedziały, kłócąc się a szczebiocąc. O. Elizeusza zabawiało to ptasze wesele, ten świergot młody, bezmyślny, stworzeń, nieznających z życia nic, oprócz swawoli jego, bez troski o jutro.
Zobaczywszy w progu wchodzącego, starzec się długo przyglądał, nim rozpoznał, kto to mógł być, osłabłemi oczyma. Nie podniósł się rychło, a gdy Hetman go pozdrowił, rzekł głosem cichym:
— A to wy, miłościwy panie! mój miły Boże, cóż was tu do niegodnego grzesznika, jak ja, sprowadza?
— Pożegnać was chciałem, O. Elizeuszu... no, i o błogosławieństwo na podróż poprosić! — odezwał się Hetman. — A że O. Przeor mszę wam przecie odmawiać pozwala, chciałem, abyście ich kilkanaście na moję intencyą odprawili.
To mówiąc, Hetman zawiniętego coś w papierek na oknie położył, a Elizeusz, ujrzawszy ten datek, serdecznie się śmiać zaczął i nazad go wręczył Branickiemu.
— A mnie to na co! — zawołał — właśnie jak-byście oto tym wróblom za okno rzucali dukaty, których one ugryźć nie mogą; wszystkiego ziemskiego wyrzekłem się dawno. Dajcie to do Konwentu: oni przyjmą, oni mszy odprawią ile zechcecie; ja i bez tych blaszek przy mszy się pomodlę za — grzesznika.
Tak, tak, — dodał, — choć Hetmanem wielkim jesteście, ale i grzesznikiem nie mniejszym.
Zarumienił się Branicki.
— Czémże-to ja tak bardzo nagrzeszył? — spytał głosem przytłumionym.
— Powiem wam bajkę — odezwał się O. Elizeusz. — Onego czasu Tatarowie naszli byli ziemię oto tę nieszczęśliwą; spodziewano się ich lada godzina, i czuwać musiano, aby ich dojrzéć nadciągających zdaleka. Wsadzono tedy wybranego człeka na drabinę, wysoko, wysoko, i polecono mu z wyżyny téj oko miéć na kraj, aby dał znać, gdy nieprzyjaciela zobaczy. Wszedł ów wysadzony ku temu i stanął. — W tém patrzy, aliści na prawo i lewo koło niego, drzewa owocowe, obciążone dojrzałemi jabłkami złotemi, stoją, których tam nikt dosiądz nie mógł. I rzekł w duchu: czemubym za to czuwanie rajskich jabłek nazrywać nie miał?
Urwał tedy jedno i jadł, a smakowało mu wielce; potém drugie, które mu się nie mniéj dobrém wydało; a z trzeciego odgryzł tylko cząstkę i porzucił je na ziemię, — to robactwo spożyło. A gdy tak się rozkoszował na drabinie wysokiéj, nie patrzał na kraj, i nieprzyjaciela zobaczył, gdy już do sadu się wdzierał. Zginął sad i ziemia, ale i strażnik ów poległ.
Hetman słuchał, zarumieniony.
— Spojrzyjcie w życie wasze: czyście téż dużo jabłek na drzewach nie nazrywali?
— Alem nieprzyjaciela do ziemi nie dopuścił — odezwał się Branicki — tego na sumieniu nie mam.
— A kogoż nazywacie nieprzyjacielem? — począł ksiądz. — Nie jest wrogiem ani naród żaden, ani wojsko, ani przemoc, ale rozprzężenie, osłabłość i zgnilizna nasza.
A cóżeście czynili przez całe życie, jeśli nie poili pijanych i obłąkanych obłąkiwali?... Zabawialiście ich sobą, siebie nimi, a za dzień dzisiejszy przedaliście jutro...
— Nad miarę surowi jesteście i zgorzkli waszą samotnością! — odezwał się Branicki niespokojny. — Snadź wam nieprzyjaciele moi potwarze na mnie do uszu podawali, a wy...
O. Elizeusz litościwie się uśmiechnął.
— Nikogom nie słuchał — rzekł — nikogom nie pytał. Patrzałem sam długo. Surowym się stałem, a gorzkim, bo nietylko teraźniejszości widzę rany i ból, ale przyszłości.
— A jam temu winien?? — oburzając się, począł Hetman — ja?
— I ty, i wielu, i ojcowie wasi, i niepoliczona moc grzeszników — począł starzec — ale winni mniéj ci, co się do grzechu prowadzić dali, niż ci, co ich wiedli.
— Coż? jam wiódł? ja! — zawołał Branicki.
— Wy! kłamać nie mogę — mówił Elizeusz. — Chcieliście błogosławieństwa; błogosławię was prawdą, którą posłyszycie. Wy! — powtórzył. — Życie wasze było jakby tragi-komedyą na teatrum, na którą tysiące oczu patrzało. Blaski biły od sceny, muzyka grała, wrzawy robiliście wiele, płaszcz nosiliście, pięknie gronostajami podbity; ale komedyą graliście płochą, gdy trzeba było w pocie czoła pracować, panie Hetmanie.
Alboż dwór wasz nie powinien był być przykładem cnoty, a nie był usprawiedliwieniem płochości?!
— Jakiéj płochości? — zapytał Hetman — wy, ojcze, nie rozumiecie świata; co się wam wydaje lekkością, dla nas jest środkiem.
O. Elizeusz się rozśmiał.
— Istotnie, ja waszego świata nie rozumiem — rzekł — bo u mnie gród ludzki powinien być jako civitas Dei, a wy broicie tu, odkładając pokutę i cnotę po-za grób... Zdaje się wam, że księża wymodlą przebaczenie grzechów, że fundacye z czyśćca wyzwolą, że maleńkie uczynki, niewiele kosztujące, wielkie występki zapłacą.
Hetman już chciał odchodzić.
— Nie czuję się, mój ojcze, tak srodze grzesznym — począł żywo — jak wy mnie sądzicie. Nie jeden raz zawiniłem, ale na sumieniu nic nie mam.
Ksiądz wstał.
— Nie kończ, panie Hetmanie — rzekł głosem cichym. I, pochyliwszy mu się do ucha, szepnął słów kilka; Branicki pobladł mocno.
— Nie zapieram się — począł głosem przerywanym — lecz, Bóg mi świadkiem, dla naprawienia złego czyniłem co tylko było w mocy mojéj.
— Oprócz tego jednego, a najprostszego, co to zło wyrządzone naprawić mogło — dodał ksiądz.
— Wiecie ojcze, że to było niepodobieństwem! — zawołał Hetman.
— Grzech był naturalnym, zadośćuczynienie zaś — niepodobieństwem! — mówił O. Elizeusz, — taką jest ta moralność świata waszego!!
Branicki począł się przechadzać po celi, zadumany i smutny.
— Wierzcie mi — zawołał poruszony — uczyniłbym i uczynię — wszystko...
— Nic nie potrzeba, jeno boléć nad tém, co się stało... Wy panowie za wszystko chcecie płacić.
— Jam i skruchą płacił i łzami.
— Boś nie mógł złotem! — dodał ksiądz.
— Ojcze mój! — zawołał, zbliżając się do niego Hetman i chwytając go za ręce — mów, co mam uczynić?! zrobię, co każesz!
Starzec zmilczał.
— Wszystko Bóg przebacza, nie miałżeby mi darować tego przestępstwa?
— Do Boga z tém, nie do mnie, — odparł ksiądz — ja w sądach Jego nie siedzę.
Hetman, znowu niespokojny, przeszedł się parę razy po celi, a O. Elizeusz na swoje wróble patrzéć zaczął.
— Wiecie o celu méj podróży — odezwał się, zbliżając do niego Hetman. — Wy, co widzicie przyszłość jasno, powiedzcie mi...
— Nie pytaj mnie, boś sam rzekł, żem surowy i zgorzkniały — odpowiedział stary. — Jedziecie pełni nadziei, witani zawczesnemi okrzykami; a powrócicie cicho i znękani, bo grzechów waszych więcéj idzie za wami, niż waszych adherentów i klientów.
— A moi przeciwnicy nie mają ich? — odparł Hetman.
— Cóż wiecie o ich losie? — rzekł ksiądz — azali zwycięztwo dla nich nie będzie zabójstwem i samobójstwem, a korony ich cierniem, a berła ich trzciną, którą wiatr skruszy?
Cóż wiecie, azali w walce nie polegną wszyscy wodzowie i wojska wszystkie, za to, że brat powstał przeciwko bratu, a co spojone być powinno, rozdwojone zostało samolubstwem! Zaprawdę, mówię ci, żaden grzech nie pozostanie niepomszczonym, ani twój, ni brata twojego, ani ojców waszych, ni dzieci, które w grzechach na świat przyjdą!
Zmienił się, mówiąc O. Elizeusz, i z pokornego staruszka urósł na proroka natchnionego; Hetman téż, który się z początku oburzał i okazywał opór dumny, teraz zwyciężony i przejęty, stał przybity wyrokiem, który grzmiał nad głową jego.
— Straszne są słowa wasze! — szepnął cicho.
— A samiście mi je z duszy głębin wyrwali, bom ja ich nie wywoływał, aby nie stały przede mną te widma, co łzy wyciskają za późne.
I zamilkł starzec, głowę spuszczając.
— Dajcie mi choć słowo pociechy! — odezwał się Hetman — powiedzcie, co czynić mam?
— Zstąpcie w sumienie wasze, a ludziom nikczemnym nie dawajcie się powodować — począł Elizeusz.
Otrząśnijcie się z lenistwa ducha; Hetmanem bądźcie istotnie ku dobremu; hetmańcie tłumom ku jasności, nie ku ciemnościom!
Cnota was większym blaskiem otoczy, niż świeczki pochlebców waszych. —
Słysząc głosy podniesione, i obawiając się może, aby rozmowa nie rozdraźniła Hetmana, stojący pode drzwiami celi ksiądz Przeor, który tylko urywane wyrazy mógł pochwycić, a z nich się więcéj domyślał może, niż było, w końcu, nie mogąc już wytrzymać dłużéj, uchylił drzwi i wszedł, aby przerwać za długą rozmowę z O. Elizeuszem.
Zobaczywszy go, staruszek, z niejaką trwogą, schylił głowę, złożył ręce i cofnął się do okna; Hetman może nie rad był przeszkodzie, która mu nie dozwoliła wynurzyć się otwarciéj przed O. Elizeuszem, pomyślał nieco, i, spojrzawszy na O. Celestyna, rzekł, zwracając się do starca:
— Modlitwom się waszym polecam!!
Skłonił głowę milczący Elizeusz; Przeor, surowe rzuciwszy nań wejrzenie, Hetmana wywiódł w kurrytarz. Śledził pilno wyraz jego posępnéj twarzy.
— Nie chciałem się przeciwiać Waszej Excellencyi — rzekł — aby ostrożność moja względem Ojca Elizeusza fałszywie tłómaczoną nie była. Staruszek świątobliwy wielce, ale w głowie mu się nieco pomieszało, i nie umie oszacować ludzi, z którymi mówi, ani należnych dla nich zachować względów.
— Nie zawadzi — odparł Hetman chłodno — czasem i coś gorzkiego posłyszéć z ust tych, co zerwali ze światem.
— Ja tylko proszę i supplikuję — dodał Przeor — aby to, co ten biedaczysko prawi, nie szło na rachunek konwentu... Wasza Excellencya wierzyć mi możesz, że my dlań weneracyą największą w sercach zachowujemy.
Utrapieniem dla mnie ten stary! — dodał — od dawna się domagam, aby go albo do innego klasztoru przeniesiono, albo mu przy bracie rodzonym zamieszkać dozwolono...
— Bracie? a jakże w świecie zwał się O. Elizeusz, jeżeli wiedziéć wolno? — zapytał Hetman.
— Jest to rodzony brat Wojewodzica Kieżgajłły! — rzekł przeor...
Nic już nie odpowiadając, Hetman, ofiarę dla konwentu złożywszy w ręce Przeora, pośpiesznym krokiem poszedł do furty i konia.
Masztalerz, który go trzymał, kończył właśnie kufelek, przyniesiony z klasztoru, gdy Branicki, na wierzchowca siadłszy, zawołał nań, aby do pałacu jechał i tam na niego oczekiwał.
Sam Hetman puścił się drogą ku zaroślom i lasowi po-za ogrodem i z oczu zniknął.

Na twarzy jego widać było wzruszenie razem i mocne jakieś postanowienie,
We wrotach ukazał się konno mężczyzna nie młody, wprost śpieszący do ganku.
które, zwykle dosyć na wszystko zobojętniałemu, panu nadało wyraz energii, dawno postradanéj.

Droga, którą Hetman jechał, wiodła do Borku.
Od wyjazdu ztąd Teodora, w osieroconym dworze panowała cisza żałobna. Rzadko nawet w ganku widziéć było można wdowę. Większą część dni spędzała zamknięta w sypialni swéj, nad pobożnemi księgami, nad dziełami ascetów, lub na modlitwie. — Gospodarstwo jéj całe zeszło na ręce włodarza i klucznicy; nie mieszała się do niczego, dawała im robić, co chcieli. Zaledwie słuchała doniesień i powracała jak najprędzéj do swojego kątka, w którym, prawie nieruchoma, przesiadywała dni całe...
Jedyném, co ją rozbudzić mogło, były listy Teodora; czytała je chciwie po kilkakroć, nabierała z nich trochę życia, a potém stopniowo wpadała znowu w tę apatyą dawną, która była stanem jéj zwyczajnym.
Kilka miesięcy tych od zgonu męża, niepokój ducha, brak zupełny starań o utrzymanie życia, wywarły wpływ ogromny na Łowczycową; powierzchowność jéj zmieniła się straszliwie. Słudzy nawet, dla których to zestarzenie nagłe przychodziło stopniowo, widzieli, że pani w oczach im nikła.
Z onéj piękności, nie dawno jeszcze widocznéj, nie pozostało prawie śladów; był to szkielet wychudły, w którym oczy jedne chwilami, jak dogorywająca lampa, świeciły. Włos nagle siwieć coraz bardziéj poczynał, skóra żółkła, głos w piersi zapadał gdzieś tak, iż go z nich dobyć jéj było trudno.
Gdy, po długiém siedzeniu, podniosła się na nogi i wyjść chciała, powietrze zdawało się ją upajać, kroki stawiała niepewne, chwiała się — słabła bardziéj jeszcze.
Doktor Clement, który mało miał czasu, aby ją odwiedzać częściéj, parę razy odprawiony został, bo widziéć go nie chciała, i, sądząc, że historyą szafiru była obrażona, teraz już tu nie przyjeżdżał.
Tego ranka służąca stara, coraz bardziéj teraz wyuczona grać rolę pani, siedziała w ganku z pończochą, gdérząc na dziewczęta, gdy tentent usłyszała, i we wrotach ukazał się konno mężczyzna nie młody, wprost spieszący do ganku.
Klucznica Barszczewska kilka razy wprawdzie z daleka widywała Hetmana, ale w paradnym stroju, otoczonego dworem; na myśl jéj nawet przyjść nie mogło, aby ten potentat, na równi z królem tu czczony, sam jeden miał przyjechać do Borku. Wzięła przybywającego za kogoś zupełnie nieznajomego sobie, i gdy chłopak, od stajni biegnący, konia, z którego zsiadł, wziął, a Hetman na ganek wszedł, Barszczewska mu drogę zastąpiła śmiało.
— Chcę się widziéć z panią! — zawołał nakazująco.
— Z naszą panią teraz się tak łatwo widziéć nie można — odpowiedziała klucznica, która, właśnie drut skończywszy, wpięła go w głowę i obojętnie patrzała na zagadkowego gościa.
— Pani nasza chora, słabuje ciągle, doktora Clement’a nie chce, choć on się tu dowiadywał; lekarstwa nie przyjmuje...
Ruszyła ramionami.
— Ale ja się z nią widziéć muszę! — zawołał Hetman, nastając i wprost już idąc do środka.
Barszczewska zaparła mu drzwi do sieni sobą.
— Ale-bo, choćby komu, to tak znowu do nas, przez wszelakiéj ceremonii, wpadać nie można, kiedy mówię, że pani chora!
Hetman się zmarszczył.
Zdawało mu się, że kluczem złotym najłacniéj drzwi otworzy, i, dobywszy parę dukatów, cisnął je do rąk klucznicy.
— Ale! proszęż pana! — cofając się, zaczęła Barszczewska, obrażona. — Ja nie potrzebuję prezentów, a co nie można, to nie można.
Uderzyła ją ta natarczywość i wywołała obawę.
— Niech mi pan powie, co za jeden? z jakim interesem? a ja pójdę przygotuję panią...
Hetman się zmieszał i zagniewał; nazwiska swojego rzucać tak nie chciał; zresztą przeczuwał, że, oznajmując się, nie będzie przyjętym.
— Moja pani — rzekł rozkazująco do klucznicy, — wierz asani, że ja tu nie w złéj intencyi przybywam, a Łowczycową widziéć muszę; muszę, choćby mi przyszło stać pół dnia i krzyczéć, aby ją wywołać. Miejże rozum i ustąp...
Barszczewska, któréj ton i mowa zaimponowały, dopiéro teraz, jakby się jéj oczy nagle otwarły, zaczęła się domyślać i poznawać Hetmana. W niepewności, co ma zrobić, ustąpiła krok ode drzwi, a Branicki, korzystając z tego, rzucił się do sieni, i, drzwi bawialni otworzywszy, wszedł do niéj.
Pokój, w którym siadywała wdowa, był tuż, niezamkniętemi drzwiami oddzielony tylko od izby pierwszéj, któréj ubóztwu i zaniedbaniu Hetman się przypatrywał, jak przestraszony...
Beata, któréj rozmyślanie przerwał szmer w ganku, a potém stąpanie w sąsiednim pokoju, chciała się podnieść i wyjść, lecz, nim siły zebrała, Hetman stał w progu. —
Na widok tego widma, zjawiającego się przed nią, Łowczycowa oniemiała, zdrętwiała; rumieniec wytrysnął na bladą jéj twarz; usta się otwarły do krzyku.
Branicki téż tak się uczuł przerażony tym szkieletem, który stał przed nim, iż słowa wymówić nie mógł. Dom, postać ta, milczenie téj pustki, pokutniczy strój kobiety, z któréj kolan spadła księga i potoczył się różaniec, — odjęły mu odwagę, z jaką jechał, pamięć słów, które przygotował.
Zwolna ręka sucha Łowczycowéj podniosła się do góry, wskazując Hetmanowi, by się oddalił; gniew opanowywał ją.
— Nie dosyć ci jeszcze? — zawołała. — Potrzeba zapomniane ludziom przypomniéć, i na nowo mnie okryć sromotą!!
— Beatrice moja! — przebąknął Hetman łagodnie — okrutną jesteś.
— A ty byłeś nim i jesteś, panie Hetmanie — poczęła, nie mogąc się pohamować kobieta. — Od was powinnam się była nauczyć okrucieństwa... Idź mi z oczu! — dodała głosem zmienionym — między wami a mną niéma wspólnego nic — nic.
Nie ruszał się Hetman.
— Dwa słowa i z zimną krwią; — rzekł powoli. — Pozwalam, abyście mnie łajali; na wszystko zasłużyłem, przyjmę z pokorą: lecz w interesie...
Krzykiem przerwała nagle Beata.
— Nie dosyć ci męczarni moich! chcesz napiętnować ofiarę — zawołała — chcesz położyć na niéj znamię hańby, aby nikt wątpić, nikt się nie mógł omylić, i cały świat wiedziéć musiał o mojéj sromocie! Nie dosyć mnie, — na mogiłę tego męczennika chcesz cisnąć plamę, bom teraz bezbronna... Mylisz się: niéma tego, co miał odwagę bronić mnie, choćby przeciwko tobie; ale ja mam jeszcze rękę, co na mój rozkaz choćby w sztylet się uzbroi.
— I tę rękę będziesz miała serce skierować przeciwko mnie? — spytał Hetman.
— Dla czegoż nie? Cóż nas wiąże? — zawołała, unosząc się, kobieta. — Moję przeszłość pokryła ofiara tego przyjaciela, któregom straciła; syn jego może być obrońcą matki przeciw napastnikowi, na cześć jéj nastającemu!
— Ale to szaleństwo! to prawdziwe szaleństwo! — odezwał się, z wyrazem politowania, Hetman.
Beata, zakrywszy twarz obu rękoma, gwałtownie płakać zaczęła; Hetman powoli wszedł do ciasnéj izdebki.
— Na miłość Boga, proszę mnie posłuchać! przychodzę z pokorą, z prośbą, z błaganiem, abym choć w części złe, które uczyniłem w chwili zapomnienia i szału, mógł naprawić... Chcę się zająć losem jego...
— Los jego już rozstrzygnięty — nagle wybuchnęła Beata. — Dałam go pod rozkazy twoich nieprzyjaciół, aby im pomagał do obalenia téj wielkości, którą jesteś dumny, do upokorzenia; aby się mścił na tobie za mnie... Dałam go Familii, aby się tam nauczył pogardzać tobą!
Hetman zaciął usta.
— To szaleństwo! — powtórzył — dodam, że to jest bezbożny szał i występny... I waćpani modlisz się tu po całych dniach, obcując z księgami nabożnemi i różańcem, jak widzę, a w sercu karmisz zemstę przeciw temu...
— Który najstraszliwszéj jest godzien — dokończyła Łowczycowa. — Prędzéj mi Bóg moję zajadłość odpuści, niż tobie twą zbrodnię!
— Zbrodnię! — powtórzył Hetman, który zdawał się ostygać. — Tego rodzaju zbrodnie są, jak pani wiadomo, grzechami powszedniémi na świecie, w którym żyliśmy...
Jeżeli ja winien, może choć cząsteczka winy spada i na panią.
— Tak! — zaśmiała się szydersko Łowczycowa — wina jest moja, żem rozwodzącemu się panu Hetmanowi uwierzyła, iż się ożeni ze mną; wszak miałam jego pierścionek, przysięgę, zapewnienie... Wiara moja w uczciwość waszę jest winą moją.
Hetman zamilkł...
— Waćpani widziałaś moje położenie? Na stanowisku, jakie zajmowałem, nie byłem panem siebie, nie mogłem być posłusznym sercu.
— Tak! Hetman zabił w was człowieka, duma — sumienie, rachuba — uczciwość — wołała Łowczycowa.
— Przyznasz mi pani, że naówczas — przerwał Hetman — starałem się, o ile było w méj mocy, sumieniu uczynić zadosyć. — Chciałem syna wziąć, i niemal adoptować, a pani zapewnić byt świetny...
— Świetne piętno — odezwała się Łowczycowa. — Naowczas, widząc mnie w rozpaczy, gotową odebrać sobie życie i dziecku, znalazł się człowiek prosty, wielkiego serca i ofiary, co przyjął pokutę za grzech mój, dał nam opiekę, imię, ocalił nas, i nauczył w ubóztwie szukać oczyszczenia... zapomnienia... odrzucić plamiące dobrodziejstwa...
Łowczycowéj płacz mowę nagle zatamował; Hetman skorzystał z tego, by przyjść do głosu.
— Wolno było pani odrzucić moje ofiary — rzekł — ale dumie poświęcić przyszłość dziecka... to się nie godzi...
— Sądzisz waćpan — przerwała z za łez Beata — że syn poczciwego Paklewskiego może pozazdrościć czego tym bezimiennym wychowańcom Hetmana, których Białystok jest pełny?? że przyszłość człowieka cała jest w wyposażeniu? Jego Pan Bóg wyposaży... Idź waćpan! nie masz tu co robić... Nie nachodź mnie! To zuchwalstwo bezwstydne!
Hetman dumną przybrał postawę.
— Jeżelim kiedy czuł zgryzotę za lekkomyślność moję — dodał — to dzisiaj karzesz mnie Waćpani tak okrutnie, iż czuję się tém niemal do pół rozgrzeszonym...
Łowczycowa ze wzgardą spojrzała na stojącego.
— Czas Waćpan tracisz tu marnie, gdy go tam królem chcą okrzykiwać i na tron prowadzić! Jedną stopą na nim już stojąc, sądziłeś, że aż nadto szczęśliwą uczynisz kobietę nieznaną, gdy jéj rękę pańską wyciągniesz... Ręka to krzywoprzysiężcy; nie chce jéj nawet tak upadła, jak ja, istota... Nigdy ona nie tknie berła, a skroni — korona: umrzesz ostatnim z twojego rodu i imienia, zapomnianym, zmalałym; a ta, któréj mnie poświęciłeś, będzie ci wrogiem domowym.
Idź!!
To rzekłszy, odwróciła się płacząc i powtarzając nakazująco:
— Idź!
Hetman stał, litością zdjęty, zmieszany proroctwem.
— To się nie godzi — rzekł zwolna tonem błagalnym — nad największym zbrodniarzem litość ma Bóg i powinni miéć ludzie. Trzeba być istotą bez serca, aby po latach tylu zachować samę zemstę, dyszéć jeszcze nią, nie umiéć przebaczyć, nie chciéć ochłonąć, i starać się nienawiścią natchnąć nawet tego...
Branicki zniżył głos; chód dał się słyszéć w drugim pokoju; Łowczycowa, przerażona nim, twarz schowawszy w dłonie, sparła się drżąca o ścianę; Hetman z ostrożnością wychylił głowę i zobaczył wchodzącego, z twarzą przestraszoną, D-ra Clement’a...
Odetchnął lżéj i wysunął się pośpiesznym krokiem ku niemu. Francuz był zmieszany, i patrząc na Branickiego, począł bełkotać:
— Ale godziłoż się tak narażać! to nie do przebaczenia!
Hetman przybrał twarz smutną.
— Nie łaj-że mnie, proszę cię; zdawało mi się, że tym krokiem choć w części naprawię, com zbroił...
A! krok każdy ciągnie za sobą, niestety, nieobliczone następstwa...
Pochylił się do ucha Clement’a.
— Mój drogi, staraj się ją uspokoić; wpadła w szał... nie masz wyobrażenia, com ja się tu nasłuchał.
— Owszem — odezwał się Clement — jabym to był przepowiedział z góry, znając Łowczycową. Nie godziło się bez rady niczyjéj narażać na to...
— Coż mam robić? — spytał Hetman, który wahał się jeszcze odjechać, zostawując Łowczycową w tym stanie rozdraźnienia.
— Nie pozostaje nic więcéj, tylko się oddalić — rzekł doktor. — W Białymstoku panuje największy niepokój, najdziwniejsze domysły. Musimy powracać. Ja téż tu nie mogę się zatrzymać; muszę mu towarzyszyć...
Branicki radę tę przyjął z niechęcią wielką.
— Co mi tam! — rzekł. — Z takim ciężarem losu téj nieszczęśliwéj na sumieniu nie chciałbym, nie mogę, odjechać... Waćpan wiesz? ona syna posłała w usługi Czartoryskim!.. Jego! Rozumiesz ty to?
Doktor spuścił głowę.
— Wiedziałem o tém.
— Uczyniła to umyślnie — dodał Hetman. — Jest to rzecz bez wielkiego, bez żadnego może znaczenia dla mnie; ale głęboko mnie dotykająca...
To mówiąc, Hetman na drzwi pokoju Beaty wskazał ręką doktorowi, dając mu rozkaz, aby wszedł. Clement się zawahał; wreszcie posłuszny zbliżał się już ku nim, gdy ze środka gwałtownie je zamknięto. Branicki i on pozostali chwilę w niepewności, i doktor naglić począł do odjazdu.
Późno było; wycieczka ta musiała być dostrzeżoną, kommentowaną i najrozmaiciéj tłómaczoną. — Niemal gwałtem pociągnął Francuz za sobą Hetmana, i zmusił go wsiąść na konia. Branicki, posępny, zadumany, z pomocą chłopca nie łatwo się wdrapał na siodło i koniowi puścił wodze. Karyolka Clement’a zdala za nim zdążała.
Gdy, po oddaleniu się ich, niezmiernie przestraszona Barszczewska zaczęła stukać do sypialnego pokoju, a wewnątrz nie usłyszała najmniejszego poruszenia, musiała biedz po ludzi i okno kazać wyjąć, domyślając się jakiegoś nieszczęścia. Łowczycową znaleziono omdlałą, w kącie izdebki.
Długiego czasu potrzeba było, aby ocucić ją i uspokoić. Zaniesiono ją do łóżka, robiono co instynkt podyktował, okładano, pojono; i po płaczu a łkaniu, które do nocy trwały, chora snem jakimś chorobliwym usnęła.
Życie w tém wątłém ciele trzymało się cudem jakimś; w dni kilka Beata wstała, aby jak dawniéj zasiąść w swéj izdebce nad objawieniami S. Brygitty.
Zatopioną w nich zastał list Teodora, pisany z Wołczyna, już po powrocie z Bożyszek... Nie było w nim naturalnie żadnéj wzmianki o innéj podróży, oprócz do Wilna.
Teodor w Wołczynie znalazł wszystkich ożywionych wielkiemi nadziejami, czynnych niezmiernie, naradzających się dniem i nocą. Gdy przeciwne stronnictwo Branickiego i Radziwiłła hałasowało, odgrażało się, prawie pewne zwycięztwa, skupiało wojska, ściągało szlachtę, spieszyło do stolicy; Familia tajemniczo przygotowywała się do zadania mu śmiertelnego ciosu: Książę Kanclerz, znający doskonale naturę kraju, z którym miał do czynienia, wiedział, że w próżnych poruszeniach, manifestacyach i okrzykach, straci siłę do czynnego działania. On swoję oszczędzał i skupiał w cichości.
Teodor donosił matce, iż miał poufne posłannictwo, z którém znowu wyjeżdżać musiał. — Winien on je był zapewne temu, że pierwszą swą missyą szczęśliwie odbył, i zdał z niéj sprawę w myśl Księcia Kanclerza, skromnie a roztropnie; winien i temu, że milczéć umiał... Więc, choć młody i niewprawny, odebrał polecenie zawiezienia kilku słów — (może i nie samych słów tylko), księdzu Młodziejowskiemu, ulubieńcowi starego Prymasa Łubieńskiego...
O tém nie pisał on matce, chwaląc się tylko w ogólności, iż Książę Kanclerz względnym był dla niego bardzo i łaskawym, za co téż czuł niewysłowioną wdzięczność. —
Po powrocie z Bożyszek zastał w Wołczynie takie poruszenie i umysły zaprzątnięte sprawami publicznemi, iż list Wojewodzica, który przywiózł, leżał podobno nierozpieczętowany dni parę. Przypadkiem wziął go do ręki Książę Kanclerz, odczytał, nad stylem się począł unosić szydersko, wyraził się o autorze w sposób sobie właściwy, a niezbyt delikatny, ruszył ramionami i — o wszystkiém zapomniał...
Teodor tym razem z większą eskortą, w sekrecie wielkim, puścił się ku Skierniewicom.


∗             ∗

Są ludzie, jakby do pewnych przeznaczeń zrodzeni, którzy, nim na tor właściwy trafią, nieznaczącymi się zdają i wyczekują swéj godziny, a gdy ich los postawi na drodze, którą zająć byli powinni, z dnia na dzień rosną i stają się do niepoznania różnymi od poczwarki dni wczorajszych. — Są i tacy, którzy swéj godziny nie doczekają nigdy w życiu i zmarnieją a zwiędną, niepoznani, bo zasklepieni w sobie. — Jedni téż mają wiedzę swych przeznaczeń, drudzy — poczucie ich dopiéro w godzinie stanowczéj.
Pan Teodor Paklewski należał do rzędu tych istot szczęśliwych, które nie czekają długo na objawienie się im doli, jaka ich czeka. Wychowanie u Pijarów było przygotowaniem bez wiedzy jasnéj, do czego prowadzić miało; czuł tylko, że pracować musi, służyć, aby się wybić na wierzch i zdobyć znaczenie..
Dziwny a szczęśliwy skład okoliczności, zaraz na wstępie, otworzył mu kancellaryą jednego z najmądrzejszych dostojników Rzeczypospolitéj; Książę orlém okiem poznał w subjektum tém doskonałe narzędzie, i, mimo zazdrosnych a niechętnych, pochwycił je w dłoń silną. Tego było dosyć Teodorowi, aby się w słoneczném cieple nadziei, z niesłychaną szybkością, ze zdumiewającym talentem, rozwinął. Z nieśmiałego młodzieńca, naraz stał się niemal wytrawnym dyplomatą — i poczuł, że, idąc za skazówkami pryncypała swojego, może się pokusić o daleko czynniejszą i ważniejszą rolę, niż marzył w początku.
Jedyném dla niego prawidłem było ślepe posłuszeństwo przewodnikowi, trzymanie się jego skazówek co do celu, a taki wybór dróg dla osiągnięcia go, któryby, nawet w razie niepowodzenia, nie tamował dalszych czynności.
Książę Kanclerz, któremu właśnie zbywało w téj ważnéj chwili na ludziach bystrych a nie wydatnych, zdolnych a nie zbyt już znanych, na ostatek oddanych mu i niedających się uwodzić nikomu, chwycił się młokosa, od razu w nim oceniwszy materyał nieoszacowany.
W istocie Teodor, jakim w kilka miesięcy pobytu w Wołczynie stał się pod kierunkiem Kanclerza, nie był wcale podobnym do tego pięknego chłopaka, zdrętwiałego, nierozgarniętego, na pół uśpionego, jakim go widzieliśmy w Borku i na drodze do Warszawy.
Patrząc na to rozbudzenie się w nim władz, które wprzódy nie dawały znaku życia, postrzegacz każdy byłby musiał mimowoli domyślać się, że krew i ród przynoszą chyba z sobą spadkobierstwo jakieś i stawiają od razu uprzywilejowanego potomka na tym stopniu, na jakim poprzednicy jego skończyli.
Paklewscy wprawdzie nie byli nigdy statystami wielkimi, ani politykami; lecz — któż wié — wziął może po matce Teodor bystrość władz — nie dość na tém — jakby świadomość i przeczucie wielu rzeczy, innym zakrytych.
Inaczéj trudno sobie wytłómaczyć było tę niesłychaną łatwość, z jaką Todzio wnet w każdém położeniu umiał się rozpatrzyć i znaleźć stanowisko odpowiednie roli, jaką grać potrzebował.
Książę Kanclerz, obawiając się miłość własną i zarozumiałość w nim rozbudzić, nie chwalił go nigdy, próbował raczéj czynić mu zarzuty, wystawiał go na wielce trudne experymenta i, zdziwiony mocno, nie mógł go pochwycić na słabostce żadnéj. Nie okazywał mu łask wielkich, bo temi mało w ogóle szafował; ale téż przestał się obchodzić tak wzgardliwie, jak w początkach.
Książę, przez którego ręce przeszło wielu ludzi, nadzieję o sobie dających, choć ją przyszłość zawiodła, znał i tę ludzkiéj natury tajemnicę, że pierwszy wykwit młodości bywa czasem szafunkiem całkowitéj siły, jaką posiada istota, i że niekoniecznie z genialnych młodzieńców rosną bohaterowie i ministrowie, a bardzo często świetne preludyum życia kończy się idyotyzmem i niedołężnością.
Chciał więc Kanclerz zużytkować tę siłę, jaka mu się nastręczała, nie wchodząc w to, jaka przyszłość ją czeka.
Teodor, popychany tu i ówdzie, w najrozmaitszych sprawach, często błahych a trudnych, ze wszystkich wychodził zwycięzko, albo przynajmniéj bez zarzutu.
Gniewało to współzawodników, którzy mu stołki przystawiali, tém mocniéj, że Todzio na żadnym z nich usiąść nie chciał.
Pobyt w Wołczynie, oprócz tego, że studenta pijarskiego i kancellistę wystrychnął na kawalera nadzwyczaj pokaźnego i pięknych manier, nadał mu pewność siebie i śmiałość nieustraszoną.
Niewiedziéć jak do tego przyszło, iż ci nawet, co go niecierpieli, mieli dla niego mimowolną konsyderacyą.
W kancellaryi zajmował na oko stanowisko podrzędne, ani się o inne dobijał; siadał w końcu stołu; panom Sekretarzom w niczém się nie przeciwił; umyślnie dawane roboty podrzędne spełniał bez sarkania; ale nie było dnia, żeby pajuk, lub dworzanin nie wszedł na próg zawołać:
— Pan Paklewski do Księcia Jegomości!
Naówczas wszyscy, co się znajdowali w kancellaryi, spoglądali po sobie i ramionami ruszali. Paklewski niekiedy do kancellaryi nie wracał już, i nie było go dzień, dwa; a po powrocie dowiedziéć się nikt nie mógł, gdzie bywał, ani co robił.
Nie szkodziło i to panu Teodorowi, że był nadzwyczaj pięknym twarzą i postawą, że w nim coś było pańskiego, dostojnego, że umiał się znaleźć i nigdzie się nie czuł onieśmielonym. Piękności téj jego nawet prorokowali niektórzy wielkie sukcessa w świecie; ściągała nań ona wejrzenia i łaski niewieściego dworu: lecz pan Teodor wcale płochym się nie okazywał. Z kobietami był grzeczny bardzo; zdawało się, że obcować z niemi lubił: jednak do żadnéj się nie zbliżał, choć go wabiono i bałamucono.
— Ja wam powiadam — odzywał się o nim Wyzimirski — to frant, jakiego Korona i Litwa nie ma drugiego! Chce rozum i liczko sprzedać jak najdrożéj!! Nie złapie go nikt, ani stara Boczkowska loczkami i muszkami, ani my na komplimenta, ani Książę Kanclerz na obietnice... Wśrubowuje się powoli, delikatnie; a wszyscy go kiedyś na naszych bokach poczujemy!
Nim Książę Kanclerz i Wojewoda Ruski wybrali się do Warszawy, przodem już z missyą poufną ruszył do Skierniewic Paklewski. Była ona pokryta jak największą tajemnicą.
Z Księciem-Prymasem Łubieńskim samo traktowanie dla Familii niezmiernie trudném się zdawało, bo Inter-Rex winien był całą swoję krescytywę dworowi Saskiemu, przeszłością swą należał do przeciwnego stronnictwa, wszyscy oddawali charakterowi jego, pobożności, skromności, uczoności — należną sprawiedliwość; zdawało się niepodobieństwem pozyskać człowieka, który na tak wysokim stał szczeblu, iż nic już zapragnąć nie mógł, niczém go kupić nie było podobna.
Bez Prymasa Familia do swoich celów dojść mogła z trudnością. Nie było bezprzykładném w dziejach pominięcie go; w danych jednak okolicznościach narażało na niebezpieczeństwo — mogło wywołać wojnę domową, któréj chciano uniknąć.
W chwili, gdy nieznaczny ów człeczek ruszał się z Wołczyna ku Skierniewicom, właśnie ztamtąd dwór Prymasa wynosił się do Warszawy, mając tam stanąć na straży pokoju i bezpieczeństwa Rzeczypospolitéj. Przyjaciele Prymasa chcieli go mieć nie pozornym, ale istotnym Inter-Rexem, któryby stanął po-nad fakcye i obozy, nie dając im się rzucić na siebie.
Prymas Łubieński był od początku długiéj drogi, jaką przebiegł, aż do najwyższéj stolicy w Rzeczypospolitéj, zawsze jednym i sobą: cichym człowiekiem pracy, pobożnym, prostego ducha, prawym ale dającym sobą powodować w rzeczach świata, które za mniejszéj wagi uważał.
Gdzie zachodziły intrygi polityczne, konszachty, spiski owe otwarte, jakie za Sasów pod oczyma królów się knuły i plątały, Łubieński rad drugim miejsca ustępował.
Nie widział w tém jasno, a może ludzkim sprawom udziału w dziejach świata nie przyznawał w duchu téj wagi, w jaką inni wierzyli; kunktator, rozważny, nie rychło się na krok stanowczy ważąc, Prymas był niejako widzem biernym wypadków, stojącym na straży, raczéj, niż czynnym w nich sprawcą.
To znamię jego charakteru, wybitniejsze jeszcze z wiekiem, doskonale ocenili Czartoryscy, i wiedzieli, że będą mogli korzystać z tego, co zwali słabością Prymasa. Równie téż trafnie poznali niezmiernie ruchawego, zdolnego, ambitnego, chciwego dźwignięcia się, zasłużenia i urośnięcia jakimkolwiek kosztem, Młodziejowskiego, który z każdym dniem większą zdobywał władzę nad sędziwym Prymasem.
Młodziejowski był jednym z tych ludzi, dla których sukienka służy za narzędzie, za pokrywkę, za pasport do przeciśnięcia się wśród tłumu. Z jednéj strony starając się służbą nadzwyczaj uprzedzającą, powolną, trafną, pokorną, zyskać zaufanie i łaskę Łubieńskiego, z drugiéj zręczny Audytor prymasowski badał kraj i położenie, aby je wyzyskać dla siebie.
Człowiek nowy, bez przeszłości i węzłów, któreby go z jakimkolwiek obozem łączyły, Młodziejowski mógł swą pomoc ofiarować więcéj-dającemu, lub przynajmniéj więcéj-obiecującemu. Bystre oko zawczasu mu dozwalało przewidziéć przyszłość. Obóz, w którym przewodzili: wesoły a butny Książę „Panie Kochanku“, wyżyty i zobojętniały Hetman Branicki, niezręczny a dumny Wojewoda Kijowski, — za którym stała bezsilna Saxonia i mityczna Francya, nie miał jutra!! Im w dniu dzisiejszym wrzawliwiéj występował i na oko szumniéj, tém pewniejszém było, iż cicho wchodzący Sołtyków i Familia bez walki go rozproszą. Mogli się łudzić czémś stojący w środku Hetmańskiego stronnictwa, ale nie ci, co z poza szranków patrzali zdaleka. Kandydatura na tron Królewicza Saskiego, nawet tym, co ją stawili, mrzonką się wydawała; w tym samym obozie drudzy ogłaszali Hetmana, a o zachciankach Osińskiego i Potockiego poszeptywano, nie licząc innych...
Z przeciwnéj strony, Familia cała zrzekła się współzawodnictwa, i młody Stolnik Litewski był jéj jedynym kandydatem. Poparcie, jakie miał za sobą, przeważało wszystkie mrzonki o wpływie Francyi i interwencyi Saxonii.
Młodziejowski widział to jasno pewnie, a nie był człowiekiem, któryby dla umiłowanych fantazyi poświęcił rzeczywistość, tém bardziéj, iż jedyną fantazyą jego było wybicie się z podrzędnego stanowiska.
W początkach jednak ani on, ani nikt w odgadywanie przyszłości się nie wdawał; powoli brano się do zgotowania jéj, na sposób przez Prymasa zalecany: zwolna i ostrożnie, stopniowo i oględnie.
Przybywszy do Warszawy, pan Teodor dowiedział się tu, iż Prymas z całym dworem przyjechał na stały pobyt do swojego pałacu. Czynniejsi i bardziéj wpływowi w Rzeczypospolitéj mężowie zewsząd tu ściągali. Jechał Hetman z Białegostoku, Potocki z Krystynopola; oczekiwano pana Wojewody Ruskiego; spodziewano się innych wielu.
Pobyt na Wołczyńskim dworze, może matki słowo jakie, naostatek niedostrzeżony wpływ atmosfery, wyrobiły w Paklewskim szczególną niechęć i wzgardę dla Hetmana Branickiego. Śmiał się z jego dumy i zwał go zdrajcą względem Familii, pyszałkiem bezsilnym. W duszy najżywiéj pragnął, aby Czartoryscy zepchnęli go, jak obiecywali, z tego stanowiska, na którém bezczynnie błyszczał.
Nie miał już po co jechać do Skierniewic, a w Warszawie, choć mógł się prześlizgać niepostrzeżony, zadośćuczynienie instrukcyom Księcia Kanclerza stawało się nieskończenie trudniejszém, niż w Łowiczu, lub rezydencyi drugiéj Prymasa.
Tu już cisnąć się trzeba było — tłum drogi wszystkie zalegał.
Teodor zatrzymał się, i pierwszego dnia pobytu spoczywając, chciał się zoryentować tylko, rozpatrzyć...
Miał sobie wskazanych kilku ludzi, pomiędzy innymi starego Teppera, ojca tego, który późniéj zasłynął tak głośno, i zginął tak marnie; lecz wolał rozpatrywać się i rozsłuchywać sam, jak rzeczy stały. — Miasto się zaludniało nadciągającemi z prowincyi dworami panów, tak, że pieszemu przechodniowi, choć dzień jesienny przymrozkiem ulice oczyścił, trudno się było przez nie przecisnąć. Teodor właśnie Krakowską Bramę przechodził, gdy poczwórna landara tak nań najechała, że ledwie miał czas poły kontusza od kół jéj salwować. Gniewny, spojrzał w okno jéj, gdy z niego niewieści okrzyk się dał słyszéć.
Nim Teodor rozpoznał w mroku twarze, już stangretowi dano rozkaz zatrzymania się, i wychylona pani Starościna powitała swojego wybawiciela. Nie z jéj jednak ust wyszedł okrzyk, który Todzia poruszył, ale z buziaczka panny Generałówny Loli, któréj oczy pierwsze dostrzegły Paklewskiego.
Wszyscy, nie wyjmując Generałowéj, witali serdecznie dawnego znajomego; Lola, nie mówiąc nic, dawała mu znaki oczyma i uśmiechem, że o nim nie zapomniała.
— Co asindziéj tu robisz? — zapytała Starościna, przywoławszy go do drzwiczek i rękę chudą dając mu do pocałowania.
Nim miał czas odpowiedziéć Paklewski, Lola dodała szybko:
— Ciociu, ciociu! gdzież konwersacyą prowadzić na ulicy — w bramie... Słyszy ciocia, jak krzyczą, abyśmy jechali. Pana Teodora nam rozjadą! niech przyjdzie na obiad!
— Przyjdź-że na obiad — dodała, zastępując ciotkę — do domu na Starém-Mieście, za godzinę... ale prędko, bo my zaraz powracamy...
Starościna potwierdziła zaproszenie najmilszym grymasem, jaki z twarzy wydobyć mogła; powóz ruszył, a Paklewski został, rozmyślając, co ma zrobić?
Potrzebował długich reflexyi, aby powziąć postanowienie stawienia się u Starościny; dogadzało to i sercu, i interesom. W domu tym spodziewał się dostać języka, a wiedział, iż tam sprzyjano Familii.
Przeszedłszy się więc po mieście, i dowiedziawszy do starego Teppera, któremu miał do oddania małą kartkę Księcia Kanclerza, Teodor pobiegł do wskazanéj kamienicy.
Należała ona do Generałowéj i pierwsze jéj piętro, niewynajęte, było kwaterą stałą tych pań, często przebywających w stolicy. Nie było tu gdzie tak dalece wielkich kompanii przyjmować; dom skromny nie miał rozmiarów pałacowych: lecz obie siostry, nawykłe do okazałości dworu saskiego, ciemne sklepione te izby stare umiały wcale pokaźnemi uczynić.
Sprzęt jak najwytworniejszy, zwierciadła, makaty, dywany, porcelanowe fraszki, świetnie ubierały największy z pokojów, woniejący do zbytku wszystkiémi perfumami pudrów, sukien, kadzideł, kwiatów, któremi się trzy panie otaczały chętnie.
Generałowa dbała o to bardzo, aby jéj pied-à-terre nie wstydziło się przed gośćmi dostojnymi, których lubiła przyjmować, ani ona za nie.
Starościna równie była o elegancyą troskliwa, a Lola obu im myśli poddawała szczęśliwe i coraz nowe, tak, że appartamenta przeładowane może były świecidełkami, bawidełkami i drobnemi ozdobami.
Przyciemno tu było zawsze, nawet o południu; lecz Starościna właśnie była w latach, które miłują półcienie, a Lola, choć jéj tu było ciasno, i duszno, i smutno, i mroczno, miała exkuzę w ciemnościach na wesołość swą trzpiotowatą, z którą ponure, klasztorne trochę izby rozbudzała do życia. Generałowéj, mniéj majętnéj, a wiele potrzebującéj, na rękę był pobyt siostry, która jéj do utrzymania na przyzwoitéj stopie domu dopomagała.
Było tu wszystko, czego obyczaje ówczesne od zamożnéj, pół-pańskiéj rodziny, czasu pobytu w mieście, wymagały: liberya piękna, kuchnia dobra, usługa staranna i liczna.
Jak wszędzie, tak i tu, roiło się jéj więcéj nad potrzebę, bo się nie obchodzono, nawet w mieście, ograniczoną liczbą ludzi, — ściągano ich jak najwięcéj. Słudzy potrzebowali téż sług, a ci służek...
Gdy Teodor, obrachowawszy się z godziną, wszedł do kamienicy, tylko co właśnie landara Starościny w nią była wjechała, i panie po dosyć ciemnych a niewygodnych schodach wdrapały się na górę.
Starościna potrzebowała przed obiadem cokolwiek zmienić i poprawić toaletę, gdyż — niestety — zbawca ów, którego jéj opatrzność tak ciągle nasyłała, mocno zajmował podżyłą panią. Generałowa także poszła się przebierać, i gdy Paklewski wszedł do ciemnéj salki, zastał w niéj, jakiémś przeczuciem pozostałą, Lolę samę, która stała przed zwierciadłem, i podniósłszy rączki do góry, fontazie i wstążki poupinane we włosy, które się w powozie trochę pomięły — prostowała i układała.
Zwierciadło pokazało jéj wchodzącego; uśmiechnęła się figlarnie i poczęła:
— Czekaj pan, proszę się zatrzymać z daleka, i nie patrzéć na mnie!
Muszę się i ja wystroić do pana, kiedy ciocia, i mama dały mi dobry przykład... Chcę być dziś bardzo ładną... zobaczysz pan...
— Mnie się zdaje — odpowiedział Teodor z ukłonem — że pani ani tego chciéć, ani się starać potrzebujesz o to...
— Nie lubię komplimentów! — odezwała się zalotnica, tupiąc nóżkami malusieczkiemi w podłogę i wykręcając się przed lustrem, jakby menueta tańcowała. Tak jéj z témi figlami było do twarzy, iż Todzio stałby i patrzał chętnie, choć najdłużéj, na ruchy zręczne, na pozy coraz nowe a coraz wdzięczniejsze, jakie dla niego przybierała, gdyby saméj pannie nie sprzykrzyło się patrzéć w zwierciadło, zamiast na wielbiciela. Zwróciła się nagle, w obie rączki biorąc sukienkę, na rogówce rozwieszoną, i nadzwyczaj poważnym, uroczystym dygiem witając gościa.
Rozśmiała się natychmiast i podbiegła ku niemu.
— Gramy w pierścionek, jak dzieci w zielone — zawołała. — Pokaż mi pan pierścionek!
Teodor szybko zdjął rękawiczkę: tkwił ten drogi dar, jasném oczkiem ku swéj dawnéj spoglądajac pani, na palcu serdecznym...
— Masz pan szczęście! — rzekła, grożąc mu paluszkiem różowym.

