Guzik z kamei/Pułapka Mr. Barnesa

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rodrigues Ottolengui
Tytuł Guzik z kamei
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. ok. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. An Artist in Crime
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ SZÓSTY.
PUŁAPKA MR. BARNESA.

Z treści opowiadania nie powinien czytelnik wyciągać wniosku, jakoby Barnes zatracił dawną zręczność. Przypadek, który trzymał w ręku, nie był mu jeszcze jasny, nic w tem jednak dziwnego, gdyż od kradzieży upłynęły dwa dni zaledwo, a w tym okresie czasu wyjeżdżał w innych sprawach z Nowego Jorku.
Po rozczarowaniu odnośnie do małej stosunkowo wartości guzika, zdecydował się na inną metodę, pokładając w niej wielką nadzieję. Widział już niejednego zbrodniarza, który tracił panowanie nad sobą, gdy go postawiono przed zamordowaną ofiarą. Na tem oparł plan swój.
Mitchel przekonał go, że guzik nie zaliczał się do pierwotnego garnituru, a co najmniej udowodnić tego nie było można. Atoli fakt, iż był na nim portret Julji, stanowił możliwość zamordowania przezeń Róży Mitchel, lub choćby wkroczenia do jej mieszkania. Mitchel wiedział o dokonanem morderstwie, to też nie miało celu ciągnąć go na trzecie piętro dla konfrontacji ze zwłokami, zwłaszcza, że poznawszy ten zamiar, mógł się przysposobić na widok. Polecił tedy znieść zwłoki do pustego pokoju w parterze, dostępnego z sieni. Złożono je na stole, tak że szeroko rozwarta rana widoczna była dla każdego kto wszedł. Lekarzy poproszono, by się wstrzymali z sekcją sądową, aż do powrotu detektywa.
— Łaskawi panowie! — rzekł stając w progu. — Poproszę o pewną grzeczność. Obaj byliście w pociągu, gdy popełniono kradzież. Radbym tedy każdemu zosobna zadać pytanie w łączności z tą sprawą. Czy mogę na to liczyć?
— Z przyjemnością! — rzekł Francuz.
— Powiedziałem już, — dodał Mitchel — że możesz mnie pan pytać o wszystko.
— Dobrze! Panie Mitchel, racz pan łaskawie zaczekać przez kilka minut. Niedługo to potrwa.
Mitchel skłonił się, a Barnes z Francuzem znikli w pokoju, gdzie leżały zwłoki, przystępując do stołu, dźwigającego ten straszny ciężar. Thauret obejrzał zamordowaną bacznie, w milczeniu, a żaden mięsień twarzy jego nie drgnął wrażeniem. Barnes mimo to zachował milczenie, chcąc, by Francuz rzekł coś pierwszy. Mógł ze słów jego wyciągnąć może wniosek jakiś. Upłynęły dwie minuty, niby dwa wieki, poczem Francuz wprawił detektywa w prawdziwe zdumienie. Spojrzał mu prosto w oczy i rzekł z najzupełniejszym spokojem:
— Skąd pan wiesz, że jestem lekarzem?
— Nie rozumiem! — odparł Barnes, istotnie nie wiedząc dokąd Thauret zmierza.
— Mr. Barnes! Wprowadziłeś mnie pan do tego pokoju, mówiąc, że chcesz zadać pytanie. Na widok zwłok zrozumiałem odrazu, że był to pozór tylko. Milczałem, szukając powodu, dla którego zostałem tu wprowadzony. Pan także milczałeś. Nie mogę objaśnić sobie tego czem innem, jak tylko tem, że chcesz pan usłyszeć zdanie rzeczoznawcy. Nie wiem tylko, skąd panu wiadomo, że jestem lekarzem i pytam o to. Czy się wyrażam jasno?
— Bardzo jasno! — odparł detektyw chłodno i z wielkiem rozczarowaniem. — Mogę tylko odpowiedzieć, iż nie wiedziałem, że pan jesteś lekarzem i wprowadziłem pana tu, by mu zadać pytanie.
— Naprawdę? Pytaj pan więc.
— Proszę mi powiedzieć, kim jest ta dama?
— Przecenia pan stanowczo bystrość moją. Nie widziałem w życiu tej kobiety. Czem jeszcze mogę służyć?
