Guzik z kamei/Mr. Randolph walczy z sumieniem

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rodrigues Ottolengui
Tytuł Guzik z kamei
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. ok. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. An Artist in Crime
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ SIÓDMY.
MR. RANDOLPH WALCZY Z SUMIENIEM.

Po opuszczeniu podziemia rozstali się obaj panowie, a Barnesowi doniósł nazajutrz rano Wilson, że Mitchel spędził resztę popołudnia w klubie „Union”, wieczór zaś pojechał z narzeczoną na bal prywatny.
Gdy Mitchel ubierał się rano, 5. grudnia, przyniesiono mu bilet wizytowy z nazwiskiem przyjaciela Randolpha, a w kilka minut potem zjawił się on sam. Mitchel powitał go serdecznie i podał rękę, czeo przybyły jakoby nie spostrzegł.
— Przebacz, — powiedział — przybywam, by pomówić o zakładzie, który zawarłem z tobą tak lekkomyślnie.
— No i cóż?
— Nie sądziłem, że się posuniesz aż tak daleko.
— Aż tak daleko?
— Czytałeś pewnie dzienniki?
— Nigdy tego nie czynię.
— Tedy pozwól, że ci przeczytam.
— Najchętniej!
Usiedli obaj, a Randolph jął czytać. Artykuł zawierał znane już czytelnikom fakty o znalezieniu zwłok. Potem nastąpił ciąg dalszy:
— Wczoraj podjęto na nowo śledztwo w sprawie morderstwa. Pośród zeznań słynnego detektywa Barnesa, jakie podaliśmy już poprzednio, należy podkreślić, że dama owa przedstawiła się jako Róża Mitchel, w chwili gdy mu zleciła szukanie skradzionych klejnotów. Dziwnym atoli sposobem, wycięto znaki z wszystkich znalezionych w jej mieszkaniu sztuk bielizny i odzieży, co zdaje się świadczyć, że nazwisko było przybrane.
— Zeznanie dozorcy domu rzuca przedziwne światło na sprawę. Mrs. Mitchel nie była lokatorką mieszkania, które zajmowali państwo Comstock, podróżujący obecnie po Europie. Przed trzema, mniej więcej, tygodniami dozorca domu oddał jej to mieszkanie, za okazaniem rzekomego upoważnienia Mrs. Comstock. Uwierzył on w autentyczność listu, ale istnieje podejrzenie fałszerstwa, skutkiem zeznana bliskiego krewnego Comstocków, który zna pismo Mrs. Comstock.
— Na tem przerwano śledztwo, a detektywi błądzą, zda się, omackiem w ciemności, podczas gdy pewien reporter dokonał zdumiewającego odkrycia, które może naprowadzić na trop zbrodniarza. Oto, ni mniej, ni więcej, odnalazł skradzione klejnoty. Reporter udał się wczoraj do New Hawen i jął myszkować po gospodach. W ostatniej, położonej zaledwo o pięć minut drogi od dworca, przypomniał sobie płatniczy pewnego, nieznanego gościa o dziwnem zachowaniu. Przybył dnia trzeciego grudnia około dwunastej. Dziwnego kształtu torebkę złożył, prosząc o zamknięcie jej w kasie ogniotrwałej. Potem odszedł i nie wrócił dotąd. Reporter, powziąwszy podejrzenie, wezwał szefa miejscowej policji, wobec którego torebkę otwarto. Zawierała istotnie puzderko ze skóry juchtowej, w którem był klejnoty przedziwnej piękności. O tem, że są to właśnie kamienie skradzione, świadczy dowodnie nazwisko „Mitchel”, wydrukowane złoconemi literami na rzemyku opasującem puzderko. Niestety, nie odkryto innych śladów złodzieja, ale płatniczy zapamiętał rysy sprawcy tak dobrze, iż detektywi mają nadzieję przyłapać go, wedle podanego opisu.
— Cóż ty na to?
— Ot, jedna z historyjek, które mi obmierziły czytanie dzienników, pełnych tego zawsze.
— Czy chcesz powiedzieć, że ten przypadek nie budzi twego zainteresowania?
— Z jakiegoż powodu miałby mnie interesować? Czy może dlatego, że jechałem przypadkiem tym samym pociągiem i zostałem zrewidowany na rozkaz niedołężnego detektywa?
