Guzik z kamei/Siódmy guzik

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rodrigues Ottolengui
Tytuł Guzik z kamei
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. ok. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. An Artist in Crime
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ PIĄTY.
SIÓDMY GUZIK.

Na drugiem piętrze domu ulicy trzydziestej, tak ważnej dla naszego opowiadania, mieszkała Mrs. Remsen bogata wdowa z pierwszych sfer towarzyskich, wraz z córkami Emilją i Dorą.
Mrs. Remsen prowadziła dom otwarty, odgrywając wybitną rolę w towarzystwie i obchodach dobroczynnych.
Starsza córka, Emilja, lat dwudziestu sześciu, budziła wszędzie podziw. Wysmukła, o ruchach królewskich, niosła powabnie uroczą głowę na wspaniałych ramionach. Rysy niezbyt regularne pociągały uduchowionym wyrazem, tak że zapominało się o niedokładności rysunku.
Zaręczyny jej z Mitchelem wywołały niezwykłe wrażenie w ich sferze, tem więcej, że nastąpiły zaraz w miesiąc po poznaniu.
Mitchel zaliczał się także do najlepszego towarzystwa, ale był tu postacią świeżą i to sprawiło niespodziankę. Pytano kto to, a nikt nie umiał dokładnie powiedzieć. Przybył ze stanów południowych i to właśnie olśniło oczy tych, co chcieli spojrzyć w głąb.
Mrs. Remsen podniosła zrazu protest na wiadomość o zaręczynach córki, ale Emilja posiadała tak silną wolę, że trudno było, lub zgoła niemożliwe walczyć z nią.
Siedemnastoletnia Dora stanowiła przeciwieństwo zupełne. Była prosta, miła, podatna na wrażenia, piękna, kochała szczerze matkę, a ubóstwiała wprost siostrę, której nadała miano „królowej.“
Rankiem tego dnia, kiedy Barnes złożył tak wczesną wizytę Mitchelowi, siedziały siostry w bogato urządzonym salonie.
— Czy wiesz, królowo, o czem myślałam poważnie wczoraj?
— Poważnie? Ty, to niemożliwe — odparła Emilja, gładząc piękny policzek dziewczęcia. — Mała szelmo, poważną być nie możesz, mimo największego wysiłku.
— Tak sądzisz? Słuchaj, poproszę Boba...
— Boba?
— To znaczy, pana Mitchela... Powiedziałam mu wczoraj, że go będę odtąd zwała Bobem, a on pocałowawszy mnie, rzekł: Zgoda!
— Bezwstydna dziewczyno! Pocałował cię, a to mi się podoba...
— I mnie także bardzo się spodobało, ale nie bądź gniewna, bo wiesz, że to, co Bob mówi, jest prawem. Czujesz przed nim strach taki, jak... powiedzmy... inni mężczyźni przed tobą! Ale chciałam ci powiedzieć, że Bob zabierze mnie do teatru, gdy pójdziecie tam znowu razem. Cóż ty na to?
— Jakto? Myśl znakomita. Kochana siostrzyczko, zawsze jestem rada zrobić ci przyjemność.
— Kochana, śliczna królowo moja! — wykrzyknęła Dora i skoczywszy jej na kolana, jęła okrywać twarz pocałunkami. Gdy napad minął, spytała nieśmiało:
— Czy mogę coś wyznać, królowo?
— Cóż takiego, dziecko?
— Zaprosiłam pewnego pana na wizytę! — odparła Dora.
— Tylko tyle? Cóż to za potwór? Gdzieś go poznała?
— Spotykałam go nieraz w różnych domach na herbacie popołudniowej, a ostatnio zapytał, czy może przyjść. Pozwoliłam, wiedząc, że będziesz. Czy to może bardzo niewłaściwe?
— Bardzo właściwe nie! Ale ponieważ go spotykałaś w kilku znajomych domach, nie jest tak źle. Jakże się nazywa?