— Dziękuję!
— Tedy żegnam uprzejmie.
Złożywszy ukłon, Thauret chciał odejść, ale detektyw, zdecydowany nie dopuścić do tajemnego porozumienia z Mitchele, wyprzedził go, otwarł sam drzwi i wypuścił, pilnie obserwując obu panów. Po sztywnym ukłonie opuścił Thauret dom, a Mitchela wprowadził Barnes. Francuz nie odniósł wobec zwłok żadnego wrażenia, atoli z Mitchelem było co innego. Ledwo zobaczył co przed nim leży, wydając stłumiony okrzyk, przystąpił bliżej.
— Boże wielki! Cóż to znaczy, Mr. Barnes?
— Co? — rzekł detektyw spokojnie.
Patrzyli sobie w milczeniu przez chwilę w oczy, poczem Mitchel spuścił wzrok i wykrzyknął:
— Głupiec ze mnie!
I jął na nowo, ze zwykłym spokojem, oglądać zwłoki.
— Słyszałem, że masz mi pan zadać pytanie. Cóż to takiego?
— Kim jest ta kobieta?
— Raczej kim była? Była Różą Mitchel.
— Acha! Więc znałeś ją pan?
— Miałem obowiązek odpowiedzieć na jedno tylko pytanie i uczyniłem to.
— Przyznałeś się pan jednak do tej znajomości.
— Trudno to przyjdzie panu udowodnić.
— Tak pan sądzi? Mam świadków. Raczcie panowie wejść.
Otwarto drzwi w ścianie przeciwległej i weszli dwaj lekarze.
— Cóż pan na to?
— Jestem ogromnie wdzięczny, gdyż mam teraz możność udowodnienia słów moich, ponieważ zdradziłeś się pan tak prędko, że sam nie jesteś.
Barnes zagryzł usta, a Mitchel zaś powiedział do lekarzy.
— Łaskawi panowie, bardzo się cieszę, żeście słyszeli, co tutaj zaszło. Być może, poproszę panów o zaświadczenie, iż Mr. Barnes pytał mnie tylko, kim jest ta kobieta. Poprawiając go, rzekłem, że była Różą Mitchel. Czy przedstawiłem rzecz należycie?
— Zupełnie! — rzekł jeden z lekarzy.
— Mr. Barnes twierdzi, że się przyznałem do znajomości z tą kobietą, ja twierdzę atoli, żem nie przyznał nic, poza tem, że znam jej nazwisko, a to sprawa całkiem inna.
— Przyznałeś pan więcej niż to! — rzekł podrażniony detektyw. — Musisz pan o niej wiedzieć więcej prócz samego nazwiska, skoro tak łatwo przyszło panu rozpoznać zwłoki w pierwszej zaraz chwili.
— To racja! Musiałem znać jej rysy twarzy. Ale w ten sam sposób znam przecież rysy i nazwisko Liljan Russell, artystki dramatycznej. Gdybym np. rozpoznał jej zwłoki, czy świadczyłoby to o znajomości osobistej?
— No nie! Ale przyznasz pan chyba, że nie można znać w ten sam sposób tej osoby, jak się zna słynną artystkę.
— Skądże pan to wiesz?
— Czy była osobą słynną?
— To jest nowe pytanie i nie odpowiem, zwłaszcza przy świadkach. Ale jeśli pan zechce towarzyszyć mi do mieszkania, spróbuję wyjaśnić, jak zdołałem rozpoznać te zwłoki, nie będąc z zamordowaną w stosunkach towarzyskich.
— Oczywiście, pójdę z panem, gdyż domagam się tego wyjaśnienia.
Wyszli obaj.
Milcząc dotarli do piątej avenue i poszli nią spory kawałek drogi. Mitchel dumał, zda się, o swej sytuacji, a Barnes uznał, że lepiej nie spieszyć z wyjaśnieniem. Tymczasem przeszedł ponownie w myśli cały przebieg sprawy, w sposób mniej więcej taki:
— Dlaczego obaj mężczyźni drgnęli, gdym wspomniał, że klejnoty ukryte zostały poza pociągiem? Dlatego, że wiedzieli, iż tak było istotnie. Thauret musiał wiedzieć, gdyż prawdopodobnie jest złodziejem. W takim razie Mitchel pomaga mu, albo widział, jak Francuz ukrył torebkę na jednej stacji. Czyżby Mitchel sam ukrył tę torebkę? Chyba niesposób, gdyż przez całą noc pilnowałem jego przedziału. Musiałbym zasnąć, ale to jest mało prawdopodobne. Wynika z tego, że trzeba przedewszystkiem wybadać, jakie ich obu łączą stosunki i czy są w przymierzu.
