Gwiazda Południa/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Gwiazda Południa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Tłumacz R. G.
Ilustrator Léon Benett
Tytuł orygin. L’Étoile du Sud
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.
John Watkins rozmyśla.

Ze złamanem sercem opuścił Cypryan fermę, pomimo to był zdecydowanym postąpić tak, jak mu nakazywał obowiązek. Udał się do Wandergaarta i zastał go samego w domu, Natanowi bowiem pilno było znaleźć się w obozowisku, aby tę zdumiewającą nowinę puścić między ludzi. Zdumienie było ogromne, a spotęgowało się jeszcze, gdy dowiedziano się o pochodzeniu dyamentu.
— Mój kochany Jacobusie — prosił Cypryan szlifierza — bądź pan tak dobrym i zrób facettę na tym kamieniu, chciałbym się przekonać, co się ukrywa pod jego powłoką.
— Owszem, bardzo chętnie — odrzekł stary, biorąc kamień od Cypryana — ale uzbrój się pan w cierpliwość.
Szlifierz zabrał się do roboty, a wziąwszy ze swoich zapasów kamień 5 karatowy również nieobrobiony, obsadził je w pewnego rodzaju kleszcze i począł silnie trzeć jeden o drugi.
— Łatwiej byłoby odłupać uderzeniem młota rudę go pokrywającą, ale naraziłbym kamień na pęknięcie — objaśniał Cypryana.
Dwie godziny trwała ta robota, następnie tyleż czasu użyto na polerowanie ścianki, nareszcie Jacobus drżącą ręką zbliżył kamień do okna.
Piękna facetta, czarna, nieporównanego blasku, olśniła wzrok patrzących.
Dyament był czarny!
— Jest to najpiękniejszy z cennych kamieni, które kiedykolwiek odbijały światło dzienne — zawołał stary szlifierz, — a jakże on będzie promieniał, gdy wszystkie facetty będą zrobione.
— Może się pan tem zajmiesz — proponował Cypryan.
— Zapewne, kochany synu, byłoby to moją sławą, koroną mojego długiego życia, ale może powierzysz go pan młodszym, pewniejszym rękom, niż moje?
— Nie, sądzę, że pan najlepiej wywiążesz się z tego zadania — zapewniał go Cypryan. — Zatrzymaj pan kamień, jestem pewny, iż stworzysz arcydzieło!
Starzec obracał kamień w dłoni, jakby zakłopotany tem, co miał uczynić.
— Jedno tylko mnie niepokoi — przemówił — czy to bezpiecznie będzie mieć w moim lichym domku taki skarb. Złych ludzi w naszej okolicy nie brak.
— Jeżeli pan się obawiasz, to nie mów nikomu o tem — rzekł Cypryan — ja również przyrzekam zachować ścisłe milczenie.
Jacobus namyślał się.
— Nie, tutaj nie mogę podjąć się tej roboty, nie spałbym spokojnie ani jednej nocy. Znając jednak zaufanie pańskie do mnie, ośmielam się zrobić mu propozycyę następującą. Udam się do miejsca, gdzie mnie nie znają, wynajmę sobie izdebkę i tam pracować będę w ciszy, lecz doprawdy wstydzę się przedłożyć panu taki projekt.
— Obawy pańskie uważam za zupełnie uzasadnione, pomysł mi się w ogóle podoba i proszę wykonać go, nie tracąc ani chwili czasu.
— Licz pan także na to, że robota ta potrwa co najmniej z miesiąc czasu, a o przypadek w drodze również nie trudno.
— Mniejsza oto, jeżeli pan uważasz, iż jest to najlepszy sposób, a gdyby brylant zginął, szkoda też nie wielka.
Jacobus Wandergaart spojrzał zdumiony na inżyniera. Czy mu ten szczęśliwy traf czasem zmysłów nie pomieszał — pytał sam siebie.
Cypryan zrozumiał myśl starego i, uśmiechnąwszy się, opowiedział mu historyę powstania dyamentu i dodał, że może ich mieć ile zapragnie.