— Alfons Thauret.
— Francuz?
— Tak, ale ma doskonały akcent angielski, francuszczyzny wcale niemal nie słychać.
— Nie lubię Francuzów wogóle. Jest to niemądry przesąd, oczywiście, ale ile razy spotkam któregoś, przychodzi mi do głowy, że jest to może awanturnik. Słodkie ugrzecznienie ich przypomina koty, gotowe lada chwile pokazać pazury. Ale może ten twój Francuz nie przybędzie, a wówczas...
— Przybędzie napewno, popołudniu... Dla tego nawet jestem zdenerwowana, z obawy żeś gotowa wyjść...
— O nie, zostanę dla ochrony twojej. Pozatem Bob przybędzie lada chwila, gdyż przyrzekł, iż się zjawi koło południa, a właśnie minęła dwunasta. Ktoś dzwoni... może to on właśnie?
Za chwilę wszedł Mitchel, skłonił się, pochylił, pocałował Emilję w czoło i szepnął:
— Królowo moja! — potem zaś dodał głośno: — Emiljo, pozwoliłem sobie zaprosić tu jednego z przyjaciół moich. Nie masz, sądzę, nic przeciw temu?
— Oczywiście, Roy! — rzekła, opuszczając pierwszą sylabę imienia Leroy, by go móc zwać „roy”, czyli królem, niepostrzeżenie dla wszystkich.
Natychmiast niemal, rozbrzmiał dzwonek i wprowadzono Barnesa. Mitchel przedstawił go obu pannom, potem zwrócił się do Dory, by detektyw mógł swobodnie rozmawiać z Emilją. Po chwili podeszli oboje do okna, a Barnes skorzystał ze sposobności.
— Przepraszam bardzo, miss Remsen, że obserwuję tak pilnie wspaniałą broszkę pani, ale jestem zbieraczem i sądzę, że mnie to wytłumaczy. Dzisiaj nie docenia się należycie kamei, mimo że cięcie takiego przedmiotu wymaga wielkiej zręczności.
— Jestem tego samego co pan zdania, panie Barnes, i nie mam wcale za złe, że pan podziwiasz broszkę moją.
Rzekłszy to, odpięła kameę i podała mu. Była zupełnie podobna do guzików Mitchela, tylko miała oprawę z brylantów i ozdobiona profilem Szekspira.
— Zdziwi pana, zapewne, że pierwotnie był to zwykły guzik.
— Guzik, możliwe, ale nie zwykły! — odparł z dobrze udanem zdziwieniem.
— To prawda. Wiadomo panu może, iż jestem zaręczona z przyjacielem pańskim?
Barnes potwierdził, kłaniając się.
— Niedługo po zaręczynach naszych, odbyłam podróż do Europy. Tam napotkałam jubilera, który ciął prześliczne kameje i to mnie skłoniło do zamówienia garnituru.
— Czy wszystkie były takie jak ta broszka?
— Podobne, ale nie takie same. Ta ma na sobie profil Szekspira, tamte zaś Romea i Julji.
Barnes powziął decyzję wymierzenia walnego ciosu. Dobywszy z kieszeni guzik, podał go Emilji.
— Tu oto jest kamea z głową Julji. Może panią zainteresuje?
— Istotnie, rzecz przedziwna! Kamea ta zalicza się do mego garnituru!
— Do garnituru pani? Czy może zginęła jedna? Ileż ich było?
— Łącznie z tym Szekspirem, siedm! Sześć innych... — urwała zarumieniona.
— Miss Remsen, jeśli pani twierdzi, że istotnie kamea ta zalicza się do garnituru pani, z wielką przyjemnością zwracam ją prawowitej właścicielce. Czy istotnie zgubiła ją pani?