— A teraz w kwestji morderstwa. Dziwne to, że obaj mają środki dostania się do tego domu a także, iż przyjęli z taką obojętnością i niewiarą wzmiankę moją o możliwości zamordowania tej kobiety przez złodzieja, chcącego w ten sposób odebrać klejnoty. O ile Thauret był mordercą, to zachowanie się jego przy zwłokach było wprost niesłychane. Przyznał, coprawda, że studjował medycynę. Na medykach nie czynią zwłoki żadnego wrażenia, a co więcej, jako medyk umiał łatwiej znaleźć tętnicę i przeciąć ją scyzorykiem. Chociaż, aby tego dokonać nie potrzeba specjalnych wiadomości lekarskich.
— Zachowanie Mitchela było bardziej jeszcze zagadkowe. Gdyby on zamordował, to na widok zwłok powinien był zachować spokój, bowiem znam jego niezmierzoną zdolność opanowywania uczuć swoich. Miast tego był wzburzony i podszedł do zwłok, chociaż morderców to przeraża, radziby uciekać. A mimo to podał zaraz nazwisko kobiety, zgodnie z tem, jakie sobie sama nadała. Jeśli podał owo nazwisko, jakiżby miał cel, wycinając monogramy z bielizny i sukien w sposób tak staranny? Tak samo, dlaczego prawdziwe nazwisko zmarłej jest tak troskliwie tajone, o ile Róża Mitchel to falsyfikat? Muszę mu zadać kilka pytań tego rodzaju.
Barnes doszedł w rozmyślaniach do tego punktu, gdy Mitchel przerwał milczenie.
— Jesteśmy, zapewne, obaj ciekawi treści rozmyślań naszych i zaspokoję pańską ciekawość. Spróbowałem ująć rzecz czysto z pańskiego stanowiska, by odgadnąć, jakie wnioski wyciągnąłeś pan z mego zachowania się przy zwłokach.
— O wnioskach mych nic powiedzieć nie mogę z tej prostej przyczyny, żem tego nie uczynił dotąd! — odrzekł Barnes. — Z zasady nie wnioskuję zbyt pospiesznie, bowiem detektyw, zaplątany w jakieś przypuszczenie, bezwiednie ulega pokusie pracowania nad jej udowodnieniem. Mnie idzie o prawdę, przeto unikam przypuszczeń.
— Dobrze. Widzę, że trzeba mi będzie zmienić potrosze zapatrywanie na detektywów, bo chociaż naogół jest ono zupełną prawdą, stanowisz pan wyjątek.
— Pochlebstwa nie oddziaływują na mnie. Sytuacja pańska jest w tej chwili bardzo niewyraźna i dobrzeby było powiedzieć mi, co umożliwiło panu rozpoznanie zamordowanej.
— Uczynię to. Damę ową widziałem raz tylko w życiu. Jestem w Nowym Jorku niespełna dwa lata dopiero, a zimy minionej zaręczyłem się z Miss Remsen. W miesiąc potem mniej więcej, otrzymałem list, podpisany „Róża Mitchel”, z zawiadomieniem, że autorka jego zna tajemnicę rodziny mojej, odsłonięcie której skłoni Miss Remsen do zerwania niezwłocznie zaręczyn. Wymieniła cenę za milczenie, dołączając fotografję, bym ją poznał, gdyż była tak bezczelna, że doniosła, iż sama przyjdzie po pieniądze. Tak się stało i odtąd nie widziałem jej.
— Czy może pan opowieść tę udowodnić?
— Pokażę panu list i fotografję, jeśli chcesz iść ze mną do Lochów Bezpieczeństwa Garfielda.
— Chodźmy zaraz. A zapłaciłeś jej pan?
— Tak jest.
— Czyż panu nie przyszło na myśl, że jest to rzecz wielce niebezpieczna ulec wymuszeniu. Człowiek taki popada w niewolę szantażysty.