Zdaje mi się, że istnieją inne jeszcze motywy zainteresowania. Każdy, kto posiada wszystkie klepki i wie o zakładzie, musi przypuszczać, że działałeś w tych sprawach.
— W których? Kradzieży, czy mordzie?
— Boże wielki! Gdybymże mógł wiedzieć. Byliśmy przyjaciółmi od pierwszej chwili poznania, byłem ci wierny, wierzyłem w ciebie, wbrew temu co rozpowiadali nieżyczliwi, ale teraz...
— I cóż, teraz?
— Nie wiem co myśleć. Zakładasz się ze mną o popełnienie zbrodni, a w parę godzin później wychodzi na jaw kradzież, a potem morderstwo, które to zbrodnie stoją wyraźnie w związku ze sobą. Prócz tego, zamordowana mieszkała tam, gdzie Remsenowie. Wiadomo, że po wpół do dwunastej byłeś przez godzinę w złowrogim domu i że w tym czasie słyszano krzyk, dolatujący z mieszkania nieboszczki. Nakoniec zostały odnalezione klejnoty, a na puzderku jest twoje nazwisko.
— Powiedz raczej, nazwisko owej kobiety, które było opublikowane w dziennikach.
— To prawda! Nie pomyślałem o tem. Oczywiście, jej nazwisko, ale kręci mi się w głowie i jestem strasznie wzburzony. Przybyłem prosić, byś mi zaręczył, ze nie masz z tem wszystkiem nic wspólnego.
— To niemożliwe.
— Jakto, wzbraniasz się? Nie chcesz wyznać bezwiny swojej? W ten sposób jest to wprost przyznaniem się do zbrodni.
— O, nie! Nie przeczę niczemu i do niczego się nie przyznaję. Czy pamiętasz nasz zakład? Przepowiedziałem zgóry, że posłyszawszy o jakiejś zbrodni, przyjdziesz do mnie zaraz, pytając czy to nie moja i przestrzegłem, że nie powiem nic. Trzymam się tylko słów moich.
Nastało milczenie, przygnębiony Randolph podszedł do okna, a Mitchel patrzył za nim, uśmiechając się wesoło.
— Randolphie! — spytał. — Czy czujesz wyrzuty sumienia?
— Tak i to bardzo dotkliwe! — odparł, spojrzał na przyjaciela bystro i obrócił się.
— Czemuż tedy nie idziesz na policję, by sobie ulżyć?
— Jest to istotnie, jak sądzę, obowiązkiem moim, ale uważam za nikczemność zdradzenie przyjaciela!
— Zaliczasz mnie tedy jeszcze do przyjaciół swoich. Cenię to bardzo i na dowód powiem ci, co masz uczynić, by zaspokoić skrupuły sumienia, nie szkodząc mi przezto.
— Daj Bóg, by to było możliwe!
— Nic łatwiejszego. Idź do Barnesa i opowiedz mu wszystko co wiesz.
— To znaczy tyle co wydać cię policji.
— O nie! Barnes nie jest policją. To detektyw prywatny. Pamiętasz pewnie, że o nim właśnie mówiliśmy, czyniąc zakład. Sławiłeś jego spryt, to też sprawi ci to zadowolenie, gdy zostanie przez ciebie sprowadzony na mój ślad, ja zaś godzę się, jeśli mi przyrzekniesz nie wspominać o tem nikomu innemu. No cóż, czy dobrze?
— Dobrze, skoro tak chcesz. Muszę pomówić z kimś koniecznie i nie mogę taić tego, co może naprowadzić na ślad zbrodniarza.
Podczas gdy Randolph opuścił hotel, by iść do Barnesa, miał detektyw właśnie rozmowę z Wilsonem.
— Powiadasz pan tedy, że Mitchel umknął panu wczoraj znowu?
— Jeździł koleją nadziemną tak długo, aż mu się udało wsiąść w pociąg, do którego już dotrzeć nie mogłem. Opóźniał wsiadanie zawsze aż do chwili, kiedy pociąg ruszał, a czasem cofał się zpowrotem. Musiałem go naśladować po drugiej stronie wagonu. Wkońcu skoczył, w chwili gdy konduktor zatrzasnął drzwi po stronie gdzie stałem.
— Było to przy ulicy czterdziestej drugiej?
— Tak. Pojechał w stronę dolnej części miasta.