— Czy zgubiłam? Nie!... To znaczy nie wiem... — zmieszana bardzo, oglądała przedmiot z wielką uwagą. Nagle jednak zmienił się zupełnie wyraz jej twarzy. — Omyliłam się — rzekła ze spokojem, który zdumiał Barnesa. — Ta kamea, chociaż bardzo podobna, nie pochodzi z mego pierwotnego garnituru.
Detektyw nie wiedział co sądzić. Czy uznała za niebezpieczne przyznać istnienie ósmego guzika, czy może niezmiernie sprytny Mitchel poprosił listownie, by powiedziała, że garnitur pierwotny składał się tylko z siedmiu sztuk? W niepewności będąc, wymierzył cios drugi.
— Miss Remsen, — rzekł — widziałem portret pani i spostrzegłem, że profil tego guzika jest jego wierną kopją. Cóż pani na to?
Emilja, zmieszana znowu, szukała słów, potem zaś odrzekła zupełnie spokojnie:
— Nie wiem... Może pan ma rację. To istotnie kopja portretu mego. Namalowany został ubiegłego lata, a ja udzieliłam twórcy pozwolenia, by go wystawił. O ile wiem fotografowano go i możliwe, że snycerz użył mego profilu za wzór.
Było to wielce pomysłowe, ale nie mogło przekonać Barnesa, który uznał za mało prawdopodobne, by twórca kamei użył portretu, nazwał klejnot Julją i zrobił zeń wkońcu guzik. Widocznem dlań było, że młoda kobieta wymyśliła jako tako możliwą odpowiedź na pytanie, które Mitchel usunął wprost. By atoli nie wzbudzać podejrzenia, że nie wierzy, odparł spiesznie:
— To bardzo możliwe. I rzeczywiście, nie sposób było znaleźć lepszego pierwowzoru.
— Mr. Barnes — powiedziała — przed chwilą, w przekonaniu, że zgubiłam guzik, ofiarowałeś mi pan swój. Nie powinnabym przyjmować podarków od człowieka, którego ma zaszczyt znać tak niedawno dopiero, ale ponieważ jesteś pan przyjacielem Mr. Mitchela, a nie radabym zostawiać w obcych rękach portretu swego, przyjmuję z wdzięcznością ofertę pańską.
Był to zwrot zgoła niespodziany. Detektyw wręczył jej guzik, pewny odpowiedzi odmownej, gdyż przyjmując przyznałaby tem samem, że go zgubiła i że garnitur składał się z ośmiu sztuk. Teraz zaś wydało się, iż chce go pozbawić ważnego przedmiotu dowodowego.
Wahał się co czynić, gdy podszedł do nich Mitchel.
— Jakże sądzisz, Emiljo, wszak Mr. Barnes jest interesujący?
— Mr. Barnes jest niezmiernie miły i uprzejmy. Oto popatrz, jaki mi złożył podarek! — rzekłszy to, podała guzik narzeczonemu, a Barnes zauważył, jak mu się wydało, na twarzy Mitchela przelotny uśmiech triumfu.
— Dumny jestem z ciebie, Emiljo. Gdziekolwiek się pokażesz, zbierasz hołdy. Mr. Barnes odmówił mi tego guzika jeszcze dziś rano. Domyślasz się, dlaczego chciałem go mieć?
— Dlatego, że jest tu portret mój.
— Oczywiście. Mr. Barnes, pozwól pan, że i ja złożę podziękowanie. Zrozumiesz pan chyba, iż radziśmy posiadać ten piękny drobiazg.
Barnes zrozumiał dobrze. Wpadł tedy znowu, a nie mógł nic poradzić bez przykrego wystąpienia. Spojrzenie Mitchel przypomniało mu złożone przyrzeczenie. Przyszło mu na myśl, że był głupcem dając je i że wogóle przyszedł do tego domu. Ale nagle nastąpiło coś, co skierowało jego uwagę gdzieindziej. Służąca zaanonsowała:
— Mr. Alfons Thauret.