Niewiadomo, czy szlifierza opowiadanie to przekonało zupełnie, w każdym razie postanowił w tej chwili jeszcze opuścić swój domek.
Zapakował do skórzanego worka niezbędne narzędzia, zamknął drzwi i wywiesiwszy kartkę z napisem »W podróży za interesami« schował dyament pod kamizelkę i puścił się niebawem w drogę.
Cypryan odprowadził go 2 mile i późną nocą wrócił na fermę, myśląc podczas drogi więcej o pannie Watkins niż o zrobionem odkryciu.
Nie tknąwszy kolacyi przygotowanej przez Matakita, zasiadł do biurka, aby napisać sprawozdanie do sekretarza Akademii Nauk. Sprawozdanie zawierało opis doświadczenia i udatne bardzo objaśnienie teoryi reakcyi, za pomocą której dokonała się krystalizacya węgla, dzięki czemu powstał ten pierwszy kamień.
Najdziwniejszem zjawiskiem, pisał pomiędzy innemi, jest okoliczność, iż sztuczny ten produkt jest tak podobnym do naturalnego, że nawet posiada rudę zupełnie identyczną z tą, jaką mają dyamenty znajdywane w kopalni.
Jednego tylko inżynier zrozumieć nie mógł, jakim sposobem odłączyła się część zawartości rury, aby utworzyć rodzaj łupiny, pokrywającej dyament. Ale nie tracił nadziei, że dojdzie tej tajemnicy przy dalszych doświadczeniach.
Do tej pory postanowił Cypryan czekać z wysłaniem sprawozdania, i zaadresowawszy je pozostawił na biurku. Następnie posilił się trochę i udał na spoczynek, niebawem też zasnął spokojnie.
Nie tak spokojnie przepędził noc pan Watkins. Dyament wytworzony przez inżyniera nie schodził mu z oczu. Widział w myśli cały ich szereg, wartości niezliczonej ilości milionów, ba, miliardów. Jeżeli wynalazek inżyniera psuł plany Pantalacciemu i jego towarzyszom, to o ileż większą byłaby strata Watkinsa. Kopalnie swoje, pozbawione wartości, mógł wprawdzie zamienić na pola uprawne, lecz komuż sprzeda płody tychże, gdy Griqualand opustoszeje po zamknięciu głównego źródła swych dochodów.
Nie, stanowczo trzeba się podzielić przynajmniej milionami inżyniera wszakże posiada na to wyborny sposób! Dam mu, lub przyrzeknę tymczasem rękę Alicyi, myślał stary egoista, ale czy Alicya znajdzie szczęście w tym związku, o to nie zatroszczył się ani na chwilę.
Rezultatem tych nocnych rozmyślań Watkinsa było oddanie następnego ranka wizyty swemu lokatorowi.
— No, mój młody przyjacielu — odezwał się żartobliwie — jakże się spało po tak ważnem odkryciu?
— O, bardzo dobrze, wyśmienicie! — odparł Cypryan oschle.
— Jakto, mogłeś pan spać?
— A jakże, jak zwykle!
— To dziwne, a więc miliony, które na pana przez piec ten spłynęły, nawet mu snu nie zakłóciły?
— Ani odrobiny. Nie zapominaj panie Watkins, że miliony owe otrzymałbym tylko w razie, gdyby dyament ten był dziełem natury, a nie tworem chemika.
— A tak... tak — potwierdził Watkins. — Czyż jednak jesteś pan tego pewnym, iż możesz ich więcej zrobić? Możesz mi pan za to ręczyć?
Cypryan zawahał się z odpowiedzią.
— Otóż widzi pan! — ciągnął dalej pan Watkins — nie ufasz pan sobie, czy i następne próby dadzą tak pomyślny rezultat! Na razie dyament posiada ogromną wartość, pocóż więc mówić każdemu, iż jest on sztucznym?
— Powtarzam panu — odpowiedział Cypryan — iż tak ważnej naukowej tajemnicy, utaić nie mogę.