— Czy spostrzegł pana?
— Zdaje się, ale z zachowania jego niesposób było odgadnąć, że tak jest. Był zupełnie swobodny.
— Nie czynię panu wyrzutów, przeto proszę iść do hotelu i uczynić co się tylko da. Resztę sam załatwię. Dojdę ja, jaki cel mają te tajemnicze jazdy.
Zostawszy sam, zapadł Barnes w zadumę głęboką.
— Wilson nie dorównywa Mitchelowi, to rzecz jasna. Chciałbym jednak wiedzieć, naco ta ciuciubabka z jazdami, czy jest to celowe, czy chce mi tylko pokazać, że śledzić go nie zdołam. Ano, zobaczymy. Ale cóż to ma wspólnego z klejnotami znalezionemi w New Hawen? Odpowiadają one zupełnie opisowi i odkrycie to czyni sprawę bardziej zawikłaną jeszcze. Pewny niemal byłem, że schowane w depozycie są właśnie temi, które skradziono. I oto nagle jawi się drugi garnitur, prawdopodobnie ten o który idzie. Mitchel był zdumiony szczerze, gdym mu pokazał znaleziony przeze mnie spis, o którego istnieniu nie wiedział napewno. Dlatego też nie wiedział o tym drugim garniturze klejnotów. W takim razie koincydencja kradzieży i zakładu byłaby czystym przypadkiem. Twierdzi, że zamordowana dokonała na nim wymuszenia i że jej dał adres paryskiego jubilera. A może on tam właśnie kupił klejnoty, ta kobieta zaś skradła u tegoż jubilera garnitur drugi i przywiozła? Trzeba się będzie porozumieć z tym jubilerem paryskim. Dobrze, że sobie wynotowałem z rachunku firmę i adres. Jeśli wnioski moje są słuszne, ktoś przyjechał z Francji za Różą Mitchel, w celu obrabowania, zostawiając jej niebezpieczne zadanie przemytnictwa. Może to był Thauret? W ten sposób doszlibyśmy do wniosku, że Mitchel nie dokonał jeszcze zbrodni swojej i sam mnie ostrzegł, bym o tem nie zapominał;. Czy jego uważam za niewinnego? Dlaczegóż to pokazał mi rubin, mówiąc że chce go podarować narzeczonej? Czy chce go ukraść zpowrotem? Jeśli to nastąpi, to narzeczona, będąca z nim w porozumieniu, narobi hałasu, tak by rzecz doszła do dzienników, co stanowi przecież punkt zakładu. Cóż ma z tem atoli wspólnego ta cała historja guzika z kameą? Żadna kombinacja nie rzuca na to światła.
W tej chwili, dumanie Barnesa przerwane zostało doniesieniem, że Mr. Randolph pragnie z nim mówić. Czytelnik zechce pamiętać, iż Randolph nie wiedział dotąd o podsłuchaniu ich zakładu w pociągu.
— Mr. Randolph, racz pan usiąść! — rzekł detektyw po wejściu gościa. — Chcesz mi pan, sądzę, powiedzieć coś w sprawie morderstwa?
To odgadnięcie wzmogło jeszcze zaufanie Randolpha do detektywów, zwłaszcza do tego, którego miał przed sobą.
— Wiesz to pan? Czy mogę zapytać skąd?
— Ano, my detektywi, uchodzimy za wszystkowiedzących, wszak prawda?
Odpowiedź ta, dana z uprzejmym uśmiechem świadczyła jednocześnie, że Barnes nie chce, by go wypytywać, a Randolph uznał, iż trzeba się co prędzej wyzbyć niemiłej sprawy, w której tu przybył.
— Mr. Barnes, — rzekł — przychodzę złożyć zeznanie...
— Przepraszam, że przerwę i ostrzegę, iż to, co chcesz pan zeznać dobrowolnie, może zostać użyte jako dowód przeciw panu, w razie gdy to zeznanie będzie posiadało elementy podejrzane.
— Dziękuję za przestrogę, ale właśnie dlatego przyszedłem, by nie popaść w podejrzenie. Fakty są następujące:
Opowiedział wszystko, co miało związek z zakładem, a Barnes słuchał tego, jakby nowości, czyniąc nawet zapiski w notatniku.