Detektyw przypomniał sobie zaraz nazwisko, wydrukowane na bilecie, który mu wręczył Francuz, nim wysiadł z pociągu w Stamford. Spojrzawszy bystro na Mitchela, zauważył wyraz niechęci. Czy mężczyźni ci znali się, a może też byli nawet sprzymierzeńcami?
— Mr. Mitchel, — rzekła Dora — przedstawiam pana Thaureta!
— O, mam zaszczyt znać już tego pana! — odrzekł i skłoniwszy się sztywno, podszedł do Emilji, jakby chciał przeszkodzić, by gościa przedstawiono także narzeczonej. Było to jednak niemożliwe i rozgniewało Mitchela. Emilja podała rękę Thauretowi i zapoznała go z Barnesem, który złożył tylko ukłon.
— Ach, Mr. Barnes — rzekł Francuz — cieszę się że pana spotykam znowu!
— Jakto? — wykrzyknęła zdziwiona Dora. — I pan zna Mr. Barnesa?
— Któż nie zna Mr. Barnesa, słynnego detektywa!
Mówił tonem przesadnie ugrzecznionym, zwykłym u Francuzów, a mimo to miał Barnes wrażenie, iż z niewiadomego powodu pilno mu podkreślić jawnie jego stosunki z policją. Czyż chciał w ten sposób uniemożliwić dalsze bywanie u tych dam? Ale w takim razie nie powiodło mu się wywrzeć zamierzonego wpływu na Dorę.
— Co? Pan detektyw? — wykrzyknęła z zachwytem. — Wielki Barnes, czy tak?
— Istotnie, jestem detektywem, ale nie zasługuję na miano wielkiego.
— O tak, tak, jest pan wielki! Czytałam, w jak przedziwny sposób schwytałeś pan Pettingilla. Czy uda się panu także ująć owego mężczyznę, który okradł damę w pociągu?
— Skądże pani wie, że był to mężczyzna? — spytał ubawiony tą porywczością i rad tematowi rozmowy.
— O, napewno nie uczyniła tego kobieta! Żadna z kobiet nie zdołałaby tak chytrze ułożyć i przeprowadzić rzeczy.
— To bardzo zajmujące! — wmieszał się Thauret. — Mr. Barnes, przypomina pan sobie pewnie, że ja także byłem w tym pociągu i zrewidowano mnie pierwszego. Ten drab był naprawdę chytry... wszak prawda?
Mitchel, odszedłszy na bok, zagłębił się z pozoru w rozmowę z narzeczoną, ale Barnes pewny był, że nie traci słowa z tego o czem mówią. W warunkach zwyczajnych nie byłoby mu przyszło do głowy mówić o tak ważnym przypadku w obecności człowieka, podejrzanego rzeczywiście. Ale warunki nie były zwyczajne. Miał przed sobą dwu ludzi, będących w tajemniczym związku ze zbrodniarzem, czy zbrodniarzami, których poszukiwał. Jeden z nich, a może obaj byli winni i obojętność z jaką przybyli do domu, gdzie popełniono zbrodnię, świadczyła iż trzeba wielkiej zręczności, by ich ująć. To też detektyw zastosował metodę inną, śmiałą i oryginalną.
— Sądzę istotnie, że złodziej to człowiek chytry, — rzekł tak głośno, by go dosłyszał Mitchel — ale nie tak bardzo jak mu się zdaje.
— Jakto?
— Myśli, że mnie wprowadzi w błąd i że szukałem drogich kamieni, dając polecenie rewizji podróżnych. Tymczasem nie szukałem wcale tych kamieni, ale złodzieja.
— Jakże pan to uczyniłeś?
— Wydam się może zarozumiałym, ale doszedłem do odkrycia osoby, obserwując zachowanie jego. Wiem, kto skradł kamienie!