— Jeżeli to ma być gra — odezwał się Teodor — wié pani, to trzeba przecie, aby była równa. Ja pierścionek pokazałem, a cóż mi pani za to pokaże?
...poważnym, uroczystym dygiem witając gościa.
— Proszę! jaki zuchwały! — rozśmiało się dziewczę — mogłabym odpowiedziéć na to, że koniec trzewiczka mego, który pan widzisz, starczy...

— Mam się rzucić i pocałować go? — zawołał Teodor.
Dziewczę pierzchnęło z szelestem, jak kuropatwa, która się z krzaków porywa...
— Gdyby to starościna zobaczyła, omdlałaby! — poczęła żartobliwie — a mama-by mnie zasadziła na pokutę, i pana skazała na wygnanie. Z daleka uwielbiać pozwalam moje wdzięki, po cichu!! dyskretnie!
Teodor się skłonił. Ton rozmowy pozwalał mu przyłożeniem ręki do serca odpowiedziéć.
— Co pan tu robisz? — przerwała szybko Lola — bo, żebyś pan za Starościną gonił, nie uwierzę. Drugi raz jéj ratować nie będziesz miał zręczności; wody się lęka od téj pory, tak!!
— Któż wié! może z ognia! — rzekł Teodor.
Lola się śmiać zaczęła.
— Dawno pan tu jesteś?
— Od wczoraj.
— Wiedziałeś o nas?
— Wcale nie!
— Nie przeczułeś pan!
Todzio spuścił głowę.
W téj chwili wchodziła Starościna.
— Ciociu najdroższa — zaszczebiotała, podbiegając ku niéj, dzieweczka. — Pan Paklewski nie przeczuwał, że ciocia tu jest!! Przecież pomiędzy wybawicielem a wybawioną powinien być węzeł, który drga uczuciem i...
— A nie pleć-że ty, sroczko jakaś! — przerwała Starościna, dając jéj klapsa wachlarzem, który w ręku trzymała.
Odwróciła się do Teodora.
— Cieszę się, że pana tu widzę; — rzekła, rączkę podając do pocałowania...
Lola, stojąca za ciotką, dygnęła poważnie, gdy, pośpieszająca do salonu Generałowa od dalszych figlów ją wstrzymała. Teodor musiał za starszemi paniami iść ku kanapie i zasiąść do poważnéj rozmowy.
Okoliczności w istocie czyniły ją poważniejszą, niż zwykłe szczebiotanie tych pań; wszyscy, nawet one były pod wrażeniem wypadków i wieści, które szły z niemi w parze.
Zaczęto mówić o pięknym Stolniku Litewskim, o Wojewodzicowéj Mścisławskiéj i jéj współzawodniczce do jego serca; o kalece Królewiczu, o Hetmanie, o Familii. Panie, które z miasta właśnie przybywały, wioząc obfity plon plotek, wyprzedzały się z wiadomostkami...
Teodor słuchał z zajęciem.
I Starościna, i siostra jéj, nie tając się przed sługą Księcia Kanclerza, wypowiadały całą swą sympatyą dla sprawy Familii. Generałowa szczególniéj zachwyconą była Stolnikiem i dawała do zrozumienia, że on téż mógł nie być dla niéj obojętnym.
— Wszystko, co o Wojewodzicowéj i Księżnie... prawią — rzekła cicho — są rzeczy przesadzone, antycypowane. Stolnik wyboru nie zrobił, a gdy go uczyni, więcéj dobrego okaże gustu, niż mu przypisują.
Starościna, która oprócz czułości dla wybawiciela, innych się wyrzekła widoków na przyszłość, chciała grać rolę polityczną, i zaręczała, że dla Czartoryskich będzie się starała jednać partyzantów, odciągając ich z przeciwnego obozu.
— Zobaczysz asindziéj, że przy panu Hetmanie, daléj, daléj, jeden Starosta Brański zostanie; zdezerterują mu wszyscy!! Tylko potrzeba umiéć koło tego chodzić.
Ja na wieś nie myślę odjeżdżać, i my tu z Generałową téż sejmikować będziemy!!
To mówiąc, pochyliła się Starościna poufnie do ucha wybawiciela, może aby się do niego zbliżyć, i poczęła szeptać:
— Pierwsza rzecz, słowo daję, na co Kanclerz wszystkie swe usiłowania zwrócić powinien, to żeby sobie zjednać Prymasa! A na to jest sposób...
Zrobiła minkę figlarną, z któréj, inaczéj zapewne tłómacząc sobie jéj znaczenie, Lola, stojąca zdala, śmiać się zaczęła...
— Jaki sposób? — zapytał Teodor.
— O! nie powiem! to jest mój secret d’Etat...
— Ani mnie nawet nie zechce go powierzyć pani Starościna? — począł chłopak — ja przecie nie zdradzę...
Starościna spuściła oczki na końce palców, wystające nieładnie z czarnych mitenek, i główką pokręciła.
— Znam kogoś! — dodała cicho.
Teodor się zarumienił z radości, która była tak jawną, iż Lola, widząc go w poufnych szeptach, rumieńcach i minkach osobliwych ze Starościną, nie umiała ukryć trochę zniecierpliwienia.
— Szczęśliwym trafem, może się myśli mojego księcia zejdą z trafnym pomysłem pani Starościny — rzekł Teodor. — Ja pani pod sekretem się przyznam, że — że (tu zniżył głos jeszcze), mam polecenie do ks. Młodziejowskiego...
Starościna, w ręce uderzywszy, podskoczyła na kanapie, a ruch ten i wykrzyk obudził taką ciekawość w Loli i Generałowéj, że obie się przybliżyły.
— Proszę, bardzo proszę — odezwała się Starościna — nie podsłuchywać naszéj rozmowy, i pozwolić mi krótkiéj konferencyi z moim wybawcą... Mamy coś bardzo ważnego i sekretnego do roztrząsania.
Lola i jéj matka, w istocie już nie wiedząc co myśléć, cofnęły się, a Teodor dodał prędko:
— Rachuję, że mi pani Starościna dopomoże do tego. Tu, na gruncie neutralnym, spotkanie się niby przypadkowe...
— A! co to za filut! co to za filut! — głośno odezwała się Starościna. — Proszę! ktoby się to po téj mince jego pokornéj i skromnéj spodziewał!
— Słowo daję cioci, — przerwała Lola zdaleka, — że ja zawsze tego pana miałam za okropnego filuta...
— A ja — nie! — dodała na przekor Generałowa.
Tymczasem Teodor pocałował w rękę Starościnę, dla skaptowania jéj łaski, i rzekł cicho:
— Rachuję na panią Starościnę!
Dawano do stołu i uszczęśliwiona wdówka podała rękę swojemu wybawcy, bo nikogo więcéj dnia tego nie było. Gdy szli do drugiego pokoju, w drodze, po krótkim namyśle, coś mu szepnęła do ucha poufnie.
Lolę bawiły te zaloty cioci, ale Generałowa zaczynała się niemi niepokoić na prawdę.
— Kto go tam wié? — pomyślała w duchu, — chłopak się może obliczył, co starostwo przynosi i co siostrunia ma; gotów nam ją zbałamucić! Nie ma nic — albo to się takie małżeństwa nie trafiały?
Dla Generałowéj nic straszniejszém być nie mogło nad samo przypuszczenie, że ktoś-by jéj tę najukochańszą siostrę mógł odebrać i pozbawić — starostwa.
Surowym wzrokiem mierzyła Teodora, który twarz miał tak wyjaśnioną, pogodną, taki wyraz tryumfu na niéj, że nim w istocie mógł nastraszyć. Nadzwyczaj szczęśliwie los mu usłużył.
Lola patrzała nań, usiłując tylko odgadnąć: co mogło sekretnego między nim a ciocią obudzać taką radość w obojgu? Było to dla niéj zagadką, bo że Teodor nie mógł przecie oświadczyć się Starościnie i otrzymać od niéj przyrzeczenia, tego była aż nadto pewną.
Obiad upłynął na rozmowie o sprawach powszednich: kto przyjechał, gdzie stanął, jak się złożył dwór Prymasa, który z Kasztelanów na nim marszałkował, co donoszono z Drezna i t. p. Natychmiast po wstaniu od stołu, nieszczęśliwa Generałowa wzięła siostrę na konfessatę, a Lola z tego skorzystała, aby się do Todzia przybliżyć.
— Czy mam panu powinszować? — zapytała.
— Nie wiem czego!
Lola przybliżyła się do niego.
— Oświadczyłeś się Starościnie! — dodała — Przyjęty? Kiedy zaręczyny? Raz-bym się na weselu wytańcowała!
Teodor się uśmiechnął.
— Dziękuję pani za myśl szczęśliwą i za życzliwość jéj dla mnie!
Skłonił się poważnie. Lola zżymnęła się.
— Ale to jest w konieczności położenia — dodała. — We wszystkich romansach, które pan czytałeś, i których pan nie czytałeś, ani ja, zawsze ten, co z wody, albo z ognia, od koni unoszących nad brzegiem przepaści, ratuje heroinę, musi się koniecznie z nią ożenić. Pan więc jesteś zmuszony!!
— A gdybym uratował był panią generałową, która ma męża? — zapytał Teodor.
— Musiałbyś się pan w niéj zakochać przynajmniéj i umrzéć z miłości — dodała Lola; — na to niéma ratunku. Więc — widzisz pan.
— Widzę; — odezwał się wesoło Teodor — ale przysięgam, że ratując czcigodną ciocię jéj, czyniłem to dla pani; idzie więc za tém, że...
— Nic a nic nie idzie za tém, — zawołała Lola — bo pan się wykręcasz tylko i nie mówisz prawdy...
— Chce pani, abym ją całą powiedział? — rzekł z zastraszającą pewnością siebie Teodor.
— Otóż — nie! dla tego, że ja sobie prawdę potrafię sama odgadnąć i nikt mnie nie oszuka.
Powiedz mi pan tylko, bom straszliwie ciekawa: coście z ciocią tak tajemniczo szeptali?
— Mogę pani tylko dać uroczyste słowo, że to się nie tycze ani cioci, ani pani, ani mnie!!
— A kogoż? Sułtana tureckiego? — spytała Lola.
Rozśmiał się Teodor, i na tém tego dnia skończyła się rozmowa, bo Starościna przywołała gościa, aby mu szepnąć na ucho, że od niéj wkrótce już odbierze pewną wiadomość.
W nadzwyczaj wesołém usposobieniu wyszedł z kamienicy na Starém Mieście Paklewski; widocznie mu się szczęściło. Był pewien, że Starościna, rada odegrać rolę jakąś, chętnie ułatwi spotkanie się z ks. Młodziejowskim, a przytém Generałówna go czarowała swą wesołością, trzpiotowatością i wdziękiem ptaszęcym. Nie mógł powiedziéć Teodor, że się w niéj kochał, a jednak z myśli mu nie schodziła i na wspomnienie jéj serce żywiéj biło; lecz od panny Generałówny do ubogiego Paklewskiego było bardzo daleko. Mógł się z nią zabawiać i trzpiotać, kochać się w niéj zapamiętale, sięgnąć po jéj rękę było — niepodobieństwem. Wzdychał — dziewczę było urocze... lecz sama jéj niezamglona niczém wesołość dowodziła, że w sercu Loli uczucie poważniejsze mieszkać nie mogło. Nie było co więc myśléć o niém na seryo...
Następnego dnia wieczorem, gdy powrócił z miasta, zastał u siebie bilecik pachnący Starościny, wcale nie ładnym charakterem i oryginalną ortografią pisany, nie zawierający nic, oprócz zaproszenia na obiad — na jutro. O Młodziejowskim nie było w nim ani słowa.
Na godzinę wyznaczoną stawił się Paklewski, a choć zwykle nie wiele myślał o ubraniu, tym razem sam nie wiedział, jak i dla czego, parę razy się przejrzał w zwierciadełku, czuprynę poprawił, pasika pociągnął, buty wytrzepał. Czegoś mu się chciało wyglądać ładnie.
Nie potrzebował się o to starać bardzo, gdyż natura pod względem powierzchowności wyposażyła go aż do zbytku bogato. Zwracał oczy wszystkich i wiele osób domyślało się w nim jakiegoś książątka, incognito przez świat wędrującego. Wyzimirski, który go nie cierpiał, powiadał, że taka lalkowata uroda, mężczyźnie nie przystała. Prawda, że sam był ospowaty i brzydki.
W salonie zastał już niecierpliwą Starościnę, oczekującą nań i chodzącą żwawemi kroczkami z Lolą. Miała na ten dzień figlarną twarzyczkę i wejrzenie wesołe. U drzwi zaraz, dygnąwszy Teodorowi i podając mu rękę, poczęła, jakby udając szczebiotanie Loli:
— Chwali się to kawalerowi, iż jest regularny i godzin pilnuje! Ja od pół kwadransa już czekałam na waćpana.
Lola szepnęła szydersko.
— Widzi pan!!
— Pan masz wiele dobrych przymiotów, mówię to bez pochlebstwa — kończyła Starościna, — wiele przymiotów, na których innym młodzieńcom zbywa.
— Doprawdy, nie zasłużyłem na pochwały! — odparł Paklewski.
Starościna wpatrzyła się mocno w twarz przybyłego, szrubując usta.
— Zaprosiłam pana na obiadek — dodała — ale znowu en petit comité. Z gości więcéj nikogo nie będzie. — Na wyrazie nikogo położyła nacisk mocny. Lola spojrzała, badając, jakie to uczyni wrażenie. Teodor prędko dorzucił, — że bardzo się z tego szczęśliwym czuje, iż z miłego towarzystwa bez przeszkody będzie mógł korzystać.
Starościna zagryzła usta.
— Wprawdzie — szepnęła półgłosem — kogoś prosiłam, ale podobno bezskutecznie.
Z oczek Loli łatwo mógł wypatrzyć Paklewski, że ciekawe dziewczę pewnie z cioci co chciało wydobyło, i że dla niéj tajemnicze konszachty nie były sekretem.
Generałowa nadeszła wkrótce, lecz jéj postawa i sposób, w jaki przywitała Teodora, nie zwiastowały nic dobrego; można się było domyślać, że częste odwiedziny, w jakimkolwiek celu, czy dla Starościny, czy dla Loli, jéj nie smakowały.
Postawę miała dumną, mówiła mało, unikała zbliżenia się do gościa. Musiało to być uderzającém i niepodobać się pieszczoszce, gdyż matkę zaraz wzięła na bok i nie puściła jéj, nie dawszy burki.
Generałowa potém, przy obiedzie, już cokolwieczek mniéj się okazywała sztywną, a że Teodor nie śmiał się jéj narzucać, parę razy go sama zaczepiła, za co jéj Lola się uśmiechnęła, wynagradzając.
Już byli przy wetach, a Starościna ciągle sobie żartowała po trosze z pana Teodora, gdy służący drzwi otworzył i we drzwiach ukazał się, młody jeszcze, przystojny, rumianego i wesołego oblicza mężczyzna, w stroju duchownym wprawdzie, ale więcéj włoskiego Abbate lub francuzkiego Labusia przypominającym, niż poważnego polskiego kapłana.
Ubrany starannie i z zalotnością, stanowi swemu nie zbyt właściwą, z dystynktoryum jakiémś na szyi, z mankietkami koronkowemi, z bogatemi dewizkami od zegarka, wchodzący czarnemi bystremi oczyma zmierzył towarzystwo i z wesołą rubasznością posunął się — wejrzeniem ku Generałowéj, a ukłonem ku starszéj siostrze. Generałowa zarumieniła się mocno, na widok gościa. Lola zrobiła minkę jakąś, Starościna witała go serdecznie, a na Teodora rzuciła wzrokiem tryumfującym.
Domyślił się on łatwo w tym przybyłym ks. Młodziejowskiego, Audytora Kanclerza, prawéj ręki Prymasa.
Cała jego uwaga była zwrócona na człowieka, którego nawskróś radby był przejrzéć i odgadnąć. Nie miał wielkiego doświadczenia ani znajomości ludzi, lecz Pan Bóg obdarzył go instynktem cudownym; a ks. Młodziejowski nie był jedną z tych istot ze sfinxowém obliczem, w których wyczytać cóś trudno.
Wszystko w nim opowiadało człowieka, którego tylko ambicya oblokła w suknią duchownego; nosił téż ją z rubasznością i swobodą świeckiego człowieka: twarz, oczy, wydatne usta rumiane śmiały się do życia; nie znać na nich było umartwienia, ani powściągliwości. Odrobina sarkastycznego uśmieszku, jak pajęczyna kwiatek, osnuwała usta. Wzrok pojętny, przenikający, badał, a badać się nie dawał. Biegały oczy niecierpliwe i przybierały wyraz najrozmaitszy. Było w nich i dumy trochę, i wiary w siebie, i pogardy dla świata, nie chrześciańskiéj i pobożnéj, ale téj, która ze słabości gotuje się korzystać.
Duchowny ten, wyglądający salonowo, dworaczo, cudzoziemsko i trochę za swobodnie, więcéj miał może temperamentu gorącego, niż przebiegłości i rozumu. Gorąca krew widocznie brała w nim górę nad polityką, nad przewrotnością, nad układnością. Teodor więcéj to przeczuł, niż wyrozumował, i nabrał nadziei, że rokowanie z ks. Audytorem szczęśliwie powieść się musi.