— To prawda. Popadłem w niewolę tej kobiety.
— Bardzo niebaczne zeznanie, z uwagi że ją zamordowano właśnie.
— Wiem o tem... Ale jesteśmy już na miejscu.
Weszli obaj do budynku, Mitchel kazał dać sobie klucz od swego trezoru. Nie brał go nigdy ze sobą, sądząc, że jest bezpieczniejszy. Zeszedłszy w głąb głównej piwnicy, wyjął Mitchel ze skrytki żelazną szkatułkę, zaprowadził Barnesa do małego przyległego pokoju i dobywszy kilka małych paczek rozłożył je na stole. Pośród tych przedmiotów ujrzał zdumiony niesłychanie detektyw puzderko ze skóry juchtowej, spięte rzemykiem, na którym widniał złoconemi literami napis „Mitchel”. Czy były tam skradzione kamienie?
— Proszę, oto list i fotografja! — rzekł Mitchel, podając jedno i drugie Barnesowi, który rozpoznał zamordowaną. — Czy mam list odczytać?
Barnes skinął głową potakująco, ale myśli jego zajmowało przedewszystkiem puzderko skórzane. Tymczasem Mitchel czytał:

Szanowny Panie!

Zdziwi się Pan zapewne, otrzymując list od osoby nieznanej zgoła, która atoli wie o Pańskiej rodzinie tyle, że gdyby chciała to opowiedzieć, dumna narzeczona zerwałaby z Panem niezwłocznie. Przysłowie powiada, że milczenie jest złotem i w danym przypadku chcę je zrealizować. Jeśli Panu na tem milczeniu zależy, musi mi pan w czwartek najbliższy wieczorem wypłacić 10.000 dolarów. Po pieniądze przyjdę sama. Załączam fotografję, byś Pan mógł rozpoznać autorkę tego listu. Jak Pan widzi, nie boję się zawiadomienia policji, gdyż w takim razie powiem wszystko i zostaniesz Pan zniweczony. Dostanę się może do więzienia, ale niewiele mi na tem zależy. Są gorsze miejsca. Tedy proszę mnie oczekiwać w najbliższy czwartek.
Oddana
Róża Mitchel.


List ten podał Mitchel detektywowi, który go przeczytał uważnie, potem zaś badając kopertę i stempel pocztowy stwierdził autentyczność dokumentu, pochodzącego z przed roku mniej więcej.
— Czyś pan zapłacił żądaną sumę?
— To wymaga bliższego określenia. Otrzymawszy list, uświadomiłem sobie, że nic nie stracę, gdy przyjmę daną osobę i posłucham jej opowiadania. Oczywiście, miałem zamiar nie płacić i dlatego nie posiadałem w domu żądanej sumy. Ale po wysłuchaniu owej kobiety, zmieniłem zapatrywanie. Na podstawie kilku papierów, jakie mi pokazała, przekonałem się, że istotnie może puścić w świat historję skandaliczną, która wywrze skutek zapowiedziany. Gdym jej jednak powiedział, iż nie posiadam przy sobie żądanej kwoty, wpadła we wściekłość, twierdząc, żem ją zwabił w pułapkę, by wydać policji i t. d. Widząc, że trzeba koniecznie rzecz doprowadzić do końca, oświadczyłem gotowość dostarczenia środków przejazdu do Europy gotówką, resztę zaś w klejnotach mogę wypłacić.
— W klejnotach? — wykrzyknął zaskoczony detektyw.
— Tak jest. Dziwi to pana, widzę, ale nie znasz dotąd pasji mojej. Zbieram drogie kamienie i w tym schowku posiadam ich za miljon dolarów. Nie mając tedy 10.000 dolarów gotówką, mogłem jej dać każdej chwili trzy pierścionki z brylantami i uczyniłem, to, dołączając list do pewnego jubilera paryskiego, który miał je odkupić. Ważną część umowy stanowiła klauzula, że nie powróci nigdy.
— Ależ, panie Mitchel, człowiek z rozumem pańskim i przebiegłością, powinien był przecież wiedzieć, że osoby tego rodzaju nigdy nie dotrzymują słowa.