Twierdzenie to było nader śmiałe, zwłaszcza, że Barnes nie wiedział nic jeszcze o złodzieju. Chciał istotnie zaobserwować wrażenie, jakie słowa te uczynią na obu panów, ale spotkał o zawód. Mitchel udał, że nie słyszy, a Francuz pozostał zupełnie spokojnym i wykrzyknął drwiąco:
— Brawo! Brawo! Jesteś pan większy od Lecoq’a. Czyste czary! Każesz pan przedefilować przed sobą podejrzanym i zaraz... cap... trzymasz zbrodniarza za kołnierz! Przedziwna metoda! Ale bądź pan łaskaw objaśnić, jak mógł ten zuch schować brylanty? Były to wszakże brylanty?
— Diamenty i inne drogie kamienie. Ale pozwalam sobie zapytać, cobyś pan uczynił na miejscu złodzieja?
Cios trafił, gdyż przypuszczenie, że mógł być na miejscu złodzieja, nie sprawiło Francuzowi żadnej przyjemności.
— Wie pan, — odparł, odzyskując szybko spokój — dużo na tem myślałem. Postąpiłbym naturalnie bardzo niezręcznie, ale coś mi wpadło do głowy.
— Sposób ukrycia klejnotów, tak by ich podczas rewizji nie znaleziono, albo umieszczenia ich w miejscu, z którego mógłbyś je pan zabrać?
— To właśnie sądzę. Może się mylę, atoli planik swój uważam za niezły. Dzienniki podały, że klejnoty są to nieoprawne kamienie. Otóż powciskałbym je w mydło umywalni. Nikt nie byłby ich tam szukał napewno, a nawet w razie znalezienia, nie padłoby na mnie podejrzenie. Potem zabrałbym mydło, wraz z klejnotami.
— Bardzoś się pan przeliczył.
— Jakto?
— Pana zrewidowano pierwszego, ja zaś śledziłem, gdyś pan opuszczał dworzec. Wracać najbliższym pociągiem nowojorskim i szukać w wagonie zestawionym na tor boczny, gdzie go czyszczono, to rzecz bardzo trudna. A choćby i tak, nie dopiąłbyś pan celu swego, bowiem kazałem zabrać wszystkie mydła i dać świeże.
Uśmiech na ustach Mitchela był dowodem, że słucha, a ostrożność detektywa bawi go.
— Ano, widzi pan, — rzekł Francuz wzruszając ramionami — nie mam kwalifikacji na rzezimieszka, a pozatem była jeszcze torebka, której nie mogłem przecież wcisnąć w mydło.
— Złodziej mógł ją wyrzucić oknem.
— Mr. Barnes, — rzekł Thauret, patrząc bystro i trochę niespokojnie — pamiętasz pan, widzę o wszyskiem. Czy jednak zdaniem pańskiem, złoczyńca ukrył klejnoty w pociągu?
— Ukrył je poza pociągiem! — powiedział Barnes szybko i spostrzegł z wielkiem zadowoleniem, że obaj panowie drgnęli zlekka. Mitchel, sądząc widocznie, że pora przyłączyć się do tej gry, opuścił Emilję i podszedł do innych.
— Rozmawiacie panowie o kradzieży w pociągu?
— Tak! — wykrzyknęła Dora. — Jakże cudownie wykrył wszystko Mr. Barnes!
— Wykrył wszystko... naprawdę?
— Tak. Wie kto jest złodziejem i że ukrył klejnoty poza pociągiem.
— Przyznaję Mr. Barnes, że bardzo zręcznie wybadałeś pan to. Gdzież je miał zresztą ukryć, skoro cały pociąg i podróżnych zrewidowano?
Barnesa irytował zawsze sposób, w jaki Mitchel starał się obniżyć jego spryt, to też z pewnym gniewem zadał cios następny.