∗             ∗

Ksiądz Kanclerz, bo tak go zwano, jako spełniającego obowiązki kanclerskie przy Prymasie, był widocznie w tym domu poufnym, i zapewne częstym, gościem. Przywitawszy Starościnę, która mu coś szepnęła, odwrócił się do Generałowéj i, z wielkiém nadskakiwaniem a poufałością razem, począł całować jéj rączki i prawić, śmiechami przerywane, komplimenta. — Generałowa, z początku zażenowana, wkrótce dała się ująć i odpowiadała bardzo uprzejmie.
Lola stanęła z daleka i minką okazała dobitnie, że przybyły nie był u niéj w łaskach. Podbiegł ku niéj ks. Młodziejowski, trochę jako z dziecięciem się z nią obchodząc, co wcale nie poprawiło stosunków. Nadąsana Lola wybiegła do drugiego pokoju.
Gdy potém Starościna przedstawiła Paklewskiego, Kanclerz wlepił w niego wejrzenie, którém się on wcale nie strwożył, i krótko przywitawszy, zajął się znowu damami. Generałowa, zaniepokojona swą Lolą, poszła za nią; Starościna zaś, parę razy dawszy znak Teodorowi, aby się zbliżył, udała, że czegoś zapomniała i zostawiła go sam-na-sam z ks. Młodziejowskim.
Nie było wątpliwości, iż ks. Kanclerz domyślał się już missyi, ku sobie wymierzonéj, spodziewał się jednak, że ona powierzoną będzie poważniejszéj osobie i dosyć z góry a lekceważąco spojrzał na Paklewskiego. Dwaj zapaśnicy zmierzyli się wzrokiem.
— Bardzo jestem szczęśliwy — odezwał się Teodor cicho i grzecznie, przystępując do duchownego, który się z kanapy nie ruszał — bardzo jestem szczęśliwy, że tu spotkałem wielmożnego pana dobrodzieja, gdyż, między innemi poleceniami z Wołczyna, miałem i to, abym mu złożył moję submissyą...
Miałem z tém do Skierniewic jechać umyślnie.
— A książę Kanclerz nie myśli tu zjechać na Consilium? — przerwał Młodziejowski. — Wartałoby i godziłoby się.
— Bez wątpienia zjedzie — odparł Teodor, — lecz, że się może opóźnić, chciał przeze mnie wielmożnemu panu dobrodziejowi rychléj oznajmić, iż udało mu się u Gener. Kajserlinga wyrobić nareszcie z dawna zalegającą likwidacyą należności księcia Prymasa, która jest do — podjęcia!
Młodziejowski, jakby się wcale tego nie spodziewał, co usłyszał, nie umiejąc utaić radości swéj, zerwał się z siedzenia, zdradził wrażenie, jakie to na nim uczyniło, i ze zmienioném znacznie usposobieniem zbliżył się do posła.
— Bardzo to w porę przyjdzie Jego Eminencyi, — odparł — bo to bezkrólewie, obiecujące się przeciągnąć dość długo, znaczne dla niego koszta pociągnie za sobą...
Ale — dodał, bystro w oczy zaglądając mówiącemu i zniżając głos — ale nic-że więcéj? nic więcéj? Czy tam jest jaki dodatek do téj dobréj nowiny, któryby ją nam opieprzył?
— Niéma żadnego — rzekł Teodor — rzecz jest jasna, prosta. Jego Eminencyi Księciu Prymasowi należało się to ścięcie, a książę Kanclerz starał się, nie tylko, aby likwidacya została dokonaną, lecz, aby była odpowiednią poniesionym ubytkom...
— A! a! — zawołał Młodziejowski, którego twarz się coraz bardziéj rozjaśniała — jest to tém piękniejszym uczynkiem ze strony księcia Kanclerza, że z innymi pewnie dzieli to przekonanie, iż my Saskiéj kandydaturze cali jesteśmy oddani?
Teodor na chwilę zamilkł.
— Mnie się zdaje — dodał po namyśle, — iż książę Kanclerz nadto zna wysokie przymioty umysłu pierwszego konsyliarza księcia Prymasa i jasne jego pojęcie potrzeb Rzeczypospolitéj a jéj położenia, aby wątpił, iż i książę Prymas, za radą jego idąc, na ołtarzu ojczyzny złoży affekt osobisty.
Ksiądz Młodziejowski, któremu to wysmażone trochę pochlebstwo przypadło do smaku, zdziwił się nieco śmiałości i swobodzie, z jaką ono wypowiedziane zostało. Podniósł rękę i, uderzając po ramieniu Paklewskiego, odpowiedział mu: — Dziękuję.
Obejrzał się potém i rzekł:
— Chodźmy-no tu do okna...
Z rewerencyą, należną sukni, Teodor skłonił się, idąc za Młodziejowskim. Postawa pokorna podobała się téż księdzu Kanclerzowi.
— Możesz waćpan zaręczyć księciu — rzekł cicho bardzo — iż ja wszelkich starań dokładać będę, aby domowéj wojny, rozdwojenia i walk niepotrzebnych krajowi uniknąć. Rozumie się, iż tam, gdzie tyle się wiąże interesów, miłości własnéj, słabostek, trzeba być oględnym i dyskretnym.
— O! dyskrecyi najzupełniejszéj możesz być waćpan dobrodziéj najpewniejszym; leży ona w zobopólnym interesie.
— Tak — odparł Młodziejowski, znowu głos zniżając, — i aby fałszywych uniknąć interpretacyi, nawet z historyą tej likwidacyi należałoby do czasu niezbyt się nosić, bo ludzie są źli! są źli!
— Niéma potrzeby najmniejszéj prywatnéj téj sprawy mieszać do publicznych — rzekł Teodor — a złośliwość ludzka przebrałaby miarę, gdyby coś w tém zdrożnego chciała upatrzyć.
Ksiądz Młodziejowski, coraz więcéj nabierając zaufania w Paklewskim, schylił mu się aż do ucha z jakiémś zapytaniem, na które Teodor odpowiedział również cicho, wyliczając: ile wynosiła likwidacya — i jaka summa dodatkowa mogła być ofiarowaną dla zaspokojenia kosztów kancellaryjnych. Wspomniał i Teppera.
Leciuchny rumieniec na chwilkę przebiegł po licu prałata, który powtórzył:
— Dyskrecya przedewszystkiém...
Skłonił głową Teodor.
— Moja kommunikacya jest czysto poufną, prywatną, — rzekł — i dla tego bardzom szczęśliwy, że zbiegiem okoliczności mogła się ona spełnić w domu trzecim, na neutralnym gruncie.
— Na którym my, jeżeli potrzeba będzie, możemy się zetknąć jeszcze prywatnie, nie ściągając na siebie ludzkich języków i potwarzy.
Na tém się skończyło owo traktowanie, o które się Paklewski troszczył mocno, choć ono poszło nadzwyczaj lekko i szczęśliwie.
Ksiądz Młodziejowski rzucił kilka pytań, zrobił kilka uwag, zadał parę kwestyi do rozwiązania Teodorowi, jakby go próbował, i w końcu, zobaczywszy Starościnę, ze drzwi drugiego pokoju wyglądającą, a zdającą się oczekiwać na skończenie poufnéj rozmowy, zawołał do niéj głośno:
— Cóż-bo nas tak kochana Starościna dobrodziéjka samych z sobą zostawiła? A tu periculum było ogromne, bo my pono z Imcipanem... jakże??
— Paklewskim.
— A tak, Paklewskim — dokończył ks. Młodziejowski — należymy do dwu obozów nieprzyjacielskich.. Ja, jako sługa księcia Prymasa, trzymam z Sasem, a Imci pan... z Piastem.
Starościna weszła, śmiejąc się, bo z twarzy obu widziała, że konferencya powiodła się szczęśliwie.
Wniesiono na tacy wino stare, biszkopty i konfekty, które ksiądz Młodziejowski lubił, we Włoszech do nich przywykłszy. Niebawem nadeszła téż pani Generałowa, od któréj żądał Młodziejowski, aby choć usteczka w winie umoczyła, dla zapewnienia go, iż ono nie jest trucizną.
— Posądzam panią Starościnę i Generałową, że obie trzymają z Familią, więc gotowe takiego, jak ja, Sasa, zgładzić ze świata... A na to, — dodał galancko — niekoniecznie nawet trucizny, potrzeba: dosyć zabójczego wzroku pięknéj Armidy...
Armidą nazywano w świecie wielkim Generałową, — był to jéj przydomek.
Starościna i Armida zajęły się nakarmieniem i napojeniem księdza Młodziejowskiego, którego apetyt równał się humorowi. Lecz, jakkolwiek towarzystwo mu przyjemném było, spojrzał na zegarek prałat i przestraszony podniósł się, wołając, iż pilno powracać musi, aby książę Prymas nań nie czekał.
Wszyscy go odprowadzili do drzwi, a Teodor głębokim pokłonem zdala pożegnał. — Porozumieli się oczyma.
Tylko co się za nim drzwi zamknęły, gdy Starościna z żartobliwym uśmiechem rękę podała wybawicielowi, mówiąc:
— Pocałuj-że asindziéj i podziękuj mnie; widzisz, że my kobiety, gdy czego chcemy, umiemy na swém postawić. Bronił mi się Młodziejowski, lecz posłusznym być musiał. — Dygnęła mu.
— Moje podziękowanie nie wielkiéj ceny — odezwał się Teodor, do ust rękę przykładając — Książę Kanclerz sam złoży acani dobrodziéjce należne dzięki, bo ja nie omieszkam mu powiedziéć, co pani zawdzięczam...
— A ja się podziękowaniem waćpana kontentuję! — ze znaczącém wejrzeniem szepnęła Starościna.
Dalszym czułościom, które zagrażały Paklewskiemu, zapobiegła swém przyjściem Lola. Odzyskała ona swój humor i pośpieszyła korzystać z przedłużonych odwiedzin Teodora, aby go zaczepić znowu.
Z wielką zręcznością wpadła między rozmawiających, wmieszała się do rozmowy i nastroiła ją tak, aby Paklewskiego dla siebie odebrać. Z pewnością nie gniewał się za to.
— Proszę pana, — poczęła, odprowadzając go — abyś mi cioci nie bałamucił. Już i mama jest niespokojną... Żart na stronę, a Starościna dla swojego wybawiciela nadzwyczaj jest czułą.
Mnie zaś z łaski pańskiéj spotkała nieprzyjemność. Sprowadzono tu dla was księdza Młodziejowskiego.
— Ale — cóż znowu? — zaprotestował Teodor.
— Proszę mi się nie przeciwić — ciągnęła daléj Lola — tak! tak! sprowadzono go dla pana, a ja go cierpiéć nie mogę! I musiałam przez kwadrans na niego patrzéć.
— Dla czegóż pani go nie cierpi?
— Bo ja lubię, żeby ocet był kwaśny a miód słodki, aby ptak nie udawał ryby, a ryba nie porywała się do latania. Rozumie mnie pan? Ksiądz Młodziejowski jest rybą, która chce latać; ma sukienkę duchowną, a oczy dragona — i pani Generałowéj, mojéj mamie, nadskakuje, jak... Ja tego nie cierpię!
Na to Paklewski nie umiał odpowiedziéć.
Lola o tysiącu rzeczach mówiła potém jeszcze, lecz powracała do Młodziejowskiego, powtarzając głośno: ksiądz, nie ksiądz, nie wiedziéć co to jest. A to ja już wolę księdza Prokopa, kapucyna, choć ma bardzo brudne nogi bose.
Matka kazała jéj milczéć, co pobudziło tylko do tém większego szczebiotania; Starościna śmiała się i ściskała ją. Paklewski, pożegnawszy damy, wyszedł wreszcie wprost do pałacu księcia Kanclerza, aby się tu dowiedziéć, kiedy się go może spodziewać? i rozmyślić, czy z raportem ma jechać na przeciw, lub czekać cierpliwie na przyjazd jego.
Dobrą myśl, jaką widzenie się z prałatem go natchnęło, wkrótce jakoś zasępił wjazd Hetmana Branickiego do stolicy. Teodor, czekając na dwór Wołczyński, doczekał się naprzód przybycia Branickiego, którego sam był świadkiem.
Wyrabiała się w nim pod wpływem codziennym ludzi, z którymi obcował, coraz większa nienawiść ku Branickiemu. Nie taił się z nią przed nikim.
Z tego, co w stolicy pomiędzy swoimi słyszał i widział dotąd, wnosił Paklewski, iż zwycięztwo Familii jest prawie zapewnione...
Z młodzieńczą wrażliwością uczuł niezmiernie przyjęcie, jakie Hetmanowi jego przyjaciele i zwolennicy zgotowali w Warszawie.
Jedyna to była czynność partyi, która się jéj powiodła całkowicie.
Branicki był jeszcze w Białymstoku, gdy dano znać szlachcie, iż ciągnąć będzie, aby mu drogę zabiegała, zwiększała orszak i starała się okazywać, iż go za przyszłego pana uważa. Ponieważ zręczni wysłańcy Starosty Brańskiego umieli zjednać adherentów i podbudzić ich, na całym trakcie spotykały Hetmana owacye, applauzy, okrzyki, witania i przemowy.
Hetman, choć może się dorozumiewał, że co sponte zdawało się dziać, było zręcznie zgotowaném, przyjemnie się czuł połechtanym temi objawy, które opinią kraju, wrażeniom łatwo ulegającego, na stronę jego przeciągały...
Podróż ta mogła podkarmić złudzenie, iż vox populi był za nim i wielka gotowała się przyszłość.
Pochlebiało to widmo korony i pani Hetmanowéj, choć ona mniéj wierzyła, aby się mogło stać rzeczywistością. Na popasach i noclegach wszędzie szlachta gromadnie zajeżdżała drogę Branickiemu; w wypowiadanych mowach, na których nie zbywało — bo popis ze swadą był najulubieńszą rozrywką szlachty, — alluzye, proroctwa, wota — głosiły, że się dostojność najwyższa należała temu, który umiał sobie serca panów braci pozyskać.
Zaraźliwy ten entuzyazm tak ogarnął wszystkich, iż poprzedził wspaniały wjazd do stolicy i część ludności jéj owładnął. Hetmana przyjazd zgotowanym był przez Starostę Brańskiego i tutaj: wiedziano zawczasu kiedy przybędzie, wysypały się tłumy, wśród których oppozycya, jeśli jaka była, zamilknąć musiała.
Wjazd był wspaniały, mogący istotnie olśnić, monarchiczny niemal, a wedle starych tradycyi obrzędowo urządzony. Szły poczty najpokaźniejszych wojsk, hussarze, pancerni, Tatarowie, Janczary, ogromny szereg powozów, wozów, furgonów, dworu konnego, hajduków, dragonów, sług wszelakiéj barwy i nazwiska. Jechali urzędnicy, towarzyszący Hetmanowi, kancellarya jego, marszałek dworu; wieziono chorągwie, szły muzyki. Cały ten ogromny tabor z noclegu po podróżnemu, ale w paradzie, wystąpił, strojno, buńczuczno, wspaniale — tak, aby pospolitemu ludowi zaimponował.
Ciągnęła się kawalkata niezmiernym wężem różnobarwnym, tak, że jeden jéj koniec wjeżdżał do pałacu, gdy drugi był jeszcze na Pradze. Po obu stronach ulic, któremi jechał dwór Hetmana, stały szeregami ściśniętemi massy ludu, mieszczan, żydów, szlachty, a umiejętnie rozstawieni motorowie entuzyazmu umieli go okrzykami rozbudzać.
Nic łatwiejszego nad to, by tłumy natchnąć zapałem, gdy oczy są olśnione, a żywe wrażenie przygotowuje ludzi do niego. Nie brakło téż i wiwatów, i czapek podrzucanych, i wrzawy wesołéj.
Cała potém Warszawa brzmiała echem tych okrzyków, i przekonanie było powszechne, że ten, a nie kto inny, królem być musi, co już teraz po królewsku występować umié.
Rozeszło się to po mieście, i Familia, któréj adherenci mnodzy patrzali na wjazd krzywém okiem, na chwilę ulękła się téj demonstracyi, znamionującéj pewną siłę i zręczność.
Teodor, który także patrzał z okna kamienicy na tę processyą hetmańską i na powitania, jakie spotykały Branickiego, pierwszy się tém nieco strwożył i posmutniał.
Obok téj manifestacyi, Czartoryscy nie chcieli z żadném wydać się współzawodnictwem; Wojewoda Ruski i książę Kanclerz przybyli, jak zawsze, po pańsku, gromadnie, lecz ciszéj jeszcze, niż zwykle, unikając popisu, nie sadząc się nań wcale.
Paklewski czekał już w pałacu na księcia Kanclerza, i był jednym z pierwszych, o których, spocząwszy nieco, zapytał.
Wpuszczono go na chwilę, gdy, nierozebrany jeszcze z sobolowéj szubki, ogrzewał się czekoladą. Nie było w pokoju nikogo; Kanclerz obrócił głowę, zobaczył młodzika i, tyłem do niego siedząc, począł badać:
— A co? zrobiłeś asan już jakie głupstwo? Jedno? dwa? ile?
— Nie obliczałem się, — odparł Teodor — Wasza Książęca Mość raczysz w rachunku być pobłażającym.
— Asan wiesz, że pobłażanie nie jest w mojéj naturze; młodych to psuje, a starych uwodzi. Ad rem! coś zrobił?
— Widziałem prałata, insynuowałem mu gaudium magnum, i — nie zżymnął się wcale, — rzekł Teodor.
— Tegom był pewien — zamruczał Kanclerz.
— Człowiek jest — de bonne composition. (Rozmowa ich prawie zawsze toczyła się po francuzku).
Kanclerz spojrzał przez ramię, i nieznacznie się uśmiechnął; nie powiedział nic, najmniejszą pochwałą nie nagrodził swojego posła.
— Proszono o dyskrecyą — rzekł Teodor.
I na to Książę nie odpowiedział, zdając się więcéj zajętym czekoladą, niż rapportem.
— Proszę się nie oddalać, bo mi acan będziesz potrzebny — odezwał się — nie na odpoczynek tu przybyliśmy. Nie zalecam ja dyskrecyi asanu, bo wiesz, że to pierwszy warunek służby... Jak w szkole... żeby cię pieczono i smażono w smole! Hm! Wiész?
Paklewski skłonił głowę.
Pierwszy raz dnia tego, właśnie pod koniec rozmowy, miał szczęście ujrzéć tego, o którym od niejakiego czasu słyszał bardzo wiele. Łamiąc wydany rozkaz niewpuszczania nikogo, wpadł dla pozdrowienia Kanclerza młody i piękny Stolnik Litewski, którego twarz, uśmiechnięta wdzięcznie, wyraz oblicza sympatyą obudzający, rozpromienione czoło i oczy — mocno uderzyły Paklewskiego. Tak elegancko, tak pańsko wyglądającego młodzieńca, nie spotkał jeszcze w życiu. Było w nim coś cudzoziemskiego, ale zarazem arystokratycznego, książęcego i pieszczonego.
Właśnie przybyły rzucał się w objęcia wuja, gdy ten oczyma dał znać Teodorowi, ażeby wyszedł.
Z za drzwi zamkniętych słyszał tylko głosy żywe, z których jeden wesoło brzmiał, surowo drugi.
Parę dni upłynęło w zwykłych zajęciach, bieganinie i rozerwaniu takiém, iż Paklewski tchnąć nie miał czasu. Trzeciego zawołano go do Kanclerza, który powitał przychodzącego brwią namarszczoną.
— Gdzieś asan bywał? Z kim gadałeś? Komuś się wyspowiadał z powierzonego sobie poselstwa? Mów prawdę.
Osłupiał Teodor.
— Mości Książę — zawołał — mogę poprzysiądz na ewangelią, żem ust nie otworzył przed nikim. Nie byłem nigdzie.
— To nie może być! — krzyknął Kanclerz — zdradziłeś mnie!
— Nigdy, ani teraz tego nie uczyniłem — odparł Paklewski, w piersi się bijąc — to fałsz!
— Plotka chodzi już po mieście — zkąd? kto?
Prałat nie mógł się z tém chwalić, ja także; a oprócz nas i ciebie nikt nic nie wiedział.
— Jedna pani Starościna, w któréj domu spotkałem się z księdzem Młodziejowskim, — odezwał się Paklewski, — mogła wymówić się przed kimś o tém, ale rozmowy naszéj nikt nie słyszał!
— A trzeba ci było się z babami wdawać i przez nie trafiać do Młodziejowskiego? — krzyknął książę — nie miałżeś innéj drogi?
Paklewski nie odpowiedział nic, aż po chwili, trochę się czując obrażonym, a całkowicie niewinnym, odezwał się:
— Chociaż wysoko cenię szczęście służenia Waszéj Książęcéj Mości, lecz gdym stracił jego zaufanie...
— A nie bądź-że... — ofuknął książę. — Cóż to, asan mi będziesz za służbę dziękował? A to mi się podoba!... Prawdziwa szlachecka natura! fąfry w nosie; słówka nie ścierpi.
Uniósł się książę Kanclerz i fukał. Teodor stał spokojnie, już nic nie odpowiadając; lecz, skutkiem jakiegoś szczególnego usposobienia, im książę chciał być groźniejszym, tém w Paklewskim się krew mocniéj burzyła, i ni z tego, ni z owego, mówił w duchu: — Porzucę służbę!!
Być może, iż się czuł potrzebnym, a młodzieńcza buta, długo uśpiona, obudziła się pod ostremi słowy nieprzebierającego wcale w wyrażeniach księcia Kanclerza.
Parę razy książę zamilkł, jakby wyzywał tłómaczenie się, upokorzenie, exkuzy; ale Teodor z zaciętemi usty pozostał niemym. Draźniło to możnego pana, nawykłego, by się wszystko przed nim płaszczyło; sierdził się więc coraz bardziéj.
Teodor bladł; naostatek, gdy Kanclerz zamilkł na chwilę, skłonił się milczący i wyszedł.
Z gorącością, wiekowi właściwą, zaledwie z gabinetu ustąpiwszy, Paklewski nie powrócił już do kancellaryi, ale wprost do swojego udał się mieszkania; pełny poszanowania i attencyi list z podziękowaniem napisał do Księcia, zapieczętował i, na stole zostawiwszy, wyszedł na miasto, nie wiedząc, co pocznie, lecz z najmocniéjszem postanowieniem opuszczenia służby Kanclerza.
W tych myślach, idąc ulicą bez celu, znalazł się trafem, mimowolnie, pod kamienicą na Starém Mieście. Nie miał zamiaru wyrzucać Starościnie wypaplania się, którego był pewien, nie chciał jéj czynić wymówek; lecz, ponieważ prawdopodobnie miał się oddalić z Warszawy, zdało mu się więc konieczném pożegnać te panie.
Chociaż godzina była przedobiednia, wszedł na wschody; służący, którego spotkał i spytał, oznajmił, że Starościna i Generałówna były w domu. Poprosił, aby go zameldowano.
Z progu posłyszał głosik Loli, która, wyprzedzając ciotkę, spieszyła na jego spotkanie.
— A! przecież! przypomniałeś pan sobie, że nam się należała wizyta poobiednia! — zawołała, podbiegając ku niemu. — Czy może znowu tego nieznośnego Młodziejowskiego tu się spodziewasz?
— Przychodzę panie pożegnać! — rzekł Teodor.
— Jakto! co to ma znaczyć! — wołała Lola, wprowadzając go do salonu — pan myślisz, że z nami się można pożegnać i od nas odżegnać? Nigdy w świecie! Ciocia jest połączona ze swym wybawicielem węzłem wdzięczności — a ja — wszak my gramy w pierścionek??
Paklewski tak smutną twarzą witał te płoche żarty, że Lola téż zaczęła poważniéć. Starościna do gościa się ubierała i kazała mu czekać na siebie: młodzi więc mieli czas rozmówić się z sobą.
— Mów pan seryo? co znaczy to pożegnanie? — spytało dziewczę.
— Książę Kanclerz się na mnie podąsał, a że ja nie czuję, aby gniew był słusznym, więc podziękowałem mu za służbę — i — nie wiem, co zrobię z sobą.
Lola, która z tego, co słyszała, miała niezmiernie wysokie pojęcie o potędze Familii, a szczególniéj Kanclerza, z niedowierzaniem naprzód spojrzała na młodzieńca, potém ze współczuciem dla jego męztwa...
— A cóż pan myślisz? co? — mów! — szeptała, zbliżając się i nagle straciwszy całą wesołość swoję.
— Nie miałem jeszcze czasu postanowić nic, — odezwał się Teodor, — ale zdaje mi się, że najprostsza rzecz i najpierwszy obowiązek teraz: pojechać i z matką się naradzić!
Dziewczę oczyma badało mówiącego, widocznie skłopotane...
— Mnie się zdaje — szepnęła — że pan zanadto się pośpieszyłeś ze swoją dymissyą; Książę jest mściwy; zagrodziłeś sobie drogę...
— Stało się! — odparł Paklewski — niéma co już mówić o tém...
— Znalazłby się jednak któś, co-by Kanclerza przebłagał — szepnęła Lola.
— Ja właśnie ani sam przebłagiwać, ani za siebie o to prosić kogoś nie chcę; — zawołał Teodor, — Książę zaś mnie nie przeprosi, to pewna...
Weszła na to Starościna, do któréj nim się miał czas zbliżyć Teodor, uprzedziła go już Lola i wpadła na nią, w rączki klaskając:
— Niech Ciocia da burę porządną swojemu wybawicielowi! — wołała — muszka go jakaś ukąsiła; gdy Kanclerz coś mu tam powiedział, podziękował za wszystko i porzucił go. Przyszedł do nas z pożegnaniem, chce jechać na wieś i — ja tam już nie wiem co!!
— Co ja słyszę! co słyszę! — przerwała poruszona wielce Starościna, — ale z kądże, jak do tego przyszło! To nie może być... my na to nie pozwolimy...
— Ciociu, — na ucho rzuciła Lola Ciotce — proszę go dobrze wybadać, dobrze go wyłajać i nie dozwolić, aby się gdzieś zakopał na wsi, bo to nie ma sensu...
To powiedziawszy, Lola wybiegła, zostawując Ciotkę sam na sam z jéj wybawicielem.
— Ale mów że asindziéj, co się stało? — wybuchnęła strwożona Starościna.
— Zdaje się — rzekł Paklewski, — iż o mojém widzeniu się z księdzem Młodziejowskim w domu pani musiano się w mieście dowiedziéć; wysnuto zaraz z tego wnioski, zaczęto pleść, i Książę mi dziś począł robić wymówki, iż ja się wygadałem...
Kanclerz jest gwałtowny i nie zwykł oszczędzać nikogo, a ja młody jestem i krew mam, nie wodę. Czując wymówki niesłuszne — podziękowałem za łaskę i protekcyą.
— A zlituj-że się! — przerwała Starościna z wielkim ferworem — toś sobie na całe życie może zrobił nieprzyjaciela! Książę nikomu nie przebacza; rośnie Familia w potęgę...
— Cóż robić — rzekł cicho Teodor — poniewierać sobą nie mogłem dozwolić Kanclerzowi, ani nikomu w świecie!
Starościna napróżno starała się wmówić Paklewskiemu możliwość naprawienia wszystkiego i powrotu do Księcia; — milczał. Widząc go tak upartym, o mało się nie rozpłakała. Chciała go namówić na to przynajmniéj, by się nie oddalał z Warszawy, nie jasne jakieś czegoś nieokreślonego czyniąc mu nadzieje, plącząc się w tém, co chciała — nie powiedziéć, ale dać do zrozumienia. Paklewski, za dobre chęci podziękowawszy, nie odpowiadając nic, zbył milczeniem; a że się pora obiadowa zbliżała, wziął za czapkę, chcąc się oddalić. — Ani Lola, ani Starościna, wstrzymać go nie potrafiły; wymogła tylko Generałówna, że dał słowo, iż z Warszawy nie odjedzie, nie przyszedłszy do nich raz jeszcze; — aż do progu podbiegła za nim, powtarzając: — Jak mi pan słowa nie dotrzymasz, nigdy w życiu go już widziéć nie chcę!!
Wyszedłszy ztąd, Paklewski nie bardzo wiedział, co robić z sobą; do pałacu nie chciał ani zaglądać nawet; był pewien, że list musiano już oddać Księciu Kanclerzowi, a znając go, wiedział, jakie on na dumnym panu uczynić musiał wrażenie. — Nie było tam po co wracać, nie chcąc się wystawić na nieprzyjemności nieuniknione od współtowarzyszów, którzy nie omieszkaliby, korzystając z dyzgracyi i bezkarności, dokuczyć dawnemu współzawodnikowi. — Postanowił więc do czasu nająć gdzieś izdebkę, posłać po swój węzełek i szukać sposobu dostania się do Borku.
W tych myślach idąc daléj, na Krakowskiém — są przeznaczenia — zetknął się z doktorem Clement’em, przybyłym z Hetmanem do Warszawy. Jak tylko go doktor zobaczył, popędził wprost ku niemu.
— Stój, na miłość Boga! — zawołał — ja cię szukam, poluję na ciebie; a do pałacu Kanclerza żaden z nas nie może zajrzéć, aby posądzonym nie był z jednéj lub drugiéj strony... Muszę się rozmówić — mam pilną potrzebę.
Rzuciwszy okiem dokoła, Clement pierwszą lepszą winiarnię najrzał i gwałtem pociągnął z sobą Teodora. Zaledwie w osobnym pokoiku zasiedli, gdy Francuz obie ręce podniósł do góry i począł:
— Co waćpan najlepszego czynisz! Stałeś się anima damnata Kanclerza, największego nieprzyjaciela naszego Hetmana! Wiemy o waszmościnych sprawach... Słyszeliśmy, żeś na stronę Familii pomógł przeciągnąć Młodziejowskiego. Wszyscy o tém mówią, żeś ze zręcznością nadzwyczajną zadał nam cios najdotkliwszy...
Czy to się godzi!! Hetman zawsze całą rodzinę waszę kochał, rad był się nią opiekować, pomagać, a waćpan mu stajesz wrogiem nieubłaganym!!
Teodor słuchał zdziwiony, zmieszany; ale, że już był wprzód rozdraźniony, gwałtowne te wymówki jeszcze go mocniéj jakoś podburzyły.
— Kochany doktorze — odezwał się — nie mogę zrozumiéć tych wymówek. Jestem wolnym, względem Hetmana nie mam żadnych obowiązków, a ojciec mój i matka, którą kocham nad wszystko w świecie, nauczyła mnie, zaklęła, zobowiązała pod przysięgą, abym z Hetmanem nie miał nigdy żadnych stosunków... Wierzę tak słowu matki mojéj, iż najmocniéj przekonany jestem o słuszności jéj żalu do Hetmana. Musiał zasłużyć na jéj wstręt; nie mogła na lekko wpoić we mnie niechęci, wstrętu do niego...
To jedno, kochany doktorze. Czasu pobytu mojego u Księcia Kanclerza nauczyłem się téż innemi oczyma zapatrywać na potrzeby kraju i na ludzi. Nic w świecie nie może zmienić moich przekonań — jestem, byłem, będę przeciwko Hetmanowi; a jeśli ja, nikczemny i mały człeczek, zdać się komu potrafię za narzędzie przeciw niemu, bądź pewien, że z ochotą dam się użyć i służyć będę.
Doktor oniemiał; ręce, które trzymał rozpostarte, złożyły się nagle i załamały.
— Todziu! — zawołał — przerażasz mnie! więcéj ci powiedziéć nie mogę nad to, że twoja nienawiść jest — bezbożną — występną!!
Teodor ramionami ruszył.
— Nie rozumiem! — odparł zimno...
— Wierzysz przecie, że ja wam i sobie życzę dobrze? — zawołał Clement — że nie jestem kłamcą i człowiekiem fałszywym...? Ja ci powiadam pod słowem honoru, że twoja nienawiść jest — występną, niegodziwą!
— Według waszego sposobu widzenia — dokończył Teodor. — Kochany doktorze, gdybyś mi to powtórzył sto razy, nie przekonasz mnie; gdybyś poprzysiągł, nie zmienisz mnie; naostatek, nie jestem panem mojego uczucia, a to uczucie wstrętem jest i obrzydzeniem względem Hetmana. Nigdym go tak nie poznał dobrze, jak z kancellaryi Księcia. Próżny jest, dumny, nieudolny, słaby, — nie ma ani myśli jasnéj, ani woli silnéj... zdać mu w ręce losy Rzeczypospolitéj, jest to ją na stary nierząd i zgubę skazać... Nie jest to mąż stanu, jest to cień człowieka, który zdala wygląda jak posąg kamienny, a zblizka jest mgłą i nicością. — Daj mi z nim pokój!
Słuchając, Clement się pochwycił za głowę. — Dosyć-że! — zawołał — dosyć. — Jesteś uprzedzony, niesprawiedliwy, odurzony wpływem Familii; kiedyś może żałować będziesz, żeś się stał dobrowolnie jéj łupem...
— Łupem się nie stałem — odpowiedział chłodno Teodor — od rana już nie mam miejsca w kancellaryi Księcia Kanclerza. Sam mu podziękowałem...
Clement przyskoczył, jakby uszom swoim nie wierzył.
— A toż co znowu?? Z czegoż to poszło? Cóż myślisz robić?
Paklewski z dosyć zimną krwią opowiedział, nie tykając szczegółów, przygodę swą, iż posądzony o niedyskrecyą, nie mógł scierpiéć wymówek niesłusznych i podziękował.
Lice się rozjaśniło doktorowi.
— Nic szczęśliwszego dla ciebie stać się nie mogło! — zawołał, ściskając chłopca — na miłość Boga, teraz pozbądź się uprzedzeń, pozwól mi za siebie zrobić krok do Hetmana; zajmiesz przy nim stokroć świetniejsze stanowisko, niżeś się mógł u Kanclerza po dziesięciu latach poniewierania sobą spodziewać. — Starosta Brański coraz częściéj zapada na reumatyzmy i sciatykę, Bek nie zna kraju, potrzeba nam kogoś...
— Za nic w świecie ja tym kimś u Hetmana nie będę! — krzyknął Todzio — za nic!
— Ale ty ani pojmujesz, jaka się przyszłość może roztworzyć przed tobą: to szaleństwo, to samobójstwo! — wołał, rzucając się, Clement.
— W przeciwnym razie, oprócz własnego sumienia, ścigało-by mnie przekleństwo matki — przerwał Teodor.
Doktor z desperacyą uderzył o stół ręką i sparł się na dłoni; spojrzał z politowaniem i wymówką na Paklewskiego.
— Nie daj-że się przynajmniéj nazad wciągnąć Kanclerzowi; — począł wolniéj, ostygając — stój na stronie; nie mieszaj się do niczego. Wszyscy mówią, że masz niepospolite zdolności, że jesteś przebiegłym i zręcznym nad wiek... nie chcesz być u Hetmana, możemy ci dać miejsce u Podstolego Koronnego, albo u Wojewody Kijowskiego.
— Dziękuję — odparł Teodor — było-by to prawie toż samo, co służyć Hetmanowi; Kanclerzowi nie będę posługiwał, bom się z nim rozstał, ale sama uczciwość wymaga, abym do przeciwnego obozu nie przechodził, i nie uczynię tego.
— Masz upór matki! — krzyknął doktor.
— Bogdajbym miał wszystkie jéj przymioty, — ofuknął Paklewski, — zgadzam się na oddziedziczenie wszystkich jéj wad!! Ten upor jest tylko charakterem...
Widząc go nieco urażonym, Clement pośpieszył chłopca uścisnąć.
— Nie gniewaj-że się na mnie, bo na świecie pewnie lepszego przyjaciela nie masz i miéć nie będziesz. Pocóż te fochy? — Co myślisz teraz?..
— Pojadę do Borku — odparł Paklewski — winienem matce sprawę zdać z tego, com zrobił i — usłuchać, co mi powie.
— Ale nie spiesz się z tą podróżą — przerwał Francuz — spocznij, poczekaj, rozmyśl się — proszę...
Myśl jakaś widocznie snuła się po głowie Francuzowi, który, mówiąc, chodził, dumał, stawał, zdawał się coś obrachowywać.
— Gdzie mieszkasz teraz? — spytał.
— Nie mam jeszcze kwatery...
— Stań u mnie! — zawołał Clement.
— W pałacu Hetmana!! rozśmiał się Teodor. — Sam pan pojmujesz, że to nie może być! wydałbym się nietylko niewdzięcznikiem, ale zdrajcą.
— Przyjdź-że przynajmniéj jutro do mnie — prosił doktor — przyjdź około południa, będę miał ci coś do powiedzenia...
Nalegał mocno i ściskał go za ręce.
— Poszedł-bym dla was, bez przesady, choć by w ogień, czy w wodę, tylko nie do pałacu Hetmana — zawołał Teodor.
— A! niech-że cię! — krzyknął zniecierpliwiony Francuz.
Teodor, usłyszawszy dosyć grubijańskie przekleństwo, które powtórzyć trudno, zamiast pogniewać się — rozśmiał na całe gardło i doktora ściskać zaczął.
Zmienił się nagle humor jego, bo młodość rzadko długo w nastroju ducha ostrzejszym wytrwać może.
Clement z tego skorzystał.
— Cóż u licha! — zawołał — miało-by ci być wzbronioném odwiedzanie przyjaciół, dla tego, żeś raz kilka miesięcy dotknął stopą téj jaskini spisków, która się kancellaryą Kanclerza zowie!! Niewolnikiem więc ich jesteś, choć jarzma się pozbyłeś! Wstydź się.
— Nie chcę uchodzić za zdrajcę! — zawołał Teodor.
— Jeżeliś w sumieniu czysty, cóż cię obchodzić ma gadanina??
Przyjdź wieczorem, o któréj chcesz, nikt cię nie zobaczy.
— Miało-by to pozór, iż się wstydzę tego, co czynię, i kryję z tém, co myślę!! nie, nie! — począł Teodor.
Francuz klnął w nowy sposób.
— Słuchaj — zawołał seryo — żądam tego po tobie, abyś u mnie był i wymagam! Musisz być — powinieneś! Rozumiesz?
— A więc w biały dzień, o południu! — odparł Teodor. — Niech ludzie prawią, co chcą, lecz jeśli myślicie, że ja się dam na Hetmańszczyka nawrócić, kochany doktorze, mylicie się grubo!
— Tylko przyjdź — rzekł krótko, ale stanowczo Clement, ściskając go — tylko przyjdź.
Z tém się rozstali.


∗             ∗
Doktor Clement zajmował w pałacu Hetmana parę pokoików, sienią tylko przedzielonych od sypialni Branickiego, który chciał go miéć pod bokiem na zawołanie. Jak prawie wszyscy, co żyli i życia używali niepomiernie, Hetman, starzejąc, a chcąc się na pozór krzepkim utrzymać, miał ciągłe obawy choroby i najlżejsze symptomata cierpienia wydawały mu się groźnemi. Jeżeli w nocy nie mógł usnąć, a po dniu znużenia i walki czuł się bezsilnym, natychmiast wzywano Clement’a, aby sztuką swą przywrócił straconą krzepkość i rzeźwość. W tych latach, jakie Hetman liczył, było to nadzwyczaj trudném, chociaż samo życie, bezczynne a niezmiernie ruchliwe, zmuszające do nieustannego czuwania, kręcenia się, odegrywania w oczach ludzi jakiéj roli, usposabiało do przemagania starości, nie dając zasiedziéć się, zakrzepnąć.

Narady z doktorem Clement’em odbywały się zazwyczaj z rana, niekiedy wieczorami, gdy dzień się już skończył, Bek i Starzeński odeszli, a Branicki miał się kłaść do łóżka.
Życie w Warszawie było prawie takie, jak w Białymstoku; tryb jego zmieniał się mało na pozór, ale tu targano w różne strony więcéj Branickim, niepokojono go częściéj, posługiwano się nim, wyzywano co chwila. Rezydent francuzki, posłannicy z Drezna sekretni, emissaryusze Wojewody Kijowskiego, Podstolego koronnego, Prymasa, mnodzy zausznicy i klienci niepokoili go przez dzień cały. Najgorliwsi wpadali z niedorzecznemi nowinami niemal co godzina, a choć Branicki był z tém ostrzelany i temperament miał dosyć już ochłodzony, w tym wrzątku nie mógł wytrwać, nie doświadczając wrażeń, na siódmy krzyżyk za silnych.
W towarzystwie zawsze nadzwyczaj baczny na to, aby wielką powagę zachować i krew zimną, Branicki często, wytrwawszy z uśmiechem na ustach do północy, przychodził do łóżka rozstrojony, znękany, nie do poznania, zesłabły nagle. W chwili, gdy ustawała konieczność reprezentacyi i pokazywania się, siły się wyczerpywały.
Odprawiano naówczas Starzeńskiego, który nękał wymaganiami Hetmana i pokoju mu nie dawał, a wzywano doktora Clement’a. Ten administrował krople uspokajające, przynosił napoje chłodzące, otulał, ogrzewał i w starcu życie wyczerpane rozbudzał...
I tego dnia wieczorem, po widzeniu się z Todziem, Clement czekał na dzwonek, aby przejść do sypialni swego pacyenta, a gdy ten się dał słyszéć, pobiegł co prędzéj do łóżka. Hetman już rozebrany leżał w niém z głową związaną, a służący szkandelą łóżko około nóg wygrzewał.
Zwykle znajdował Clement Hetmana wycieńczonego i bezsilnego; dnia tego znalazł go rozdrażnionym i z lekką gorączką. Dzień był ciężki, wiele wrażeń niemiłych podziałało na starca, których pokonać nie mógł.
Spotkanie się z Wojewodą Ruskim i Księciem Kanclerzem, na Radzie u Prymasa, szczególniéj dotknęło Hetmana. Czartoryscy oba zaledwie go przywitali, stawili się jak obcy, okazali publicznie pewny rodzaj grzecznego lekceważenia. Parę razy Kanclerz, zamiast odpowiedziéć na pytanie rzucone, począł wzgardliwie mówić o czém inném.
Co gorzéj, Prymas, zawsze niby wielce Hetmanowi przychylny, zaczynał mu się opierać, wstrzymywał go, okazywał zmianę w obejściu się, mniéj może znaczną, niż w opiniach swoich. Z wielkiemi względy dla Familii, prawie ją swą grzecznością faworyzował.
Gniewała téż Hetmana śmiałość niepraktykowana Młodziejowskiego, który żwawo bardzo, ile razy Łubieński się zawahał, zamilkł, — zabierał głos w jego imieniu, i zawsze był przez niego popartym.
Stary Prymas głowę skłaniał i uznawał go wiernym myśli swéj tłómaczem.
Nie było dotąd właściwie o co się urażać, do czego przywiązać, lecz w powietrzu — czuł Hetman usposobienie nie dosyć sobie przyjazne, — miał przeczucie jakiegoś zwrotu, który się gotował.
Oprócz tych drażniących pobudek złego humoru — jedna, a może najważniejsza ze wszystkich, jątrzyła starca. Na stanowisku swojém, Wielkiego Hetmana, — i jako szwagier Stolnika Litewskiego, którego jawnie na tron prowadziła Familia z pomocą Imperatorowéj, miał prawo Branicki domagać się od niego choćby tylko pewnéj formy, grzeczności światowéj, pierwszych odwiedzin, dania jakiegoś znaku życia.
Z porady Familii i z własnéj jakiéjś dumy, a obrazy osobistéj, Stolnik Litewski, żyjący tu otwartym domem, dający bale, skupiający u siebie najświetniejsze towarzystwo, mijający się co dzień w ulicach ze szwagrem, nie chciał być u niego i okazywał mu jawnie wyzywające lekceważenie.
Pani Hetmanowa płakała nad tém rzewnemi łzami.
Drugi brat, pan Generał (Podkomorzy Koronny), nie przestąpił progu Hetmana. Znając Stolnika Litewskiego, nie podobna mu było przypisać tak bezwzględnego postępowania; z charakteru bowiem był łagodny i, jeśli nie zawsze szczery, — najczęściéj aż do zbytku słodki i uprzejmy nawet dla nieprzyjaciół. Widział więc w tém Branicki dowód zajadłości Familii przeciwko sobie, mściwości Kanclerza i Wojewody! Nie mogli mu przebaczyć tego, że się na nim zawiedli, i że on omyłkę ich jawną uczynił...
Znalazł więc Clement Hetmana niespokojnym, podrażnionym i prawie jeszcze gniewnym. Gniew ten, hamowany przez dzień cały, dopiéro teraz z piersi jego się dobywał. Nawykły do rozpoznawania skutków każdego dnia po symptomatach, jakie się wieczorem objawiały, Clement postrzegł od razu, iż Branicki wiele ucierpiéć musiał...
— Dla Waszéj Excellencyi, — rzekł — biorąc go za rękę, w któréj puls bił niespokojnie, — to są dnie nadzwyczaj utrudzające.
— Prawdziwe męczarnie — dodał leżący — a końca ani widać!
To mówiąc, westchnął.
— Wiele bo rzeczy — odezwał się doktor spokojnie, usiłując własną krwią zimną oddziałać na pacyenta — wiele rzeczy należy zdać na ludzi, nie brać wszystkiego na siebie, i — wedle doskonałéj formuły moralnéj, wielkie sprawy za małe uważać, a małe za nic.
— Doskonała formuła, gdyby była możliwą w wykonaniu — dodał Hetman. — Jest to, jakbyście choremu powiedzieli, żeby gorączki nie miał.
Uśmiechnął się ironicznie.
Po krótkiéj urywanéj rozmowie o stanie zdrowia, Hetman pochylił się do doktora.
— Miałem zręczność — rzekł — sprawdzić dziś, co powiadano o Młodziejowskim. Przewrotny człek już się zaczyna zawracać, a niéma wątpliwości, iż Prymasa pociągnie za sobą. Starzec już swemi oczyma nie widzi i nie słyszy, tylko przez jego uszy... Na domiar przykrości, muszę jeszcze myśléć, że syn Beaty, si fabula vera, przyłożył się do sprawienia mi téj niespodzianki.
Lecz — to bajka! to być nie może.
— Niestety — odezwał się doktor — mam bardzo ważne powody do mniemania, że to istotnie jest prawdą. Chłopak nadzwyczaj szczęśliwie obdarzony (i, nie dziw!! — dodał doktor z uśmiechem), w szkole Kanclerza rozwinął się bujno! Widziałem się z nim dzisiaj, mówiłem z nim... Matka go złemi bardzo dla nas uczuciami natchnęła...
Nim Hetman przerwał, do czego miał ochotę, Clement prędko dorzucił:
— Szczęściem — wiem to z własnych ust jego — poróżnił się z Kanclerzem, a harde chłopię, nie mogąc znieść jego grubijaństwa, za służbę mu podziękowało.
Branicki, którego głowa spoczywała na poduszkach, podniósł się nagle i za rękę chwycił doktora, żywo i niecierpliwie wołając:
— Możeż to być? A! to-by było bardzo szczęśliwie!
— Że tak jest, niéma najmniejszéj wątpliwości — rzekł doktor — lecz dla nas się to na nic nie zdało... Miałem z nim rozmowę; doprowadził mnie do ostatniéj niecierpliwości; nie chcę, abyś się Wasza Excellencya łudził, — dysze nienawiścią!!
— A! to niegodziwém jest z jéj strony — przerwał Hetman. — Okrutniéj się nade mną pomścić nie mogła! Ty, dla którego ja nie mam tajemnic, kochany Clement, ty wiesz, że to moje dziecię jedyne, — że w nim jednym płynie krew moja... W synu mam więc nieprzebłaganego wroga!!
To mówiąc, padł na poduszki i oczy zakrył ręką Hetman. Clement drugą dłoń jego ujął z lekka.
— Proszę, proszę bardzo uspokoić się i nie truć temi myślami. Z téj drogi, na którą wszedł biedny chłopak, może go zwolna sprowadzić potrafimy... Raz oderwany od Familii, z ich szpon wyszedłszy całym, zmieni się... ja ufam... Będziemy się o to starali.
— Jak? — spytał Branicki.
— Środków dostarczą nam okoliczności, tak się spodziewam — mówił Clement. — Tymczasem ja się staram utrzymać z nim stosunek. Chciał wybierać się do Borku, uprosiłem go, aby nie śpieszył. Na jutro zamówiłem go do siebie, na co się ledwie zgodził, bo do pałacu nawet zajść nie chciał.
— Będzie u ciebie jutro? — zapytał Hetman — jutro? i o któréj??
— Około południa! — rzekł doktor.
Branicki milczał chwilę.
— Bądź co bądź, choćby mnie to najwięcéj moralnie kosztować miało — szepnął po namyśle — ja jutro go widziéć muszę.
Clement się nie sprzeciwiał.
— Ja także sądziłem — rzekł — że należało sprobować tego ostatniego środka nawrócenia. Czego ani ja, ani nikt nie potrafi, może powaga dostojności, wieku, imienia, dokazać na wrażliwym chłopcu. Wasza Excellencya dobrém słowem przełamiesz jego — uprzedzenia...
— Będę się starał — odparł zadumany Hetman — chociaż nie wiem, czy potrafię... ostygłem we wszystkiém, obojętny mi cały świat; a ta myśl, że ostatnia kropla téj krwi szlachetnéj, którą w sobie noszę, wsiąknie w...
Nie dokończył.
— Spóźniona godzina — przerwał doktor, spoglądając na zegarek i umyślnie gwałtownie tamując dalsze wynurzenia się. — Trzeba spocząć...
— Ale jutro daj-że mi znać, proszę... nawet, gdyby najważniejsze mnie sprawy zajmowały, oderwę się — nalegał Hetman — niech go zobaczę, niech z nim mówię. Siła krwi... to być nie może... odezwie się w nim.
Doktor, kilku słowy starając się uspokoić starego, wyszedł...
Nazajutrz około południa dosyć niespokojny Clement czekał na przybycie Teodora. Znając go, nie powątpiewał, że przyjść musi. Dziedziniec pałacowy napełniał się już przybywającymi wojskowymi i szlachtą, codziennie dworującą Branickiemu, gdy, wedle danego słowa, w biały dzień, z podniesioną głową, Paklewski wszedł i począł służby pytać o mieszkanie doktora, które mu wskazano...
Poznawszy go po chodzie, Francuz sam drzwi otworzył, z wesołą twarzą zapraszając, aby wszedł...
— Widzisz, doktorze, żem słowny — odezwał się Teodor. — Niéma wątpliwości, iż tu macie szpiegów, i że o mojéj bytności, choć jestem bardzo małą figurką, ktoś doniesie. — Dopiéroż na zdrajcę a niewdzięcznika padną gromy!!
Ramionami ruszył — Co mi tam!
— Dobrze się stało, że zrywasz z nimi jawnie — począł doktor — ja się z tego cieszę serdecznie; ocali to was od niewoli, bo z nimi niéma ani sojuszu, ani związku, ani przyjaźni; oni chcą miéć niewolników tylko... Tak szlachetny, jak wasz, charakter, nie mógł się dać zakuć w jarzmo...
— No, co do mnie — rzekł cicho Paklewski — ja się wam przyznam, kochany doktorze, że dziś, gdym ostygł, między nami powiedziawszy, zdaje mi się, żem głupstwo zrobił. Uniosłem się... Kanclerz mnie dosyć lubił; cała jego dwornia mi zazdrościła, miałem jaką taką przyszłość przed sobą, a teraz — żadnéj.
— Chybabyś miéć jéj nie chciał — zawołał Clement, poufale kładnąc mu rękę na kolanach. — Przecież nie pochłonęła jeszcze wszystkiego Familia; są obok nich inni, nie mniéj możni, co się na tobie poznać mogą.
— Kochany doktorze — wtrącił chłopak, śmiejąc się — może ci się to wydać dziwném, ale ja ci powiem, że Familia, jeśli dziś jeszcze nie ma w ręku wszystkiego, jutro miéć będzie.
— A to jakim sposobem??
— Nie wiem! Widzę tylko, że gdy z jednéj strony jest dużo ślepoty, wahanie się ciągłe i wszystko się rozrywa a pęka, tam, z drugiéj, wiążą się po cichu sieci, skupiają ludzie i w milczeniu buduje przyszłość.
— Niech nas, to jest raczéj-was! — dodał Clement — pan Bóg od niéj broni.
Teodor był w jakiémś usposobieniu wesołém.
— Ja tam już daléj na to teatrum patrzéć nie myślę — rzekł — pojadę do Borku, wdzieję kapotę i zajadle będę gospodarować, a matkę biedną pielęgnować.
To, czegom zakosztował w początku mojéj nieciekawéj karryery, nie zachęca do pożądania dalszego ciągu. Sami-ście powiedzieli: czekała mnie niewola, tak dobrze u Kanclerza, jak gdzieindziéj. Nim się człowiek zdoła wybić do tego, aby innych niewolnikami czynił, sam niewolnikiem być musi.
— Jest francuzkie przysłowie — odezwał się Clement — trochę już stare a pełne mądrości:

A bien servir et loyal être,
De serviteur on devient maître.

Teodor ramionami zżymnął. Stał, odwrócony plecami do drzwi, gdy w kurrytarzyku, dzielącym pokoiki doktora od apartamentów Hetmana, kroki słyszéć się dały; Francuz, zarumieniony, ujął w pół Paklewskiego i począł coś prędko szwargotać, udając wesołego bardzo, a starając się gościa téż rozruszać. Wtém drzwi się otworzyły; Teodor się obejrzał: zobaczył Hetmana, wchodzącego w szlafroku, i na Clement’a rzucił okiem pełném wymówki.
Francuz posunął się na powitanie. Hetman był nadto nawykłym do tego życia salonowego, w którém wszyscy potrosze aktorami być muszą, aby go wiele kosztowało odegranie zdziwienia na widok gościa, którego zastał u doktora. Wszedł, jakby z pilnym interessem do Clementa i, zobaczywszy Paklewskiego, uśmiechnął się z uprzejmością wielką.
— A! wszak pan Paklewski? — zawołał — bardzo miło mi go tu spotkać!
Kłaniał się Todzio, zmieszany mocno, domyślając się łatwo, że wpadł w łapkę, zastawioną przez doktora, co go oburzało. Na twarzy jego téż malowało się źle poskromione niezadowolenie.
— Nie będę przeszkadzał! — zawołał, biorąc czapkę i chcąc się wynosić.
— Bynajmniéj — odezwał się Branicki, wstrzymując go — dla mnie to miła niespodzianka, że się z waćpanem spotykam. Słyszałem, żeś na dworze księcia Kanclerza i że tam wielkie masz sukcessa!!
— Na dworze księcia Kanclerza już nie jestem — odparł Paklewski — a sukcessami żadnemi pochwalić się nie mogę...
— Przecież! — odparł Hetman.
— Ja o nich nic nie wiem — dodał Teodor — jakby chciał uniknąć rozmowy.
Hetman stał tak, iż wyjście mu zapierał: uciec więc było niepodobna. Położenie było przykre, rumieniec występował na twarz chłopcu: ale Clement i Branicki, choć widzieli zakłopotanie, zdawali się do walki przygotowanymi. Hetman szczególniéj, który nieraz daleko trudniejszy przełamywał opór ze strony niechętnych i obojętnych, ufał w to mocno, że z młodym Paklewskim łatwo sobie da radę.
— Książę Kanclerz traci w waćpanu bardzo pożądaną pomoc — począł Branicki — młodą siłę, któréj nawet stare doświadczenie nie zastąpi. Cóż to zaszło między pryncypałem a waćpanem?
Ten rodzaj badania widocznie był nie do smaku Teodorowi, który oczyma doktorowi czynił wymówki za to, że go na takie położenie naraził.
— Małéj wagi rzecz, opowiadania nie warta — rzekł krótko Paklewski.
Hetman zbliżył się z dość wielką słodyczą w wyrazie twarzy i tonem czułości pełnym rzekł do niego:
— Miej-że mnie pan za życzliwego sobie i chętnego dlań do pomocy; możebym i w tym razie mógł mu być przydatnym!
— Nieskończenie wdzięczen jestem — odparł Todzio z krótkim ukłonem — w żadną już służbę nie myślę się zaciągać, powrócę na wieś...
— Nie trzeba się tak zrażać małą rzeczą — przerwał Branicki, — a nie godzi się pięknego talentu, o którym wszyscy mówią, zagrzebywać na wsi.
— Żadnego talentu w sobie nie czuję — bąknął Teodor, spoglądając ku drzwiom, jakby się chciał wysunąć tylko co prędzéj.
— W dobréj szkole asindziéj byłeś, gdzie się téż wiele nauczyć można — dodał Branicki. — W mojéj kancellaryi Bekowi brak pomocnika, któryby z czasem i całkiem go mógł zastąpić.
Spojrzał nań; Teodor milczał. W przedpokoju ktoś wywoływał doktora Clement’a, który wyszedł pośpiesznie. Zostali sami. Hetman, ciągle drzwi zasłaniając sobą, trzymał się na stanowisku.
— Cóż waćpan na propozycyą moję? — dodał Hetman łagodnie.
— Nieskończenie wdzięczen jestem, ale mam postanowienie wrócić na wieś.
— Na wsi, w Borku, nie masz waćpan co robić.
— Jestem obowiązanym służyć mojéj matce.
Hetman potrząsł głową.
— Panie Teodorze — odezwał się głosem, w który usiłował wlać jak najwięcéj uczucia. — Posłuchaj waćpan mnie; wiesz, że mu tak dobrze życzę, jak może nikt w świecie... Jeśli masz jakie uprzedzenia, otrząśnij się z nich, przyjmij opiekę moję: mogę ci za piękną przyszłość ręczyć. Masz wszystko, co ją zapewnia: powierzchowność, wychowanie, talenta, i, co nie jest do pogardzenia, protekcyą, którą ci chętnie ofiaruję. Godziż się to odrzucać??
Skłonił się Paklewski, spuścił oczy, nie wiedział już co mówić.
— Proszę być otwartym ze mną — dodał żywiéj Branicki. — Rozumiem to dobrze, iż pobyt w Wołczynie mógł podziałać na wrażliwość młodzieńczą. Nasłuchałeś się tam strasznych rzeczy o mnie: chciéj-że się zbliżyć, poznać tego człowieka oszkalowanego i sam go osądź. Nawet nie biorąc na siebie żadnych zobowiązań, możesz pozostać na dworze. Bardzo proszę.
— Gdybym nawet innych powodów nie miał do nieprzyjęcia łaski pana Hetmana — rzekł Teodor — jużby to starczyło, że, wprost od Kanclerza tu się przenosząc, poczytany-bym był za zdrajcę, który tajemnice jego sprzedał za kawałek chleba. Cześć moja jest mi tak drogą!
— W tém waćpan masz słuszność, — żywo odezwał się Hetman. — Rozumiem tę delikatność; ale — po niejakim czasie...
Teodor, coraz niespokojniejszy, kręcił się, nie chcąc, czy nie mogąc, wytłómaczyć się jaśniéj. Spojrzenie, które na Hetmana rzucił, było tak przenikającém, że zmieszało starca.
— Mów waćpan bez ogródki — rzekł — co masz przeciwko mnie. Młody, wychodzący w świat człowiek, niemajętny, bez protekcyi, nie odrzuca takich ofiar, jakie ja czynię, bez nader ważnych powodów. Żądam tłómaczenia! wymagam go. Mógłbym się czuć obrażonym, gdyby młodość waćpana nie była mu exkuzą.
Przyparty tak Paklewski, już dłużéj gorącéj krwi swéj utrzymać nie mógł na wodzy.
— Na uniewinnienie moje — odezwał się z pewną dumą, — to tylko powiedziéć mogę, że rozkazom ojca nieboszczyka i matki mojéj muszę być posłusznym. Nie wiem, co było powodem do tego, lecz i nieboszczyk, i matka — wymagali po mnie, abym się wyrzekł wszelkiego stosunku i nie przyjmował od pana Hetmana żadnego dobrodziejstwa.
— Matka wasza jest — odparł porywczo Hetman, — osobą, dla któréj mam wielki szacunek, lecz, muszę to powiedziéć, choć przed synem, namiętną jest, gwałtowną, nierozważną, niesprawiedliwą!!
— Panie Hetmanie — to matka moja! — przerwał Teodor.
Branicki umilkł; był nadzwyczaj wzruszony, drżał cały; zmierzył oczyma załzawionemi Paklewskiego i zawołał:
— Ja jeden mam prawo to powiedziéć — bo ja...
Tu zbliżył się do Teodora, i ręce rozpostarłszy, rzekł ze wzruszeniem nadzwyczajném: — Ja jestem twoim ojcem!!
Paklewski osłupiał zrazu; zdawało się, że padnie, jak od pioruna, od tego nierozważnego słowa. Hetman spodziewał się zapewne, że do nóg mu się rzuci, tém wyznaniem złamany. Paklewskiemu krew uderzyła do głowy; targnął się i cofnął w tył.
— To potwarz! — krzyknął wzburzony — ojcem moim jest ten, który mi dał imię swoje, który mnie na rękach wykołysał, był mężem méj matki... To potwarz, a po tak dotkliwéj obeldze, rzuconéj na tę, która mi jest najdroższą, nie mam już co tu robić, ani się czuję obowiązanym do jakichkolwiek względów...
Siwy włos wasz, panie Hetmanie, broni tylko od — zemsty za to słowo, którém mnie opoliczkowałeś...
To mówiąc, Teodor, rzucił się ku drzwiom; ale Branicki oparł się o nie — nie chciał go puścić.
— Rób co chcesz! targnij się na mnie, jeśli śmiesz, — począł z gorączką, — nie puszczę cię tak... To, com ci powiedział, potwarzą nie jest; mogę na to złożyć dowody. Matka twoja czystą jest i niewinną; winnym jestem ja, ale ja chciałem i pragnę zgładzić tę winę.
Teodor stał wryty.
— Sądzić sprawy matki méj nie mogę — odparł. — Co do mnie, panie Hetmanie, nigdy ja was za ojca nie przyznam, choćbyście wy mnie za dziecię przyznać chcieli.
Tą łaską przyniesiecie mi srom tylko: nie chcę jéj i pojmuję teraz, dla czego biedna matka zbliżać mi się do was zakazała...
Branicki stał, oparty o drzwi, które już od dawna, słysząc zbyt podniesione głosy, Clement usiłował otworzyć, nie mogąc pojąć, co mu je zaparło. Popchnięty silniéj nieco, Hetman, w chwili gdy go wzruszenie osłabiło, usunął się trochę; doktor na pół drzwi przemknął, a zaledwie to ujrzał Paklewski, rzucił się, mijając Hetmana, odepchnął Clement’a, i wybiegł, jak nieprzytomny.
Stało się to w jednéj chwili, tak, że Hetman, który koniecznie chciał wstrzymać zbiega, został z ręką wyciągniętą, zachwiał się na nogach i, obejrzawszy się, aby znaléźć kanapkę, padł na nią, zmieniony. Francuz podbiegł go ratować, obawiając się gwałtownego uderzenia jakiego; znalazł tylko starca osłabłym, niemym, zrozpaczonym.
Nie przemówili do siebie słowa. Z ucieczki Todzia mógł się Clement domyślić, co zaszło. Przez ten krótki przeciąg czasu, gdy go nie było tu, odegrał się w kilku słowach jeden z najstraszniejszych dramatów, jakie człowieka w życiu spotkać mogą. Dziecko wyparło się ojca, mszcząc się za matkę.