— Tak... tak, już rozumiem — dodał Watkins — powrócimy jeszcze do tego przedmiotu, a tym czasem bądź pan przekonanym, że mnie i moją córkę powodzenie jego bardzo cieszy. A czy niemógłbym się temu olbrzymowi raz jeszcze przyjrzeć?
— Niestety, nie posiadam go więcej — powiedział Cypryan.
— Posłałeś go pan już do Francyi? — krzyknął przestraszony fermer.
— Nie, jeszcze nie, lecz dałem go Wandergaartowi do oszlifowania, a nie wiem dokąd go ze sobą zabrał.
— Temu staremu głupcowi pan go dałeś!? Ależ to szaleństwo, dyament takiej ceny!
— Cóżby z nim począł? — spokojnie zauważył Cypryan — czy pan sądzisz, że na dyament tej ceny znajdzie się tak prędko amatora?
Ta uwaga nieco stropiła Watkinsa, w każdym razie zły był, że klejnot oddany w ręce Wandergaarta i że ten kazał aż miesiąc czasu czekać na jego zwrócenie.
Musiał jednak czekać, nie zaniedbał tylko przez dni następne srogo wymyślać na starego boera przed Annibalem i kupcem Natanem.
Włoch wogóle wątpił o powrocie Wandergaarta, on i Friedel utrzymywali stanowczo, iż chytry starzec dlatego wymówił sobie miesiąc czasu, aby tem swobodniej mógł klejnot sprzedać w całości lub połupany na części dla niepoznaki.
Mylili się jednakże ci, co podawali w podejrzenie uczciwość szlifierza.
27-go dnia stanął on w izdebce Cypryana i, postawiwszy drewniane pudełko przed nim, przemówił spokojnie:
— Oto jest kamień!
Cypryan otworzył pudełko i milczał olśniony.
Na podkładce z białej bawełny, w formie 12° ściankowego romboidu leżał ogromny czarny kryształ, wydzielając snopy światła; zdawało się, że całe laboratoryum oświetla swym blaskiem.
Ten sztuczny twór, atramentowo-czarny, przezroczystości niezrównanej, wywoływał wrażenie olbrzymie, oszałamiające!
Był to widok nieporównany, cud natury, który, nielicząc wcale jego wartości, więził zmysły swym blaskiem przepięknym.
— Nie jest to tylko największy lecz i najpiękniejszy klejnot na kuli ziemskiej, — przemówił z ojcowską prawie czułością stary szlifierz — waży zaś 432 karaty; możesz pan być dumnym, iż za pierwszą próbą stworzyłeś jednocześnie i arcydzieło.
Cypryan na te pochwały nic nie odpowiedział. Poczytywał się tylko za badacza, któremu się udało ciekawe doświadczenie i był zadowolony, że jemu właśnie powiodło się rozwiązać zagadnienie, nad którem mozoliło się dotąd bezskutecznie tylu pracowników chemii nieorganicznej. Lecz jakaż właściwie korzyść dla społeczeństwa z możności fabrykacyi sztucznych dyamentów? Nikogo ona nie wzbogaci a zrujnuje pracowników, którzy dotychczas tym przemysłem się trudnili.
Myśl ta lotem błyskawicy mignęła w mózgu inżyniera w chwili, gdy przyglądał się klejnotowi. Nie rzekłszy słowa, pochwycił pudełko i, uścisnąwszy serdecznie rękę Wandergaarta udał się najbliższą drogą do fermy Watkinsa.
Fermer siedział przed swym biurkiem, zaniepokojony usłyszaną wieścią o powrocie szlifierza. Alicya daremnie siliła się uspokoić go.
Zaledwie Cypryan drzwi otworzył, Watkins zapytał go:
— A! no?
— A, no rzetelny Wandergaart powrócił.
— Z dyamentem?
— Mistrzowsko oszlifowanym, który jeszcze waży 432 karaty.
— Czterysta trzydzieści dwa karaty? — zaledwie wykrztusił Watkins — a przyniosłeś go pan?