— Powiem panom jeszcze, gdzie mógł złoczyńca ukryć klejnoty w samym pociągu, a rewizja tego miejsca nie przyszłaby na myśl nikomu, mnie samemu nawet. Dama miała klejnoty w torebce ręcznej. Przypuśćmy, że złoczyńca wyrzucił torebkę oknem, zaś klejnoty włożył w kieszeń śpiącej. Nie widząc, po zbudzeniu, torebki, musiała sądzić, że znikły również klejnoty, a złodziej mógł je sobie zabrać po skończeniu rewizji.
— Mr. Barnes, — rzekł Mitchel — jest to zbyt zawiłe i wyszukane objaśnienie! W jakiż sposób mógł złodziej wejść w posiadanie kamieni?
Barnes pokładał wielką nadzieję w tej rewelacji, ale niepowodzenie jego było zupełne. Widać Mitchel i Thauret byli obaj niewinni, gdyż obaj uśmiechnęli się z niedowierzaniem.
— W jaki sposób? — rzekł. — Przez zamordowanie owej damy!
Ale cios chybił ponownie, żaden nie mrugnął nawet. Barnes był chwilowo pokonany, ale zgoła nie zniechęcony, gdyż pragnął zdobyć objaśnienie, dlaczego obaj drgnęli na wzmiankę o ukryciu klejnotów poza pociągiem.
Mitchel poklepał Barnesa poufale po ramieniu i ozwał się:
— Nie bierz pan sobie tego zbytnio do serca. Upierając się przy jednej z hipotez, zatracisz pan napewno okazaną tyle razy zręczność. Sądzę, że sam mógłbym panu służyć czemś lepszem.
— Proszę mnie nie uważać za zupełnego głupca! Jeśli przypuszczenie moje wydaje się niesmaczne, nie wynika stąd jeszcze, by miało być jedynem. Detektyw musi rzecz ujmować z różnych punktów widzenia i założę się, że znam teorję pańską.
— Zgoda, przyjmuję zakład! Napiszę na kartce przypuszczenie moje, a jeślibyś pan odgadł, winien jestem dobrą kolację.
Nakreśliwszy słów kilka, podał kartkę Dorze.
— Sądzisz pan, że złodziej oddał poprostu torebkę pomocnikowi swemu na stacji umówionej?
— Brawo! — wykrzyknęła Dora. — Jesteś pan istotnie wielkim detektywem. To samo jest tutaj napisane. Zakład wygrany!
— Mr. Barnes, czy chcesz pan wygrać jeszcze jeden zakład? — rzekł Francuz, podkreślając każdą sylabę.
— Oczywiście! — odparł detektyw ostro.
— Zakładam się oto, że rozwikławszy kiedyś ten przypadek, dojdziesz pan do przekonania, iż żadne z tych przypuszczeń nie było słuszne.
— Nie mogę przyjąć tego zakładu, gdyż wiem doskonale, że nie wspomniano tu dotąd o metodzie prawdziwej złodzieja.
— Acha! Masz pan, widzę, jedną jeszcze hipotezę! — rzucił Thauret szyderczo niemal.
— Tak jest i to prawdziwą! — odrzekł Barnes. — Ale wolę ją zachować dla siebie.
— Zupełna racja! — wmieszała się Emilja. — Wyznaję, że ani na chwilę nie przypuszczałam, by człowiek, jak pan ostrożny, miał w sposób nierozsądny odkrywać istotne zapatrywanie swoje.
— Nierozsądek bywa w pewnych chwilach najwyższą mądrością.
— Bardzo słusznie. Ale muszę z przykrością pożegnać panów. Idziemy dziś na bal, a kobiety potrzebują, wiadomo, sporo czasu, by się przysposobić do tego.
Taki miała zwyczaj, i nikt jej tego nie brał za złe. Panowie usłuchali poprostu i wyszli. Barnes rad był, że Mitchel i Thauret udali się z nim jednocześnie. Miał pułapkę, przygotowaną dla Mitchela, a teraz chciał w nią zwabić oba ptaszki razem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rodrigues Ottolengui i tłumacza: Franciszek Mirandola.