Hetman, który wyznaniem tém chciał zyskać syna, nabył w nim nieubłaganego wroga. Widział teraz popełniony błąd, na którego następstwa zaślepiła go duma. Zdawało mu się, że biedny człowiek z rozrzewnieniem
Ja jestem twoim ojcem!!
i wdzięcznością przyjmie to przyznanie się do ojcowstwa; nie mógł przypuścić nawet odrzucenia i gniewu...

Pod tym ciosem szedł, jakby śmiertelnie rażony. Doktor, nie wznawiając rozmowy o tém, co zaszło, nie wspominając o Teodorze, krzątał się tylko, aby upadłego na siłach do życia przywołać. Chwycił krople stojące na stole i podał mu je na cukrze, przyniósł wody, kręcił się, niespokojny tém bardziéj, że w kurrytarzu słychać było szepty, a między niemi kwaśny głos, górujący, Starosty Brańskiego, który się pilno o pana Hetmana upominał. Zwykle Branicki, posłyszawszy Starzeńskiego, pośpieszał ku niemu; teraz zdawał się tak w sobie zatopionym, że nie dał znaku, iż poznał jego, bardzo zresztą wyrazistą, mowę.
Wkrótce po Staroście nadszedł, zawsze na czatach będący, gdy Hetman z nim konferował, Bek; i on także począł się upominać, aby go do pana wpuszczono... Clement musiał się schylić do ucha Branickiemu, szepcąc mu, iż dwaj jego sekretarze od dawna nań czekali. Podana znowu woda orzeźwiła starca trochę, który westchnął ciężko i, jakby ze snu strasznego się budząc, powiódł oczyma po pokoju. Dreszcz jakiś wstrząsł nim. Potrzebował jeszcze chwili, aby odzyskać zupełną przytomność i władzę nad sobą.
Lecz już zwolna życie i poczucie rzeczywistości wracało. Poszedł najpierw Branicki do zwierciadła, aby się sobie przypatrzyć: czy w tym stanie, w jakim był, może się pokazać ludziom, nie zdradzając się z cierpieniem, które — jak teraz — nieświadomi ludzie mogli jak najopaczniéj tłómaczyć. Rysy twarzy skłócone, oczy zbłąkane — mogły dla tych, co na wodza patrzali, miéć znaczenie przegranéj bitwy, odebrać siły, trwogę siać.
Branicki więc przed zwierciadłem doktora musiał wystudyować własne oblicze, sztucznie je odżywić i do zwykłego przyprowadzić stanu, nim-by się z niém ukazał swym klientom.
Clement tymczasem wysunął się do sąsiedniego gabinetu, aby szepnąć Bekowi, — z którym był lepiéj, bo Starzeńskiego nie lubił, (razem z wielu innymi), — iż Hetman się czuł trochę niezdrów, musiał wziąć lekarstwo i potrzebował jeszcze nieco spoczynku.
Bek przyjął to spokojnie, gdy Starzeński, wiele sobie pozwalający, a nic niewiedzący, co Hetmana wstrzymywało, mruczał nieprzyzwoicie i zżymał się, rzucając papierami. Gdy wreszcie Branicki wyszedł do oczekujących nań obu swych powierników, na twarzy jego prawie już znać nie było, przez co przeszedł, co przeżył.
Służba Hetmańska, uchodzącego z wyrazem gniewu na twarzy Teodora, potrącającego po drodze ludzi, oślepłego, oszalałego, ledwie nie miała ochoty zatrzymać, jak złoczyńcę. Wybiegł jednak swobodny w ulicę i, sam nie wiedząc, dokąd bieży, puścił się nią, byle tylko co najdaléj uciec od tego pałacu. Gniew nim miotał tak zajadły, iż od przytomności odchodził. Czuł, że mógłby był popełnić zbrodnię, gdyby mu co stanęło na zawadzie. Nim zebrał myśli, nim się opamiętał, nim ostygł nieco, znalazł się, sam nie wiedząc jak, u wnijścia na most nad Wisłą.
Ciągle potrącany, instynktem tylko chroniąc się wozów i konnych, którzy próżno wołali, aby im ustępował, zatrzymać się musiał w końcu dla ścisku, który już daléj iść nie dawał. Był to dzień targowy; z miasta i do miasta ciągnęły tłumy; spotykał jakieś oddziały wojska, ekwipaże, ciżbę pieszą, bydło, konie... Wrzawa głuszyła dookoła... Daléj iść nie mogąc, stanął tu, i po chwili zawrócił do miasta; miał najmocniejsze postanowienie dostać się na kwaterę i opuścić Warszawę. Zmęczony pierwszym biegiem w nieprzytomności, musiał teraz iść zwolna, gdyż tchu mu brakło, a w głowie czuł krew bijącą, jak gdyby młotów tysiącem.
Unikając tłumu, skierował się zwolna w mniejsze uliczki i tu, stając, odpoczywając, patrząc, a nie widząc — coraz zwalniając kroku, już w końcu wlókł się tylko, widząc, że zamiast wsiąść na konia, będzie się musiał w łóżko położyć. Jak nie wiedział kiedy i którędy dostał się do Wisły, tak téż zdziwił się, zobaczywszy około Bernardynów znowu, i nim miał czas ustąpić precz, poznał naprzeciw idący, dobrze sobie znajomy, ekwipaż Księcia Kanclerza.
Był w takim stanie umysłu, że przed żadném nie cofnąłby się niebezpieczeństwem: nie usunął się więc na stronę, i w chwili, gdy Kanclerz go mijał, stał tak blizko, że siedzący w karecie spostrzegł go, a nim się trzy kroki oddalił, powóz stanął.
Książę wychylił głowę i ręką dawał znaki żywo, aby się Paklewski przybliżył. Nie chciał się okazać tchórzem, choć przewidywał, że tu go znowu czeka publiczne, wobec służby, upokorzenie, bo ze starym, gdy się gniewał, nie było żartów; a po liście, jaki Teodor zostawił, gniew był nieuniknionym.
Jednakże kwaśne zawsze i namarszczone oblicze Kanclerskie, na które zdala rzucił okiem, wcale się nie zdawało straszniejszém, niż dni poprzednich.
Paklewski podszedł ku powozowi; Książę patrzał nań, nie spuszczając oka na chwilę; już stał obżałowany, a jeszcze się nie zebrał przed nim przemówić.
Wytrzymał go tak dość długo.
— Co to acan chory jesteś? — spytał Książę...
Teodor nie śmiał nic odpowiedziéć.
— Powiedzieli mi, żeś chory — to, zamiast z tą fizyognomią patibulaire na któréj widać cierpienie, iść do łóżka, włóczysz się niepotrzebnie po ulicach. Wracaj-że, każ sobie dać rumianku, a jak tylko ci cokolwiek lepiéj będzie, proszę, abyś mi się natychmiast stawił. Obejść się jużciż-bym mógł bez acana, ale mi jesteś potrzebny...
Poradź się starego Millera, którego Fleming tu przywiózł, Morettiego czy Engla — a żebyś mi zdrów był!!
Kanclerz, — o cudo! — uśmiechnął się nawet protektorsko i, nim Paklewski miał czas odpowiedziéć, zawołał: — Ruszaj!
Konie natychmiast pociągnęły karetę, Teodor pozostał w miejscu jak wkuty; nie mógł pojąć znalezienia się Kanclerza, jego wyjątkowéj dla siebie łagodności i — co się z listem stało!
Po krótkim namyśle, niepewien jeszcze co pocznie, zwrócił się do pałacu Księcia Kanclerza i do dawnego swojego mieszkania. Burgrabia pałacowy, niejaki Zaręba, spotkał go pierwszy przed officyną. Był to może jedyny człek tutaj, który mu dosyć życzliwości okazywał. Zobaczywszy go, przyskoczył żywo i zawołał:
— Na rany pańskie! co się z waćpanem stało? Myśleliśmy, że co złego, uchowaj Boże, spotkało go! Książę rozsyłał na wszystkie strony...
— Chory byłem i jestem — odparł Paklewski.
— Ale na rany pańskie! (Zaręba powtarzał to często) — a gdzież chorować, jeśli nie tu, gdzie i o doktora nie trudno, i staranie przecie mają o każdym? Stróż nawet, gdy zachoruje, to go medykamentami opajają.
Za waćpanem rwetes był okrutny...
Przecież się Kanclerz uspokoi.
Paklewski, po krótkiéj rozmowie, wszedł na górę, probując, co się stało z jego mieszkaniem. — Stało ono puste, ale ogrzane nawet i jakby oczekujące na pana. Zaledwie tu wszedł, gdy Wyzimirski wpadł za nim, spostrzegłszy go widać w dziedzińcu.
— Pana Teodora! — krzyknął z progu! — Co się z panem działo? Myśmy tu omal po nim żałoby nie włożyli! Prosiliśmy Pana Boga, żebyś choć z tamtego świata powrócił, bo Księciu nikt dogodzić nie mógł; rzucał nam papierami w oczy i wciąż się o faworyta upominał...
Teodor sądził, że się coś dowié o losie listu swojego, który-to los go niepokoił: z Wyzimirskim więc krótko pomówiwszy, sam jeszcze nie wiedząc, co zrobi z sobą, pod pozorem choroby położył się, czekając na pacholika, który mu usługiwał, a przez którego ręce list iść musiał, bo on pierwszy go znalazł pewnie...
Zamiast owego Jaśka, który się nie zjawił rychło, na wiadomość o powrocie Paklewskiego zaczęli się schodzić po jednemu wszyscy towarzysze i znajomi, dopytując, wypatrując się, usiłując poznać, co się z nim działo.
Zbywał ich wszystkich chorobą Teodor i — nabyli tego przekonania, że cała ta sprawa zniknięcia i absencyi była — jakąś sekretną missyą dla Księcia, którą Paklewski taił. Zaręba przyszedł pod wieczór, aby się dowiedziéć, czy czego nie potrzeba; przysłano wieczerzę: słowem, Teodor się znalazł jakby w domu, a że słabym się istotnie czuł, więcéj się już nie ruszył dnia tego. Późno dopiéro mógł się z Jaśkiem rozmówić.
Na zapytanie: co się stało z listem zostawionym na stoliku? chłopiec, zmieszany, szybko bardzo odpowiedział, przysięgając, że nie widział go i nie wié nic. Czuć było kłamstwo w tém, co mówił. Paklewski, który dlań był zawsze jak najlepszym, począł nalegać silnie, dowodząc, że nie mógł listu nie widziéć. Jaśko opierał się, składał niewiadomością, bałamucił, i w końcu dopiéro, zmożony, pocichu wyznał, że list oddał marszałkowi dworu; że widział jak ten, długo w rękach go obracając, poniósł do Księcia, a wkrótce potém, wróciwszy szybko, zagroził Jaśkowi bizunami, jeśliby komukolwiek choć słówko o liście szepnął.
Widoczném więc było, iż list doszedł księcia Kanclerza, który go puścił per non sunt, dając tém dowód szczególnéj wyrozumiałości na krewkość młodzieńczą.
Ujęło to tak Teodora za serce, że po namysłach długich postanowił pozostać nadal w usługach starego pana.
Nadszedł rok 1764; w losie naszego bohatera niewiele się przez ten czas zmieniło, lecz położenie Rzeczypospolitéj stawało się coraz groźniejszém. Obie strony zabiegały usilnie, aby na Sejmikach po ziemiach kandydatów swoich utrzymać: lecz, gdy Czartoryscy wspólnie z Massalskimi, z Flemingiem Podskarbim, z Ogińskimi, sypali wszędzie pieniędzmi i obietnicami, i, na Litwie szczególniéj, wszędzie prawie większości byli pewni; gdy co chwila rósł ich obóz i przybywali im sojusznicy, — Hetman Branicki wahał się, zbierał rady, i nie mając pomocy, ani z Francyi, na którą liczył, ani z wycieńczonéj Saxonii, dotąd prawie nic skutecznie począć nie mógł. Stronnicy jego, widząc go niepewnym, słabnącym, kroków śmielszych nie stawili i myśleli więcéj o możliwości odwrotu i zapewnieniu sobie zmiany frontu, niż o stanowczém działaniu. Ani Potocki, Wojewoda Kijowski, ani Podstoli Koronny, Lubomirski, trzymający niby z Hetmanem, ani Radziwiłł, Wojewoda Wileński, — pieniędzy nie dawali, a Książę „Panie Kochanku“ śnił o przeciągnięciu na swą stronę Massalskich i tymczasem dokazywał okrutnie, zbyt ufając w swe siły, które marnował.
Rozstrój i anarchia panowały w obozie Hetmana, gdy Familia, pod żelazną ręką Kanclerza, szła jako jeden mąż, gdzie jéj wskazano, z niezmierną zręcznością pomnażając liczbę jawną i skrytą swych sprzymierzeńców. Dla bystrzejszego oka już ostateczny wypadek nie był wątpliwym. Prymas wprawdzie grzecznie i paulatim upominał się u Kajserlinga o wyjście wojsk; przyrzekano mu, że się usuną: a tymczasem ciągnęły one daléj; czas płynął, i o Księciu-Prymasie Łubieńskim mówiono już, że, za radą Młodziejowskiego idąc, ku stronie Familii się skłaniał, widząc w tém uspokojenie Rzeczypospolitéj.
W Białymstoku łudzono się jeszcze zawsze i na Nowy Rok znowu wszyscy trzymający z Hetmanem zjechać się tu mieli na consilium. Spodziewano się i Księcia „Panie Kochanku“, chociaż na tego rachować mało kto mógł, bo nie było przykładu, aby kiedy stanął w terminie. Podróże z Nieświeża do Wilna, do Białegostoku, do Białéj, gdziekolwiekbądź, w najpilniejszych sprawach nawet, szły rzemiennym dyszlem. Po drodze mało gdzie Radziwiłł nie miał dóbr, w których mógł zapolować i wypocząć, mało gdzie nie miał klientów, co go radzi byli przyjmować. Nocleg często się przeciągał na dni kilka, popas czasem trwał dwie doby: nic na to pomódz nie mogło, bo, gdy dokuczano posłańcami, Książę ich poił, baraszkował z nimi, a gwałtu sobie zadawać nie pozwalał.
Oczekiwano go na Boże Narodzenie w Białymstoku, wiedząc zawczasu, iż szczęście będzie, jeżeli na Trzy Króle się stawi.
O tém wszystkiém, co się działo około Hetmana Branickiego, z nim, w otoczeniu jego, wśród przyjaciół mniemanych i pozornych w Wołczynie i Warszawie, tak doskonale uwiadomioną była Familia, iż każdy niemal szept tutejszy echem się ogromném powtarzał u niéj.
Miano oko na każdy obrót, nie tak Branickiego, którego apatyą i wahanie się znano, jak raczéj na jego pomocników — nie, żeby się obawiano skutku rzeczywistego ich zabiegów, lecz, że one zawsze trochę bruździły i mieszały roboty Familii. Najczęściéj, nim się tam wzięto do wykonania tego, co wypadło z rady, już Wołczyn drogę przekopał i parkany na niéj postawił.
Przyszło do tego, że Hetman, widząc swe najtajniejsze myśli zdradzanemi ciągle, posądzał żonę, lękał się Mokronowskiego, taić się musiał we własnym domu, nie śmiąc okazać nawet téj niewiary.
Starzeński, zły, opryskliwy, skwaszony chorobą, jątrzył przeciwko Mokronowskiemu, obwiniał Beka, a Bek nawzajem dawał do zrozumienia, iż Starosta Brański akkomodacye lubił i na prezenciki nie był obojętnym.
Zawczasu przed Bożem Narodzeniem Książę Kanclerz wiedział, iż w Białymstoku zjazd się gotuje; uśmiechnął się na to.
Paklewski, który, jakeśmy widzieli, nad spodziewanie na służbę powrócił i nie poczuł w niczém, aby niedoręczony list pamiętano, rósł ciągle w łaskach Księcia. Wprawdzie nie wyrażały się one czém inném, jeno nawałem pracy, bo do podarków i gratyfikacyi Książę skorym nie był; lecz w konsyderacyi u ludzi zyskiwał pan Teodor i to dlań było wskazówką, iż Książę go cenił. Wyzimirski zmienił względem niego swą taktykę: z szydercy stał się powolnym pochlebcą i usiłował zatrzéć wrażenie pierwszych swych występów przeciw Paklewskiemu.
Jakoś około Bożego Narodzenia, Kanclerz, jednego ranku, odbierając listy od Teodora, w przeddzień mu do skoncypowania dane, po przeczytaniu ich, nie okazując ani ukontentowania, ni animadwersyi, podumawszy, rzekł do niego:
— Słyszę, acan masz familią?
— Tak jest, mości Książę — rzekł Paklewski — matkę mam żyjącą.
— A rodzeństwo?
— Nie dał mi go Bóg!
— W których-że stronach mieszka jéjmość? — zapytał Książę, jak gdyby nie był tego świadomym.
— Około Białegostoku.
— Doprawdy!...
Tu Książę, pomilczawszy nieco, dorzucił:
— Dawno acan nie widziałeś matki: jéj pociecha, a wam się należy trochę wypoczynku. Gdybyś mi dał słowo, że zaraz po Trzech Królach powrócisz, — hm! urlaub bym może mu dał.
Teodor oddawna miał ochotę wielką widzenia matki, kiedy listy coraz krótsze i smutniejsze niepokoiły go: skłonił się więc do kolan Księciu, okazując radość, która mu na twarz wystąpiła.
Książę miał widać przygotowany rulonik z trzydziestu dukatami, i milcząc wsunął mu go w rękę.
— No — to jedź już, jedź — rzekł, — ażebyś mi tylko po Trzech Królach się stawił.
Skłonił się jeszcze raz Paklewski i chciał już odejść, gdy Książę obrócił się doń i począł:
— Szpiegowstwa ja tam żadnego acanu nie zalecam, boć się wszystko wié i tego nie potrzebuję; ale roztropny człek zawsze uszy powinien miéć otwarte, bo z każdego pulsu chorobę i zdrowie się poznaje... U Hetmana tam pono consilium ma być; już-ci tam znajomych macie: rad posłyszę co na nas wywoływać będą i jak nam grozić!
I nagle, dodawszy: — Szczęśliwéj drogi! — odwrócił się Książę do stolika, na którym papiery przeglądać zaczął.
Od owego strasznego dnia, w którym go Hetman boleśnie tak dotknął swém wyznaniem, Teodor miał czas z upokorzeniem się zżyć swojém, opłakać los matki i rozgrzeszyć ją; chciał widziéć tę męczennicę, któréj życie przeszłe lepiéj teraz pojmował; chciał pójść na grób Łowczyca, którego kochał, jak prawdziwego ojca swojego, poznawszy dopiéro po zgonie cnotę tego człowieka i złote serce jego. Dusza mu rwała się do tego Borku smutnego, ubogiego, w którym pierwsze lata spędził, nie przeczuwając losów, jakie go czekały na świecie.
Być może, iż smutek a powaga nad wiek, jaka od dnia tego spotkania z Branickim oblekła go i zmieniła, przyczyniły się do zyskania mu faworów Kanclerza. Życie prowadził odosobnione, pracowite, w sobie zamknięte, unikając ludzi, nie chcąc znajomości nowych, stroniąc nawet od kobiet. Utrzymywano powszechnie, iż jakąś nieszczęśliwą miłość miał w sercu piękny chłopak, i panie, którym się podobał, tém tylko tłómaczyły sobie jego obojętność na wszelkie z ich strony nagabania i zaczepki.
Z niewieścich postaci, z jakiemi się w życiu spotykał, — a tych nie mało było w Wołczynie i Warszawie, — jedna tylko Generałówna tkwiła mu w pamięci. O téj jednak myślał, jak o miłéj istocie, niedostępnéj, za wysoko postawionéj i — nadto wesołéj, a szczęśliwéj, aby co się w jéj serduszku utrzymać mogło. Parę razy widział ją potém jeszcze, zawsze przyjmowany mile, szczególniéj przez Starościnę; lecz cała rodzina potém wyjechała na Podlasie i nie było nadziei spotkania się z nią rychło. Pierścionek nosił na palcu, czasem się wpatrując w ten podarek ze smutkiem.
Lada chwilę spodziewał się dowiedziéć, że Lola za mąż wychodzi.
Majątek pani Starościny i wioska, należąca do Generałowéj, leżały dosyć odlegle od Białegostoku, tak, że dojechać tam nie było sposobności, i o tém Paklewski nie myślał wcale.
Zaraz po otrzymaniu wiatyku od Kanclerza, począł się do podróży sposobić, lecz w wigilią wigilii Bożego Narodzenia ruszyć się było niepodobieństwem; musiał więc odłożyć jazdę na po-Świętach. Tymczasem, choć to u nas się rzadko zdarza, na drugi dzień po Godach, deszcz spadł i drogi się tak przez jednę noc popsuły, iż potrzeba się było wstrzymać dla nich, spodziewając się choć przymrozku.
Najętą furką ruszył wreszcie trzeciego dnia Teodor, zmuszony ją przemieniać od miasteczka do miasteczka, co podróżowanie nadzwyczaj przedłużało. Konno, dla zmiennego powietrza i dróg złych, puścić się nie mógł.
Tak wlokąc się nieznośnie, przybył wreszcie znużony wielce Paklewski sankami chłopskiemi, parą koników, sam jeden z szabelką i rusznicą, o półtoréj mili od Białegostoku, do Wasilkowa. Gęsty już mrok padał, gdy, w miasteczko wjechawszy, a znając je z dawna, począł się rozglądać za noclegiem. Uderzyło go to, że we wszystkich domach zajezdnych, ile ich było, okna światłami gorzały, a przed wrotami niezmierne kupy ludu stały. Wśród nich można było rozeznać i ciżbę obdartą, z miasteczka wybiegłą na jakieś widowisko osobliwe, i zbrojnych dworzan, hajduków, kozaków, różnéj broni autoramentu wojskowych... Ogromne dwie landary na gryndżach, które nawet przez najszersze wrota do gospody wjechać nie mogły, stały na podwórzu... Ruch był w mieścinie, jakiego nigdy jeszcze nie widział tu i nie pamiętał Paklewski.
Kiedy niekiedy od wrót jednéj do drugiéj gospody, — bo wszystkie się pełnemi zdawały — ciżba ciekawa, jakby pchnięta jakąś siłą niewidzialną, zaczynała uciekać z krzykiem a wrzaskiem; przez okna strzelano na postrach w powietrze; potém śmiech huczny nastawał i ciekawi powoli wracali. Teodor domyślał się jakiegoś wesela, uroczystości, bankietu; lecz w Wasilkowie, tak blizko Białegostoku, ktoby mógł solennizować i kogo, — odgadnąć było trudno. W polu zrywała się zawierucha tak, że daléj ciągnąć było nie sposób; konie, i tak już zmęczone w niwecz, bokami robiły: trzeba więc było, bądź co bądź, szukać tu noclegu...
Woźnica, wylękły tłumem i wrzawą, oglądał się na wszystkie strony; lecz w rynku, co było domów zajezdnych, wszystkie zdawały się zajętemi; świeciło się wszędzie; ludzi ścisk był ogromny, a hajduki, rajtary i szlachta wyglądali od bram i furtek...
Humory tego tłumu, nadzwyczaj już rozweselone, objawiały się i śpiewami, i okrzykami, i strzałami, z których wiele przez szyby, tłukąc je, wylatywało w rynek ponad głowy ciekawych, a ci, to się płoszyli i uciekali, to śmiejąc się nazad cisnęli. Nie było wątpliwości, że Wasilków zajmował dwór jakiegoś potentata, z wielką ostentacyą ciągnącego, jak się domyślał Teodor, na Nowy Rok do Białegostoku.
Ponieważ woźnica, onieśmielony, schroniwszy się pod ścianę pustéj szopki od zawiei, sam noclegu szukać nie miał odwagi i zdawał się zrezygnowanym prędzéj na śniegu odpoczywać, niż próbować dostania się do jednéj z karczem tak huczno obsadzonych; Teodor musiał sam wysiąść i szczęścia szukać. Przypasał tylko szablę na wszelki wypadek, a pistolet miał na sznurku w drodze, więc ten opatrzył, czy nie zamókł.
Rozkazawszy się nie ruszać woźnicy i sanek pilnować, sam, zwolna, rozpatrując się zdala po domach, począł szukać Teodor takiéj gospody, do któréj-by mu łatwiéj się było docisnąć. Wybór był trudny... wszędzie wrzało, kipiało, szumiało i kręciło się pijanych co nie miara... O mroku nie mógł go nikt poznać w téj ciżbie, czy do niéj należał, czy był obcym: z tego korzystając, Paklewski podsuwał się coraz bliżéj ku domowstwom, nie mogąc jeszcze zrozumiéć, kto tu w Wasilkowie spokojnym tak gospodarował.
Do jednéj z karczem zbliżywszy się, gdzie tłum mu się wydał z pokaźniejszych złożony ludzi, z wielkiém zdziwieniem swém Teodor ujrzał znajomego, jak mu się zdało, sługę Starościny, którego widywał w Warszawie. Przyparty on był do płotu, odepchnięty i tak wystraszony, że myślał, kołków się chwytając, sadzić już na drugą jego stronę.
— A ty tu co robisz, Szczepanie? — zawołał do niego, wstrzymując już uchodzącego.
Nie dowierzając uszom swym, sługa pochylił się, aby dojrzéć, kto nań woła, i uradowany wielce, poznawszy Teodora, stłumionym głosem pośpiesznie zaczął mówić do niego: — Opatrzność tu was przyniosła. Starościna, Generałowa i panna zaparły się w izbie; ani obronić ich od napaści!
— Od czyjéj? od jakiéj? — zapytał Teodor.
— A toż od pana Wojewody Wileńskiego, od Radziwiłła — począł sługa. — Toć-to wszyscy jego ludzie i dwór drugi dzień już tu hecę wyprawują. Licho nam nadało na popas zajechać! Jak nas tu obległ Książę, tak nie puszcza...
— Cóż u licha! — zawrzał Paklewski — nie może to być!
— Jak nie może być! Starościna i Generałowa, wiedząc co on dokazuje, gdy sobie podchmieli, nie chcą go puścić, a on poprzysiągł, że musi się widziéć z niemi!! Już pół dnia karczmę oblega; nas kilku jest i rady sobie nie damy....
— A jam téż jeden! — zawołał Teodor — i moja odsiecz nie nawiele się wam przyda. Wojewoda, gdy w czubie ma, na nikogo nie zważa i nic nie poszanuje: trzeba, żeby kto biegł o sukkurs do Białegostoku, a ja się przecisnę do środka, i stanę na straży około kobiet, broniąc ich, dopóki posiłki nie przyjdą. Powiedz mi tylko: jak tu się dostać do karczmy? którędyż ty się wydobyłeś z niéj?
— A, mnie wyparli Radziwiłłowscy — zawołał Szczepan. — Pan, jeżeli chcesz do środka wleźć, nie ma innego sposobu, tylko w tyle do okna iść i w okiennicę pukać, bo oni okien nie pilnują, wiedząc, że kobiety na zawieję im nie ujdą po śniegu.
— Więc nim co będzie — począł Teodor, któremu niebezpieczeństwo znajomych pań wróciło siły i kazało zapomniéć o znużeniu. —
Nim co będzie, ty moje sanki weź, stojące tam za szopką, i, choć konie na śmierć znużone, ruszaj do Białegostoku...
Czegoż Książę chce od tych kobiet?
— Niby nic! Chciał się po pijanu submittować; nie puszczono go, drzwi zamknąwszy; wziął to za despekt i zaklął się, że głodem weźmie karczmę. Kazał ją oblegać: na wiatr strzelają, hałasują, a Starościna tak mdleje z trwogi, że w niéj już ducha niewiele...
— Ruszaj-że z tém do Hetmana, do Białegostoku! — przynaglił Paklewski. — Jeżeli moje konie nie zdużają, weź, ukradnij bodaj pierwszego lepszego, a biegnij mi w skok, abyś ztamtąd pomoc przyprowadził. Z Księciem, gdy hula, niéma żartów...
— Drugi już dzień tu bankietują! — westchnął Szczepan.
Rozmawiali tak z cicha u płota, i szczęściem nikt ich ani wyszpiegował, ani podsłuchał. Szczepana popchnąwszy, Paklewski sam za płot się ujął i przesadził go, aby się na tyły domu dostać do okiennic, przy których straży nie było.
Spojrzawszy po-za siebie, dojrzał przez furtę we wrotach do sieni otwartą, u drzwi wiodących do izb gościnnych, postawiony stół, na nim beczułkę, do koła szable i pistolety porozrzucane, a na ławach kilkanaście osób na całe gardło zawodzących pieśń jakąś.
Był to Książę z akolytami, oblegający Starościnę i Generałową.
Mignęło mu to tylko; okrutny gniew w sercu zawrzał.
Podsunął się pod ścianami, podpatrując do jednéj z okiennic, przez którą światło padało; lubo zapukać tu, — to było tylko przestraszyć kobiety, które się ztąd napaści mogły zlęknąć... Dać się słyszéć im wołaniem przy téj wrzawie, — nie było podobieństwa.
Szczelina w okiennicy była zaledwie wystarczającą na przeciśnięcie jednego palca... Nie długo myśląc, Teodor w kawałek papieru zawinął pierścień dany mu przez Generałównę, silném popchnięciem ręki stłukł szyby przez szparę i po chwili otworem cisnął pierścionek.
Po nim go panna Generałówna łatwo się domyślić mogła.
Po strzaskaniu szyby, przerażający krzyk się dał słyszéć w izbie, potém cisza... i jakby uspokojenie. Zaczęto coś szeptać pod oknem... Paklewski tymczasem próbował, czy okiennicy nie potrafi oderwać; ale przyśrubowaną była ze środka. Męczył się z nią, gdy posłyszał z za szyby stłuczonéj głos Loli:
— Kto tam!
— Ten, co ratował Starościnę!
Okrzyk wewnątrz zwiastował radość wielką.
— Otwórzcie mi, proszę, okiennicę; przychodzę na ratunek — wołał Paklewski.
Zaczęła się śruba poruszać; okiennicę zwolna uchylił Teodor, otwarto mu pół okna; skoczył wewnątrz i natychmiast sam, nie witając się nawet, począł napowrót zamykać i zaśrubowywać.
Nieszczęśliwe ofiary oblężone znalazł w najokropniejszym stanie: Starościna leżała na tarczanie, przykryta chustką czarną, jęcząc, ledwie żywa; Generałowa z gniewu płakała, ręce łamiąc; Lola jedna, odwagi nie straciwszy, nożem kuchennym uzbrojona, zdawała się gotową do wojny.
Dwie, czy trzy służące tuliły się jedna do drugiéj, we drzwiach do alkierza, nie śmiąc same w nim pozostać. Z sieni słychać było nuconą pieśń Radziwiłłowskich...

Żwawo do niéj!
Choć się broni,
W gniew nie wierzyć ani trocha:
Kiedy cię klnie, wtedy kocha,
A śmieje się, gdy łzy roni.
Żwawo do niéj!
Do niéj! do niéj!