— Oczywiście! Ale kazałem sobie wydać dokumenty dowodowe, tak że była bezsilna. Wspomniał pan przed chwilą, że było to niebezpiecznem zeznaniem powiedzieć, iż byłem w szponach tej osoby. Miał pan, oczywiście, na myśli, iż stanowiło to powód mordu. Otóż dowiodę, że tak nie jest. Przed rokiem już odzyskałem wolność zupełną.
— Jakże pan to udowodnisz?
— Posiadam pisemne oświadczenie tej osoby, że mi sprzedała za sumę 10.000 dolarów pewne papiery rodzinne.
— Czy masz pan jeszcze te papiery?
— Wolę nie odpowiedzieć na pytanie.
— Dobrze. Tedy powiedz mi pan, skąd wziąłeś to skórzane puzderko i co ono zawiera?
— Kilka drogich kamieni! — odparł po chwili, zrazu jakby zakłopotany.
— Drogie kamienie? Tak sądziłem. Czy mogę je zobaczyć?
— Nie daję przyzwolenia.
— A więc bez przyzwolenia! — wykrzyknął detektyw, szybkim ruchem otwierając puzderko.
Na podłożu atłasu leżały klejnoty, zupełnie podobne do opisanych w liście znalezionym w kieszeni zamordowanej, a co ważniejsze jeszcze, znalazł się papier, w którym Barnes poznał dokładną kopję spisu posiadanego. Zdumiony był także zachowaniem Mitchela. Odmówiwszy przyzwolenia na obejrzenie klejnotów, nie czynił nic, by temu przeszkodzić, ale siedział spokojnie i patrzył z obojętnością zupełną.
— Mr. Mitchel, — spytał detektyw po chwili — z jakiego powodu nie chciałeś pan zezwolić, bym obejrzał klejnoty?
— Nie pokazuję ich nigdy obcym. Niedobrze jest kusić ludzi.
— To bezczelność, mój panie! Proszę się wytłumaczyć!
— Obserwuję w życiu pewne zasady. To też, mimo że nie wątpię zgoła w uczciwość pańską, stosuję te zasady jak do obcego.
— Pańska chłodna przytomność umysłu w tym wypadku nie zda się na nic. To są skradzione klejnoty.
— Ach... odkryłeś pan to, widzę... podobnie jak złodzieja... na pierwszy rzut oka.
Mitchel rzekł to sarkastycznym tonem, który drażnił Barnesa już tyle razy.
— Porzuć pan dzieciństwa! — powiedział poważnie. — Mam przy sobie spis skradzionych kamieni. To puzderko i ten spis godzą się z nim najzupełniej, a co więcej, lista zawarta tutaj jest kopją mojej.
— Tak? A więc porzucamy przypuszczenia, przechodząc w dziedzinę faktów uchwytnych! — powiedział Mitchel, pochylając się z zainteresowaniem. — Jeśli dobrze zrozumiałem, posiadasz pan spis skradzionych klejnotów, a ten papier jest dokładną kopją. Czyż tak?
— Oczywiście. Czyż pańska płodna i twórcza pomysłowość znajduje objaśnienie tej dziwnej zgodności?
— Mr. Barnes, krzywdzisz mnie pan. Nie zmyślam nigdy historyjek i tem różnię się od zbrodniarzy, z którymi masz pan ciągle do czynienia. Ci biedacy, po dokonaniu czynu, stwarzają mnóstwo kłamstw, by się ratować. Moją zaś zasadą jest odmawianie odpowiedzi, albo też mówienie prawdy. W tym przypadku istnieje dużo punktów dla mnie, jak dla pana, zagadkowych i nie spróbuję nawet rozwikływać ich. Naprzykład, w jaki sposób możesz pan posiadać spis kamieni, które, zaręczam, są moją własnością.
— Oto spis! — rzekł detektyw, dobywając papier i porównując. — Dalibóg, nawet pismo to samo!
— Rzecz bardzo interesująca, trzeba zobaczyć! — powiedział Mitchel, wstał, okrążył stół i spojrzał przez ramię Barnesa. — Widzi pan, nie proszę wcale, byś mi pan dał do ręki te papiery. Mógłbyś pan sądzić, że je chcę zniszczyć.
Bez słowa podał mu Barnes obie listy, a Mitchel, wróciwszy z ukłonem na swoje miejsce, zbadał je starannie, potem zaś zwrócił detektywowi.