— Oto jest!
Fermer porwał pudełko i, otworzywszy je, oniemiał z podziwu. Mieć w ręku klejnot takiej wartości, tak pięknej formy, rozczulało go prawie. Miał też łzy w oczach, gdy mówić począł do dyamentu, jak do żywego stworzenia.
— O ty piękny, dumny, wspaniały kamieniu!... jak cudownie wyglądasz... jakiś ty ciężki, ile to za ciebie dźwięcznych gwinei dostać można!... A jakież twoje przeznaczenie, mój ty skarbie?... Czy posłać cię do Londynu, aby cię podziwiano?... A kto tam będzie dość bogatym, aby cię mógł kupić? Królowa nawet nie może sobie na taki zbytek pozwolić!... to zjadłoby jej dochody trzyletnie!... trzebaby na to oddzielnego prawa parlamentu, nakazującego ogólną narodową subskrypcyę! No, bądź spokojnym, tak się też stanie, a wówczas odpoczniesz w Towrze, w Londynie, przy boku Koh-i-Noora, który wobec ciebie będzie wyglądał jak dziecko! Jaka też może być twoja wartość, pieścidełko ty moje?
I zaczął wyliczać.
— Dyament cesarza kupiony był za milion franków gotówki i rentę dożywotnią w ilości 96 tysięcy franków, w takim razie na ciebie najmniej wziąć należy milion funtów szterlingów i 500000 franków renty!
Nagle przerwał te obliczenia, inny bowiem szczegół zajął jego uwagę.
— Jak pan sądzisz, panie Méré, czyż właściciel tego kamienia nie powinien być podniesiony do godności para? Każda zasługa ma swego przedstawiciela w parlamencie, a chyba to zasługa nie mała posiadać taki klejnot! Spojrzyj-no Alicyo, otwórz dobrze oczy, aby podziwiać taki cud!
Po raz pierwszy w życiu Alicya przyglądała się ze szczerem zajęciem dyamentowi.
— Ach, jaki piękny, lśni jak kawał węgla! Czem też jest on w istocie, ale błyszczy jak węgiel płonący! — mówiła panna Watkins, wyjmując klejnot z pudełka.
Poczem ruchem instynktownym, właściwym młodym dziewczętom, zbliżyła się do lustra, umieszczając dyament nad czołem w gęstwinie blond włosów.
— Gwiazda w złotej oprawie! — wygłosił wbrew swojemu zwyczajowi, kompliment inżynier.
— Ach tak, można go nazwać gwiazdą, — ucieszyła się Alicya, klaszcząc w dłonie. — Wybornie, takie miano jest dlań zupełnie właściwe. Czyż nie jest tak czarnym, jak krajowe piękności, tak błyszczącym jak gwiazdy tego południowego nieba?
— A zatem »Gwiazda Południa« — zakończył pan Watkins, nie przywiązujący do nazwy dyamentu wielkiej wagi. — Ale bądź ostrożną córko, nie upuść go, bo pęknie jak szkło!
— Czyż jest on w istocie tak kruchym — dziwiła się Alicya i, rzucając go pogardliwie do pudełka, dodała: — A więc jesteś gwiazdą szklanną, tej wartości, co korek szklanny.
— Szklanny korek — mruczał pan Watkins — ta dziatwa przed niczem niezna uszanowania.
— Panno Alicyo — rzekł Cypryan, — pani mnie zachęciła do tworzenia sztucznych dyamentów, pani jedynie kamień ten zawdzięcza swe istnienie. W moich oczach jest on tylko zabawką bez wartości, jeśli więc ojciec pani pozwoli, ofiaruję go jej na pamiątkę wspólnie spędzonych dni.
— Co pan mówisz? — wybąkał pan Watkins, nie mogąc utaić radości.
— Panno Alicyo — powtórzył Cypryan — dyament należy do pani, jest jej własnością, daruję go pani!
Zamiast odpowiedzi Alicya podała dłoń swą Cypryanowi, którą tenże serdecznie uścisnął.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.