Jak groźba rozlegała się ta pieśń, któréj towarzyszyły bicia karabelami o szklanki i w końcu strzały z pistoletów.
Lola, zobaczywszy obrońcę, tak niespodzianie przybywającego, skoczyła ku niemu pierwsza.
— Zawsze pan nam spadasz jak z nieba! Duch we mnie wstąpił.
Patrzaj pan co ten Książę dokazuje... Trzyma nas w oblężeniu, pretendując, abyśmy się zdały na łaskę lub niełaskę.
— Ale jakim-że sposobem do tego przyszło! — zawołał Paklewski, zbliżając się do Generałowéj.
— Nieszczęście chciało, żeśmy tu nieopatrznie zajechały na popas — zawołała, machinalnie poprawiając włosy rozpuszczone, piękna Generałowa. — Książę się dowiedział, a że nas posądza, a raczéj wie, iż mój mąż z Familią trzyma, chciał nam niby grzeczność wizytą, a w istocie despekt jakiś, wyrządzić.
Zamknęłyśmy się przed nim, nie chcąc go przyjąć; poprzysiągł, iż nas weźmie choćby głodem, a czém się odgrażał na głos....
Generałowa oczy spuściła i umilkła.
— Ale jakżeście się wy tu znaleźli? — podchwyciła Lola.
— Przejazdem, przypadkiem! Szukając noclegu, trafiłem tu... Alem Szczepana posłał do Białegostoku po ratunek...
— A! Białystok, Białystok nas nie poratuje — odparła Generałowa, — owszem, radzi tam będą gdy nam się krzywda stanie.
— Nie może to być! — odparł Teodor. Starościna, która jęczała ciągle, oczy zakrywszy chustką, posłyszawszy głos obcy i poznawszy w nim może wybawiciela, naprzód ostrożnie rożek zasłony odchyliła; potém, bojaźliwemi rzuciwszy oczyma po izbie, gdy spostrzegła stojącego Paklewskiego, nagle odrzuciła chustkę i z krzykiem ku niemu się zerwała. Chwiejąc się na nogach, podbiegła do niego, chwytając go za ręce i wołając: — Ratuj! ratuj!
Strój jéj i twarz, którą przestrach zmienił okropnie, tak biedaczkę śmieszną czyniły, że Lola, mimo przelęknienia, nie mogła się wstrzymać od stłumionego śmiechu.
— Niech się pani Starościna nie lęka — odezwał się Paklewski, — wszystko to skończy się na hałasie. W przypadku napaści stanę u drzwi i będę bronić do upadłego. Szczepan pojechał do Białegostoku!
Pomimo tych zapewnień, kobiety, z wyjątkiem Loli, za każdym wrzawy wybuchem w sieni, łamały ręce i wydawały krzyki przerażające, które Wojewodę zdawały się bawić, bo po nich coraz hałaśliwiéj on i jego akolyci śpiewali i akklamowali. Ponieważ razy parę już we drzwi uderzono i zdawało się, jakby je chciano wysadzać, Paklewski poskoczył ku nim, pistolet, który miał na sobie, wziął w rękę, szabli dobył i stanął na straży. Kobiety uskoczyły w drugi kąt izby. Najśmielsza, Lola, stała na przedzie, w postawie rycerskiéj, z nożem kuchennym.
I śmiesznie jéj z tém, i pięknie było. Włoski wszystkie odrzuciła na tył głowy, którą podniosła dumnie, sukienkę szeroką i fałdzistą upięła sobie po bokach, tak, że odstawała szeroko, rękawy z pięknych rączek zatoczyła i — choć drżała — lecz nóż podnosiła do góry i wywijała nim tak, iż straszno było, aby się sama nie pokaleczyła.
Gdy w izbie nieco ucichło, wśród gwaru w sieni, wyraźniéj niektóre głosy usłyszéć było można.
— Consilium wojenne — wołał jeden tubalnym, ale ochrypłym głosem, — pluralitate vocum postanowiło zatém, dawszy oblężonym fryszt do namysłu, gdyby dobrowolnie się nie submittowali i bram nie otworzyli, zdając się na łaskę i niełaskę — przypuścić szturm, drzwi wyłamać, a ludności grodu nie przepuścić — w pień wyciąć! — Śmiech się dał słyszéć.
— E! tu żartów niéma, Panie Kochanku! Księciu Wojewodzie Wileńskiemu jedna podwika generalska uczyniła affront; repressalia muszą być bez miłosierdzia...
Kommenderowanym jest generał Fryczyński, aby raz ostatni nieprzyjaciela wezwał do pokory...
Zapukano do drzwi — Paklewski się do nich zbliżył.
— Kto tam?
— Armia Księcia Wojewody! — zawołano...
— Nie może to być — począł na cały głos Teodor — Książę Wojewoda jest pan z panów, rozumny i poważny, który z niewiastami w podróży będącemi wojny nie prowadzi. Bronię honoru domu Radziwiłłowskiego; idźcie precz, samozwańcy!!
Cisza się stała za drzwiami, jak mak siał.
— Co ten tam gada, Panie Kochanku? hę?
Zaszeleściało coś u drzwi — Powtórz, coś to powiedział?
Paklewski zwolna słowo w słowo powtórzył, co wprzódy mówił.
Zapanowało głuche milczenie.
— Któż to daje taki respons, Panie Kochanku?
— Dworzanin rękodajny pani Starościny... — rzekł Paklewski.
— Nie głupi człek, Panie Kochanku — słowo daję, nie głupi...
Po cichu szeptać coś zaczęto; potém słychać było:
— Delegujemy JMP. Borzęckiego, Podskarbiego, aby uczynił deprekacyą, wyjaśnił żądania i starał się o zawarcie traktatu...
Zapukano do drzwi.
— Kto tam?
— Parlamentarz Księcia Wojewody, — odezwał się głos nowy.
— Spisz-że się Borzęcki, Panie Kochanku, i nie powiedz głupstwa na mój rachunek — rzekł Książę. — Ja tego, gdy zechcę, i bez plenipotenta dokażę.
No — mów, a ze swadą.
— Jest tam kto? — odezwał się delegowany Borzęcki.
Adsum — rzekł Paklewski.
— Książę Wojewoda, bez żadnych intencyi złych, sine fraude et dolo, domaga się od pani Generałowéj tylko admissyi, aby mógł zdrowie jéj wypić i za trochę żwawy żart ją w rączkę pocałować!
— Jeśli Radziwiłłowskiém słowem ręczy za to, iż przestraszonych i chorych niewiast na żaden sposób opprymować nie będzie — odparł Paklewski — zgoda!
Kobiety krzyknęły, opponując się, ale Teodor dał im znak — i zamilkły.
— Chcemy miéć słowo Radziwiłłowskie... — powtórzył Teodor...
— Ale to jurysta jakiś, Panie Kochanku! gotów żądać juramentu...
Zbliżył się do drzwi szelest, sapanie, brzęk i ogromnym głosem ozwało się:
— Słowo Radziwiłłowskie!
Na to hasło, widać już przygotowanych, padło jakich może ze trzydzieści strzałów na wiwat.
Paklewski, z szablą dobytą i pistoletem w ręce, odryglował i otworzył drzwi, i dopełniwszy tego, stanął na straży.
Chwilka upłynęła, nim się Książę, w kontuszu karmazynowym i delii z sobolami na ramionach, z czapką na uchu, z kielichem ogromnym w ręce jednéj, z drugą na szabli, ukazał, przestępując próg zamaszyście i uroczyście.
Kilka kroków podszedłszy, stanął, czapkę zdjął, ukłonił się kobietom (Lola nóż tymczasem za siebie schowała, ale go nie porzuciła), potém obejrzał się ku orszakowi, który powoli wchodził za nim. Wszyscy szli z głowami odkrytemi, twarze rozgorzałe, czerwone, kielichy w rękach, czapki na rękojeściach od szabel, z powagą wielką, a urwisowskiemi wejrzeniami.
Książę podniósł kielich do góry.
— Pani Generałowéj zdrowie! — huknął. — Trąby niech się ozwą!!
Nie było trąb, ale za progiem z dziesiątek hajduków zatrąbiło w kułaki, tak okrutnie, że Starościna krzyknęła: — Umieram!
Wojewoda, nic na to nie zważając, kielich przyłożył do paznogcia, odwrócił się i krzyknął. — Wina! Nie może się stać krzywda Starościnie, ani pączkowi różanemu...
Lola, słysząc to, zrobiła minkę gniewliwą. Dwóch chłopaków podbiegło z gąsiorami i poczęli nalewać.
Wojewoda stał i z oczu nie spuszczał Paklewskiego.
Iterum, iterumque zdrowie pani Starościny... Trąby i bębny!!
Znowu tedy gęby zatrąbiły, a kułaki na deskach straszliwe zrobiły larum; Starościna wydała cieniusieńki głos, jakby dogorywała.
Z wielką powagą Książę kielich przechylił i zwrócił go w bok, aby mu nowy nalano. Patrzał a patrzał na Paklewskiego, który téż, nieulękniony wcale, nie unikał spotkania z jego wzrokiem.
— Zdrowie pączka różanego, panny Generałówny! niech na wzór macierzyński rozkwita, et caetera.
Et caetera! — huknęła gromada za Księciem, ze śmiechem.
Generałowa zarumieniła się gniewem.
— Proszę o ławę, abym siadł, i spoczął, i konwersacyi z temi paniami użył — odezwał się Książę. — Tandem, ponieważ przez drzwi otwarte Boreasz ciągnie na róże i pączki, proszę zamknąć. JMPanowie Fryczyński, Borzęcki i Paszkowski zostaną u boku mego... — Spełnił się natychmiast rozkaz Księcia, który, kielich obok siebie na ławie postawiwszy, choć widział przestrach kobiet, wciąż jeszcze niemogących się uspokoić — postanowił je, jak się zdawało, umęczyć trochę.
— Pani Generałowa dobrodziéjka — odezwał się Książę — z Chin powraca, czy téż z państwa Marokańskiego, Panie Kochanku?
Nie było odpowiedzi.
— Bardzo-bym obligował o replikę, — ciągnął daléj Książę.
— Ale cóż to za pytanie? — ośmieliła się przebąknąć Generałowa.
— Widzisz asińdźka, Panie Kochanku, — mówił Wojewoda, — na pozór niedorzeczne, a w istocie rozumne.
Bo gdybyś asińdźka wracała ze Smorgoń, albo z Pacanowa chociażby, wiedziałabyś aktualnie, że Wojewoda Wileński ma kilka tysięcy wojska, i bramy-byś mu przed nosem nie zamykała.
Ale to się tak mówi, discursive, bez urazy, Panie Kochanku!
Ja także za młodu bardzo lubiłem podróżować, Panie Kochanku: świadkiem, ot choćby Generał Fryczyński.
Ten skłonił się tylko.
— Raz tedy, gdyśmy, przepłynąwszy ocean na żółwiéj skorupie, za żagiel mając fartuch pierwszéj mojéj żony, który zawsze przy sobie nosiłem, a który nas czasu ciszy na morzu salwował, Panie Kochanku, mając tę własność, że się poruszał i wiatr wywoływał...
Tu zatrzymał się Książę i, zwracając do Borzęckiego, zapytał:
— Na czém stanąłem — Panie Kochanku?
— Na fartuszku Księżnéj JMości, — odparł Borzęcki.
— Nieprawda, jako żywo, Panie Kochanku, na żółwiéj skorupie, — odparł Książę, — acan pamięci nie masz...
Skłonił się Borzęcki.
— Tedy, gdyśmy ocean przepłynęli szczęśliwie, zamiast wiosła robiąc warzęchą, którą zawsze konserwowałem od czasu, gdym za kuchtę służył, Panie Kochanku...
Kobiety, słuchając, patrzały na siebie i ramionami ruszały, a Lola, upuściwszy nóż, musiała sobie usta zatulić, aby się nie rozśmiać. Nóż, padając na podłogę, brzęknął, a Książę się obejrzał:
— Cóż to, Panie Kochanku? Broń jakaś? któraż-to z pań była tak uzbrojona?
— Ja! — odparła Lola, występując trochę i nóż podnosząc.
— Na rany Pańskie! Panie Kochanku, chciałaś mnie zarznąć, jak kapłona! czy jak Judyta Holofernesa. A to pięknie!!
Lola uśmiechnęła się.
— Heroina, Panie Kochanku! — zawołał Radziwiłł — godzi się wypić jéj zdrowie i to z trzewika!! Héj!
Skoczył pan Borzęcki.
— Z trzewika, Panie Kochanku...
Lola chciała uciekać; ciężki i nieobrotny Wojewoda rzucił się ku niéj: krzyknęła — a tuż w obronie stanął z szablą i pistoletem Paklewski.
— Mości Książę! Słowo Radziwiłłowskie! — zawołał.
— Trzewikowi go nie dawałem — Panie Kochanku! Że para chodaczków przepadnie, nie wielka strata, a honor, kiedy ja, Panie Kochanku, tam usta przyłożę, gdzie jéjmościanki pięta leżała!! Zatém o trzewik proszę, lub, Panie Kochanku — wojna! wojna...
Lola, która się schowała za matkę, bardzo rezolutnie sięgnęła ręką po trzewik na korku i śmiało podała...
Starościna krzyknęła, widząc to. Książę w dwa grube palce ujął pieścidełko, jeszcze ciepłe od małéj nóżki, która w niém spoczywała. Podniósł do góry, szukając światła, aby mu się przypatrzyć — i cmoknął. Śliczneż-bo to było cacko, z niebieskiego atłasu, kanarkową obwiedzione wstążeczką i całe jedwabiami szyte w drobniuchne kwiatki, które u maleńkiéj nóżki pokorną służbę pełnić się zdawały!
— Ale to naparstek, Panie Kochanku, — zawołał Książę, — żebyś asińdźka zobaczyła trzewik siostry mojéj, panny Teofili!! Tym-to się jest czém napić... a to! żart! Panie Kochanku!!
Rumieniła się Lola, Generałowa uśmiechała; nawet Starościna zrobiła minkę, która się dawała tém tłómaczyć, że i jéj nóżka może większą nie była.
Nadbiegł hajduk z gąsiorem, i wedle zwyczaju w trzewik chciał wstawić kieliszek, ale Książę nie dopuścił.
— Nie, Panie Kochanku — ex originali; ja wypiję z trzewika. — Léj...
Śmiejąc się, hajduk ledwie począł nalewać, gdy już wino płynęło na posadzkę, a Książę do ust poniósł trzewiczek, wypił, i mokrą pamiątkę skrzętnie schował za kontusz...
Dopiéro potém kazał kielich podać i poprawił z niego. Kobiety myślały, że wyjdzie przecie i da im spocząć, lecz on siadł na ławie.
— Na czémżeśmy stanęli? — zapytał Borzęckiego.
Ten ramionami ruszył, — a Książę głową potrząsł.
— Pani Generałowa, — rzekł — pewnie do Warszawy na Senatus Consilium?
— Jeszcześmy go nie złożyły, — odparła obrażona pani, — ale gdy do tego przyjdzie, kto wié, czy ono się niektórym męzkim Senatorom podoba?
— Hm! — rzekł Radziwiłł. — Ja się okrutnie kobiet boję. Jedna już nam tu gospodarzyć zaczyna; a no, może się nie damy, Panie Kochanku! byleście jéjmoście jéj w sukurs nie przyszły...
W Warszawie, obliguję, niech tam pani Radziwiłła broni, aby się nań nie gniewano, Panie Kochanku: człek dobry z kościami — ja go od dzieciństwa znam, tylko nie lubi, aby mu kto w kaszę dmuchał...
Raz byłem w tym wypadku...
Rozpoczynał Książę opowiadanie wyraźnie tylko dla tego, aby kobiety męczyć, gdy Pszczołkowski, niemy błazen Księcia, osobliwa, a śmieszna figura, z głową ogromnie wygoloną, twarzą bladą i nalaną, bez wąsów, zawsze w konwulsyjnych ruchach, wpadł do izby...
Nie mówił on, tylko ruchami, na których Książę się rozumiał doskonale, zabawiał, albo niby coś rozpowiadał mimiką. Wszedł, ukazując po-za siebie i robiąc minę dumną, pod boki się biorąc, potém ku Księciu wyciągając palce i znowu za drzwi...
— Co to jemu jest? — spytał Książę — zdaje mi się, że chyba ktoś przyjechał. Może Kaszyc, który miał za mną nadążyć, albo ksiądz Kuczyński!
Borzęcki wybiegł za drzwi i, ledwie wychyliwszy głowę za nie, — zawołał:
— Pułkownik Węgierski z Białegostoku.
Książę wstał. —
— Życzę dobréj nocy, Panie Kochanku, Generałowéj i Starościnie, nie wyjmując pączka różanego, którego pantofelek do skarbca w Nieświeżu złożyć każę dla potomności. Życzę dobréj nocy, — dodał, kłaniając się, i — żeby się nie śniło bombardowanie, a rzeź niewiniątek... Ten jegomość — wskazał na Paklewskiego — salwował fortecę kunsztem, za który mu się dank należy... Za tém go polecam, komu?... Panie Kochanku — to już Jéjmoście sobie pociągniecie na węzełki...
Przechodząc około Teodora, Książę się zatrzymał:
— Jeżeli chcesz wstąpić do gwardyi Nieświezkiéj pod chorągiew z trąbami, — dam ordynans, aby cię przyjęto.
Paklewski wcale nie odpowiedział, a Książę, nałożywszy czapkę na ucho, zwolna się z izby wytoczył... Tak, szczęśliwiéj, niż się spodziewać było można, skończyła się historya, która, gdyby nie przytomność Paklewskiego, mogła miéć wcale nieprzyjemne skutki...
Zaledwie wyszedł Książę, gdy Starościna krzyknęła, ażeby konie zaprzęgano...
Dobrze to było z pokoju rozkazywać, nie wiedząc co się dzieje na dworze. Zamieć śnieżna, w miasteczku, od domu do domu nie wiele widziéć dozwalała, a w pole nie było sposobu się puścić. Teodor, który wyszedł sprawdzić to, co woźnica oznajmił, wrócił smutny, potwierdzając, że w drogę się puścić nie było podobieństwa. On sam téż nie miał jechać daléj, dopóki-by dzień nie nadszedł, a zamieć nie ustała. Przestraszona Starościna rozkazała drzwi wszystkie zatarasować, a Teodor przyrzekł, iż naprzeciwko u żyda resztę nocy, siedząc na straży, przebędzie...
Teraz, gdy strach wielki minął, Generałowa i Starościna, które nic nie jadły dzień cały, głód poczuły; pomyślano téż, aby obrońcę nakarmić, a w izbie ognia napalić, bo wystygła zupełnie...
Paklewski, furkę swoję sprowadziwszy, stawił się w pomoc paniom. Wszystkie one, nie wyjmując Generałowéj, u któréj najmniéj miał łaski, nie mogły się wydziwić szczęśliwemu trafowi, który go tu przyniósł na ich obronę, oraz przytomności umysłu, z jaką Księcia umiał rozzbroić — i dziękowały bez końca. Lola była najgorliwszą w spełnianiu tego obowiązku i, oddawszy mu pierścionek, włożywszy nowe trzewiczki, dozwoliwszy naprzód Starościnie wynurzyć swą wdzięczność, zabrała go potém sobie do komina...
— Widzisz pan — poczęła figlarnie — niéma na to rady: sam Pan Bóg tak jakoś kieruje nami, że nas panu Teodorowi narzuca. Starościna teraz — straci głowę do reszty... Co pan myślisz, — dać ją na łup rozpaczy?
— Nie żartuj pani — odparł Paklewski trochę smutnie. — Od tego czasu, gdyśmy w Białymstoku i Warszawie zabawiali się wesoło — jam dużo postarzał i przecierpiał... Trzeba miéć litość nade mną!!
Spojrzał na nią: Loli twarzyczka w jednéj chwili spoważniała.
— Mów-że mi pan — rzekła, nalegając — chcę wiedziéć, co się stało?
— Nic nowego — odpowiedział Teodor — to, co mi towarzyszyło od dzieciństwa, ucisnęło teraz mocniéj. Mówić nie mam co: jestem biednym człowiekiem, z którego żartować się nie godzi.
Szybko wyciągnęła mu rękę Lola, oglądając się na ciotkę, aby tego ruchu nie dojrzała.
— Umiem i ja — nie być wesołą! — rzekła cicho. Wierz mi pan, — że — że — gdybym go mogła pocieszyć!! a! jak-by mi to było miłém, a! jakże-bym była szczęśliwą!!
Teodor spojrzał jéj w oczy; spuściła wzrok.
— Mogłabyś mnie pani bardzo pocieszyć, alem ja nie godzien tego!
— O! — odezwało się dziewczę — powiedz pan, co mam uczynić!
— Sprzyjać mi trochę, choć zdaleka — rzekł Paklewski. — Zdaleka ja zawsze stać muszę, zbliżyć mi się nie będzie wolno, lecz —
Przycisnął rękę do piersi i zamilkł. Zarumieniło się dziewczę.
— Wierz-że mi pan, iż ja sprzyjam mu bardzo, a jestem taką upartą, że, co raz uczuło serce, to zostanie w niém na wieki!
Rzuciwszy to pełne znaczenia słówko, poparte jeszcze więcéj znaczącém spojrzeniem, Lola zakręciła się i uciekła...
Nazajutrz rano ustała wprawdzie zawieja, ale mróz okrutny; i choć drogi były zasypane, landara Starościny ruszyła w dalszą drogę, a sanki ubogie Teodora ku Borkowi kopały się przez śniegi powoli....
Gdy krzyk służącéj wywiódł z sypialni przestraszoną Łowczycową, ta, w progu stanąwszy i zobaczywszy przed sobą syna, musiała się chwycić za usza drzwi, aby nie paść ze wzruszenia.
Nie miał czasu listem jéj o swém przybyciu zawiadomić Paklewski; przyjazd więc ten, któremu rada była stęskniona matka, razem przeraził ją przeczuciem jakiémś. — Lękała się, aby stosunki, na których przyszłość jego budowała, nie były zerwane...
Ściskała go długo, nie mogąc, nie śmiąc przemówić i spytać; oczyma badała go. Teodor nie odgadł myśli jéj, ale twarz, choć smutniejsza, niż dawniéj, nie miała wyrazu groźnego...
— Mów — odezwała się z trwogą — odprawiono cię?
— Nie — odparł Teodor, — pozwolono mi przybyć, aby ciebie odwiedzić.
— Książę?
— Jest dla mnie tak łaskaw, jak tylko być może...
— Mówisz prawdę? — spytała.
— Całą — nie taję nic...
Odetchnęła Łowczycowa.
Syn teraz, obejrzawszy się, miał się czém zasmucić. Znalazł matkę zmienioną dziwnie, zestarzałą straszliwie, wycieńczoną życiem modlitw i postów, tęsknotą i wspomnieniami, pochyloną, wybladłą. Nawet ta duma i dostojność, które ją dawniéj cechowały, znikły, a upokorzenie, zwątpienie, znękanie zastąpiły ich miejsce. Dom téż był do niepoznania opuszczony, w ruinie, zaniedbaniu największém.
Ona ani czuła tego, ani widziała, co się koło niéj działo.
Teodorowi serce się rozdzierało, patrząc na ten upadek, z którego nie wiedział jak ją miał podźwignąć. Przyczyna jego leżała w téj ruinie ducha, na którą nie było ratunku.
Dawniéj byłby może choć próbował natchnąć ją odwagą i ochotą do życia, teraz, po tém wyznaniu straszném, które mu nielitościwy Hetman uczynił — nie umiał ust otworzyć, ani na ból wielki znaléźć pociechy. Musiał, przez miłość dla matki, taić to, co mu jak piętno skazańca piekło czoło i serce.
Mówił o rzeczach obojętnych; ona pytała go tylko o los jego, o nadzieje przyszłości, a wreszcie i o czynności Familii, o sprawy kraju, które odnosiła do Hetmana i jego nadziei... Lękała się, aby ten człowiek, którego imienia nie chciała wymawiać, nie odniósł zwycięztwa; chciała dlań pomsty i upokorzenia.
Teodor z mowy jéj poznał, że, niestety, to, co Branicki mu wyznał, prawdą być musiało.
Zamknęło mu to usta, które zapłynęły goryczą.
Spędzili tak kilka godzin na rozmowie, która obojgu pociechy nie przyniosła.
Co krok, oglądając domek, Teodor znajdował w nim ślady zmienionego trybu życia i pobożności chorobliwéj, która o wszystkiém zresztą zapominać kazała. Sypialnia była okryta obrazkami świętych, relikwiarzami, modlitewkami do ścian poprzybijanemi, na stolikach piętrzyły się księgi pobożne, leżały szkaplerze i różańce... Z pod sukni czarnéj, uszytéj nakształt habitu, dostrzegł Paklewski włosiennicę... Wychudzenie świadczyło o postach. I tego dnia nie gotowano nic dla Łowczycowéj, która, niedawno przesuszywszy adwent, rozpoczynała post jakiś nowy...
Gdy przychodziły godziny praktyk religijnych, Łowczycowa niepokoiła się: żal jéj było opuścić syna, a lękała się zaniedbać obowiązkowych swych modłów. Niepokój zdradzał, że to życie, przybyciem syna zmienione, już dla niéj ciężkiém było.
W ciągu rozmów nawet myślą uciekała gdzieś daleko, stawała się roztargnioną, wydawała się gościem tylko na téj ziemi. Teodor napróżno starał się ją rozerwać opowiadaniami. Była to od śmierci męża jakby inna niewiasta, zgięta pod ciężarem nad siłę. Nawet modlitwy, do których uciekała się z takiém ich pragnieniem, nie przynosiły jéj ulgi: wracała spłakana, mniéj jeszcze przytomna, niż wprzódy.
Paklewski przypisywał to skutkom samotności zupełnéj, na jaką się skazała Beata; obwiniał siebie, że ją opuścił i szukał środków przywrócenia jéj spokoju i rezygnacyi. Zdawało mu się, że powinien był poświęcić coś dla téj, która jemu poświęciła wszystko, i po kilku dniach smutnego pobytu, począł napomykać o tém, że lepiéj-by może było, gdyby on na wsi pozostał dla towarzystwa matki.
Na pierwszą o tém wzmiankę Łowczycowa ręce podniosła załamane, nie chcąc ani słyszéć o niczém podobném; oświadczyła mu, że nie pozwoli na to, i ze szczególną żywością nastawać poczęła, ażeby służby u Kanclerza nie porzucał.
— Jak to być może, — zawołała — ażeby młody, jak ty, chłopak, nie miał ambicyi! Ludzie się podnoszą talentami i pracą, a jeśli mnie chcesz widziéć szczęśliwą, powinieneś i ty zyskać stanowisko o własnéj sile... Ja chcę cię widziéć wysoko...
— Ja ani prawa do tego nie mam, ani czuję usposobienia — rzekł Teodor. — Nie wyrzuca mi nikt, ażebym leniwym był, lecz szczególnych zdolności nikt mi nie przyznaje.
Matka gniewała się za tę skromność i, zniecierpliwiona, po kilku dniach zaczęła go wybadywać, wyciągając na szczegółowe opowiadania, z których spodziewała się lepiéj poznać istotny stan rzeczy. Teodor powoli, chcąc matkę zabawić, o niektórych przygodach swych mówić zaczął, o spotkaniach ze Starościną i Generałówną.
Mimowolnie, mówiąc o téj ostatniéj, zdradził się z pewną dla niéj sympatyą, któréj matka domyśliła się natychmiast. Nie badała go więcéj, ale, jak wszystkie matki, dla których żadna synowa ich dziecięcia nie wydaje się godną, i ona Generałówny, któréj matkę znała z rozgłosu, nie znajdowała dla Todzia właściwą... partyą. Nie mówiąc nic, że go posądzała o zajęcie się Lolą, tak, niby ogólnie o Starościnie i o matce panny poczęła rozpowiadać różne stare dzieje — niesmaczne...
— Gotowe cię bałamucić te Jéjmoście i ta Jéjmościanka — dodała — do nich to podobne, ale powinieneś wiedziéć, że to są kobiety płoche i że żadnéj im wiary dawać nie można.
— Ja téż nic na tém nie funduję — odezwał się Teodor — i byłbym wielce zarozumiałym, gdybym się czegoś spodziewał. Generałowa ma przez męża pewną pozycyą w świecie. Starościna jest bogata, a Lola tak piękna, że, mając taką matkę i ciotkę, wysoko patrzéć może.
— A ty się-bo za nizko cenisz, mój Todziu — przerwała Łowczycowa — i w tém, i we wszystkiém. — Generałowa nie ma wielkich w świecie stosunków, ani majątku; Starościna jest tak płocha, że gdy jéj nie dopilnują, za mąż się im jeszcze wyrwać może. Nie byłbyś więc tak bardzo złą partyą dla Loli, przy swych talentach, protekcyi Czartoryskich i pięknéj prezencyi. Ale ja — ja ci o tém myśléć nie życzę, bo cię świetniejsze losy czekają. Kanclerz, spodziewam się, wypróbowawszy ciebie, postawi cię u boku młodego Króla, którego już, jak mówisz, znasz... Masz wielką przyszłość przed sobą.
— Matka kochana mówisz już o młodym Królu, jak gdyby był obranym — uśmiechnął się Teodor.
— Bo wybranym być musi — odparła wdowa, — choćby dla tego, ażeby Hetman wybranym nie był!!
— Oprócz Hetmana są inni — dorzucił Paklewski.
— Radabym, aby ich jak najwięcéj kompetowało, byle ten człek próżny, wdzięczący się, uprzejmy a bez serca, egoista pełen dumy, nie dostąpił, czego pragnie! — zawołała Łowczycowa gorąco...
Paklewski, nie odpowiadając na ten wykrzyknik namiętny, zwrócił rozmowę. Bolało go to niemal — teraz, że matka starała się w nim nienawiść obudzić względem Hetmana; miał dlań wstręt, lecz razem czuł, iż mu należało raczéj stronić od niego, niż mu szkodzić.
Po kilku dniach, zamiast się czuć odżywioną przybyciem syna, Łowczycowa była tak znużoną, niespokojną, iż Teodor sam zaczął myśléć, że jedno z dwojga: albo mu należało zostać tu i poświęcić się całkiem matce, lub czémprędzéj się oddalić, gdyż chwilowe wyjście ze swych obyczajów widocznie nękało wdowę i wycieńczało ją.
Sama ona wreszcie spytała syna: kiedy mu nakazano powrócić... Tym stanem matki uciśnięty, Paklewski wahał się jeszcze, co z sobą pocznie, gdy dnia jednego zajechały sanki liche, mizernym zaprzężone chabetem, przed wrota, i wysiadł z nich człek w kożuchu i czapce nietutejszego kroju.
Rozpytywał on długo u wrót, wahał się i, jakby skradając się, oglądając, wahając, począł iść ku dworowi... Patrzący przez okno Paklewski, chociaż nie był pewnym swego, zdawał się w przybyłym poznawać gadatliwego marszałka dworu Wojewodzica — Oszmiańca. Ale zkąd-by się on tu wziął? co-by robił?
Lękając się jakiéj zbyt gwałtownéj niespodzianki dla matki, Teodor wyszedł sam na spotkanie. Zobaczywszy go w ganku, stary nagle kroku przyśpieszył i przyszedłszy doń, rzekł prędko:
— Pan mnie sobie może nie przypomina? Jabym prosił gdzie na ustęp, bo mam coś sekretnego do zakommunikowania.
Wprowadził go Paklewski do pokoju, który po ojcu zajmował... Otrząsłszy się w progu ze śniegu i błota, stary wszedł, rozglądając się, i zaraz począł, rozpinając, szukać czegoś za opończą.
Paklewski stał w oczekiwaniu niespokojném. Szlachcic papier zawinięty w chustkę dobył, ale go trzymał, nie rozwiązując, w ręku. Podniósł oczy na Paklewskiego, wąsy pogładził — namyślał się.
— Wielmożny panie, wszyscyśmy oto śmiertelni! Jak Rusin powiada: kruty ne werty, treba umerty. Także to i Wojewodzicowi, panu mojemu miłościwemu, się zmarło. — Teodor przyjął tę nowinę spokojnie.
— Świeć Panie nad jego duszą! — rzekł z obojętnością.
— Zmarło się nieboszczykowi, słowo panu daję, ot! niewiedziéć dla czego! Zdrów był, mógł jeszcze setne lata żyć, ale jedno to, że się gniewał strasznie i unosił, a powtóre, że się dla postu morzył głodem... Bo, żeby u nas w domu czego brakło, to pan sam był i widział, chyba ptasiego mleka, wszystkiego w bród. Ino te posty, za które go i kanonik strofował, a potém te impety...
Tu stary Oszmianiec westchnął:
— Zmarło mu się!
Teodor stał, patrzał, lecz ani ciekawości, ni smutku nie okazywał.
— Ja tu mam list do panny Beaty — to jest, ja nie wiem jak teraz godność jéj — Łowczycowéj Paklewskiéj? wszak tak! — dodał stary.
— Tak — odpowiedział Todzio — ale bardzo waćpan uczyniłeś dobrze, iż go wprost jéj nie oddałeś; matka moja chora jest, a choć ojca od bardzo dawna nie widziała, niepodobna, aby ta wiadomość nie zrobiła na niéj wrażenia...
Bądź co bądź......
— Bo-to, proszę — przerwał szlachcic — gadali, gadali, jakoby się on rodzonéj córki zaparł, i Kunasewiczowéj Podkomorzynie, starszéj, któréj imie Teresa, wszystko przekazał; tymczasem nieprawda. Zabiegała Kunasewiczowa o to; a no gdy zachorzał, testament zmienił i — otóż o tém list kanonika lepiéj nauczy...
Spojrzał na Teodora, sądząc, że ta wiadomość uczyni wrażenie na nim wielkie i radość wywoła: ten stał zimny. Wziął list, spojrzał na napis jego do matki, i począł obracać w rękach....
— Siadaj waćpan, — rzekł do starego — rozgość się u mnie. Ja matkę do listu przygotować muszę; nie wiem, co postanowi...
— A! jak to, co postanowi? — podchwycił szlachcic zdziwiony.
— Kiedy ojciec przez długi życia przeciąg dziecka znać nie chciał, wyparł się go — dał mu cierpiéć... — rzekł Paklewski — kto wié, czy się godzi w godzinie śmierci zmienioną wolę jego — przyjmować! Matka moja...
Stary otworzył usta, — zawołał — A! Jezu ty miłosierny! — i zamilkli oba.
Gdy tak rozmawiali, Łowczycowa, wyszedłszy z sypialni, niespokojna jak zwykle, przez okno najrzała sanki, a że tu rzadko się obcy posłaniec zdarzał, przestraszyła się; zawołała sługę, wyprawiła ją na zwiady, dowiedziała się, że szlachcic z synem poszedł do jego pokoju i natychmiast wbiegła za nimi. Oczy jéj szukały syna i nieznajomego człowieka, który, spostrzegłszy ją — cofnął się i stał niemy, oczy w nią wlepiając załzawione...
Jakiś czas trwało milczenie.
— Interes jaki? do mnie? do kogo? co to jest? — odezwała się Beata, usiłując jakby odgadnąć, co nowego jéj grozić mogło.
— Tak, interes, o którym się rozmówimy, kochana mamo — rzekł Teodor, — ale tymczasem niech się pan ten rozgości i spocznie tu u mnie...
To mówiąc, głową skinąwszy szlachcicowi, wyprowadził Łowczycową do jej mieszkania. Szła cała drżąca, patrząc na syna, i powtarzając: Co to jest? co to jest?
— Kochana matko, — począł Teodor, — jest to list z Bożyszek od Sekretarza Wojewodzica...
Beata zbladła, wyciągając rękę.
— O ile z urywanych słów posłańca domyślić się mogłem — dodał syn — stary — nie żyje...
Usłyszawszy to, rzuciła list, który jéj syn podawał i poszła do klęcznika, przed którym, na kolana padłszy, modlić się zaczęła. Była to zarazem modlitwa i potrzebne uspokojenie na duchu. Rzuciły się łzy; spłakana wstała mężniejszą.
— Daj mi list — rzekła...
Teodorowi zdało się lepszém poprzedzić go wiadomością, jaką szlachcic mu przywiózł.
— Zdaje się, że dziad, mimo zabiegów ciotki, uczuwszy się blizkim zgonu, zmienił swe postanowienie — i — rozporządził majątkiem inaczéj.
Spodziewał się Paklewski, po znanéj sobie dumie matki i jéj charakterze, że spóźniony dowód miłości ojcowskiéj odrzucić może... Twarz jéj ożywiła się, oczy zajaśniały, zadrżały ręce, któremi koperty rozrywała; chciała coś powiedziéć: tchu jéj zabrakło.
— A! to chyba nie może być! nie może być! — szepnęła cicho...
Rzuciła oczyma na list, przebiegła go, oddała synowi i drugi raz na klęczniku, z głową w dłoniach, modlić się zaczęła, płacząc.
Kanonik w liście donosił, iż nieboszczyk, tknięty sumieniem, uznając niesłuszną surowość, z jaką córkę swą za życia odpychał; kassował testamentem pierwsze swe rozporządzenie i przypuszczał ją do równego z siostrą Kunasewiczową działu. Jednakże dawał do zrozumienia, że choć pierwsze wydziedziczenie z akt było wyeliminowane, a testament cum omni formalitate sporządzony, spodziewać się było można processu z Podkomorzym Kunasewiczem, mającym ochotę dowodzić, że Wojewodzic ostatnią wolę swą pisał, gdy już nie spełna był przytomnym. Radził Sekretarz, aby pan Teodor, udając się pod opiekę Czartoryskich, rychło starał się dobra zająć, choćby dla tego, aby, mając je w ręku, z Kunasewiczami korzystniejsze zawrzéć układy.
Od modlitwy Łowczycowa rzuciła się na szyję Teodorowi, ściskając go i oblewając łzami.
— Bóg się zlitował nade mną! — zawołała — cierpiałam długo, wiele, ale ciebie nie zostawię na świecie ogołoconym ze wszystkiego... ubogim, na łasce..
Powinieneś odzyskać, co ci należy! Siostra nie była mi nigdy siostrą, była wrogiem; nie potrzebuję jéj oszczędzać, nic darowywać! w niczém folgować!
Paklewski, widząc nową w matce zmianę, ledwie mógł to pojąć i uwierzyć w nią. Odżyła nagle... Teodorowi kazała pisać do Kanclerza z doniesieniem i exkuzą, jemu zaś samemu natychmiast się wybierać do Bożyszek.
— Kanclerza zaniedbać, ani z nim zrywać nie trzeba — odezwała się — ale teraz, gdy ci Bóg dał kawałek ziemi, wcale inaczéj u niego staniesz, i u Familii; wcale inaczéj możesz być czynnym przeciw Hetmanowi i jego niedołężnym stronnikom...
Masz grunt pod nogami i powinieneś mi urosnąć tak — tak, abyś śmiało oko w oko stanął tym, co matkę i ojca twego krzywdzili.
Paklewski nie śmiał nic odpowiedziéć. — Ta, co wczoraj cały dzień na modlitwie spędzała i na pół była zdrętwiałą, więcéj teraz i żywiéj się zajmowała przyszłością, niż Teodor, który nie bardzo jeszcze wierzył w nią.
Do stołu zaproszono starego sługę, który, jak się okazało, małą panienkę pamiętał w jéj dzieciństwie. Z tego, co opowiadał, można było powziąć przekonanie, że spadek po Wojewodzicu znaczniejszy być musiał, niż się spodziewano. Niezmierne skąpstwo starego, mimo najgorszego w świecie gospodarstwa, dozwalało mu oszczędzać co rok summy znaczne, które na różnych dobrach i prowizyach wysokich umieszczał.
Nie taił téż stary, że z Kunasewiczami, samą Jéjmością i mężem jéj, pieniaczem a jurystą, sprawa o spadek łatwą nie będzie. Podkomorzy należał do rzędu adherentów Księcia Wojewody Radziwiłła, i w trybunał Radziwiłłowski ufał; teraz jednak zmieniały się wielce okoliczności. Massalscy i Familia coraz potężnieli, a kaptury mogły wypaść przeciw Księciu Wojewodzie. — Nagła zmiana ta, która na wdowie była tak widoczną, że jéj wróciła życie, na Teodora nie podziałała silnie. Nie dowierzał on obietnicom losu, testamentowi, nadziejom, a wiedział to jedno, że będzie rzucony w odmęt dla siebie nowy, w którym bez sternika i rady trudno mu będzie się kierować. Łowczycowa chodziła upojona, Teodor — zakłopotany.
Zatrzymano starego marszałka, aby razem z Teodorem powracał do Bożyszek. Nazajutrz wdowa siadła list napisać do O. Elizeusza, donosząc mu o tém co się stało, i prosząc o błogosławieństwo dla syna. Teraz dopiéro, gdy na list ten spojrzał Teodor, domyślił się, iż stan, w jakim zastał matkę, w części przynajmniéj wpływem starego mnicha się wyrobił. — Święty jego zapał padł na tę przygnębioną duszę i wywołał niespokojne porywy nabożeństwa, które nadto jeszcze ziemskiemi żywioły było przejęte, aby duchowi ulgę i pociechę przyniosło.
Tak było w istocie: litościwy O. Elizeusz często przyjeżdżał ze słowem otuchy, ale nie mierzył, ni ważył tego, co rzucał, i duszę nieszczęśliwéj rozpłomieniał tylko, ukoić nie mogąc. Z czasem pewnie po burzy ucichłyby fale, wygładziło się morze — lecz teraz wrzało jeszcze...
Wdowa wiedziała dobrze, iż staruszek, na wieść o tak ważnéj zmianie losu, przybędzie pewnie — z radą więcéj, niż z powinszowaniem..
Trzeciego dnia saneczki, najęte w Choroszczy, mimo tęgiego mrozu, pod ganek się przysunęły. Teodor ze starym szlachcicem musieli księdza, skostniałego niemal, z nich wynieść na ręku. Śmiał się z siebie, że tak niedołężnym był.
Gdy wdowa w progu go witała, po tym śmiechu omal się nie rozpłakał.
— Biedneż wy, dzieci moje! — zawołał ręce składając — Bogu się podobało doświadczać was, bo i to, co was teraz spotyka, choć się świeci, niby jakie szczęście, jest wiedzeniem na pokuszenie. A bądźcież zbrojni, abyście nie padli, aby was w szpony swe nie pochwyciła duma, nie zaraziła chciwość, nie struła jadem swym nienawiść braci...
Zwrócił się do Teodora.
— Z tą młodością dobrze ci było iść ubogiemu i pokory się uczyć; teraz urosną ci rogi, nieboraku... a biada duszy, co z rogami chodzi i szuka kogo-by bodła...
O świat! o świat! Jeśli nędzą kogo nie przybije, to go złotem splugawi. Jak mi was żal! jak żal!!
— Mój ojcze — przerwała przestraszona trochę wdowa — czyż w istocie niebezpieczeństwo w tém widzicie?
— Dla dusz waszych, tak jest — odparł stary. — Ludzie wam, kłaniając się, będą winszować szczęścia: ja płaczę, bo wiem, że im wyżéj człowiek stoi, tém mu trudniéj dobrym być, nawet Boga w sercu mając!
Na wyżynach kręci się w głowie!!
Biedactwo wy moje! Teraz godzina próby przyszła: pamiętajcież o tém, że krzyż wam zesłano, nie pociechę.
Zamilkł trochę.
— Nieścież ten krzyż swój, jak Chrystus go niósł na Kalwaryą, spokojnie, z godnością, pozwalając sobie urągać i biczować, a nie buntując się na duchu...
Obrócił się do wdowy.
— Z twarzy twéj widzę — rzekł — iż pocieszoną tém jesteś i do ziemskiego życia wróconą; bogdaj-by ci ono lekkiém było! Łzy pobożne słodsze są, niż uśmiechy, które ziemia daje...
Staruszek powiódł oczyma po słuchaczach i wstrzymał się, jakby ich pożałowawszy; wargi mu do uśmiechu litościwego się złożyły...
— A no — zakończył — co Bóg dał, wiedział dla czego; — mówmy z Dawidem i Hiobem: niech imie jego będzie błogosławione...
Nie odbierając żadnéj odpowiedzi, O. Elizeusz, popatrzył znowu i zażądał, aby mu coś o śmierci brata i rozporządzeniach jego powiedziano. Zawołano dlań starego szlachcica, który, rękę ucałowawszy, puścił się w bałamutne opowiadanie o życiu i śmierci Wojewodzica.
Mnich, który, dawno od rodziny się oderwawszy, mało o niéj wiedział, słuchał w zdziwioném milczeniu, niekiedy cichemi przerywając wykrzyknikami.
Siedzieli tak jeszcze wszyscy, gdy znane konie ogromne, co zawsze doktora Clement’a woziły, stanęły u ganku. Po chwilce wszedł zmarzły Francuz, zacierając ręce, z miną wesołą na podziw, a zobaczywszy starego szlachcica, list na stole i wdowę ożywioną — krzyknął:
— Dość, że ja do was szczęścia nie mam! więc — już wiecie?
— O śmierci mojego ojca wiemy już — odpowiedziała Łowczycowa poważnie.
— Śmierć jest zawsze rzeczą smutną, — przerwał Clement — lecz, gdy, jak tu, spóźnioną sprawiedliwość przynosi, gorycz jéj przez to osłodzona... W różnych okolicznościach przyjaciół poznać można: a oto pan Hetman, do którego macie taki wstręt, taką niechęć, gdy się o testamencie Wojewodzica dowiedział, sądząc, że tu o nim wiadomość nie doszła, pierwszy mnie do was wyprawił.
Nie odpowiedział nikt, jakby tego nie słyszano. O. Elizeusz w ogień na kominie patrzał, nie zdając się na doktora zwracać uwagi.
Ten przystąpił do Teodora.
— Wy tu dawno?
— Jestem urlopowany już tu od tygodnia — rzekł Paklewski — nie wiedząc nic o Wojewodzicu, przybyłem tu dla odwiedzenia matki, właśnie tego dnia, gdy przyjaciel Księcia Hetmana, Wojewoda Wileński, przenocowawszy huczno w Wasilkowie, puścił się do Białegostoku.
Doktor Clement skrzywił się nieco...
— Ha! — rzekł cicho — polityka ma wymagania swoje; dla niéj się zawiera sojusze często niezbyt przyjemne... W istocie mamy gościem u siebie Wojewodę, który, już raz po wschodach konno do teatru przyjechał, i pani Węgierskiéj takie prawił słodycze, iż mało nie omdlała. Ostrzelał nam plac w miasteczku, a pani Hetmanowa zamykać się przed nim musi...
O. Elizeusz pocichu usunął się od téj rozmowy do bokówki.
— Za to Książę może nam dać kilka tysięcy nadwornego wojska, — dodał Clement.
— Pod dowództwem dwóch sióstr swych, za amazonki ubranych — dodał szydersko Teodor. — Bardzo Hetmanowi winszuję tego sojuszu, a jeszcze bardziéj Familii, bo niéma niebezpieczeństwa... amazonki i armia ta bić się nie będzie!!
— A! — odparł Clement — wy zawsze trzymacie z Familią?
Teodor się skłonił. — Gdybym nawet nie był sługą Księcia Kanclerza — dodał — widziałbym to, co dziś: że z Hetmańskiéj wielkiéj chmury będzie mały deszcz, a może nawet tylko wiatru trochę!!
Clement spojrzał bystro.
— Omylić się możecie — rzekł. — W Białymstoku właśnie zjazd jest wielki, walna rada i zdaje się, że groźnymi jeszcze dla was być możemy.
— Powiedz, kochany doktorze — wtrącił Teodor, — że odgrażać się potraficie, ale groźnymi być, — wątpię...
— Tak sądzicie? — spytał Clement.
— Zdaje mi się, że z wielu sprzymierzeńców, na których rachujecie, do końca z wami nie dojdzie żaden — rzekł Paklewski. — Gdybym ja liczył się do przyjaciół Hetmana, nie do jego przeciwników, dałbym mu radę jednę: przez żonę się pojednać z Familią, póki czas, i siedziéć spokojnie. O koronie ani marzyć nie może dla siebie; Sas kaleka jéj nie dostanie, a nakoniec Ogiński, ani Lubomirski nie są kandydatami, tylko chyba dla swoich rządzców i ekonomów...
Doktor Clement zamyślił się mocno...
— A byłaż-by zgoda, o któréj mówicie, możebną? — zapytał.
— Przepraszam cię, kochany doktorze, — odezwał się Teodor — ja nic nie wiem, a com mówił, powiedziałem z siebie...
— Być może, iż powiedzieliście właśnie, co dla Hetmana najzbawienniejszém-by było — westchnął Clement, — ale jak człowiek chory, zawsze zachciewa tego, co mu ma zaszkodzić, tak i w innych sprawach najpospoliciéj, co ma uratować, bywa wstrętliwém...
Żal mi Hetmana, bom się do niego przywiązał, i kocham go! —
Łowczycowa kazała podać kawę, do któréj i O. Elizeusz przyszedł milczący. Miał staruszek ten zwyczaj, że gdy z obcymi się znalazł, milczał, a gdzie szczerze po swojemu wygadać się nie mógł, słowa z niego dobyć nie było można.
I teraz więc na uboczu siadł, starego szlachcica z Bożyszek wziąwszy do boku, bo z tym się dobrze rozumieli. Clement zabawiał wdowę i Teodora, a kawę wypiwszy, odjechał...
— I ja téż was porzucić muszę — rzekł O. Elizeusz weseléj — Francuz wam głowę rozklekotał. Ja wszędzie z sobą, jak Kassandra, noszę bolów przeczucia; macie tego dosyć: czas wam spokój dać.
Pobłogosław-że mi Todzia! — zawołała wdowa, popychając syna ku księdzu, który długo stał milczący, ręce podniosłszy.
— Błogosławię cię, dziecko moje — rzekł — abyś się nie popsuł, o Bogu nie zapominał, w szczęście zbytnio nie wierzył, nieszczęściem się zbyt nie trapił i cnotę miłował! Błogosławię cię, życząc, aby Bóg ni bólem, ni utrapieniem, nie próbował cię nad miarę...
I w głowę go pocałował.
— Za duszę Wojewodzica, jeśli mi ksiądz Przeor pozwoli, jutro mszę ś-tą sam odprawię...
Bóg z wami! Bóg z wami!!
I wolnym krokiem wyszedł stary do sanek swoich, polecając, aby mu dobrze słomą nogi okręcono od mrozu...
Niespokojna Łowczycowa nalegać zaraz zaczęła na syna, aby, nie zwłócząc, do Bożyszek się wybierał. Chciała, by zbyt ubogo i skromnie tam nie wystąpił: zmagała się więc na konie i przybory podróżne dla syna, których pościąganie, mimo sąsiedztwa Białegostoku, łatwém nie było. Zwlekło to wyjazd postanowiony i upragniony, a gdy już wszystko było w gotowości, jednego ranku ujrzano na wązkiéj dróżynie, zawianéj śniegami, sanie ogromne, czterema końmi zaprzężone, które konny człek poprzedzał, a drugie mniejsze w ślad ciągnęły za niemi. Szlachcic z Bożyszek, który stał w ganku, wpadł do Teodora z oznajmieniem, że — jeśli go oczy nie mylą, Podkomorzy Kunasewicz sam tu ciągnie.
Popłoch we dworku stał się wielki.