— Zdumiewająca jest pańska rewelacja! — rzekł wkońcu. — Ale niesposób przypuścić chyba, by człowiek jak Mr. Mitchel, wykwintny, wykształcony, miał zostać zbrodniarzem w celu wygrania kwoty, błahej dlań zresztą. Sądzę, że myślałeś pan nad tem także i doszedłeś do jakichś wniosków. Proszę o podanie mi ich.
— Najchętniej! — odrzekł Randolph, który powziął zamiar wystawić czyn przyjaciela w świetle możliwie łagodnem. — Jedną z najtrudniejszych w życiu kwestyj stanowi rozstrzygnięcie, kto jest całkiem normalny umysłowo, a kto napoły zbzikował. Różni rzeczoznawcy twierdzą, że dziewięć dziesiątych ludzi są w ten, czy inny sposób pomyleni, mojem zdaniem, człowiek który zbiera jakieś przedmioty i używa ich w sposób nieodpowiadający przeznaczeniu jest do pewnego stopnia warjatem.
— Czy masz pan na myśli nieodpowiedzialność wobec prawa?
— O tem nie mogę wydawać sądu, ale myślę że ktoś, opanowany szałem kolekcjonerskim, może dać się pociągnąć do czynu karygodnego. Naprzykład marki pocztowe posiadają bez wątpienia swą wartość. Atoli ten, kto je zbiera po odwartościowaniu i płaci cenę przewyższającą ogromnie pierwotną, jest zdaniem mojem w pewnej mierze warjatem, gdyż kupuje to drogo, co nie ma już wartości realnej.
— To samo dałoby się powiedzieć o obrazach. Wartość realna, to znaczy płótno i farby posiadają wartość bardzo małą, a tymczasem za jeden obraz płaci się nieraz tysiące dolarów.
— Jest to, oczywiście, także pewien rodzaj szaleństwa, dostępnego jeno bogatym, ale nie sięga ono wyżyn zbierania używanych marek. Naturalnie, uznałbym za pomylonego człowieka, który, wydawszy majątek na obraz, powiesiłby go w domu, niedostępnie dla ludzkich oczu. To samo z klejnotami...
— Klejnotami?
— Klejnoty mają swą cenę i rolę w świecie. Jeśli jednak ktoś kupuje każdy wspaniały kamień, jaki schwycić może, i chowa wszystko w podziemiu depozytowem, jest oczywistym warjatem.
— Cóż to ma wspólnego z danym wypadkiem?
— Bardzo dużo! Przyjaciel mój jest wprost anormalny, gdy idzie o drogie kamienie. Mimo rozsądku, jaki posiada, wystarczy wymienić jakiś słynny klejnot, a zaraz opowiada długą historję o nim, podkreślając zwłaszcza manjacko straszliwe zbrodnie, związane zresztą z każdym niemal wybitnym klejnotem.
— Tedy, zdaniem pańskiem, przez nieustanne zajmowanie umysłu tą rzeczą, oswoił się z myślą dokonania zbrodni, związanej z klejnotami?
— Odgadłeś pan doskonale. Człowiek, niestety, oswaja się z wszystkiem. Wszyscy np. niemal, wobec zwłok, czują pomieszanie i grozę, podczas gdy medycy, nawykłszy do trupów, traktują je, jak rzeźnik sprzedawane przez się mięso.
— Niezłe jest rozumowanie pańskie, Mr. Randolph. Nie wykluczam wcale, że przyjaciel, mimo wykształcenia i uczciwości swej, opanowany szałem zbieracza klejnotów, oraz znając zbrodnie, związane często z chęcią posiadania ich, mógłby się dać pociągnąć do kradzieży, a nawet morderstwa. O tak, żyjemy w dziwnym świecie.
— Czy pan sądzi, że w takim razie, jako szaleniec, nie zostałby pociągnięty do odpowiedzialności?
— Nie, tak daleko nie idę. Przyznaję panu rację ze stanowiska psychologicznego i człowiek, który w ten sposób został zbrodniarze, zasługuje na głębokie współczucie, ale prawo uzna go winnym. Głównie idzie o to, czy istotnie skradł klejnoty? Pan spałeś owej nocy razem z nim w przedziale. Jakież zdanie pańskie?