— Jestem pańskiego zdania! — oświadczył. — Pismo jest to samo. Cóż pan tedy wnioskuje?
— Co wnioskuję, mój panie? Spis ten znalazłem w sukni Róży Mitchel.
— Co? Czyż masz pan na myśli, że jest ona ową damą, której skradziono klejnoty?
Szczere zdumienie, widne w rysach Mitchela, wytrąciło Barnesa na chwilę z równowagi, gdyż jeśli on tego nie wiedział, sprawa była jeszcze bardziej zagadkową.
— Twierdzisz pan, że nie wiedziałeś o tem?
— Skądże miałbym wiedzieć?
Nastało krótkie milczenie, a obaj rozważali sytuację.
— Mr. Mitchel, — rzekł wreszcie chłodno Barnes — bardzo mi przykro, ale z konieczności muszę pana aresztować.
— Pod jakim zarzutem?
— Pod zarzutem kradzieży klejnotów, a może także zamordowania Róży Mitchel.
— Czy spieszno panu zabrać mnie?
— Cóż to znaczy?
— To znaczy, że chciałbym zadać kilka pytań, jeśli mi pan da czas na to.
— Dobrze, pytaj pan.
— Kradzież popełniona została w pociągu jadącym, a pasażerów zrewidowano, w jakiż tedy sposób dokonano zbrodni?
Barnes miał odnośnie do tego swe zapatrywanie, ale, tając je z umysłu, uznał za stosowne postąpić tak, by Mitchel sądził, iż posiada inne jeszcze przypuszczenie. W ten sposób mógł przynajmniej zaobserwować, jakie to na śledzonym uczyni wrażenie.
— Istotnie, zrewidowano podróżnych zgoła bez rezultatu. Ale przypuśćmy rzecz taką. Thauret jechał tym samym wagonem co Róża Mitchel. Gdy pociąg przybył do New Hawen, mógł panu podać torebkę przez okno pańskiego przedziału, w nadziei, że rewizji podlegną tylko pasażerowie jego wozu. Po przybyciu do Stamfordu, wysiadł. Dlaczegóżby nie miał podejść pod okno pańskie i odebrać torebki?
— Uczyniłoby to mnie pomocnikiem złodzieja. Ale myli się pan, nie znam go prawie.
— Gdy Miss Dora przedstawiała go, przyznałeś pan wszakże, iż go spotkałeś?
— Tak, ale tylko przy stole gry i dlatego było mi nieprzyjemnie spotkać go w domu narzeczonej. Porzućmy teraz na chwilę kwestję kradzieży, gdyż wbrew przeczeniu memu, uważasz pan rzecz za prawdziwą, a przysięgli mogą być pańskiego zdania. Pomówmy o morderstwie. Czy sądzisz pan naprawdę, by ktoś, kto uczynił zakład dokonania zbrodni, mógł się posunąć aż do morderstwa, w celu wygrania?
— Nie! Istotnie nie wierzę w to. Ale zachodzi możliwość, że dokonawszy kradzieży i przekonawszy się, iż okradziona mieszka w jednym domu z narzeczoną pańską, poszedłeś pan do niej, chcąc namową skłonić do wyjazdu. Dla własnego ratunku zamordowałeś ją pan, gdy słowa nie odniosły skutku.
— Widzę, że mnie pan nie znasz, Mr. Barnes, ale w tem, com usłyszał, mieści się coś interesującego. Czy zamordowana mieszkała istotnie w domu przy ulicy trzydziestej?
— Oczywiście, i pan wiesz o tem dobrze.
— Znowu pomyłka. Ale wróćmy do kamieni. Sądzisz pan, że są to te, które skradziono? Gdybym atoli udowodnił, że tak nie jest, czy zrzekłbyś się pan aresztowania mnie?
— Z największą przyjemnością! — oświadczył detektyw, pewny, że Mitchel w żaden sposób nie może dostarczyć tego dowodu.
— Dziękuję bardzo, gdyż gwarantuje mi to wolność, a powodowany wdzięcznością za owo niearesztowanie, przyrzekam panu pomoc w wyśledzeniu zbrodniarza.
Rzekłszy to, nacisnął Mitchel guzik dzwonka, a gdy zjawił się służący, polecił mu, by poprosił Mr. Charles. Za chwilę wezwany wszedł.