∗             ∗

Pan Piotr Felicyan z Kunasów Kunasewicz swojego czasu sławnym był na okolicę, na powiat, bodaj na województwo całe. Godzili się na to wszyscy, iż miał — głowę. Co do innych przymiotów Podkomorzego panowało pełne znaczenia milczenie. Kunasy, z których się teraz pisał, zwane Małemi, nie liczyły, gdy je po ojcu obejmował, chat więcéj nad dziesiątek. Młody a obrotny człek, który za życia rodzica pierwsze lata spędził na dependencyi u mecenasów, przy trybunałach, w kancellaryach, wyrobił się na znakomitego jurystę.
W owych czasach znaczyło to wcale co innego, niż dzisiaj; prawnik nie potrzebował się mozolić zbytnio nad teoryą praw i dziejami ich: starczyła znajomość krajowych obowiązujących, lub dodatkowo im w pomoc przyjść mogących, i zręczność w argumentowaniu taka, aby w każdym razie umiéć się wszędzie, gdzie było potrzeba, wślizgnąć i wyślizgnąć.
Uczono się prawa, praktycznie zwłaszcza, jak gry skomplikowanéj, nie gardząc środkami, które do ominięcia niebezpieczeństwa dopomagały. Nawet umiejętne użycie regestru i wpisów nie było do pogardzenia. Dobry prawnik wiedział, kiedy i o jakiéj godzinie sprawę na stół wprowadzić, korzystając z absencyi jednych, a przytomności drugich, z humorów poobiednich, lub przedłużonych uczt czasu sessyi wieczornéj; — wytrawny mecenas umiał ująć, nastraszyć, nie dopuścić repliki, dekret zawczasu przygotować, nieprzyjaciela podejść, obałamucić, nadzieją go ułudzić, słowem: strategicznie kampanią obmyślić i genialnie ją poprowadzić.
Takim prawnikiem praktycznym okazał się pan Kunasewicz, gdy, na pogrzeb ojca zajechawszy, a po chlebie żałobnym zasiadłszy do papierów, po nim w sepeciku znalezionych, — odkrył w nich kopalnię złota... Wkrótce potém z sąsiadami rozpoczęły się processa, tak prowadzone, że z każdego się coś okroiło odczepnego.
Kupił wioskę jednę naprzód, potém zastawą wziął drugą, a po latach kilku z zastawy na dziedzictwo przejść dla tak wytrawnego człowieka było fraszką.
Ożenienie się z panną Teresą, także mistrzowsko było poprowadzone, gdyż wojewodzic nic dać nie chciał ciepłą ręką i wszystko przyrzekał po najdłuższém życiu. Tymczasem, różnemi sposoby, nie zrywając z teściem, Kunasewicz summę posagową matki swéj żony potrafił od niego wydobyć, potém część majątku wziąć w dzierżawę i — nie płacić.
Przyczynił się téż wielce do tego, że stary, o jakimś skandalu na dworze Białostockim posłyszawszy, na którym młodsza córka przy Hetmanowéj bawiła, wyrzekł się jéj i wydziedziczył ją. Gdy późniéj dla oczu ludzkich ożenienie się Paklewskiego wszystko pokryło — starego utrzymał Podkomorzy przy pierwszém postanowieniu, malując mu Beaty zamążpójście jako familii wstyd czyniące i t. p.
Rósł pan Podkomorzy w mienie, i jeśli nie w miłość u ludzi, bo téj nigdy nie miał, to w poszanowanie i respekt, trwogą natchniony. Obawiano się głowy, którą mu przyznawano.
W sprawach wszelkich, jakich się dotykał, przykładu nie było, ażeby się poszkapił, dał pobić, prześlepił coś i na swojém nie postawił. Umiał mówić ówczesną fozą, zamaszyście, długo, odurzająco, sypiąc wyrazami i myśl przyoblekając tak, jak dzieci kukłę, która, żeby najmniejszą była, gdy ją poczną w gałgany obwijać, zrobią z niéj kloc ogromny. Tak on czasem z niczego snuł choćby godziny całe — nie kosztowało go to nic. W potrzebie zaś milczéć umiał lepiéj jeszcze, z twarzy mu się nikt o niczém nie dowiedział. Człek był przytém przymiotów towarzyskich wielkich, stawał do kielicha z każdym, jadł co mu dano, w potrzebie, mimo statury i brzucha, tańczył, i powiadano, że in extremis do starych bab się przysiadał z czułościami, gdy sprawa wymagała.
Zrozpaczone nieraz processa oddawano mu, a pierwszym skutkiem przyjęcia ich przez niego było, że nieprzyjaciel tchórzył. Potém Podkomorzy tę obawę niebezpieczeństwa jasno nie określonego umiał przeciągać i żywić; a w końcu z najgorszego interesu zawsze, dla siebie przynajmniéj, jakąś korzyść wyciągnąć.
Takie były początki pana Kunasewicza, który teraz, urosłszy, chociaż nie stracił zdolności, jakiemi się odznaczał za młodu, inny z nich czynił użytek. Powaga urzędu, który piastował w swym powiecie, znaczny majątek, którym zajmować się musiał, nie dozwalały mu cudzemi sprawami się obciążać i brać ich na swą odpowiedzialność; był tylko doradzcą, mentorem, medyatorem, protektorem, jeździł, wstawiał się, wyrabiał, i — choć to liczyło się za usługę przyjacielską, pocichu jednak powiadano, że za wszystko w różny sposób groszem, albo w naturze, czémś sobie płacić kazał.
Teresa Wojewodzicówna, siostra Beaty, z którą się ożenił, doskonale się z nim godziła i obyczaje jego przyjęła.
Była to kobieta dumna a chciwa, gadatliwa, wtrącająca się we wszystko, serce mająca tylko dla dzieci, niczém się zresztą nie odznaczająca, bo nawet z powierzchowności do siostry nie była wcale podobną. Z mężem, pomimo doskonałéj zgody, nieustannie się ujadali na słowa, ale w rzeczy oboje ku jednemu dążyli: ku zebraniu majątku i pozyskaniu wpływu, który go dawał.
Podkomorzy, aż do zgonu prawie teścia, wydziedziczeniem drugiéj córki uspokojony był o przyszłość, chociaż z Wojewodzicem się kilka razy poróżnili. On i Teresa w żadnym razie nie przypuszczali, ażeby ojciec mógł zmienić swe rozporządzenie. Więc choć Wojewodzic się gniewał, bo mu za dzierżawę nie płacono, choć się odgrażał, nie zważano na to. I nie miałoby to téż następstw żadnych, gdyby Podkomorzy nie obraził był kanonika-Sekretarza, a O. Elizeusz w dobrą godzinę nie przybył z listem groźnym, powołującym przed sąd Boży, za krzywdę dziecku wyrządzoną.
Wojewodzic był pobożny; Sekretarz przez niechęć do Kunasewiczów wrażenie listu poparł i nie dawał o nim zapomniéć.
Kieżgajłło w końcu posłał do akt, aby wyeliminować z nich pierwsze rozporządzenie, i testament zrobił, którym córki równo podzielił.
Gdy wiadomość o śmierci jego i nowém rozporządzeniu doszła Kunasewiczów, Podkomorzy rzucił się naprzód, usiłując testament pochwycić i zniszczyć; a gdy to się nie udało i podział spadku był nieuniknionym, po naradzie z żoną, postanowił jechać do Borku i, rachując na ubóztwo Paklewskich, zawrzéć z nimi na niewidziane układ, dla siebie korzystny.
Zdala zdawało mu się możliwém opanowanie wdowy i jéj syna — i skorzystanie z ich wieśniaczéj prostoduszności. I on, i żona wyobrażali sobie, nie wiedząc w jakiém położeniu była Łowczycowa i jéj syn, że ich znajdą wynędzniałych, opuszczonych przez wszystkich, gotowych zdać się na łaskę. Liczył Kunasewicz na swą zręczność i na pieniądze, które wiózł z sobą.
Gdy sanie jego ogromne, w których, oprócz wielkiéj statury Podkomorzego, mieścił się sługa i pacholę, po węgiersku starą modą odziane, zatoczyły się do ganku, już Teodor gotów był na przyjęcie gościa, którego cel podróży odgadywał. Lecz oprócz niego, przytomna oznajmieniu szlachcica, kto jedzie, wdowa, zobaczywszy, że syn się do ganku wybiera, dała mu znak ręką, aby nie wychodził:
— Ja go sama przyjmę! — rzekła — bądź spokojny!
Ogniem zapaliły się oczy. Teodor, stosując się do rozkazu, musiał pozostać w swym pokoju.
Na ganek dla przyjęcia nie wyszedł nikt, bo Łowczycowa i szlachcicowi z Bożyszek zakazała się pokazywać; wysłano starą stróżkę.
— Jest Jéjmość w domu? — zaczął z sani wołać Kunasewicz.
— A musi być — odparła obojętnie kobieta.
— Panicz jest? — dodał.
— Pewnie-że jest — mówiła kobieta, spoglądając obojętnie.
Tyle się dowiedziawszy tylko, bo nikt więcéj na spotkanie się nie ukazywał, Podkomorzy, stękając, z pomocą Węgrzynka zaczął się dobywać z sań. Przypadł i sługa i wwiódł go do sieni, gdzie na przeciągu, musiał Kunasewicz rozebrać się z delii, butów z futrem i chust, któremi był poobwiązywany. Nikt nie pokazywał się; musiał więc spytać baby: dokąd ma iść? a ta mu drzwi do bawialni ukazała.
Kunasewicz wszedł, sapiąc i wąsy z mrozu ocierając, rozpatrując się, a ledwie z progu, ujrzał przeciw sobie z drugiéj strony wychodzącą kobietę w czarnéj sukni, z twarzą surową i poważną, która niemiłe na nim uczyniła wrażenie.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — począł Podkomorzy nie, tak przez nabożeństwo, jak dla tego, iż o pobożności Łowczycowéj po drodze usłyszał.
— Na wieki wieków...
Podkomorzy się skłonił.
— Spełnia się tedy dawne serca mojego życzenie — rzekł — wolno mi pokłonić się czcigodnéj Łowczycowéj i blizko z nią skolligowanego w osobie méj przedstawić służebnika, — Piotr Kunasewicz, Teresy, niegdy Kieżgajłłówny, mąż.
Wdowa brew namarszczyła.
— A! rzekła — cóż pan tu robisz?
— Jak-to — co robię? — odparł trochę zmieszany Kunasewicz — debitam reverentiam przynoszę, choć późno. A że późno, nie my winni, tylko nieboszczyk, który nam pod karą niełaski swéj stosunków z wami zakazał. Gdyby nie to...
Łowczycowa patrzała tak na mówiącego, iż wzrok spuścić musiał.
— O tém, że umiecie mówić i tłómaczyć każdą rzecz przewrotnie, jak wam potrzeba, wiem dobrze — odezwała się Łowczycowa — ale dać-by temu pokój. Słowa niczém, gdzie życie mówi. Przez kilkadziesiąt lat nie odezwaliście się do mnie, nie znaliście nas; teraz, gdy nieboszczyk ojciec ułaskawił mnie, chcecie się przejednać, aby nas pokrzywdzić. Zapóźno, panie Podkomorzy!
Kunasewicz, który się wcale takiego żwawego wystąpienia nie spodziewał, stanął na chwilę niemy; ale stary wyga, choć zdziwiony, przytomności nie utracił.
— Moja mościa dobrodziéjko — odparł — żal i ból pomiarkowania nie mają: nie biorę więc do serca przykrych wyrazów, któremi mnie powitaliście w progu... Jesteś asindzka niesprawiedliwą: nieboszczyk pod klątwą zakazał nam kommunikacyi z wami; choć się serce darło, musieliśmy być posłuszni!!
— Próżne to słowa! — przerwała wdowa — powtórzę wam raz jeszcze: kto nas nie znał w nieszczęściu, tego my przy zmienionym losie znać nie chcemy.
— Mościa dobrodziejko — odezwał się, prostując, Podkomorzy — możecie nas znać albo nie, jako krewnych, ale interesa z sobą mamy do załatwienia: więc nas znać musicie. To jedno; powtóre: my téż pewien walor mamy; gdy nas kto obrazi, wypłacić się znajdziemy czém. Trzeba się dobrze rachować.
— Do interesów uprosimy ludzi, co się na nich znają — odezwała się Łowczycowa — a my z sobą nie potrzebujemy wcale się stykać.
Skłoniła się, jakby sama odejść, lub jego odprawić chciała. Podkomorzy robił się granatowym.
— Mościa dobrodziéjko — zawołał, głos podnosząc — tak się szwagra nie przyjmuje!
— Inaczéj was nie umiem przyjąć, bo-bym kłamała; w nagłą miłość nie wierzę.
— Tu o interes, nie o miłość, chodzi! — począł gniewnie Kunasewicz. Ja z najlepszą intencyą dogodnego załatwienia sprawy przyjeżdżam, a asindzka słuchać mnie nawet nie raczysz.
— Bo wiem, że radbyś tak z mojéj nieświadomości, z ubóztwa, z położenia mojego korzystać, jakeś to całe życie z innymi czynił — rzekła Łowczycowa.
Zżymnął się Podkomorzy.
— Asindzka nadużywasz praw, jakie kobietom służą! — krzyknął.
— Mówię, co myślę...
Kłaniam uniżenie! — dodała wdowa — kłaniam uniżenie!
Zafrasował się Kunasewicz; czuba potrząsł, tchnął mocno; słów mu brakło.
— Życzyłbym się zastanowić nad tém — zawołał grożąco, — co to jest Kunasewicza sobie wrogiem uczynić!! Nie przelewki to, mościa pani!
— Przyjaciela z niego miéć i tak nie będę — odparła Łowczycowa dumnie — kłaniam uniżenie...
Nie pozostawało Podkomorzemu nic, tylko zawrócić się ku drzwiom.
— Więc to wypowiedzenie wojny! — zapytał.
— I wojny nie chcę, i sojuszu z wami — odezwała się, zwolna cofając się wdowa. — Syn mój jest przy Księciu Kanclerzu: znajdzie opiekę i przyjaciół do podziału. Interes prosty, a ja w żadne z wami układy wchodzić nie będę.
Wspomnienie Księcia Kanclerza nieprzyjemne zrobiło wrażenie na Podkomorzym, bo wiedział on, że Familia wszędzie teraz górę brała, a więc i jéj słudzy i przyjaciele szli górą.
— Zatém? — odparł Kunasewicz, — mam się submittować! A no, bardzo dobrze; po długiéj podróży, dla miłości zgody podjętéj, dla familijnego porozumienia, retro, nie popasłszy, do domu! Jakem żyw, jeszcze mnie to i u Tatarów nawet nie spotkało!
Śmiał się złośliwie; Łowczycowa tymczasem, nie mówiąc nic, popatrzyła nań i do swego pokoju zawróciła, zostawiając go samego. Nie tak łatwo jednak pozbyć się było upartego Podkomorzego. Stał, oglądał się, przysiadł dla spoczynku i, pomimo otrzymanéj odprawy, nie myślał się wynosić. Widoczném było, że na coś czekał i spodziewał się zmiany jakiéjś. Nie mógł pojąć tego, jak jedna kobieta śmiała jego tak breviter odegnać, w oczy mu nabluzgawszy bezkarnie...
Wdowa tymczasem, ochłonąwszy trochę, posłała po Teodora, kilka słów mu szepnęła i, wiedząc, że Podkomorzy siedzi i nie myśli odjeżdżać, wyprawiła go do niego. Mówiliśmy już o powierzchowności Paklewskiego, który między pięknymi mężczyznami swojego czasu za najpiękniejszego uchodził, miał prezencyą pańską, a na dworze Księcia ogłady jeszcze nabrał i śmiałości.
Gdy wszedł do pokoju Teodor, a Podkomorzy tego panicza, dumnie wstępującego na próg, zobaczył, domyślając się w nim syna wdowy, zmieszał się jeszcze bardziéj. Na pierwszy rzut oka jawném dlań było, iż z nim sprawa nie będzie łatwą. Teodor przynosił z sobą na twarzy wyraz człowieka, który się chce pozbyć natręta.
Skłonił zlekka głową.
— Do nóg upadam! czém w naszym domu służyć mogę? — rzekł zimno.
— Jestem Kunasewicz, Podkomorzy, to dosyć, aby moje przybycie wytłómaczyć...
Teodor uśmiechnął się.
— Nie mam szczęścia znać! — odparł krótko.
— Więc i asindziéj mnie traktujesz z téj saméj beczki! — zawołał oburzony Podkomorzy — zamiast porozumienia, chcecie, abyśmy się za łby wzięli?
— Ale jakież tu teraz porozumienie?... nie możliwe — odezwał się Paklewski. — My interesu nie znamy, dokumentów nie mamy, a śpieszyć się nie potrzebujemy. Nawet tenor testamentu nam niewiadomy.
— Ja właśnie — podchwycił Kunasewicz — to wszystko z sobą wiozę. Kopią wierzytelną testamentu mam, inwentarze, akta... Możemy jakieś punkta przedugodne ułożyć w dobry sposób; a któż wié, czy ja jutro, zamiast głupio rękę wyciągać do zgody, nie będę wolał pójść do sądu i — walić testament.
A gdy zechcę walić — to zwalę! i nie dostaniecie nic, nic, ani na zawinięcie palca!
— Gdyby to było możliwe, panie Podkomorzy — przerwał Teodor — jestem przekonany, że nie mielibyśmy szczęścia waćpana dobrodzieja tu oglądać!!
Zresztą, — zwalicie testament, a no! — nie dostaniemy nic, to prawda; ale téż nie będziemy zmuszeni kumać się z tymi, co lat kilkadziesiąt przeciw nam knuli i spiskowali.
— My! kto? ja? żona moja? my spiskowali? na was? — krzyknął Podkomorzy. — Myśmy bronić usiłowali, ale nam stary ust nie dał otworzyć.
— A gdybym ja postawił świadka, oto tu, zaraz, co panu powtórzy własne jego wyrazy?
Kunasewicz pobladł, zająknął się.
— Świadka! kłamcę, co wam teraz dworuje! — począł z rosnącym gniewem. — O! o! a, więc nie mam tu co robić! Jak sobie pościelecie, tak się wyśpicie! Dobrze!... bywajcie zdrowi! bywajcie zdrowi!
Żegnał się tak, niby już zwrócony ku drzwiom, wcale jednak nie myślał odchodzić; gniew z niego buchał i wstyd mu było takiéj odprawy. Sądził, że w końcu Paklewscy się upamiętają, i — bądź co bądź — zawrócą go. Nie szło mu już o zrobienie interesu, który okazywał się trudnym, ale o jakiekolwiek załatanie i poprawienie popełnionéj omyłki.
Teodor, ręce włożywszy w kieszenie zwierzchniéj sukni, stał zupełnie obojętny... Kunasewicz czapkę chwytał, ręka mu drżała, brał ją, miętosił, strzepywał, podnosił, opuszczał, — nie mógł się zrezygnować wyjść za próg.
Chłód szyderski, z jakim go przyjęto, obojętność na pogróżki — wydawały mu się czémś niepojętém.
— A! a! więc już i kopią testamentu macie? — zapytał.
— Nie mamy jéj!
— Ale wiecie, co wam przeznaczono? — zapytał Podkomorzy.
— Nie wiemy i — niepilno nam z tém; — odparł Teodor.
Podkomorzy ruszył ramionami.
— Cóż to mnie, starego wróbla, chcecie wziąć na te finfy i udania? hę? Jakto, żebyście nie wiedzieli, iż wam fundum przeznaczył, to jest Bożyszki!
— Dowiaduję się o tém z ust pańskich — rzekł Teodor obojętnie.
— To się nie może utrzymać! — odezwał się Podkomorzy.
— Jeśli nie może, to się nie utrzyma — rzekł Paklewski.
— Niechże was jasne... pioruny zatrzasną! — wrzasnął Podkomorzy, czapkę kładąc na uszy. — Józiak, dawaj buty!
I rzucił się do drzwi w sień. Chłopca, który poszedł się grzać na przeciwek, nie było, więc krzycząc na całe gardło, wołał go Podkomorzy, gdy w tém zobaczył w przeciwnym końcu sieni marszałka dworu z Bożyszek przybyłego, który stał z założonemi na piersiach rękoma i ani się ruszał w pomoc.
Widok tego przybysza wiele mu wytłómaczył; kiwnął głową.
Tymczasem Józiak, nie spodziewając się, aby pan tak rychło z tych narad jechał, rozebrał się już, a konie z przed ganku, choć nie proszone, odeszły do stajni. Ludzie Podkomorzego, nawykli wszędzie być przyjmowanymi gościnnie, nawet po pańskich dworach, w takim lichym folwarczku żadnéj nie robili ceremonii. Zaczęto już wyprzęgać i rozgospodarowywać się; a gdy Józiak pana odział, klnącego na czém świat stał, sam się ubrał i wybiegł do sani, trzeba było jeszcze leciéć po konie do stajni i tu z woźnicą walkę toczyć, który ani myślał zaprzęgać.
Kunasewicz, na ławce w ganku siedząc, mruczał, pluł, wyklinał, odgrażał się, a nie miał nawet téj pociechy, aby kto na to patrzał, oprócz jednéj staréj baby, wyglądającéj z kuchni.
Pierwszy to raz w życiu rozbiły się plany jego o upór jednéj kobiety. Co na to miała powiedziéć żona, co ludzie, gdy się pogłoska rozejdzie, iż sławnego, starego wilka — poniesiono nareszcie!!
Gdyby się nie wstydził, płakałby był ze złości Podkomorzy. Już tu ku nim sanie się zatoczyły z ludźmi, równie gniewnymi jak pan; Kunasewicz powiedział sobie:
— Poznają mnie! O! teraz bez processu nie puszczę! Zrujnuję, zdezoluję, znękam, choć-bym miał i sam wszystko stracić do koszuli! pokażę im, co to z Kunasewiczem zadrzéć! Zobaczą!!
Chcieli — będą mieli!!
Siadł do sań, a że konie były okrutnie zhasane, kazał jechać do Choroszczy, gdzie popasać trzeba było. Wszystko się spikało na niego. W gospodzie, do któréj zajechał, popasał właśnie i przebierał się szlachcic, wysłany z Wilna do Księcia Wojewody. Był to niejaki Podbipięta, którego, dla wielkiéj przebiegłości i zręczności, często bardzo Kaszyc, Starosta Czudzinowski, używał.
Podbipięta dążył do Białegostoku, gdzie się jeszcze Księcia zastać spodziewał i w Choroszczy podróżny swój strój zmieniał. A że izb nie było w karczmie więcéj nad jednę: musieli więc poznać się z sobą i podzielić nią. Podkomorzy nie spowiadał się, z czém jechał, ani dokąd. Podbipięta jednak z blizkości Białegostoku wniósł, że do stronnictwa Hetmana i Wojewody należał i uważał go za swego. Napili się wódki razem; poczęła się gawędka: co słychać?
Podbipięta taić się nie chciał, ani mógł nawet po wódce, gdy mu kamieniem na sercu ciężyło to, co wiózł. Człowiek był baczny i roztropny...
Na zapytanie: co tam słychać? wybuchnął: —
— Źle, fatalnie z nami! Familia bierze górę i ślepy już nareszcie dojrzy tego, że oni ze Stolnikiem partyą wygrają, a my, albo kapitulować będziemy musieli, albo nas na kwaśne jabłko stłuką.
Co tu sobie próżną robić imaginacyą! Oni mają i wojska Imperatorowéj, i w kraju partyą silną, i — rozum; a my tyle tylko, że nakrzyczym, naszumimy — i po wszystkiém.
Podkomorzemu, który na myśli miał, że Paklewski był przy Kanclerzu, wierzyć się w taki ewent nie chciało.
— Ale, zmiłuj się! — zawołał — Hetman ma całe wojsko koronne z sobą, Radziwiłł kilka tysięcy milicyi, Potoccy, Lubomirscy, Ogińscy — cóż Familia?
— Familia na wszystkich sejmikach, we wszystkich powiatach, swoich kandydatów utrzyma — rzekł Podbipięta. — Książę Wojewoda ślepy jest i niebezpieczeństwa nie widzi, — bawi się i baraszkuje; Hetman stary i słaby... My, cośmy za ich plecami stali, gdy oni padną, na łup będziemy wydani.
Bywało tak zawsze i teraz się stanie, że pany się wykręcą, a my biedaki w skórę weźmiemy. Na kim się zmiele, a na nas się skrupi.
Posmutniał Podkomorzy; wiedział on, coto prepotencya możnych i obawiać się mógł, aby Paklewski go nie nękał, tak, jak on niegdyś innych ciemiężył w trybunale, gdy protekcyą miał za sobą.
Podbipięta, pasem się okręcając, dodał smutnie:
— Wiozę ja te ominosa verba Księciu Wojewodzie; kryć i obwijać nie mam co... ale wiem, co się stanie. Pan Bohusz głową pokręci, Książę z pistoletu strzeli i huknie, Hetman ramionami ruszy, a nazajutrz uwiją sobie jakąś nadzieję z pajęczyny i powiedzą, że Podbipięcie się śniło...
Na co niéma rady, na to nic w świecie nie pomoże.
Po wyjeździe szlachcica, Podkomorzy, chodząc po izbie, namyślał się długo, wyrzucał sobie, iż w traktowaniu nie miał dosyć cierpliwości; zdało mu się, że szczęścia jeszcze w jakikolwiek sposób próbować potrzeba; przypomniał sobie O. Elizeusza u Dominikanów i, choć go w życiu nie widział, titulo kolligacyi postanowił iść mu się submittować, a próbować: azali go za pośrednika użyć się nie da.
Godzina nie była jeszcze spóźniona; trochę się więc ogarnąwszy, Podkomorzy udał się do klasztoru. Tu, gdy o księdza Elizeusza dopytywać zaczął, że był obcym i nieznanym, wytoczyła się sprawa aż do Przeora. O. Celestyn dopiéro, wybadawszy dobrze przybyłego i dawszy mu do zrozumienia, że święty człek trochę dziwny był a ostry, pozwolił mu pójść do jego celi. Była to godzina, gdy staruszek karmił wróble; zobaczywszy nieznaną postać, zamknął okno, i podszedł ku niéj kroków kilka.
— Przejeżdżając przez Choroszczę, poczytałbym sobie za grzech — odezwał się Podkomorzy — gdybym świętobliwego ojca naszego nie nawiedził pokłonem... Szczycę się tém, że węzeł krwi z rodziną jego mnie łączy.
— Moje dziecko — odparł Elizeusz — ja rodziny innéj nie mam już, oprócz Ojca w Niebie, a braci w Św. Dominiku na ziemi.
Podkomorzy tymczasem w rękę go całował.
— Żonaty jestem z Teresą Kieżgajłłówną — rzekł.
— Na zdrowie moje dziecko — odparł O. Elizeusz.
Rozmowa nie szła, domyślał się, nie bez trafności, Podkomorzy, iż O. Elizeusz w stosunkach być musiał z Paklewskimi i — uprzedzony przeciw niemu.
— Oprócz tego, że czołem chciałem uderzyć przed ojcem dobrodziejem, — ciągnął daléj — ze skargą téż do niego idę, bo mi się serce pęka, tak mnie w Borku przyjęto i odprawiono.
— Jakże to? — zapytał staruszek.
— Znać mnie nie chcą! mówić nie chcą!
— A dawniéj-że znaliście się? — spytał mnich.
— Nie mogliśmy się znać — rzekł Podkomorzy. — Święcie zachowując przykazanie Boże, musiałem Wojewodzica słuchać, jako ojca; ten nam wzbraniał.
— Mój Boże! — odparł Elizeusz — jakże to piękne takie posłuszeństwo prawu i rodzicielskiéj władzy! bo jużci was serce bolało pewnie?
Podkomorzy westchnął.
— Proszę ojca dobrodzieja — rzekł — jak tylko nieboszczyk oczy zamknął, leciałem tu, jak opętany, aby wyciągnąć do nich ręce, z sercem otwartém! No cóż? Paklewska mnie przyjęła z pogardą, syn jéj — jak obcego... Ani gadać! musiałem jechać precz, płacząc.
Otarł suche oczy nieborak. O. Elizeusz słuchał i patrzał.
— Źle się to stało; — rzekł.
— A nie możnaby ich skłonić do upamiętania? — odezwał się Podkomorzy. — Jeśli mnie słuchać nie chcą, to głosu świątobliwego kapłana...
Pocałował go w rękę raz wtóry — O. Elizeusz uśmiechał się.
— Mój głos — rzekł — w ziemskich sprawach nie wiele waży, a ja, że im obcy jestem, mógłbym pobłądzić. Widzi mi się jedno: oto Beata, siostra żony waszéj, przez długie lata pokrzywdzoną była, cierpiała nędzę; dajcie jéj dowód miłości ofiarą jaką... nie słowem, lecz czynem, to ją nawrócicie; nie przyjmie pewnie, ale uzna, że serce dla niéj macie braterskie.
— A jeśli przyjmie! — żywo i nieopatrznie odezwał się Podkomorzy...
Tym razem staruszek w głos się rozśmiał.
— Mój ojcze — kończył Kunasewicz — ona ma jednego syna i to chłopak taki, że mu na świecie nie będzie ciasno; a u mnie robaczków czworo i takie to chudziny, biedoty, którym chleba trzeba, bo go nie zarobią...
Zresztą, ojcze kochany, o co idzie? sprawa sprawą, niech ją tam ludzie sądzą, urząd rozstrzyga: a mnie idzie o miłość i zgodę, o dobry przykład...
— Bardzo poczciwie — potwierdził O. Elizeusz — więc cóż?
— Powagi waszéj wzywam, ojczuniu, abym z ignominią odprawiony nie odjechał, — począł gorąco Kunasewicz. — Powrócę do domu: żona desperować będzie...
Staruszek się zadumał głęboko.
— Uczynię zgodę, wymogę przebaczenie, boście zawinili; — rzekł powoli — ale mi dacie na piśmie, że woli nieboszczyka w niczém się sprzeciwiać nie będziecie.
— Na piśmie? cyrograf! — odparł Podkomorzy. — Ja? Scripta manent, ojczuniu! Chcesz, żebym się ja wiązał i zawiązywał takim cyrografem!! w imię ojca i syna!! A za kogoż mnie macie? hę? hę? — To przemówienie tonem zmienionym najlepiéj dowodziło, iż Podkomorzy wcale nie znał O. Elizeusza i miał go za pospolitego człowieka, z którym mówić było można po ludzku.
Staruszek ręce podniósł.
— Ile masz lat? — spytał.
Podkomorzy stał milczący, nie mogąc zrozumiéć zagadnienia.
— Lat? ja? praeter propter, metryka się spaliła, ale wiadomo, żem za Sasa się rodził — z górą pół wieku mam za sobą.
— A żyć ile myślisz! — rzekł ksiądz.
To drugie pytanie zupełnie osłupiło Kunasewicza.
— W woli Bożéj! kto to wiedziéć może, ile mu dane będzie...
— Po ludzku, masz, moje dziecko, dziesiątek, dwa do przeżycia... — rzekł O. Elizeusz — a jakże troskliwy jesteś o tę odrobinę, aby ją ozłocić, gdy całą wieczność zaniedbujesz dla niéj!! Cyrografu się boisz; prawować się gotóweś, aby coś wydrzéć dla siebie i dzieci; na sumienie gotóweś wziąć brzemię, byle mieszek był pełen. O! biedaku ty mój!
Złożył ręce.
— Ojcze kochany — rzekł Podkomorzy — ja-bo tu nie na kazanie przyszedłem, lecz po radę i pomoc!
— Daję ci, jaką mam: mniéj dbaj o grosz, a więcéj o duszę.
To mówiąc, ku szczebiocącym wróblom się odwrócił.
— Te smarkacze — rzekł — aby im tylko rzucić ziarno, za łby się zaraz biorą. Chodź-no asindziéj, zobacz: to zupełnie po ludzku!
Kuncewiczowi wcale się do wróbli nie chciało; stał i zaczynał teraz miarkować, dla czego Przeor starego dziwakiem nazywał.
— Przyznaję się ojcu dobrodziejowi — odezwał się, pomilczawszy i potargawszy czuprynę, — że ja tu do dobrodzieja szedłem z otuchą, jako do duchownego i świętobliwego, iż między nami zgodę w imię Chrystusowe zrobisz! a tu —
— Tak; chciałeś, abym w imię Chrystusowe kazał się wam pocałować, abyś ich mógł tém wygodniéj pokąsać — hę!
Kunasewicz jęknął:
— Cały świat mnie ogaduje!
— Okaż-że ty światu, iż niesłusznie to czyni — mówił O. Elizeusz. — Udałeś się do mnie, mając mnie za prostaczka dobrodusznego, zatopionego w rzeczach niebieskich, abyś z moją pomocą niewinnych oplątał. Godzi się to? Przecież znamy cię!!
— A! tego już nadto! — wykrzyknął Podkomorzy, cofając się.
— Tego zamało — przerwał, unosząc się Elizeusz — Pan Bóg mi dał, iż w sercach ludzkich czytam: uczynki twe świadczą, niepokój, który cię tu przypędził, dowodzi... — żeś grzeszny, żeś niepraw w tém, co czynisz, a sługą Bożym chcesz się posiłkować i zasłaniać!
Do konfessyonału idź i do spowiedzi, na pokutę, stary zatwardziały grzeszniku!... Bóg z tobą! Wolę wróble...
I wskazał mu na drzwi, sam się ku oknu zwracając.
Podkomorzy tak się zmięszał, iż odpowiedziéć nie umiał; stęknął, chciał się tłómaczyć, ręką zamachnął, obejrzał się po celi i, nie żegnając się, wyniósł z niéj.
Za progiem pot zimny z czoła ocierał, gdy O. Celestyn z wesołą twarzą go powitał:
— A cóż starowina? jak tam was przyjął?
— Jak przyjął?? jak? — ofuknął Podkomorzy. — A! pięknie! niéma co mówić!
I odwrócił się ku wyjściu.
— Nie bierz do serca zbytnio — dodał Przeor — dziwak jest, ale człek święty.
Kunasewicz nie słuchał już konsolacyi i wybiegł z klasztoru tak zirrytowany, że, powróciwszy na stancyą, gdy go ludzie pytać poczęli, czy nocować będzie, jechać daléj, do domu wracać, albo stać tu? nie umiał odpowiedziéć i posłał ich do wszystkich dyabłów.
Nocleg miał niespokojny, pragnienie zemsty spać mu nie dawało. Do dnia zerwał się, rozkazując konie przysposobić, aby co najprędzéj do domu powracać... Sanna dosyć dobra dozwoliła mu szybko przebiedz kilkanaście mil, dzielących go od domu. W drodze miał czas się uspokoić i namyślić; a gdy żona, która się go tak rychło z powrotem nie spodziewała, wyszła na spotkanie, dopytując, co się stało, odpowiedział jéj spokojnie, że nie było z zatwardziałymi ludźmi nic do zrobienia w dobry sposób.
Ledwie dzień spocząwszy, Podkomorzy wyjechał z domu i przez tydzień go nie było. Powróciwszy, oznajmił żonie, iż okazało się: jako testament był nieważny, w chorobie na starym przez ludzi wymożony, i że przeciwko niemu akcyą de nullitate rozpoczął.
Nigdy w życiu czynniejszym może nie był Podkomorzy, nigdy tak dzielnie wszystkich nie poruszył sprężyn, które mu sukces zapewnić mogły. Pierwszym środkiem, którego użył, był ten, iż do naczelników partyi, Familii sprzyjającéj udał się, ofiarując im usługi swe, w zamian za poparcie interesu testamentowego. Znano i zręczność Podkomorzego, i jego wpływy; dezerter więc od przeciwników wielce był pożądany, sprzymierzeniec szacowny.
Ugoda przedsejmikowa stanęła: ręka rękę myje. Wyszły pozwy o unieważnienie testamentu, a tymczasem Podkomorzy, szlachtę zebrawszy i popoiwszy, jednéj nocy z tłumem wielkim wpadł do Bożyszek i zajechał je, zarazem wszystkie inne zajmując folwarki.
Nim Teodor miał czas wybrać się z domu do Bożyszek, dano mu znać, iż potrzebowałby kilkuset ludzi zbrojnych dobrze, aby Kunasewicza wyparować.
Książę Kanclerz, do którego się udał, o pomoc prosząc, odpisać mu kazał, iż temporyzować potrzeba; wiedział bowiem o układzie, a szło mu stokroć więcéj o sejmik i deputatów, niż o los faworyta, którego wezwał, aby do kancellaryi powracał.
Podkomorzy miał i tę wyższość nad Paklewskimi, iż pieniędzmi sypał, gdy oni grosza na sprawę nie mieli. Wezwani na radę prawnicy wprawdzie zaręczali, iż ostatecznie testament utrzymać się musi i sprawa będzie wygraną; lecz proces mógł się ciągnąć wieki, a tymczasem Podkomorzy siedziałby w Bożyszkach i z dóbr ciągnął intraty.
Tak wielkie i świetne nadzieje Łowczycowéj, które ją odżywiły i wróciły jéj ochotę do życia, znowu się rozwiały i pogrążyły ją w smutku, w rozpaczy niemal... Teodor, nie mogąc jéj w tym stanie porzucić, pisał, tłómacząc się, do Księcia Kanclerza, i nie śpiesząc z powrotem. Musiał biegać za prawnikami, zbierać papiery, wyciągać z akt dokumenta, ostatki poświęcać, aby zapis dziadowski utrzymać.
Tak stała nieszczęśliwa sprawa ta ku wiośnie, i głośną już była w kraju, gdy dawno nie widziany w Borku zjawił się, po błocie kwietniowym brnąc karyolką swą, doktor Clement.
Chwilowo był on w Białymstoku, mając wkrótce do Warszawy za Hetmanem powracać.
Teodor, który w pole jeździł oglądać oziminy, jak z pod śniegu wychodziły, spotkał się z nim na drodze...
— Do was jadę — odezwał się Clement — bom słyszał, żeście z wielkiéj wyżyny znowu spadli w odmęt jakiś. — Jadę, nie z kondolencyą, ale z pomocą. Od was zależéć będzie przyjąć ją, lub odrzucić.
Teodor spojrzał pytająco.
— Jestem pewny, że Hetman pomoże wam do odzyskania zajechanego majątku, no, i do układów z tym rabusiem... Badałem go.
— Mówcie z matką moją — odpowiedział Teodor — ja się sam na nic ważyć nie mogę.
Gdy do dworku przybyli, Clement pozdrowił wdowę i zagadał naprzód, iż słysząc o tém, że słabą była, przyjechał z radą.
— Z mojéj choroby — odezwała się wdowa, — śmierć tylko uleczyć może! Daj mi pokój z lekarstwami.
— Uleczyłby panią moję spokój o przyszłość syna! — dodał Clement — nie prawdaż?
Nie odpowiedziała nic.
— Ten nieszczęśliwy proces was męczy — mówił Francuz. — Byłby sposób łatwy ukończenia go.
Bystro spojrzała nań Łowczycowa.
— Jaki?
— Pozwolić, aby wam Hetman dopomógł! — dokończył Clement.
— Hetman!! nam! mnie! — odezwała się, dumnie podnosząc głowę — nigdy w świecie! Raczéj zginąć. — Od tego człowieka dobrodziejstwo przyjąć — to policzek!!
Zerwała się z siedzenia, i porzuciwszy doktora, wyszła do swego pokoju. Doktor już nie śmiał wznawiać o tém rozmowy; ze spuszczoną głową odjechał smutny.
W ganku Teodor go ścisnął za rękę.
— Byłem tego pewnym! — rzekł cicho.


∗             ∗

Nastały dni ciężkie dla Teodora, bo na jego niedoświadczone ramiona spadły ciężary, które, przy największém męztwie, podźwignąć było trudno. Matka modliła się, płakała, niepokoiła i, chcąc radzić, na coraz nowe wpadała myśli, jedne od drugich mniéj praktyczne, których wszakże wykonania domagała się z największą niecierpliwością. Trzeba było z jednéj strony pilnować processu z zajadłym Kunasewiczem, który umiał ze składu okoliczności korzystać, z drugiéj starać się o to, aby miejsca i łaski Księcia Kanclerza nie stracić, naostatek biedną matkę uspokajać i pocieszać.
Ponieważ od Kanclerza po kilkakroć przychodziły listy, domagające się powrotu, a odpowiedzi na nie, proszące o zwłokę, najmniejszéj tam nie miały wagi, Łowczycowa więc zażądała od syna koniecznie, ażeby choć na kilka dni do Warszawy pobiegł i ustnie o swém położeniu Kanclerza uwiadomił.
Widząc matkę coraz bardziéj upadającą na siłach, Teodor zwlekał tę podróż pod rozmaitemi pozorami; na ostatek, naleganiom uległszy, postanowił jechać, obiecując powrót jak najrychlejszy. Wiosenne grzęzawice szkaradne właśnie nadeszły: wybrał się więc konno z jednym pacholikiem i małemi jukami, a obrachowawszy zawczasu popasy i noclegi, najkrótszą puścił się drogą.
Pomimo pory, i z powodu błota niedogodnéj dla wędrówek, i do gospodarstwa wiosennego przywiązującéj szlachtę, na gościńcach panował ruch wielki. Widać było z saméj kraju powierzchowności, iż przychodziła chwila wielkiego przesilenia i walki. Szlachta ciągnęła do stolicy jedna, druga do miast powiatowych na zborzyska sejmikowe, na narady... Zwoływali się Hetmańscy a Radziwiłłowscy z jednéj, Familianci z drugiéj strony. Nie rzadko na gościńcach, po gospodach, spotykali się ludzie dwu obozów, pokrewni z sobą, a rozróżnieni politycznemi przekonaniami; przychodziło do rozpraw gorących i do szabel...
Teodor starał się wymijać te zwadliwe gromadki, aby do nich wmieszanym nie być. Z pierwszego rzutu oka łatwo mu było poznać, że Familia była silniejszą, a Hetmańscy przyjaciele rozbici i niepewni.
Stanąwszy w Warszawie, natychmiast pobiegł do pałacu Kanclerza, któremu dano znać o zbiegu. Książę sądził, że mu stanowczo powracał, kazał go zawołać do siebie i rozpoczął od fukania.
— A cożeś asindziéj tam ugrzązł? — zawołał. — A to mi piękny amanuensis! pojechał na dwa tygodnie za urlopem i dwa miesiące siedzi! Dwóm Bogom służyć nie można; ja takiéj służby nie rozumiem... i nie toleruję.
— Mości Książę — odezwał się Teodor — spotkało mnie, czegom przewidziéć nie mógł. Matka jest niebezpiecznie chorą, opuścić jéj nie mogę. Dziad mój w tych czasach zmarł, a pomimo najlegalniejszego testamentu, majątek mi zajechano.
— Kto? gdzie? — zawołał Kanclerz.
— Pisałem do W. Ks. Mości — Podkomorzy Kunasewicz — rzekł Teodor.
— A! ten mi jest potrzebny! — przerwał Kanclerz, — a ja interesu publicznego dla waćpana prywaty poświęcić nie mogę.
— Ale stała mi się krzywda, o pomstę do Boga wołająca! prepotencya niegodziwa...
— To się nie utrzyma — zawołał Kanclerz — sprawiedliwość przyjdzie, teraz zaś temporyzować musisz. Podkomorzy ma w ręku schedę...
— A matka moja! matka! — przerwał z boleścią Teodor.
— Miejcież rozum! — krzyknął Kanclerz — wszystkiego razem nie można dokonać...
Skłonił się do kolan Księcia, według starego patryarchalnego obyczaju, Paklewski.
— Miéj-że W. Ks. Mość politowanie, nie nademną, ale nad biedną, chorą matką moją.
Książę porwał się zniecierpliwiony.
— A ja proszę acana, miéj rozum i cierpliwość! przyjdzie pora na tę sprawę.
— Ja ponoszę straty i szkody, których mi nikt nie nagrodzi — zawołał Teodor...
Kanclerz ramionami rzucił.
— Daj-że mi pokój! nie pora o tém mówić. — Idź do kancellaryi, i zajmij się przejrzeniem korrespondencyi.
Paklewski stał nieruchomy.
— Przybyłem tylko pokłonić się W. Ks. Mości i prosić o przedłużenie urlopu; matkę mam chorą.
Posłyszawszy to Książę, z niecierpliwością cisnął papierami, które trzymał w ręku, o stół, odwrócił się i krzyknął popędliwie i rozkazująco:
— Nie tylko urlop, daję acanu zupełną dymissyą; idź i nie powracaj. Daj mi pokój.
Teodor, przerażony tym wyrokiem, który za sobą ciągnął utratę łaski i protekcyi Kanclerza, stał chwilę osłupiały. Kanclerz przewracał papiery z niecierpliwością i gniewem, kilka na ziemię spadło, a te instynktem Paklewski pośpieszył podnieść i położyć na stole. Kanclerz, którego twarz namarszczona gniewu była pełną — spojrzał nań.
— Żal mi acana — zawołał porywczo — ale dwóm Bogom się nie służy! nie! to trudno.
— Mości Książę — odparł, ośmielony położeniem zdesperowaném Paklewski — mimo całego mego oddania się W. Ks. Mości, matki dlań poświęcać nie godzi się; Bóg niech mi będzie sędzią.
Spojrzał Książę i — złagodniał.
— No, to jedź — rzekł — do matki, a gdy ozdrowieje, czego życzę i spodziewam się, wracaj co tchu. — Weź z kassy pięćdziesiąt czerwonych złotych, czasu nie trać.
— Nie trać czasu, — powtórzył, — a bądź co bądź, do sejmu jeszcze obejdę się jako tako, przed sejmem tu musisz być.
Księcia pocałowawszy w rękę, miał odejść, gdy, ten rzucił mu stos listów.
— Choć te mi dziś wyexpedyuj! — dodał — a potém powrócisz do matki. Matka ma większe prawo ode mnie.
Tak tedy powiodło się, mimo znanéj surowości Kanclerza, wyjść od niego obronną ręką. Teodor siedział kawał dnia i część nocy, listy popisał, zaniósł je odczytać Księciu, uzyskał dla wszystkich approbatę, a nazajutrz rano siadał na konia do powrotu...
Przez stolicę pełną a wrzawliwą, w któréj ledwie kąt znaléźć było można, przesunął się tylko, nie widząc nic. Chciał wprawdzie dowiedziéć się o Starościnę, lub Generałową i zobaczyć Lolę; ale trudno było naprędce się wypytać, — czas naglił: musiał biedz nazad do Borku.
W ciągu tych kilku dni krótkich, zostawiona sama sobie i myślom niespokojnym, Łowczycowa z płaczu i troski rozchorowała się mocniéj, i syn znalazł ją w łóżku z rodzajem gorączki, z wypieczoną twarzą, kaszlącą. Wstała na jego przybycie, ale pod wieczór musiała się położyć znowu.
Nie będąc pewnym, czy doktor Clement w Warszawie jest, czy w Białymstoku, Teodor drugiego dnia konno pojechał do Choroszczy, dowiedziéć się o niego, i uradował się, słysząc, że właśnie przybył na parę tygodni. Żydka więc popchnął doń z prośbą, aby chorą matkę jego odwiedził.
Clement się tegoż dnia stawił, ale tak, jakby gość, z dobréj woli przybywający w odwiedziny. Łowczycowa w łóżku była.
— A cóż to mi pani chorujesz! — odezwał się Francuz, wesołego udając i przysiadając się do łóżka. — Co to jest? wiosenny katar??
Począł examinować, nakazał ciepło i spoczynek, nadewszystko dobrą myśl i unikanie frasunku, które lekarze, jakby na szyderstwo, wszystkim przepisują pacyentom.
Gdy potém na dziedziniec wyszli z Paklewskim, Clement się zachmurzył i dopytującemu synowi odpowiedział frasobliwie: — Niéma niebezpieczeństwa, niéma nawet choroby, ale życia jest mało, siły wyczerpane, a ja na to nie doktor — Pan Bóg chyba.
Ciągnąć się to będzie, ulgę przynieść trudno. Powtarzam ci jednak, że niebezpieczeństwa niéma. Czuwać potrzeba nad tém, aby gwałtownych wzruszeń nie miała.
Zagadał potém doktor o interesach Hetmana i po raz pierwszy wydał się z tém, iż życzyłby zgody z Familią, bo na żaden sukces rachować nie można było.
— Macie państwo do tego najdzielniejszego w świecie pośrednika w osobie pani Hetmanowéj — odezwał się Teodor. — Któż może przemówić do wujów, do sióstr ciotecznych, do Stolnika nawet, skuteczniéj nad nią?
— A tak — odparł doktor — a jednak wolałbym, żeby ta zgoda szła przez męzkie ręce. Kobiety nic przez pół robić nie umieją, tu zaś z konieczności połowiczne ustępstwa z obu stron nastąpić muszą.
— Ja o tém sądzić nie mogę — odezwał się Paklewski — ale, o ile z konjunktur mi znanych wnieść się daje — myślałbym, że połowicznemi ustępstwami Familia się nie zaspokoi. Zapóźne są układy, i dziś ona od Hetmana prostéj adhezyi zażąda, bez warunków...
Doktor spojrzał nań. — Czyż-by z nami już tak źle być miało? — zapytał.