— Nie wiem co myśleć. Nie mógł opuścić posłania, nie przekroczywszy przeze mnie, coby mnie napewno zbudziło. A jeśli nawet wyszedł istotnie i zabrał klejnoty, gdzież je mógł skryć i w jaki sposób wróciły one do New Hawen? Czy masz pan rysopis człowieka, który zostawił tam torebkę. Godzi się on z wyglądem przyjaciela mego?
— Nie wiem. Jest trochę niedokładny i tak wyglądać może tysiąc osób, przechodzących Broadway w ciągu kwadransa.
— Zdaje mi się jednak, że złodziejem mógł być ktoś inny.
— Miejmy nadzieję, Mr. Randolph. A jeśli to pana uspokoi, powiem, że dotąd niema powodów dostatecznych do aresztowania.
Detektyw, mówiąc to, miał swój cel. Chciał przez uspokojenie Randolpga uczynił go rozmowniejszym.
— Zna pan pana Mitchela pewnie już od szeregu lat? — spytał po pauzie.
— Nie, dopiero od półtora roku. Przebywa on w Nowym Jorku niespełna dwa lata.
— Ach, tak? Czy pochodzi z Bostonu?
— Nie, zdaje mi się, z Nowego Orleanu.
Dziwne uczucie przejęło Barnesa, tak że się zdumiał. Czegoś podobnego doznawał często, wpadłszy na ślad właściwy. Jął tedy dumać. Randolph wyraził tylko przypuszczenie, że Mitchel pochodzi z Nowego Orleanu, ale w tej chwili błysnęło detektywowi wspomnienie. Zamordowana wyznała sama, że mieszkała przez czas pewien w Nowym Orleanie. Czy fakt ten miał jakieś znaczenie? Czy oboje znali się już w tem mieście?
— Skąd pan wie, że pochodzi z południa? — spytał Barnes.
— Ano, poznać to można z samego już akcentu. Chociaż nie przeczy, że stamtąd pochodzi, niechętnie wspomina ojczyznę swoją. Mam jakieś mgliste wrażenie, że kiedyś mi mówił, iż się urodził w Nowym Orleanie, ale ma przykre bardzo wspomnienia z tego miasta. Raz jeden, zresztą, tylko uczynił o tem wzmiankę.
— Chciałbym teraz, jeśli wolno, zadać pytanie, dotyczące innego człowieka i ciekawy jestem, czy go pan spotkał kiedy. Zwie się Thauret.
— Alfons Thauret? O tak, znam go, ale cierpieć nie mogę.
— Czemuż to?
— Sam nie wiem dobrze, a może to przesąd tylko. Tworzymy sobie często zbyt pospiesznie zdanie o danym człowieku, a jemu od pierwszej zaraz chwili niedowierzałem.
— Niedowierzał pan?
— Tak jest. Może się mylę i nie powinienbym panu tego opowiadać, ale uczynię to. Przed kilku tygodniami, kilku członków naszego klubu grało w wista, a wśród nich znalazł się także Thauret. Stawki były niewielkie, ale w każdym razie rozgrywano pewną kwotę. Thauret i partner jego mieli dziwne szczęście, a mnie wpadło w oko, że w sposób niezwykły, dotąd mi nieznany, miesza karty. Obaj z partnerem wygrali tego wieczoru, dwieście dolarów.
— Kim był partner jego?
— Nie wiem.
— Czy Mr. Mitchel był także obecny?
— Tak i podzielił zapatrywanie moje, że Thauret oszukuje. Widziałem zresztą także, iż czasem przegrywa, krzywdzę go tedy może.
— Mr. Randolph, jestem panu niezmiernie wdzięczny za pańskie wskazówki i zaręczam, że sprawi mi wielką przyjemność, jeśli się okaże bezwina pańskiego przyjaciela w tej całej sprawie.
Detektyw wstał, zaś Randolph pożegnał go, uważając to za znak zakończenia rozmowy. Gdy Barnes został sam, usiadł zpowrotem i jął dumać, czy ów nieznany partner wistowy był wspólnikiem Thaureta w kradzieży klejnotów, które potem złożył w gospodzie w New Hawen. Dlaczego to jednak uczynił, było nadal zagadką.
Niedługo potem wyszedł Barnes i dojechawszy koleją nadziemną do ulicy siedmdziesiątej szóstej, zadzwonił do małego domku, a służąca wpuściła go do skromnie urządzonego pokoiku. W kilka minut potem zjawiła się młoda, ładna dziewczyna. Zamienił z nią szeptem słów kilka, poczem dziewczyna znikła, ale wróciła niedługo, ubrana do wyjścia i oboje opuścili dom.