— Mr. Charles, — spytał Mitchel — czy jest możliwe dostać się do tego podziemia bez pańskiej wiedzy?
— Zgoła niemożliwe, ani dla pana, ani dla kogokolwiek innego.
— Masz pan stale u siebie klucz skrytki mojej, nieprawdaż?
— Tak jest, panie Mitchel.
— Czy zabierałem go kiedy?
— Nie.
— A czy sądzisz pan, że mógłbym posiadać klucz drugi i dostawać się tu bez wiedzy pańskiej?
— To niemożliwość zupełna.
— Czy pamiętasz pan może, kiedy tutaj byłem po raz ostatni?
— Oczywiście, przed dwoma, mniej więcej tygodniami, na długo przed podróżą do Bostonu.
— Dziękuję bardzo, Mr. Charles, to mi wystarcza.
Mr. Charles oddalił się, a Mitchel spojrzał na detektywa z uśmiechem.
— Omylił się pan tedy znowu — powiedział. — Kamienie zostały skradzione wczoraj rano, a od tego czasu nie byłem tutaj, przeto nie mogłem ich przynieść. Czy panu to wystarcza?
— Nie. Jeśli byłeś pan zdolny popełnić kradzież w pociągu, podczas gdym przez całą noc obserwował przedział pański, i schować klejnoty tak dobrze, iż przy rewizji nie znaleziono nic, mogłeś pan z równą chytrością znaleźć sposób odstania się tutaj bez wiedzy Mr. Charles. Nie wykluczam także, iż Mr. Charles kłamie na pańską korzyść, będąc przekupionym. Jestem tak pewny, że są to kamienie skradzione, iż nie łatwo dam się przekonać o czemś przeciwnem.
— Obserwowałeś mnie pan owej nocy? Przykro mi, że trudziłeś się daremnie. Mam tedy dostarczyć dalszych dowodów? Dobrze, obejrzyj pan to.
Przy tych słowach dobył z paczki papierów rachunek wystawiony przed pięciu laty, zawierający dokładny spis klejnotów i puzderka. Przyklejone było doń pozatem poświadczenie nowojorskiego urzędu celnego, także z datą pięciu lat wstecz, że cło zostało zapłacone. Dowodów tych nie mógł Barnes odrzucić. Te klejnoty stanowiły niezaprzeczalną własność Mitchela.
— Dość tego! — powiedział detektyw, przeczytawszy z uwagą dokumenty. — Głupstwem byłoby aresztować pana, gdyż każdy sędzia wydałby wyrok uniewinniający na podstawie tych papierów. Ale nie zapomnę o zgodności obu spisów, ani też o guziku z kamei.
— Mr. Barnes, czy mógłbyś mi pan powiedzieć, gdzie znalazłeś ów guzik?
— W pokoju, gdzie zamordowano tę kobietę.
— Nie dziwi mnie wobec tego, że przywiązujesz pan doń wielką wartość. Tem większą jest dla mnie zagadką prezent pański dla Miss Remsen.
W oczach Mitchela dostrzegł Barnes uśmiech, który go zawsze drażnił, dlatego nie odrzekł nic.
— Z wdzięczności, żeś mnie pan nie aresztował — ciągnął Mitchel dalej — udzielę pewnej wskazówki. Zakład z przyjacielem moim Randolphem zawarty został wczoraj rano, to znaczy dnia 2. grudnia. Mam tedy do 2. stycznia czas popełnić zbrodnię swoją. Na wypadek, gdybyś pan nabrał przekonania, że jestem niewinny poprzedniej, która zajmuje obecnie uwagę pańską, natenczas byłoby dla pana pewnie jasne, że muszę jej dokonać i opłaciłoby się śledzić mnie. Czy zrozumiałeś pan, co mam na myśli?
— Panie Mitchel, proszę się nie troskać. Niema obawy, byś pan w ciągu miesiąca dokonał zbrodni bez wiedzy mojej! — odparł Barnes.
— Teraz mówmy o czem innem! — rzekł Mitchel, wyjmując ze szkatułki wielki rubin. — Mam zamiar dać go oprawić i ofiarować w podarku Miss Remsen. Wszyscy, sądzę, będą jej zazdrościć.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rodrigues Ottolengui i tłumacza: Franciszek Mirandola.