— Ja nic nie wiem; są to moje, może fałszywe pojęcia — zakończył Teodor; — zdaje mi się, z charakteru Kanclerza wnosząc, który jest głową partyi, że po nim najmniejszych ustępstw spodziewać się nie można.
„Nazywam się Makary Szóstak.“
— Ale Wojewoda Ruski? — podchwycił doktor.

— Wojewoda tak dobrze, jak cała rodzina, dobrowolnie się poddał pod stér Kanclerza: sam przez się więc nic nie uczyni.
Clement smutnie głowę opuścił.
Najpiękniejsza wiosna najsmutniéj w świecie upływała dla Paklewskiego, który albo siedział w papierach processowych, lub, około matki pobywszy chwilę, godzinami spoczywał w ganku, patrząc na lasy i słuchając gruchania gołębi.
Nie było do kogo przemówić słowa. Krótkie na godzinę wycieczki do O. Elizeusza — pociechy nie przynosiły; staruszek po-za wszystkiémi téj ziemi przemijającemi jasnościami widział zawsze czarne głębie smutnego końca wszech rzeczy.
Wśród téj czczości życia, Teodor myślał czasem o — Loli, ale przypomnienie jéj przychodziło i przechodziło, jak błyskawica.
Jednego dnia, gdy tak w ganku, zapatrzony na lasy, męczył się z sobą, tentent posłyszał i u bramy pokazała się mu postać wcale nieznana. Szlachcic był chudy bardzo, wysoki, przygarbiony trochę, z wąsami siwiejącemi, na tęgim koniu dzikiéj maści, w rząd rzemienny przybranym, bez żadnéj komitywy, sam jeden.
Twarz długa, z przymrużonemi oczkami, wyraz miała poczciwy, łagodny, smutny trochę a roztropny. Wydawał się niepewnym jakoś, czy się u wrót zatrzymać, czy wjechać, czy je pominąć?
Ubranie, szabla, koń, — wszelki przybór dostatniego oznaczał szlachcica. Dziwno było, że nawet sługi z sobą nie miał żadnego.
Zobaczywszy go tak wahającego się, Teodor, a domyślając się, że pobłądził i pytać o co zechce, wstał z ganku i sam naprzeciw poszedł ku wrotom. Widząc to przybyły, który z ciekawością wielką się wpatrywał w Paklewskiego, począł téż z konia zsiadać. Nim zagadali do siebie, jak to się często zdarza, już obaj poczuli pewną sympatyą dla siebie. Szlachcic podróżny miałbo cóś wielce przyciągającego w wyrazie ust — w całéj twarzy staréj, nie pięknéj, lecz pełnéj dobroci.
Gdy Paklewski się zbliżył, postąpił ku niemu powoli, ciągle się przypatrując i począł głosem, równie jakimś łagodnym, jak usta, z których wychodził:
— Daruj-że mi, miłościwy panie a bracie, że cię oto najeżdżam i pokoju ci nie daję zażyć. — Śmiech się przyznać... zabłądziłem!!
Mówił to dobrodusznie tak, że można mu było uwierzyć, ale rumieniec słaby zdradzał jakiś stan ducha, coś niepokoju, budzącego podejrzenie.
Nazywam się Makary Szóstak, niegdyś Rotmistrz — mówił daléj stary, uśmiechając się. — Przyjechałem do Choroszczy w myśli odwiedzenia pana Porfirego Pęczkowskiego, dawnego towarzysza broni; wskazano mi drogę do Stawów, a ja, zamiast do nich, nie wiedziéć dokądem się dostał.
— Nie tak bardzo z drogi — rzekł Teodor — jednak od nas z Borku ścieżyna lasem taka błędna, że chyba panu Rotmistrzowi przewodnika dam.
Mówiąc to, począł sobie Paklewski przypominać po szlachecku wszystkich Szóstaków, o jakich kiedy słyszał w życiu, i wpadło mu na myśl, że Starościna i Generałowa były z domu Szóstakówny.
— A może-byś pan Rotmistrz koniowi wypoczął — rzekł dobrodusznie.
Do Stawów kawał drogi, ale przed wieczorem zawsze stanąć można. Wprawdzie uboga to chata, i matkę chorą mam, przyjąć gościa nie mogę bardzo wspaniale; ale dobrém sercem, jeśli nie wzgardzisz... — Rotmistrz mu podał obie ręce.
— Z duszy serca wytchnę u was, a jeśli mi dacie szklankę mleka, to już najlepiéj przyjmiecie mnie...
Teodor na parobczaka krzyknął, aby konia wziął, i szedł z Rotmistrzem do ganku. Stary się ciekawie rozglądał dokoła.
— Niéma tu u mnie na co patrzéć — rzekł Paklewski, — okolica, jak to zwykle Podlaska, więc płaska a smutna...
— A! mój dobrodzieju — począł Rotmistrz wesoło — ja tam nie wiem, jak drugim, ale mnie, to żebyś do najpuściejszego kąta na ziemi naszéj zaprowadził, wszędzie mi się wydaje ładnie i miło. Może to być, żem ja w ciągu życia tylko po téj ziemi wędrował z końca w koniec, że się po niéj długie lata posiały, ale mi najpiękniéj u nas. Pan Bóg dla nas stworzył te równiny i te lasy, których my nie szanujemy, i te pólka, i te moczary, do naszego humoru, do naszéj myśli — nigdzie-by nam lepiéj nie było...
Zasiedli w ganku.
— Jam się panu Rotmistrzowi nie przedstawił — rzekł Paklewski — jestem Teodor Paklewski, wieś nazywa się Borek.
Rotmistrz patrzał nań.
— Gospodarzysz tak na zagonie za młodu?? — spytał.
— A! nie; ani się na roli i gospodarstwie znam — śmiejąc się smutnie, rzekł Teodor — mam miejsce w kancellaryi Księcia Kanclerza, ale mnie Bóg dotknął słabością matki, no — processem. Chwilowo muszę na wsi siedziéć.
Wolno mi spytać pana Rotmistrza: czy nie jest w pokrewieństwie ze znajomą mi Starościną Kupiską i panią Generałową?...
— W pokrewieństwie! — zawołał z głośnym śmiechem Rotmistrz, — ten cudak, Starościna sentymentalna, i piękna pani Generałowa, toć są mi — rodzone siostry!
Teodor aż się z ławy zerwał na tę wiadomość.
— Możeż to być! — krzyknął uradowany.
— Najprawdziwsza prawda! — rzekł Rotmistrz — ale, czekaj-że asindziéj, coś sobie przypominam. Paklewski! Starościna mówi ciągle o jakimś pięknym chłopcu tego nazwiska, który ją od śmierci uratował.
Roześmiał się Teodor i zarumienił.
— A! a! niebezpieczeństwa tam nie było najmniejszego, śmierć nie groziła, tylko kąpiel nieprzyjemna.
— Toż-to asindziéj wybawicielem! — począł Szóstak — a tom mu winien nawet nie mało za siostrę, bo pewnie-by nikt dla niéj dziś do wody nie poszedł, choć swojego czasu — trudno uwierzyć temu — jak anioł była piękną.
Paklewski, mocno wzruszony spotkaniem, zabrał się do jak najgościnniejszego przyjęcia, a gdy Rotmistrz przyniesione mleko pił, pobiegł z wiadomością do matki.
Dla niéj gość ten był więcéj niż obojętnym, ale — przyjąć było trzeba.
Teodor zaprosił na kawę, radził konia napoić i popaść; Szóstak się zgadzał na wszystko. Zdawał się dziwnie dobrym i przyjacielskim człowiekiem, a że, obyczajem swego czasu, cały świat znał, szlachtę wszystką, jéj sprawy, kolligacye, stosunki, — łatwo było się z nim rozmówić.
Rozmawiając tak, gdy znowu o Starościnie i Generałowéj wspomnieli, Teodor miał odwagę zapytać: czy Generałówna za mąż nie wychodzi.
— Wyszła-by dawno, gdyby chciała — odparł Szóstak, — ale to koziołek jest uparty, a co tam po téj główce chodzi, jeden Bóg wié! Projektów u Starościnéj i matki mnóztwo, tylko z Lolą ciężka sprawa! Nie narzucić jéj męża. A, przyznam się, — dodał Rotmistrz, — że narzuconym jéj być-bym nie chciał, bo to drapieżne stworzenie.
Teodor nie badał więcéj. Podano kawę.
— Mówiłeś mi asindziéj o processie — odezwał się Rotmistrz — ja, stary próżniak i obieżyświat, po trosze o wszystkiém słyszę; czy nie o Bożyszki po Wojewodzicu wodzicie się z Kunasewiczem?
— Toć pan Rotmistrz słyszał?
— Słyszałem; Kunasewicz — obrotna sztuka, a bez sumienia; znam go! znam! nie od dziś! miałem i ja z nim do czynienia!
— Zajechał mi Bożyszki! — westchnął Teodor.
Rotmistrz, wpadłszy na ten przedmiot, z nadzwyczajną ciekawością słuchał, przyglądał się mówiącemu, i zdawał niezmiernie czujny a baczny...
— A książę Kanclerz — odparł — nie pomógłże-by wam do odzyskania ich?
— Mam obietnicę pomocy, ale, nim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje — westchnął Paklewski — tymczasem mi się matka zagryza, a Książę menażuje Podkomorzego, bo mu do sejmików potrzebny...
— Ale cóż u kaduka! — odezwał się Rotmistrz gorąco — jak-byście to wy nie mogli znaléźć przyjaciół w pomoc do odzyskania Bożyszek?
— Ja? przyjaciół!! — wykrzyknął Teodor. — Ja! quo titulo!
— Nie może być lepszy tytuł nad ten, że Podkomorzego pół powiatu nienawidzi, wszystkim się dał we znaki; drudzy mu dworują, bo się go boją.
Rotmistrz się zamyślił.
— A czemuż-byś asindziéj nie korzystał z tego — dodał — żeś Starościnę z wody wyniósł? Dla Starościnéj Generałowa zrobi, co ona każe, bo Starościnkę i kocha, i potrzebuje jéj; dla Generałowéj uczyni, co ona zaordynuje, jéj mąż, bo jest u niéj pod pantoflem; no — gdybyś słowo szepnął, Generał-by dał ludzi ze swéj kommendy, choć przebrawszy; szlachty-by się dozbierało; nocą na Bożyszki wpaść!!
Paklewski słuchał z niedowierzaniem, obojętnie.
— To romanse są, panie Rotmistrzu, — odezwał się — niéma o czém mówić.
Stary spojrzał nań, i po chwili odezwał się:
— A ja mówię, że to nie są romanse. — Wstał przy tych słowach i rękę wyciągnął do Paklewskiego.
— To nie romanse — odezwał się — ale asindziéj mi swym romansem klina zabiłeś. Co mam w bawełnę zawijać? jam tu nie zbłądził, anim do Stawów jechał, ale wprost do Borku. — Powiem otwarcie: moję najdroższą siostrzeniczkę zbałamuciłeś — nie rumień się i nie wstydź. Ja ją kocham, to dziecko, jak swoje; z duszy mi jéj żal; lata uchodzą... trzeba was pożenić!!
Teodor przez stół się rzucił ku niemu, nie mogąc wyrazów znaléźć na podziękowanie. Rotmistrz siadł, jakby mu okrutny ciężar spadł z serca.
— Radźmy — rzekł; — aby Generał i Generałowa przyjęli was za zięcia, trzeba Bożyszki odzyskać. Ja dałem słowo Loli, że do tego dopomogę. Musimy się wziąć w kupę...
— Gdybyśmy je nawet zajechali, mój najłaskawszy dobrodzieju — począł Teodor, któremu nadzieja wróciła życie młodzieńcze — przypuściwszy że na niespodziewających się wpadniem i zajmiemy, jak-że się utrzymać? Kunasewicz ma swoich... to będzie wojna bez końca.
— Jako żywo! — odparł Rotmistrz — ja to biorę na siebie; zajazdem skończymy interes. To moja rzecz.
— Jak?!
— O! jak!! tego nie powiem — odezwał się Szóstak — asindziéj mnie nie znasz, ale, daję słowo, możesz mi zaufać... Skończymy interes — po szlachecku...
Trudno to; — dodał — gdy się żyje w jakim kraju, trzeba jego obyczajem iść i do niego się stosować.
Teodor w ramię go pocałował.
— Jakże to będzie? — powtórzył.
Rotmistrz oddał mu uścisk.
— Nie powiem! — rzekł stanowczo — niech ci to starczy, że — po szlachecku...
Pokręcił wąsa Szóstak.
— Kiedy już, chwała Bogu, pierwsze lody połamane, niechaj mojego konia rozkulbaczą, i nim z Choroszczy ludzie przyjadą, każ-że mu derkę dać, a owsa zasypać... musimy się rozgadać obszernie, zatém nocuję. Matce sobie powiedz, jak i co chcesz, aby jéj nie trwożyć...
Rotmistrz już był jak w domu; Teodora wyprawiwszy do matki, sam poszedł do stajni, pewien, że tam go posłuchają.
Gdy się w progu ukazał Teodor, Łowczycowa, niespokojna z powodu przedłużonych odwiedzin nieznajomego, rzuciła nań okiem trwożném i zdziwiła się, widząc go tak dziwnie rozweselonym, jak oddawna nie był. W pierwszéj chwili wzięła mu to za złe i płochość.
Przyszedł całować jéj ręce, cały drżący.
— Niech się matusia nic nie pyta — rzekł — tylko mi wierzy, że — że mam nadzieję odzyskania Bożyszek.
Ten nieznajomy gość, o którym mi mówić wiele nie wolno, to prawdziwy anioł, z nieba zesłany!
Paklewska się przelękła. Jak osłabieni i chorzy zazwyczaj, dobrą nowinę przyjęła z trwogą. Uspokoił ją syn. Chciała dopytać coś więcéj; powtórzył jéj, że znalazł pomoc do odzyskania Bożyszek, a robota musiała do czasu być tajemnicą.
Gdy późniéj Teodor wyszedł, chwyciła za różaniec i z gorączkową pobożnością modlić się na intencyą syna zaczęła, modlić się i Bogu dziękować.
Szóstak, wróciwszy ze stajni, zkąd sam parobka wysłał do Choroszczy po swoich ludzi, gospodarza o to nie spytawszy, zamknął się z nim w jego pokoju na radę.
Z rozmaitych półsłówek Rotmistrza przekonywał się Paklewski, że cała ta sprawa była dziełem pięknéj Loli. Ona wujaszka przeciągnęła na swą stronę, ona przez niego wymogła na ojcu, że ludzi dać obiecał, ona w ostatku starego Szóstaka wypędziła do Borku, aby Teodora wyciągnął ztamtąd, i zmusił do działania. Rotmistrz był przez nią zupełnie zawojowany.
Poczciwy człeczysko wziął to do serca tak, iż się nie wahał nawet dyssymulować tu przybywszy, i grać małą komedyą, co, prawda, nie długo trwało, ale go wiele kosztowało.
Stanęło na tém, iż razem z Rotmistrzem jechać miał do niego Teodor, do Przewałki, gdzie spiskowi powoli ściągać, jednać, zmawiać się ze szlachtą mieli.
W Bożyszkach, jak Rotmistrz z pewnością utrzymywał, nie było więcéj nad dwudziestu ludzi, lichych coś samopałów, trochę zardzewiałych szabel i okutych kijów, z jednym moździerzem, który huknąć mógł, ale nikomu nie szkodził, chyba tym, co go zapalali.
Największa tam panować miała securitas i nieopatrzność. Oboje Podkomorstwo, ze starszymi dwoma synami i czeladzią, mieli się znajdować we dworze. Rotmistrz, dla uspokojenia Teodora, który się obawiał jakiego krwi przelewu, przysięgał, że Kunasewiczowie za pierwszym wystrzałem ujdą, a ludzie się trzymać nie będą, że co najwięcéj kilka guzów nabić się może...
Szóstak był tak swojego pewny, że mówić nawet nie dozwalał i zagadywał ciągle.
— Spuść się na mnie, ja już raz zajeżdżałem Rzeczycę sam, a drugi raz z Jewłaszewiczami Horodyszcze. Zresztą Rotmistrzem byłem, komendę biorę.
Drugiego dnia, mimo słabości, Łowczycowa z łóżka wstała, bo chciała koniecznie widziéć tego zbawcę, w którego jéj trudno było uwierzyć — Rotmistrz pozyskał ją sobie łatwo, ale wydobyć z siebie nie dał nic nad to, że Teodorowi sprzyja z duszy — i pomoże mu skutecznie. Śpieszył potém tak Szóstak, że do dnia wyruszyli w drogę do Przewałki, wioski, którą ów z dawna od Księcia Wojewody zastawą trzymał, choć z Nieświeżem, z powodu Bohusza, Podwojewodziego Wileńskiego, był nie dobrze.
W Przewałce, położonéj wśród lasów, folwark był ogromny, niegdyś dla Hetmana Radziwiłła zbudowany na łowy; Rotmistrz, tu gospodarując, po swojemu go sobie urządził.
Służba była na-pół po wojskowemu poodziewana, ordynanse szły jak w regimencie, rygor i porządek wielki, a miłość dla starego pana większa jeszcze. Na obiad bęben wołał, bębniono na wieczerzę, myśliwstwo było znaczne, broni dostatek, psy osobliwe, piwnica obficie zasposobiona, dostatek wielki, życie obfite, ale proste i skromne. Bab téż się kręciło może nadto, jak na dwór kawalerski; lecz w większéj części były stare i niepowabne. Jak tylko tu stanęli, wnet posłańcy się rozbiegli, na polowanie zapraszając.
Zdaje się, że i do takich rozesłano listy, którzy nigdy w życiu ze strzelbą do czynienia nie mieli, lecz że u Rotmistrza żyło się wesoło, jadło dobrze, jechał każdy z ochotą dla kompanii.
Na dzień naznaczony, jak się zaczęły toczyć wózki, kałamażki, dryndy różnego rodzaju, bryki, nawet wozy, do południa temu końca nie było. Śniadanie stało zastawione od rana, a o polowaniu ani mowy. Z południa dano obiad, który trwał do późnego wieczora, choć misy dawno opróżniono, bo siedziano przy kieliszkach i gąsiorkach, i doczekano się przy nich wieczerzy. Tu tedy, inter pocula, nader zręcznie, ot tak, wypadkiem, zaczęła się rozmowa o Kunasewiczu. Dobrani goście psy na nim wieszali. Rotmistrz zagaił, że to niegodna powiatu i szlachty rzecz, by sierotę, siostrzeńca, dozwolić mu odzierać, wywłaszczać i gnębić. Przystali na to wszyscy. Szóstak dopiéro Paklewskiego im, jako pokrzywdzonego i do serca a szabel obywatelskich odwołującego się, przedstawił, dodając po cichu, iż Generał kilkudziesiąt ludzi zbrojnych da na poparcie.
Wszyscy się poczęli sponte wiązać słowem szlacheckiém, że gromadnie z Paklewskim i Szóstakiem pójdą. Zaczęto przypominać wszystkie sprawy Podkomorzego: jak to on z tamtego zdarł summę, u drugiego kawał lasu wyprocessował, innemu grunta zabrał, i t. p. Siła się wielka znalazła pokrzywdzonych, zemście radych, i z wielkim ferworem gotujących się wystąpić.
Słowem, poszło wszystko, jak po maśle, a Rotmistrz o jedno się frasował, aby w zmowie będący nie zdradzili się słowem jakiém gorącém przedwcześnie. Dla tego zdawało mu się najbezpieczniéj przyśpieszyć wyprawę, i dzień naznaczono tak blizki, jak tylko było można, aby od Generała obiecany sukkurs nadciągnął.
Dla szlachty, w któréj tradycyach były zajazdy, bo mało kto w życiu swém nie uczestniczył w czémś podobném, nie słyszał, nie miał z rodziny kogoś postrzelonego lub zabitego, — była to sprawa nader zwyczajna; dla Teodora wydawała się niemal poczwarną. Wychowany w innych już pojęciach prawa i sprawiedliwości, niepokoił się tém, jak występkiem, do którego był zmuszony rękę przyłożyć. Myśl ta, że rodzona ciotka znajdować się miała w domu, na który on zbrojną ręką napadał, że ktoś z krewnych mógł paść ofiarą — dręczyła go. Rotmistrz się śmiał z tego symplicyuszowstwa.
— Ale, mój miły, poczciwy a niewinny kawalerze! — wołał, słuchając tych skrupułów — zważ, że oni ci przecie pierwsi twoję wieś armata manu zajęli gwałtownie; byka za indyka... Wiedzieli, że im się może zapłacić równą monetą.
Ciocia pierzchnie, ręczę, w porę; kuzynkowie drapną, i krwi nie pociecze ani kropla. —
Im się więcéj zbliżała chwila fatalna, tém Paklewski stawał się niespokojniejszym, tak, że Rotmistrz namyślał się już, czy go w Przewałce niezostawić. Chciał jednak podzielać niebezpieczeństwo Teodor, i nie dał się usunąć. Nazajutrz miano, o zmroku, w lasach pod Bożyszkami się zbierać. Rotmistrz dawał ordynanse, ożywiony niezmiernie, i w tak dobrym humorze, iż weselem swém wszystkich do wesołości przymuszał...


∗             ∗

Opisywaliśmy dwór wspaniały nieboszczyka Wojewodzica, którego właścicielowi nie marzyło się pono nigdy, aby on kiedy zmuszonym był służyć za twierdzę przeciw nieprzyjacielowi. Podkomorzy téż wziął go z małą garścią ludzi, a znając Paklewskich położenie i stosunki, bynajmniéj się o utrzymanie w nim nie obawiał.
Dworscy ludzie Wojewodzica, zmuszeni do posłuszeństwa, akkomodowali się nowemu panu; Ksiądz Kanonik, na którego najwięcéj czyhał pono najezdzca, przez ogród umknął; sług kilku się rozpierzchło, reszta pozostała obojętna. Zajazd to był bez krwi przelewu, oblany atramentem, manifestem przypieczętowany; a choć Podkomorzy przypuszczał, iż kiedyś ustąpić ztąd będzie musiał, obiecywał sobie wprzód wyciągnąć z Bożyszek, co tylko się da.
Zwolna téż zaczęto ztąd przewozić do sąsiedniego majątku Kunasewiczów kosztowniejsze rzeczy, a nawet gospodarskie zasoby.
Podkomorzy siedział tu sam z żoną i dwoma synami starszymi, jak u Boga za piecem, zwłaszcza teraz, gdy wiosna nadchodziła; bo zimą opalanie pałacu było nader uciążliwe i kosztowne, — zajmowano w nim ledwie parę pokojów. Rozumie się, iż posądzając nieboszczyka o ukryte kapitały, zarządzono naprzód ścisłe poszukiwania po wszystkich kątach, azali się co zakopanego gdzie nie znajdzie. Nie powiodły się one; bo choć kryjówek było dosyć, wszystkie znaleziono puste i Kanonika mocno posądzano, iż, w interesie Paklewskich, ukryte skarby wysłał gdzieś zawczasu do klasztoru w depozyt.
Podkomorzostwo oboje, którzy dotychczas żyli w drewnianym starym dworze, dosyć niewygodnie, znajdowali pałac bardzo przyjemnym. Sam Kunasewicz nabierał doń smaku i gościom pokazywać lubił, zapewniając ich, że go już z rąk nie puści.
Przez kilka miesięcy, nie doznając żadnéj przeszkody w posiadaniu zajechanego majątku, Podkomorzy zupełnie się ubezpieczył, a na kroki prawne, z właściwą sobie zręcznością, odpowiadał, nie żałując papieru.
— To są, mosanie, goliasze — mówił — bez pieniędzy u nas nic się nie robi. Niech manifestują się; co mi to szkodzi? do majątku nie trafią!! Testament pisany, gdy Wojewodzic już nie był przy zdrowych zmysłach. Obrażony Kanonik go dyktował; nie można ręczyć, czy i podpis nie fabrykowany!!
Tak siebie i drugich pocieszał Podkomorzy. Żona jego jakoś w początku skłonną była oddać siostrze wioseczkę jednę, aby z głodu nie marła; późniéj dała się mężowi przekonać, iż pierwsza wola nieboszczyka świętą dla nich być powinna. Składało się przy tém tak jakoś dziwnie, że, na dzieci podzieliwszy spadek, właśnie go było w samę miarę.
Gdyby był uszczuplony, nie było-by czém robaczków obdzielić.
Niéma nic bardziéj demoralizującego człowieka, nad nieprawe posiadanie cudzéj własności: sumienie wchodzi natychmiast w kompromissa z egoizmem, i zawsze się w końcu daje wyrozumować, że co się trzyma, tego się puszczać z rąk nie powinno.
Podkomorzy i Podkomorzyna byli w końcu pewni, że imby się działa krzywda, gdyby się dzielić musieli.
W pałacu cała załoga składała się tego pamiętnego wieczora z trzech ludzi; w officynach było czeladzi kilkoro, w stajni trzech parobczaków; a stróżów do dworu ze wsi wychodziło czterech. Z tych jedni czuwali nad gumnami, drudzy około szpichrza, jeden przy pałacu. Żeńska służba, dosyć liczna, tylko do narobienia hałasu zdać się mogła. Samopały, nie wszystkie ponabijane, stały w kącie sieni... Inna broń złożona była w wielkiéj izbie pustéj na folwarku, w któréj niegdyś Teodor czekał na przyjęcie przez dziada.
Podkomorzy dosyć długo dnia tego siedział w ganku, rozmawiając z gumiennym i ekonomami; w końcu on, żona i synowie, chroniąc się przed chłódkiem nocy wiosennéj, porozchodzili się po swoich mieszkaniach. Czeladź się do snu zabrała wcześnie, a stróże, przyszedłszy z grzechotkami, i oznajmiwszy o sobie niémi, szukali najdogodniejszych kątów do spoczynku.
Podkomorzy zwykł był wieczorami, gdy się wszystko uspokoiło, siadywać jeszcze w kancellaryi, gdzie mu stawiano dwie świece łojowe w lichtarzu z umbrellą. Tu on, wśród ciszy nocnéj, pomysły miewał genialne do pozwów i manifestów, któremi nąjbieglejszych zdumiewał prawników. — Przewracał papiery, robił notatki; a gdy go to zmęczyło, chodząc, mówił kilka pacierzy, — bo był dosyć pobożny, — i po nich dopiéro, w piersi się razy kilka uderzywszy kułakiem, udawał się do sypialni, wspólnéj z małżonką.
Synowie szli spać zawczasu.
Kunasewicz, na zamknięcie dnia, udał się do swych fascykułów; ale mu się, po oddychaniu wiosenném powietrzem, które, jak wiadomo, jest usypiające, spać jakoś chciało, miał poziewania chętkę, za każdym razem krzyżykiem usta od napaści szatana zbrojąc. Był tak senny, że gdy siadł do dokumentów, co mu się rzadko zdarzało, począł drzémać...
Świece łojowe, nieobjaśniane, narastały grzybami i groziły płynięciem, — nie uważał na to. Dumał półsenny, sam pono nie wiedząc, o czém. Muchy jakieś bzyczały gdzieś, tak dziwnie, iż, choć ich nie było, opędzał.
Szmer ten w końcu wydał mu się jakby już nie muszy, i zdał się pochodzić z podwórza. Nie był to szelest liści wiatrem poruszanych, ani mógł być szmerem spokojnego deszczyku wiosennego; Podkomorzemu zdawało się, jakby słyszał stąpania i ciche szepty pod oknami. Czeladzi wiele nie było, stróże chodzili pojedyńczo, więc sądził, że mu się to przysłyszało.
Nie mając żadnéj przyczyny do niepokojenia się, Kunasewicz jednak ucha nadstawił, podraźniony niezrozumiałemi témi głosami, które ciszę Bożyszek zamąciły.
Co to być mogło? Wstać, nie wstawać? Myślał jeszcze, gdy wrzawa i krzyki ogromne rozległy się we dworze. Wśród nich kilkanaście strzałów huknęło...
Zerwał się Podkomorzy, który do zbytku mężnym nie był, a w sumieniu czuł, że się na nim mścić mogli ludzie — zerwał się, i w pierwszym impecie pobiegł do drzwi, nie chwyciwszy nawet szabli...
Drzwi były zaparte zewnątrz!
Rzucił się do okna, ale to okiennicą, także zamkniętą od podwórza, było obwarowane. Tymczasem krzyki i wrzawa, kiedy niekiedy strzałami, jakby na vivat, przerywane, nie ustawały... Głosy nawet mógł rozpoznać Kunasewicz czeladzi swéj i domowników.
W dziedzińcu rozlegał się tentent koni, w sieniach słychać było ciżbę, cisnącą się i wołającą: — Łapaj! wiąż! bierz!
Po nad tém wszystkiém górowały rozkazy, wydawane przez jakichś dowódzców, których mowy nie mógł Kunasewicz poznać i domyślić się, kto oni byli.
Zrozumiał jednak, że zajazd płacono mu tąż samą monetą; ale zkąd Paklewscy wziąść na to mogli siły, ludzi, odwagę, poparcie! Dla czego jego zamknięto tak starannie, jak w więzieniu? Tego pojąć nie mógł. Ręką drżącą przeżegnał się, wzdychając do Boga o ratunek, gdyż widział, że nieprzyjaciel musiał zwyciężyć, nie znajdując oporu.
Szło mu już tylko o salwowanie siebie, gdyż jawném było, że względem niego miano jakieś zamiary, zamykając go tak na osobności, zapewne pod dobrą strażą.
Wymknąć się z kancellaryi nie było sposobu, ani drzwiami, ni oknem; o kominie, przy tuszy swéj, myśléć nawet nie mógł; nie pozostawało więc nic nad pogaszenie świec, przytulenie się gdzieś do kąta, i — gdy wpadnie napastnik — szukanie sposobu, by się wymknąć niepostrzeżonemu. Co prędzéj więc pośpieszył Podkomorzy do świec, które nierozmyślnie zdmuchnął tylko, zdradziecki swąd zostawując na dowód, że je świeżo pogaszono.
Sam po ciemku posunął się ku drzwiom, w nadziei, że gdy się ludzie do ciemnego pokoju wtoczą, on się może do sieni, a z niéj do ogrodu wyślizgnie.
Tymczasem wrzawa, choć nie ustawała, znacznie się uśmierzyła; zdało się, że ład jakiś zaprowadzano. Ludzie biegali tu i ówdzie, strzałów już słychać nie było.
Zbliżała się chwila stanowcza...
Głosy przysunęły się do drzwi, wołano o klucze od nich. Próbowano w zamku kilku z kolei; nareszcie rygle odskoczyły, w progu ukazały się głowy ściśnięte tak gęsto, że Podkomorzy ani mógł pomyślić o ucieczce. Przylgnął cały do ściany.
Przodem szedł ogromny mężczyzna, z czapką na bakier, pistoletem i szablą.
Za nim niesiono światło. Był to Rotmistrz Szóstak. Spojrzał, wchodząc, w głąb’ pokoju, nie zobaczywszy stojącego tuż Kunasewicza, i krzyknął:
— Ale jego tu niéma!
Tymczasem z tyłu idący postrzegli tulącego się Podkomorzego i zawołali:
— Tu! tu! siedzi sobie zając pod miedzą... cha! cha!
Zwrócił się wnet do niego Szóstak.
Czołem, panie Podkomorzy! — zawołał — my tu asindziejowi cokolwiek spóźnioną oddajemy wizytę, ale o innéj porze nie było można...
Odwrócił się do niosącego światło.
— Proszę zapalić świecę, i zostawić nas samych — dodał — mamy z sobą do pomówienia. U drzwi straż niech stanie, dla bezpieczeństwa. Powóz i konie dla Podkomorzego aby były gotowe, gdyż skończywszy konferencyą, pewnie do domu odjechać zechce...
Gdy się Kunasewicz cokolwiek opierał, dwóch szlachty wzięło go pod ręce, i ku stołowi, do którego Szóstak przodem szedł, podprowadziło. Rad nie rad, padł na krzesło Podkomorzy. Natychmiast szlachta się ku drzwiom cofnęła, śmiejąc się cicho, spoglądając na delinkwenta, i drzwi zatrzaskując za sobą.
Szóstak czapkę zdjął i na stole położył — zwrócił się do Podkomorzego.
— A co? przyszła kréska na Matyska? zajechałeś asindziéj Bożyszki, myśmy je dla Paklewskich tymże sposobem zajęli, z tą różnicą, że waćpan prawa za sobą nie miałeś, a my je mamy.

— Da się to widziéć! — mruknął Podkomorzy — szlachcica więzić i sekwestrować nie można, a o dzisiejszą sprawę rozprawimy się.
„Czołem, panie Podkomorzy!“
— A ja sądzę — odezwał się, pomilczawszy, Rotmistrz — że my się tu pokombinujemy i wszystko załatwimy...