W cztery dni potem otrzymał Barnes list, zawierający tylko słowa: Przyjdź pan. To zdawało mu się jednak wystarczać, wyruszył zaraz na ulicę siedmdziesiątą szóstą i spotkał się z dziewczyną w skromnym pokoiku.
— No i cóż Miss, udało ci się?
— Oczywiście! — odparła. — Czyż mi się kiedy coś nie udało? Sądzę, że nie stawiasz mnie pan w jednym rzędzie z Wilsonem?
— Daj pokój Wilsonowi i opowiedz historję swoją.
— A więc. Opuściłeś mnie pan w Madison Square Parku. Siadłam na ławce, by obserwować Wilsona. Po dwu godzinach wyszedł z hotelu jakiś pan, a Wilson powlókł się za nim, ale tak niedołężnie, że ślepy spostrzegłby, iż śledzi tego Mitchela. Widzisz pan wykryłam nazwisko, bez dowiedzenia się od pana. Była to dla mnie drobnostka. Chcąc mu się dobrze przyjrzeć, wsiadłam w tramwaj i przybywszy przed nim na trzecią avenue, pobiegłam szybko do poczekalni kolei nadziemnej. Rzeczywiście, niedługo nadszedł Mitchel i udał się na koniec peronu, a Wilson stanął pośrodku, udając swobodnego, co mu się, oczywiście, nie udało. Gdy pociąg nadszedł, wsiadłam, przeszłam wagon i usiadłam naprzeciwko Mitchela. Zaręczam, że znam teraz jego fizjonomję.
— Tak Miss, ale i on zna twoją. Byłaś nieposłuszna, a przecież specjalnie zaleciłem, by cię nie zauważył ten szatan.
— Nie zaszkodziło to wcale i odniosłam sukces. Przy ulicy czterdziestej drugiej wysiadł, Wilson także, ale ja nie.
— Dlaczego nie?
— Mógłby był powziąć podejrzenie. O, tak głupią nie jestem. Dojechawszy do ulicy czterdziestej siódmej, doczekałam się powrotu Mitchela. Był sam i widocznie znowu okpił Wilsona. Wsiadł do pociągu do miasta dolnego, ja także. Ale tym razem nie pokazałam mu się. Poszedł prosto do jednego z domów przy Irvingsplacu. Oto numer! — podała Barnesowi kartkę.
— Dobrze to zrobiłaś, moja panno. Dziwię się tylko, czemu nie zostałem niezwłocznie powiadomiony?
— Nie koniec na tem. Biorąc coś w rękę, przeprowadzam rzecz samoistnie. Czyż miałam wytropić tego człowieka poto, byś pan potem puścił nań Wilsona? O, nie! Nazajutrz pojechałam tam i zadzwoniwszy, zapytałam o właścicielkę. Ponieważ służąca chciała wiedzieć więcej, zełgałam coś i uczyniłam ją rozmowniejsza. W domu był pensjonat dla dziewcząt. Dowiedziałam się, że mieszka tam dziewczynka lat około czternastu, Róża Mitchel, której ojcem jest nasz przyjaciel. Cóż pan na to?
— Jesteś Miss genjalna, chociaż to wszystko wiedziałem już przedwczoraj. Czemuż atoli nie otrzymałem zawiadomienia wcześniej?
— Dlatego że wczoraj byłam tam znowu, by się dowiedzieć czegoś więcej. Siedząc w parku, obserwowałam spacerujące dziewczęta. Nie mogłam zaczepić Róży Mitchel, ale mając ze sobą aparat, sfotografowałam ją. Cóż pan na to? Czy zmarnowałam czas?
— Zaprawdę nie! Jesteś Miss wielce dowcipna, ale próżność nie pozwoli ci doprowadzić do niczego wielkiego. Dziś mogę tylko chwalić. Gdzież ta fotografja?
Dziewczyna wyszła, ale zaraz wróciła z małą, trochę nie ostrą fotografją, wyobrażającą młodą panienkę. Barnes wziął ją i wpół godziny potem opuścił dom.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rodrigues Ottolengui i tłumacza: Franciszek Mirandola.