Kunasewicz głową potrząsł, nie odpowiadając.
— Jak się panu Podkomorzemu zdaje? — dodał Szóstak.
— Mnie? mnie się zdaje, że to nie zajazd, ale rozbój, za który wy wszyscy, ilu was tu jest, odpowiecie in fundo i grzywnami.
— Wieży-by nie stało na posadzenie wszystkich winnych — odparł Szóstak — bo nas tu jest pół powiatu. Porachuj tylko ludzi, których przez lat kilkadziesiąt pokrzywdziłeś, zdzierając z każdego po trosze!! Wszyscy dziś pośpieszyli do rewanżu... Prędzéj, późniéj, zawsze to spotyka tych, co nadto strunę wyciągają, — w ostatku ona pęknąć musi.
Dziko spojrzał na mówiącego Podkomorzy, nadął się, milczał.
— Ja mam panu do uczynienia propozycyą — rzekł Szóstak. — Wszyscy tu przytomni, za to, że się fatygowali, o jednę tylko prosili remuneracyą: każdy z nich chce dać jegomości po jednym bizunie...
Kunasewicz porwał się z wielkim krzykiem.
— Siadaj pan, i przedwcześnie nie hałasuj — odparł Rotmistrz, — to się na nic nie zdało, a może tylko rozłakomić tych, co tam z kobiercem i boćkami czekają.
— Waćpan to nazywasz zajazdem — zawołał, oczyma zapalonemi miotając Kunasewicz, — to napaść, to rozbój, to kryminał!! Jakto! mnie, jednego z pierwszych urzędników w powiecie, śmielibyście...
— Bywały przykłady, są prejudykata, że i Podkomorzych tempore opportuno kładziono na kobierzec, zwłaszcza gdy, cum contemptu legum, ci wielcy urzędnicy bezprawia popełniali, szydzili ze sprawiedliwości, uciskali niewinnych, odzierali sieroty; nie będzie to ani nowém, ni extraordynaryjném, gdy się tu privatim domierzy, co należy...
Kunasewicz mówić nie mógł; rzucał się i gniew go dusił.
— Słuchaj-że, panie Podkomorzy — dodał Szóstak — ja, któremu to zaszczytne powierzono dowództwo, nie chcę bizunów na grzesznika, ale jego skruchy i poprawy.
Jawna i oczewista jest, żeście testament prawny, urzędowy, sprawiedliwy, chcieli i usiłowali obalić, siostrę żony pokrzywdzić, woli nieboszczyka wbrew, sobie cudzą własność zagarnąć. Tego my ścierpiéć nie możemy. Zrzeczemy się słusznie nam należnych bizunów, z tym warunkiem, abyś tu, zaraz, natychmiast, przed Regentem i przy świadkach, wolną a nieprzymuszoną wolą testament uznał, deprekacyą uczynił, szkody nagrodził.
— A! bodajeście tak — krzyknął Kunasewicz — nigdy w świecie!
— Rozmyślcie się — rzekł Szóstak — macie do wyboru. Kobyłka stoi u płota. Bożyszki my zajechali, i drugi raz ich wam w ręce nie damy, za to ja ręczę; w processie znajdziemy protekcyą; puścimy was wolno, ale że bizuny weźmiecie, to jak mnie żywego widzicie...
To mówiąc wstał, chcąc klasnąć w ręce; Podkomorzy z krzesła się zerwał i pochwycił go za nie...
— Słuchaj asindziéj, panie Rotmistrzu — rzekł — supponujmy, że wam to podpiszę, co chcecie. Na co się to wam zdało! Ztąd wprost jadę do grodu i manifestuję się o wiolencyą. Sprawa kryminalna!!
— A no! zostają więc bizuny! — westchnął Szóstak — to darmo. Jakiéjś satysfakcyi potrzebujemy; uczynimy ją sobie na kobiercu...
Wstał powtóre.
— Czekaj asindziéj! tak nie może być. O Boże miłosierny! — stęknął Podkomorzy.
Na płacz mu się zbierało, ręce łamał.
— Bożyszek i nieprawych pretensyi do Paklewskich musicie się zrzec — dodał Rotmistrz.
— Nie może to być!
— Musi być! — potwierdził Szóstak — aut aut, dilemma nieuniknione.
— Ja mam czworo dzieci! — jęknął Kunasewicz.
— Tém bardziéj, panie Podkomorzy, winniście pamiętać o tém, aby na cztery niewinne głowy pomsty Bożéj nie ściągać za rodzica grzechy. Nie zostawicie im folwarków, dorobią się ich; a gdy do dziesiątego pokolenia Bóg sierocą krzywdę na nich mścić będzie!!...
Kunasewicz popłakiwał, mruczał modlitewki, spodziewał się jakiegoś sukkursu cudownego — tracił przytomność. Czas uchodził.
Szóstak się w końcu zniecierpliwił i podszedł ku drzwiom. Podkomorzy za nim skoczył.
— Zarzynacie mnie, katy, tępym nożem! — zawołał. — Dobrze! niech się stanie, co chcecie; ale mi Paklewscy przysiółek jeden ustąpić muszą, bo dział niesprawiedliwy.
— Nie prawda! — zawołał Rotmistrz — a choćby scheda wasza mniejszą była, nie zapominajcie, że oni grosza nie brali za życia Wojewodzica, a wy...
— Niechże mnie do żadnéj kalkulacyi z prowentów i remanentów nie ciągną; — począł Podkomorzy — niech z dyabłem biorą, co jest...
— Aleście wszystko, słyszę, wywieźli z Bożyszek.
— Nie prawda!
Gdy się spór wszczął, Kunasewicz znacznie ochłonął; na tym gruncie czuł się silniejszy. Wróciła mu otucha.
— Ale bo co to jest za impozycya! co za tyrania! — krzyknął. — Zajechaliście, zgoda; bierzcie, coście zajechali, a mnie puszczajcie, nie kładąc noża na gardle, abym wam cyrografy podpisywał!! Chcecie układów, i na to zgoda; wybierzmy kompromissarzy, arbitrów, układajmy się. Ułożym się! A żebym ja miał tu na siebie dokument wystawiać...
— Kochany panie Podkomorzy, inaczéj nie będzie, aut, aut. Nie wymagamy nic od ciebie, tylko szlachta chce miéć satysfakcyą, lub za nią kompensatę.
Rotmistrz był tak nieugięty, i stał już na pół drogi do drzwi, że Podkomorzy, łamiąc ręce, zawołał:
— Zdzierajcie skórę, niech was wszystkich dyabli porwą!
I w téjże chwili dodał:
— Siadam, napiszę manu propria, podpiszę, puszczajcie z duszą!
— Nie fatyguj się, panie Podkomorzy — odparł Szóstak — dokument jest gotowy, świadków sześciu i Regenta z sobą mamy.
— To infamia! — krzyknął, w krzesło spadając, Kunasewicz.
Rotmistrz tymczasem, ku drzwiom podszedłszy, otworzył je i zawołał głośno:
— Pana Regenta Boczałowicza i sześciu świadków uproszonych wzywamy. Pan Podkomorzy, tknięty kommizeracyą nad losem wdowy JWpani Paklewskiéj, sam, dobrowolnie, sponte, zrzeka się processu, testament nieboszczyka akceptuje, proces rozpoczęty kassuje, i z akt eliminować przyrzeka... Errare humanum est — dodał Szóstak — myśmy się tu rozmówili, pan Podkomorzy się przekonał, iż tak najlepiéj, najsłuszniéj, najgodniéj ukończy wszystko, i świętą zgodę w familii przywróci.
Gdy to mówił, wchodził już pan Regent Boczałowicz, mała figurka, wielce czupurna, z włosem do góry, podrygujący, rad z siebie, niosąc pod pachą księgę i papier.
Zbliżył się do krzesła, skłonił szydersko i zaintonował:
— Do nóżek upadam pana Podkomorzego!
Kunasewicz, w myślach pogrążony, ani spojrzał nań. Za Regentem sześciu szlachty, wcale pokaźnéj, szli po dwu parami w ordynku i kłaniali się. W téj chwili Podkomorzy, rzuciwszy okiem ku drzwiom i nie zobaczywszy w nich téj ciżby, jaka była wprzódy, w rozpaczy, chwycił się ostatecznego środka ratunku: nagle zerwał się ze swego krzesła, i sadząc kroki ogromnemi, puścił się ku otwartym drzwiom. Niespodziana ta fuga tak z razu w osłupienie wprawiła przytomnych, że dali uchodzącemu dostać się prawie do progu.
Ale tu znalazł straż silną uciekający, a szlachta, idąca w ostatniéj parze, chwyciła go za ręce.
— Chcę się wody napić! — krzyknął Kunasewicz.
Odprowadzono go w assystencyi do krzesła, nie odmawiając wody, którą z sieni natychmiast przyniesiono.
— Pan Boczałowicz zechce nam tranzakcyą przygotowaną odczytać...
Kunasewicz, który oczy sobie zasłaniał, odkrył je, i z uwagą słuchać się gotował.
Nie ulega wątpliwości, iż chciał w niéj szukać stron słabych, owych pięt Achillesowych, które wytrawny człek w każdym, najstaranniéj zredagowanym dokumencie, znaleźć może.
Znał on Boczałowicza, jako człowieka gorącego temperamentu, unoszącego się przy pisaniu, i nie dosyć bacznego na owe tajemnicze klauzuły, drzwi do nowych szykan zamykające.
Podziwienie jego było wielkie, gdy, przysłuchując się, najdowodniéj przekonał, że Regent musiał do tranzakcyi téj wzywać pomocy ludzi wielce doświadczonych. Redakcya była aż do zbytku obwarowana, najeżona dwuznacznikami, na wszystkie możliwe wypadki obrachowana.
— A to mu dyabeł dyktował! — mruczał Podkomorzy w passyi, bijąc pięściami o kolana. — Jeszcze to! a! i tego mu się zachciało!!
Gdy czytanie bardzo długiego dokumentu ukończone nareszcie zostało, a niektóre punkta i po razy parę powtórzono, stało się milczenie wielkie. Podkomorzy siedział w krześle, jak nawpół omdlały, i zaczął wołać o cyrulika, aby mu krew puszczono, gdyż się bardzo źle czuje. Nieźle nawet twarz nastroił do tego, by chorobę wydawała, i w istocie z gniewu i aprehensyi był jéj blizkim.
— Po cyrulika poślemy — odezwał się Szóstak — ale bądź co bądź, podpisy położymy wprzódy. Słowo się rzekło, dotrzymać go potrzeba.
Nowe napadły mdłości, lecz Szóstak nie żartem nalegał. Wśród tych sporów i ociągania, noc uszła, dzień się robił, szlachta mruczała groźno, umoczone pióro trzymano przed Podkomorzym, który w końcu, ze złością największą, porwał je i, pod dyktowaniem Boczałowicza podpis położywszy, pióro cisnął o ziemię.
Wstał natychmiast, chcąc uchodzić już, ale zażądano sygnetu, dla przyłożenia pieczęci, i osobistéj przytomności Podkomorzego przy sygnaturze świadków.
Szóstak, zawczasu przewidując, że w piwnicy po Wojewodzicu nie znajdzie czém poczciwém zalać tryumfu swojego, przywiózł w bryczce kilkanaście butelek starego węgrzyna, który czeladź na znak dany przyniosła.
— Nie puścimy Podkomorzego — zawołał Rotmistrz — póki rekoncyliacyi familijnéj nie zapije, rankor wszelki z serca zrzucając; ja pierwszy wnoszę: vivat zgoda i autor jéj, pan Podkomorzy Kunasewicz!!
Z niezmiernemi śmiechami szlachta się rwała do kielichów, Kunasewicz podany odpychał. Odtrącił go raz i drugi; lecz woń starego, przedziwnego tokaju, po znużeniu całonocném, zbyt była tentującą, aby w kontuszu chodzący, za Sasów narodzony i wychowany człek szlachetnego plemienia, mógł się jéj oprzéć. Podkomorzy za trzeciém podaniem wyciągnął rękę, poniósł do ust napój, i spragniony wychylił go chciwie.
— Vivat Podkomorzy! — wołano.
Stał nieszczęśliwy przybity, obudzając litość niemal, choć z pod oka patrzał tak na otaczających, jakby ich stłuc chciał na miazgę. Wypił w milczeniu drugi kielich — skłonił głową, i zamierzał iść, gdy za nim ruszyli się wszyscy, z kieliszkami go przeprowadzając.
Wedle rozkazu Szóstaka, bryka stała zaprzężona w pogotowiu; wdrapał się do niéj skonfundowany Kunasewicz, i woźnicę w kark uderzywszy pięścią, wśród rozlegających się wiwatów, ruszył z dziedzińca, długo gnany szyderskiemi okrzykami.
W czasie zajazdu, który w istocie odbył się bez krwi rozlewu, bo co żyło pierzchło w zarośla, ogrody i na wyżki po szopach, Paklewskiego trzymano na uboczu. Dano się wymknąć pani Kunasewieczowéj i dwóm jéj synom, którzy jednak, za rusznice chwyciwszy, parę strzałów dali, nikogo nie raniąc.
Nade dniem szeroki dziedziniec i otaczające go zabudowania wystawiały obraz wielce malowniczy..
Szlachta obozowiskiem się położyła w pośrodku, z końmi, wózkami, czeladzią, w najrozmaitszych strojach i uzbrojeniu najfantastyczniejszém.
Wiedziano, jadąc, zawczasu, iż walki żadnéj spodziewać się nie było można, a huk i wrzawa starczy do wypłoszenia garści ludzi, jaka się tam znajdować mogła; żartobliwa więc szlachta wybrała się gdyby na uciechę z taką bronią, która od wieków dnia nie widziała. Powywlekano naumyślnie z lamusów, ze szpichrzów, ze strychów, co było zbroi osobliwych, połamanych, wiążąc je sznurkami, rzemykami, zesztukowując niewiedziéć po jakiemu.
Wyszły na plac i kirysy, i kolczugi, i misiurki, które nastrzępiono koguciemi piórami, podobywano kołczany, łuki po Tatarach, samopały odwieczne, siekiery, miecze przepotężne, co kto miał najcudaczniejszego.
Niektórzy sobie i do siodeł poprzypinali skrzydła, inni konie postroili w kobierce jaskrawe i kulbaki zdawna zarzucone. Po dniu to wszystko wyglądało tak pociesznie, że patrząc na się, rycerze się za boki trzymali. Włócznie ogromne, malowane czerwono, powbijane w ziemię z chorągiewkami, wpośrodku obozowiska, z zawieszonemi na nich tarczami, dopełniały obrazu dziwacznego. — Powytaczano beczki na dziedziniec, postawiono stoły, postarano się o przyjęcie tego pospolitego ruszenia, aby choć część jego zatrzymać, gdyż, pomimo podpisanego dokumentu, niedowierzano Podkomorzemu.
Szóstak radził, aby załoga jakaś, na kilka przynajmniéj miesięcy, w Bożyszkach pozostała, pókiby Kunasewicz nie wydychał gniewu i pragnienia zemsty.
Paklewski, wśród tego pustego dworu, równie opróżnionych szpichrzów i stodół, znalazł się ledwie nie w przykrzejszém, niż był, położeniu. Majątek, gospodarstwo, tysiączne w początkach nieuchronne wydatki, wymagały pieniędzy, których niemiał. Lecz wieczorem zaraz pierwszego dnia Szóstak zaproponował wziąć Bożyszki ze wsiami przyległemi w dzierżawę, dwór zostawując Paklewskim.
— Jest to i z tego względu lepszém — rzekł do Teodora — że ja mojéj dzierżawy bronić będę musiał, kontrakt wniosę do akt, a Podkomorzy, gdyby i miał ochotę odwetu, nie rychło się na mnie odważy.
Było to dobrodziejstwem dla Teodora, który natychmiast do matki wyjechał, aby jéj żywemi usty opowiedziéć, co się stało.
Rotmistrz na wyjezdném podszepnął mu: — Naprzód do matki, a potém do Generałowéj; tam już na was czekać będą, a o odzyskaniu Bożyszek ja dam znać.
Z niepokojem w sercu, sam prawie niedowierzając swojemu szczęściu, choć się do niego dużo szarych myśli i czarnych przeczuć mieszało, popędził Paklewski do Borku.
Łowczycową zastał w łóżku i z gorączką. Opowiadanie o odebraniu wioski, o zrzeczeniu się jéj przez Podkomorzego, wprawdzie rozradowało wielce wdowę, lecz zrozumiéć dobrze nie mogła, co pobudziło obcych do zajęcia się losem jéj syna, a wyjawienie całéj prawdy Teodor nie bez przyczyny odwlekał. Wiedział, że małżeństwu matka będzie przeciwną. Zabawiwszy zaledwie dni parę w Borku, nie mówiąc dokąd jedzie, pod pozorem interessów, musiał się wybrać zaraz do majątku Starościny, w którym mieszkała z córką Generałowa.
Racewicze, dziedziczna wieś Starościnéj, w dosyć piękném położeniu nad Niemnem, głośne były owych czasów z bardzo gustownego urządzenia. Sentymentalna ich pani nie szczędziła na to kosztów, by swą rezydencyą uczynić jak najpodobniejszą do tych, które za granicą widziała. A że brak artystów i rzemieślników niezmiernie utrudniał zadanie, musiano się w wykonaniu zaspakajać tém, co było pod ręką. Pałacyk murowany, choć niewielki, wyglądał zdala pokaźnie, otoczony ogrodem, wśród którego posągi naśladowały, wyrzynane z desek, i biało pomalowane, profile. Piękne mostki, chatki, altany chińskie — bo za Sasów chińszczyzna i japońszczyzna były w wielkiéj modzie — stroiły laski i parowy. Wszystko to utrzymywane było dosyć starannie, a dwór bezdzietnéj Starościnéj, liczny, strojny, dobrze żywiony, próżnujący wesoło, miał téż wyśmienite, śmiejące się twarze.
Przebrawszy się w karczmie, miał Paklewski zajeżdżać przed officynę, gdy chłopak, z pałacu nadbiegający, spojrzawszy mu w oczy, jakby go poznał albo się domyślił kto był, wskazał mu pokój gościnny i szepnął, uśmiechając się, że pani Starościna odpoczywała, prosząc aby spoczął téż, póki nie oznajmi.
Koniom natychmiast kazano do stajni odchodzić, podróżnemu podano podwieczorek, zniesiono jego rzeczy, i Teodor siadł w oknie, przypatrując się, zadumany, dosyć oryginalnéj rezydencyi.
W dziedzińcu widać było ruchu trochę, jakby się przygotowywano do przyjęcia. Upłynęła tak godzina może, gdy chłopak ten sam, który go przyjmował, nadbiegł zdyszany, prosząc na pokoje.
Wprowadzono Paklewskiego do małéj, owalnéj salki na dole, z oknami, wychodzącemi na ogród, w któréj nikogo nie było. Chłopak zniknął; upłynęła chwilka, drzwi boczne uchyliły się ostrożnie, po cichu, i strojna, różowa, choć trochę smutnie uśmiechnięta, nie weszła, ale wślizgnęła się Lola.
Stanęła milcząca przed Paklewskim, spojrzała mu w oczy — była tak strwożona, drżąca, poruszona, a tak uroczo piękna, a tak razem poważna, mimo młodości, że Teodor, zamiast powitania, klęknął przed nią.

Palec położyła na ustach, a drugą rękę dała mu do pocałowania.
„A co? — szepnęła — wierzysz pan, że trzpioty mają serce?“
A co? — szepnęła — wierzysz pan, że trzpioty mają serce??

Doprawdy, ja się sama po sobie nie spodziewałam, żebym mogła być tak obrzydliwie narzucającą się i upartą.
Jedno słowo, i muszę uciekać, a pan przywitasz mnie, jakbyśmy się nie widzieli, jedno słowo! Mamie trzeba się ślicznie, pokornie kłaniać i kochać ją bardzo. Rozumiesz pan! Juści to nie trudno, bo mama bardzo ładna i miła, a doprawdy i dobra! dobra!
Drugi raz podała mu rękę, obejrzała się bojaźliwie, i temiż samemi drzwiami wymknęła.
Stał jeszcze, jak upojony, Paklewski, gdy szybko, drobnemi kroczkami, ktoś się zbliżył do drzwi drugich, i weszła Starościna wyfiokowana, strojna, pachnąca, brzydsza, niż kiedykolwiek, ale z wyrazem czułości niezmiernéj.
Pobiegła do Teodora, obie ręce mu rzuciła i zawołała:
— Mój kochany wybawiciel!
Biedna kobiecina była poruszoną, jak młoda panienka, która odzyskuje ukochanego. Biło jéj serce do ślicznego chłopca, choć już bez żadnych marzeń i nadziei, bo Lola się jéj zwierzyła i umiała ją na swoję stronę przeciągnąć.
Pogroziła trochę wybawicielowi, i westchnęła.
— Wszystko wiem! wiem — szepnęła. — Z moją siostrą będzie kłopotu wiele, ale Lola i ja jakoś sobie rady damy, a i Rotmistrz pomoże.
To mówiąc, wdzięczyła się mimowolnie, minki robiąc do Teodora — i żal jéj było tego Antinousa.
— Lola to bardzo dobra dziewczynka, ale to dziecko! dziecko! Mężczyzni mają dziwne gusta... Będziesz z nią miał dużo, dużo ambarasu, bo to trudno poprowadzić, a fruka, fruka... latałaby jak ptaszek...
Domawiała tych słów, gdy z niezmierną powagą, z chmurą na czole, wyprostowana, majestatyczna, ukazała się pani Generałowa, a za nią bardzo skromnie, niewiniątko udając, piękna Lola. Powitanie było zimne. Gdyby nawet Paklewski odpowiadał we wszystkiém marzeniom, jakie sobie matka dla ślicznéj córki snuła, zawsze ta chwila, gdy się dziecię ma oderwać od niéj, jest bolesną. Generałowa już była trochę przygotowaną, serce jéj trwożyło się. A wreszcie, Lola, panienka, nie tak czyniła ją starą, jak pani Paklewska. Generałowa długo jeszcze chciała być młodą, była piękną; myśl, że mogła miéć wnuka, przerażała ją.
Chłód i smutek, którym wiało od niéj, po trosze oddziałały na wszystkich, nawet na Lolę, oczyma tylko dodającą męztwa Paklewskiemu, który był i strwożony, i zakłopotany.
Zwolna jednak panie się żywiéj rozgadały, Teodor ośmielił, Lola odzyskała, tak jéj do twarzy będącą, trzpiotowatość, i wieczór upłynął szczęśliwie.
Gdy się gość żegnał, Lola mu szepnęła. — Jutro wuj przyjedzie; czekaj pan na niego!
Trzeba się było stosować we wszystkiém do rozkazów téj maluczkiéj gosposi, która im bardziéj wydawała się posłuszną, tém despotyczniéj rządziła tém, co ją otaczało.
Nazajutrz, ponieważ z pokoju w officynie drzwi do ogrodu prowadziły, Teodor wstawał wcześnie, a pałac późno — wybrał się na przechadzkę, między wiosną zieleniejące krzewy i osobliwości ogrodu.
Co krok w istocie było tu się czemu przyglądać, gdyż Starościna, oprócz posągów, lubiła zdobić promenady w napisy, ołtarze, obeliski i tym podobne, nie zbyt udatne, ornamenta. Na jednym Amor kreślił połączone z sobą cyfry, należące do przeszłości, na drugim francuzki wiersz mieścił westchnienie zwietrzałe...
Paklewski kroczył powoli, odczytując dość już wytarte epigrafy, gdy z bocznéj uliczki wybiegła w stroju rannym, w pasterskim kapelusiku słomkowym, z długo puszczonemi wstążkami, śliczna Lola.
— Kto panu tak rano pozwolił chodzić po ogrodzie? — zawołała. — Broń Boże by się mama dowiedziała, która szczęściem śpi jeszcze, dopiéro-byśmy się z pyszna mieli...
Popatrzyła mu w oczy.
— Czego pan jesteś smutny? Ja tego nie lubię. Będzie na to czas późniéj...
— Nigdy! — odparł, nabierając śmiałości, Teodor — byleśmy razem byli na zawsze!
— Cicho! cicho! dopóki się nie odbędzie urzędowe oświadczenie i mama nie pozwoli, musimy o przyszłości mówić tylko pod figurami.
Wuj dziś przyjedzie — dodała prędko — dopóki go niéma, zlituj się pan, zalecaj mamie! służ jéj! Cioci także trochę, a mnie — to już tam mniejsza. Rotmistrz, przybywszy, weźmie wszystko w swoje ręce, i doprowadzi do tego, że — ja pana w niewolę zakuję. A! tak! Musisz mi być pan posłusznym, bo ja nawykłam do tego, żeby mnie wszyscy słuchali. Potém ja, przez wdzięczność, znowu trochę pana słuchać będę... ale bardzo mało!
Tak się żartobliwie dosyć poważna zaczęła rozmowa, o wszystkiém, co się przyszłości tyczyło. Lola chciała wiedziéć, jak wyglądają Bożyszki, i co z nich zrobić będzie można; pytała o matkę, miała tysiące ślicznych projektów. Szelest otwierającego się okna, czy żaluzyi w pałacu, który oznajmił przebudzenie się Generałowéj, zapędził Lolę do pokojów, a Teodor przekradł się do officyny.
Dzień zszedł do obiadu na rozmowach o Warszawie, Kanclerzu, widokach przyszłéj elekcyi i panowania. Że piękny Stolnik litewski miał za sobą wszystkie damy, nie ulegało wątpliwości. Przyszły tron otaczały marzenia ich tęczowemi blaski. Generałowa, która widziała, rozmawiała, miała szczęście otrzymać jeden z uśmiechów Stolnika, była dlań rozentuzyazmowaną — tak się wyrażała sama.
Rotmistrz zjawił się w chwili, gdy do stołu siadać miano, a wiadomość o przybyciu jego rumieniec wywołała na twarz matki i ciotki. Teodor pobiegł na powitanie.
Stary się niepokoił.
— Nie strzeliliście tu jakiego byka beze mnie? — odezwał się, witając.
— Zdaje się żadnego — odparł Teodor — ale Generałowa w złym humorze.
— To rzecz naturalna — rzekł Szóstak — jeszczem nie widział matki, któraby, wydając za mąż córkę, nie zazdrościła jéj téj chwili młodości, która nie powraca! Nawet matki są zazdrosne!!
Na prędce się z pyłu otrzepawszy, Rotmistrz poszedł do stołu, jak stał, wiedząc że Starościna nie lubi czekać z jedzeniem i narażać obiadu na popsucie. — Oprócz Loli, która nań wdzięczném rzuciła wejrzeniem, i Teodora, reszta towarzystwa powitała Szóstaka sztywnie i zimno. Wiedziano już, co jego przybycie zapowiadało.
Rotmistrz, który, pomimo pozornéj flegmy, nie lubił żadnéj sprawy rozkładać na półmiski, dawszy zaledwie po jedzeniu wypocząć damom, wniósł na stoł, jako swat, pokorną prośbę Paklewskiego o rękę Generałównéj.
Matka, chociaż nie stawiając opozycyi, zaczęła dopytywać o szczegóły rozmaite, stawić warunki, a ostatecznie dając błogosławieństwo i zezwolenie, warowała, z powodu młodości Loli, ażeby ślub był odwleczony — do roku.
Pomimo najusilniejszych nalegań Rotmistrza, wstawiania się Generałowéj, minki jaką zrobiła Lola, była w tym względzie nieubłaganą. Chciała miéć dowód stałości uczuć stron obu, zyskać czas dla przygotowania wesela, w ostatku, nie tłómacząc się już, uparła się przy swojém i utrzymała.
Zaręczyny odbyły się zaraz tego wieczora, w szczupłém kółku; bo Rotmistrz, choć tą formalnością, chciał być uspokojony.


∗             ∗

W miesiąc po tym stanowczym dla Paklewskiego wypadku, właśnie gdy się przygotowywał zwolna choréj matce paść do nóg, wyznać jéj wszystko i prosić o błogosławieństwo, Łowczycowa, któréj zdrowie coraz się pogorszało, zachorowała tak, iż Teodor nocą sam pobiegł do Białegostoku, na wszelki wypadek, szukać, azali tam nie zastanie D-ra Clement’a.
Stało się, że i Hetman chwilowo tam przebywał, zbiegłszy ze stolicy, i Francuz się téż znajdował. Nocą porwał go Paklewski i przywiózł do Borku, ale już żadne leki ratować nie mogły choréj, któréj siły i życie się wyczerpało.
Nad rankiem zmarła Łowczycowa, pobłogosławiwszy syna, pierwszy raz w godzinie zgonu, po latach wielu, odzyskawszy spokój ducha i rezygnacyą. U łoża konającéj powołany O. Elizeusz odmawiał modlitwy, siedząc z oczyma suchemi i twarzą poważną.
— Nie płacz — rzekł, ściskając Teodora — Bóg się ulitował nad nią i wybawił ją, albowiem cierpiała długo i wiele. Imię Jego niech będzie błogosławione!
Cios to był dla Paklewskiego ciężki, ale do zniesienia go pomogli mu przyjaciele: nadjechał Rotmistrz; Dr. Clement go nie opuszczał.
Pogrzeb, stosownie do objawionego zmarłéj życzenia, miał być skromny i zupełnie podobny do obrzędu pogrzebowego Łowczyca. Grób téż jéj przy nim był wyznaczony.
Rozkaz matki tak był stanowczy, iż syn od niego odstąpić nie mógł; lecz dziwnym sposobem, chociaż się o to nie starał, ani prosił, przygotowania złożyły się aż nadto wspaniale. Duchowieństwo ofiarowało się dobrowolnie, dostarczyło wszystkich przyborów, a oprzéć się nie było podobna, bo nikt nic za to nie żądał i składali się wszyscy poszanowaniem, jakie dla zmarłéj miano...
Oprócz świeckich duchownych, Karmelici i Missyonarze z Tykocina zgłosili się z przybyciem.
Rano w dniu, którego nieboszczka pogrzebioną być miała, trumna stała jeszcze w salce na katafalku, otoczona kwiatami, a księża z kolei wigilie u ciała odśpiewywali; gdy Paklewski, który na chwilę poszedł spocząć w izdebce, zajętéj przez Rotmistrza, usłyszał szmer jakiś, tentent i we dworku poruszenie. Godzina była jeszcze bardzo wczesna, a — dziwną sprzecznością ze smutnym obrzędem, ranek wiosenny śliczny, słowiki ledwie nie głuszyły psalmodyi żałobnéj.
Teodor, wychodząc, zobaczył z daleka za bramą stojący ekwipaż, który zdał mu się należéć do Dra Clement’a.
Jakież było zdziwienie jego, gdy, zbliżywszy się do salki, ujrzał przez roztwarte jéj drzwi Hetmana, który u katafalku klęczał i, obiema rękoma twarz zakrywszy, płakać się zdawał.
Długo tak bardzo pozostał stary, to odsłaniając oczy i spoglądając na blade i wychudłe oblicze zmarłéj, to zakrywając je, pogrążony w myślach i nietajoném strapieniu.
Z trumny, uspokojona, pogodna twarz zmarłéj, z wyrazem tym łagodnym, jaki śmierć kładzie prawie na wszystkich umierających — zdawała się słać przebaczenie starcowi, który się tu przywlókł, złamany, jakby pokutniczą odbywał pielgrzymkę...
Wszystkich oczy zwrócone nań były. Hetman wcale nie zważał na to; uczucie, jakiego doznawał, kazało mu o wszelkich względach światowych zapominać. Klęczał tak długo, patrzał, zadumany trwał u stóp katafalku, jakby się od niego oderwać nie mógł. Zdala stojący Teodor, który na widok tego, znienawidzonego przez matkę, człowieka, zburzył się cały w początku, i niemal obraził tą oznaką poszanowania dla zmarłéj; zwolna uległ wrażeniu, jakie na nim sędziwa ta, poważna postać uczyniła, prawdziwą boleścią cichą przejęta.
Uczuł w sercu swém, że ona-by mu przebaczyć teraz i zapomniéć musiała, że i on téż winien był — zapomniéć winy.

Jasno widział, jak miał postąpić w przyszłości: nie przyjmować żadnych
Zdawała się słać przebaczenie starcowi.
dobrodziejstw, lecz wyrzec się nienawiści. Litość uczuł dla starca, którego znaczenie i potęga w oczach nikły, a przyszłość musiała być smutném rozpamiętywaniem popełnionych błędów.

Dość długo trwała ta niema modlitwa u trumny, w czasie któréj Paklewski stał, nie zbliżając się, za drzwiami skryty, z oczyma w niego wlepionemi. Gdy nareszcie Dr Clement, będący z Hetmanem, szepnął mu cóś, i prawie przymusem począł go od smutnego odrywać widoku; Teodor cofnął się z drogi i skrył, ażeby nie być zmuszonym z nim się spotkać.
Wypadek ten głębokie na nim uczynił wrażenie; wrócił, nic o tém nie mówiąc, do Rotmistrza, przejęty i wzruszony — wdzięczny prawie.
Nie wątpił, że cała wystawa pogrzebowa musiała być po cichu zadysponowaną z Białegostoku.
Po smutnym obrzędzie, zbiegłszy na kilka dni dla widzenia Loli, do któréj go zawiózł Rotmistrz, gdy tu wspomniał o konieczności udania się do Warszawy, dla pokłonienia się i pożegnania z Kanclerzem, Generałowa myśl tę bardzo mocno poparła.
Ze wszystkich względów dobrém było dlań nie siedziéć w osieroconym Borku, i czas jakiś przebyć w stolicy. Służba dalsza przy Księciu Kanclerzu była już niepodobieństwem; ale ci, co, jak Paklewski, odchodzili z niéj na swobodę, pozostawali klientami domu i agentami jego po powiatach. Mniéj byli zależni, liczyli się jednak zawsze do swoich, i mogli téż w razie jakim na protekcyą rachować.
W stolicy zastał Paklewski wszystkich, zacząwszy od Hetmana, przygotowujących elekcyą przyszłą. Więcéj niż kiedy adherenci sascy, partya Hetmańska, tracili wszelką nadzieję, aby się im wyborowi Stolnika oprzéć udało.
Z każdym dniem rósł obóz Familii, uszczuplał się przeciwników. — Wprawdzie próbowano jeszcze Prymasa skłonić, aby wystąpił przeciwko interwencyi, jaką Ks. Czartoryscy się posługiwali, nalegano niby na Kajserlinga, Hetman ściągał swe siły do Warki; ale Familia w Wilnie konfederacyą zawiązała, a Potocki, Wojewoda Kijowski, przewidując przewagę, potajemnie do niéj się zbliżał i starał o układy.
Inni téż zwolna wycofywać się starali.
Paklewski, gdy się zameldował do Kanclerza, musiał długo czekać teraz, nim go do gabinetu wpuszczono. — Roztargniony przyjął go nareszcie dumny starzec, i zaledwie nań okiem rzuciwszy, rzekł na wstępie:
— Nic mi już acan nie mów; prima charitas ab ego, porzuciłeś mnie, wola twoja; ale mam urazę, żeś sobie obrał do dezercyi taką chwilę, gdy ja sił wszystkich potrzebowałem.
— Choroba matki, śmierć jéj — rzekł Paklewski.
— I o tém słyszałem, że się acan pono żenić zamyślasz; są to wszystko dirimentia, niéma co mówić; zatém — z Panem Bogiem, życzę mu szczęścia.
— Jeżeli dopóki tu jestem jeszcze, a myślę kilka tygodni przebyć w Warszawie, — dodał Paklewski — mógłbym w czém przydać się W. Ks. Mości, służby me ofiarując...
— Ba! — zawołał Kanclerz — acanu się zdaje, że do spraw téj wagi, jakie ja mam na głowie, można tak przystąpić i odstąpić, jak do stołu zastawionego!! Trzeba być au courant.
Paklewski nie myślał się narzucać; skłonił się — chciał odchodzić.
— Czekaj-że; w istocie przydać mi się możesz; offerty nie odrzucam — dodał Książę, biorąc papiery ze stołu. — Weź listy i — zrób, co możesz; zawsze i to mi się przyda.
Paklewski od tego dnia, chociaż nie obowiązany, przybywał jako ochotnik do kancellaryi, pracował w niéj po godzin kilka, zatrzymywany bywał czasem ku wieczorowi, i znowu wtajemniczony został we wszystkie obroty Familii i przygotowania jéj do sejmu elekcyjnego.
Z listów, które miał w ręku, mógł się przekonać, iż znaczniejsza część tych, co jeszcze pozornie trzymali z Hetmanem, albo się stanowczo przechylała na stronę przeciwną, lub starała się wykupić od zemsty zapewnieniem, że bezczynną zostanie. Żal mu było człowieka, który do ostatka ufał ludziom, na wiarę nie zasługującym, lub łudził się poparciem nieudolnych a płochych, jak Wojewoda Wileński. Wojna domowa groziła, z tym widokiem, iż jéj na żaden sposób Hetman wygrać nie mógł i wyjść z niéj zwycięzko...
Zdawało mu się obowiązkiem, nie występując wcale samemu, postarać się o to, aby Hetman z Familią się przejednał. Wprawdzie nie szukał środków, lecz był gotów przy pierwszéj zręczności przyczynić się do tego. Nie poszedł z tém do Dra Clementa; ale, raz w ulicy spotkawszy się z Bekiem, którego widywał u Francuza, gdy rozmowa o publicznych sprawach się zawiązała, Paklewski discursive wyraził życzenie zgody, a razem przekonanie, iż Hetmanowi nic nad to nie pozostaje, jeśli nie chce być srodze narażonym, i kraju narażać na ewenta niepewne a groźne.
Bek, który był pono tego samego zdania, westchnął, skarżąc się na to, iż Starosty Brańskiego wpływ nie dopuści przejednania. Chwycił się jednak poddanéj myśli tém silniéj, iż wiedział o Paklewskim, jako pracującym przy Kanclerzu.
— Było-by to poczciwém dziełem, przyczynić się do zbliżenia ich — rzekł — ja z méj strony, jeżeli Starzeńskiego uśpić potrafię, Hetmana spenetruję i może nakłonię; uczyń waćpan to ze swojéj strony.
— Ja mało mogę, ale, ile potrafię, chętnie uczynię — odparł Teodor.
— Gdzie się spotkamy?
— U Dra Clement’a.
W parę dni potém, Paklewski rzucił przed Kanclerzem w rozmowie myśl, iż Hetmana-by teraz zjednać czémś niewielkiém było można.
— Grubo się acan mylisz — odparł Książę — Hetman jest ślepy, jest uparty; tego, czego on zażądał-by, my mu dziś nie damy, bo się doskonale obejdziemy bez jego kooperacyi; tego, co mybyśmy ofiarowali, przebaczenia i zapomnienia, duma mu przyjąć nie pozwoli.
— Gdyby Stolnik chciał krok uczynić, choćby prostą grzeczność! — szepnął Teodor.
— Kandydat do korony nie może się upokarzać przed nieprzyjaciółmi jawnymi, choćby nawet przed szwagrem...
Ręką zamachnął książę.
— Dziś to nam już nie bardzo potrzebne.. Dni władzy Hetmana są policzone...
U Dra Clement’a znalazł Paklewski, przyszedłszy, wiadomość, iż Hetman nie byłby pewnym układom przeciwnym.
— Niech-że się pani Hetmanowa stara i zrobi krok jaki — rzekł Teodor — a ja, przy zdarzonéj zręczności, z drugiéj strony skłaniać będę, aby nieodpychano układów.
Najwłaściwiéj było-by, aby się spotkali u pani Pisarzowéj Litewskiéj (Ogińskiéj), córki Ks. Kanclerza...
Myśl tę poddawszy, przez dni kilka nic o jéj urzeczywistnieniu nie słyszał Paklewski, gdy Clement jednego ranka przybiegł do niego z oznajmieniem, iż Hetmanowa z kuzynką swą mówiła o tém, i męża skłoniła do wizyty i spotkania; szło o to, aby Kanclerz i Wojewoda Ruski zgodzili się przyjechać i — traktować...
Teodor bardzo zręcznie, odnosząc papiery Księciu, napomknął, jak o plotce, o rozsianéj wieści, iż Hetman ma być u pani Pisarzowéj, w nadziei, że tam kiedy Książąt zobaczy.
Stary spojrzał bystro i ramionami ruszył pogardliwie.
— Dla czego-by to nie miało być! — rzekł — zechce submissyą swą oświadczyć, i jak od początku należało, z nami iść razem, drzwi przed nim nie zamkniemy; lecz jeśli myśli stawiać warunki!...
Rozśmiał się Książę i zaczął o czém inném.
Dawszy początek temu, Paklewski, przez uczucie jakieś miłosierdzia nad Hetmanem, nie spoczął, aż doprowadził do skutku widzenie się Czartoryskich z Branickim u pani Pisarzowéj.
Nieszczęściem, wyjeżdżając z domu, Hetman, zawsze chwiejny w swych postanowieniach, uznał potrzebném pójść, zasięgnąć rady chorego Starosty Brańskiego, który na swą sciatykę od kilku dni cierpiał. Starzeński, zgryźliwy, zarozumiały, przesądne mający wyobrażenie o potędze Hetmana, chociaż się nie sprzeciwił zgodzie, chciał ją miéć wytargowaną w dobrych warunkach — radził się trzymać i na łaskę nie zdawać.
Pojechał Hetman do pałacu Ogińskich, gdzie zastał już Kanclerza i Wojewodę Ruskiego. Oba oni okazali mu twarze wesołe i dosyć na pozór przyjaźne. W obejściu się ich jednak widać było, że, siebie pewni, nawet nie raczyli gniewać się na opponenta, którego się nie obawiali; to obejście się lekkie naprzód już źle usposobiło Hetmana.
Rozmawiając, trzéj panowie przeszli do gabinetu, w którym zostali sami — Hetman skąpy był w słowa.
— Sejm za pasem — cóż myślisz panie hrabio, (ten tytuł umyślnie dawał Kanclerz, aby ignorować w nim Hetmana). — Ja mam nadzieję, że, połączony z nami, jaśniéj widząc niż drudzy, pójdziesz razem, nie prawdaż?
— Ja się téż tego spodziewam po waszym rozumie i miłości Rzeczypospolitéj — dodał Wojewoda Ruski. — Wszystko to, co przeciwnicy nasi przedsiębiorą, do niczego ich nie doprowadzi. Książę panie kochanku ostrzelać może plac, ale wojny nie wyda.
Hetman milczał, słuchając.
— Bardzo-bym rad — rzekł w końcu — módz iść razem, proszę mi wierzyć.
— Cóż przeszkadza? — odparł Kanclerz — sądzę, że tu dobra wola starczy. Musicie wiedziéć, jakie jest usposobienie kraju. Litwa nasza, znaczniejsza część Korony idzie z nami.
— Wielu z tych — dodał Wojewoda — na których wy rachujecie, choć nie zrywa z wami, do nas potajemnie ręce wyciąga. Nie przywodzę imion, łatwo się ich domyślicie...
— Idźcie z nami — przerwał Kanclerz — zapomnimy uraz wszelkich... Wiem, że się na Stolnika gniewacie, iż wam nie złożył pierwszy wizyty... Nie mogliście jéj od niego wymagać, równie jak od Prymasa. Kandydat do korony nie może się narzucać nawet powinowatym.
Hetman, którego tém niemiłém wspomnieniem dotknięto, trochę się zmieszał, nie odpowiadając wprost i nie podnosząc téj kwestyi.
— Lecz, koniec końców — rzekł — nie jestem od tego. Porozumiejmy się o warunki. Rozumiecie to łatwo, że ja nie mogę opuścić tych, co szli ze mną, nie zapewniwszy dla nich czegoś, co-by ich mogło zaspokoić. Proszę o warunki do zgody, od któréj nie unikam.
Wojewoda Ruski i Książę Kanclerz spojrzeli na siebie, porozumiewając się, i ostatni, wytrzymawszy chwilę, rzekł obojętnie:
— Jakże tam idą budowle w Białymstoku? Słyszymy, że nie ustajecie w staraniach, aby z niego drugi Wersal uczynić??
Wojewoda wstał i zagadał o pogodzie. Hetman, widząc, że wcale się z nim umawiać, ani traktować nie chcą, dumném milczeniem zamknął rozmowę.
Przez chwilę książęta silili się na wynalezienie obojętnych przedmiotów do salonowéj gawędki, unikając bardzo widocznie wszystkiego, co najdalszą styczność z publicznemi sprawami miéć mogło.
Hetman téż, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, jakie na nim uczyniło to pogardliwe odtrącenie układów, chciał udawać obojętnego i wesołego.
Chwilę dziwna ta rozmowa, do któréj należący usiłowali nie mówić i nie pokazywać, co myśleli, przeciągnęła się jeszcze z przykrością wielką dla Hetmana.
Widząc go niespokojnie już zmierzającym do odwrotu, Kanclerz dodał jeszcze:
— Kochany hrabio, proszę wierzyć, że cię przyjmiemy otwartemi rękoma, jeśli zechcesz z nami się połączyć. Nie wątp o tém.
— Nie możecie wymagać ode mnie, abym ja, sam zdając się na łaskę, na niełaskę zdał tych, których honor mi bronić nakazuje.
— Kogo? — spytał z uśmiechem Wojewoda.
— Radziwiłła naprzód! — odezwał się Hetman.
Nastąpiło milczenie znaczące, oczy Kanclerza błądziły po sali, jakby słuchać nie chciał.
— Wreszcie Wojewodę Kijowskiego! — dokończył Branicki.
Na to Wojewoda ramionami ruszył, i odszedł do okna.
— Kochany Hrabio — zakończył Kanclerz — myśl o sobie i o nas, resztę zostaw sądowi Bożemu...
Nie było co mówić już; Hetman szedł żegnać panią Pisarzową, ukłonił się — odjechał.
Kanclerz, po wyjeździe jego, zdawał się weselszym, niż był.
— Sumienie mamy czyste — rzekł — a teraz à la grâce de Dieu!
Tak spełzły na niczém usiłowania Teodora, który już ani śmiał, ani mógł starać się o jakieś porozumienie. W obozie hetmańskim panował z dniem każdym większy rozstrój. W sam dzień rozpoczęcia Sejmu, lękając się krwawego starcia, Branicki nawet nie obsadził zamku, i dał go zająć nadwornym ludziom Czartoryskich; Bieliński, Marszałek Koronny, swojéj węgierskiéj piechoty, pod błahym pozorem, odmówił. Przy rozpoczęciu narad, na Mokronowskiego protestującego do szabel się porwano. — Hetman jeszcze nie wiedział, co poczynać, i wahał się.
Radzono mu ustąpić z Warszawy i ogłosić rekonfederacyą.
Na tém stanęło. Hetman i Radziwiłł, w chwili, gdy się zgromadzonych sił ich obawiano, aby do wojny domowéj znaku nie dały, w kilka tysięcy ludzi poczęli wyciągać ze stolicy.
Odetchnęła Familia lżéj, gdy doniesiono, że wozy Hetmańskie i Radziwiłłowskie pod konwojem, karety otoczone wojskiem, już przeciągnęły pod Wolą, ku Kozienicom się kierując...
Dano im nie zaczepionym ujść, choć wojska na drodze stały pod bronią. W téj chwili rozstrzygnęły się losy dwóch stronnictw, i upadek oppozycyi był już jawnym. Wieczorem głośno obchodzono zwycięztwo, gdy pani Hetmanowa, oczy chustką zakrywszy, w głębi powozu płakała. — Branicki nie łudził się już żadną nadzieją, ale nie odstąpił swoich do końca...
Ostatni raz zdala widział go Paklewski, w tym smutnym pochodzie, do pogrzebu podobnym.
W istocie był to pogrzeb wszelkich Hetmana nadziei, który, straciwszy władzę, zmuszony do poddania się Familii, wrócił późniéj wegetować do Białegostoku, nie mając odwagi rozstać się z krajem na zawsze i na wygnanie się skazać.


∗             ∗

Mamyż dopowiedziéć historyi pana Teodora i pięknéj Generałównéj, połączonych węzłem małżeńskim, w tym samym roku, w którym nowe, pełne nadziei, rozpoczynało się panowanie?
W tych czasach płochości powszechnéj, możnaby się domyślać po trzpiotowatéj młodéj mężatce, że poszła za przykładem mnogich swych współtowarzyszek broni, i rzuciła się w wir zabaw stołecznych, prędko zapominając o swym wybranym. Tak jednak nie było. — Paklewski zamieszkał w Bożyszkach, a Lola nie odstąpiła go, i zaspokajała potrzebę zabawy i towarzystwa, czarując i pociągając ku sobie sąsiedztwo.
Starościna i Generałowa, które wprędce się przeniosły do Warszawy, nie jeden raz próbowały Lolę wyrwać z lasów, i wyprowadzić na świat większy. Matka szczególniéj, żyć bez niego nie mogąca, pewna, że córka jéj świetne-by na dworze miała powodzenie, usiłowała ją ściągnąć do siebie, przekonać, że się zakopywać nie powinna na wsi; ale Lola, będąc królową w Bożyszkach, nie życzyła sobie podrzędnéj grać roli w stolicy. Przywiązanie Paklewskiego, który ją ubóztwiał i był jéj, jak chciała, posłusznym, starczyło na zapełnienie serduszka, bijącego żywo, ale równo i jednostajnie. To zakopanie się na wsi, w epoce powszechnego zepsucia, ocaliło śliczną Lolę od niego.
Bardzo długo pozostała piękną, a gdy nią być przestała, jeszcze pan Teodor miał ją za najpiękniejszą w świecie całym.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.