Gwiazda przewodnia/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jeanie Gould
Tytuł Gwiazda przewodnia
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia „Głosu Narodu“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Hartingh
Tytuł orygin. Marjorie’s Quest
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XX.

— Czy masz siłę znieść ten widok, dziecko? — spytała ciotka, podnosząc oczy na Marjorie, która stała obok niej blada, lecz spokojna, gdy ciotka odejmowała skrwawione bandaże z głowy chorego i omywała ranę.
Krew została nareszcie zatamowana, a pierwsza obawa o życie chorego usunięta. Młody oficer, leżąc po opatrunku na czystej pościeli, w schludnej, zacienionej od słońca izdebce, doznał był znacznej ulgi. Oczy jego, wpół jeszcze zamglone, zaczynały powoli wracać do życia.
— Tak, ciotko — spokojnie odrzekło dziewczę.
Potem przez cały czas ani na chwilę nie odstąpiła miss Dobory, pomagając jej tak cicho i zręcznie w staraniach, jakich udzielała choremu, że wzbudziła tem istny podziw dobrej ciotki.
— Jesteś dzielną dziewczyną! Patrz! już odzyskuje przytomność! Wlej mu łyżeczkę tej oto wódki do ust!
— Dziękuję! — szepnął głos bardzo cichy i osłabiony, a wpół otwarte, błękitne oczy rannego z pewną ciekawością spojrzały na chudą, kościstą postać krzątającej się dokoła miss Debby, przenosząc się następnie na śliczne dziewczęce oblicze, troskliwie pochylone ku niemu.
— Zabraniam panu mówić — rzekła ciotka — choć wyznaję, że pragnęłabym bardzo zadać ci niektóre pytania. Pańskie pytania czytam jasno z jego oczu. Chcesz wiedzieć, gdzie się znajdujesz. Otóż uspokój się pan. Jesteśmy wszyscy unjonistami w tym domu. Murzynom naszym można zaufać; wszyscy to starzy słudzy. Południowcy prawdopodobnie zostawią tu pana w spokoju, bo wiedzą, że należymy do zgromadzenia kwakierskiego i że z zasady przeciwni jesteśmy wojnie. I musisz pan się na to przygotować, że będziesz musiał tu pozostać tak długo, póki twoja głowa nie wydobrzeje. A teraz, jeżeli wolno zapytać, jak się pan nazywasz? Ja jestem Debora Frost.
Słuchając tych szybkich i urywanych sentencyj swojej wybawczyni, wesoły uśmiech zamigotał w pół omdlałych oczach rannego.
— Jestem... możecie mnie panie nazywać kapitanem Rex! — rzekł. — Nie, żebym paniom nie ufał!... broń mnie Panie Boże! — dorzucił szybko — ale boję się, wyjawiając swoje nazwisko, narazić panie na jakąś odpowiedzialność. Że zaś nazwa ta stanowi istotnie część mego imienia, zatem może panie wybaczycie, iż poprzestanę teraz na tem.
— Hm! — rzekła miss Debby, przypatrując mu się bacznie — kiedy byłam młodą dziewczyną, to uczono mnie w łacińskiej gramatyce, że Rex znaczy król, po angielsku King. Zapewne, że się to nie zmieniło do tej pory. Przyznaję ci słuszność, młodzieńcze! Więcej masz oleju w swojej rozpłatanej głowie, niżeli ja w mojej całej. Nie będę cię już o nic pytać.
— Ależ ja chcę pani wszystko powiedzieć!... — zaczął chory gorąco.
— Nie, nie teraz w każdym razie — przerwała ciotka. — Zjesz pan trochę rosołu z kurczęcia, który ci zaraz przyślę, a potem leż zupełnie spokojnie, dopóki nie wrócę. Katonie! pozostaniesz przy panu, a potem przyślę Sylwję, aby cię zluzowała. Ten bandaż jest tak artystycznie zrobiony, jakby to doktór Forsyth sam wykonał — dodała, poprawiając go z zadowoleniem. — Byłam stworzona na chirurga. Daisy! za pół godziny przyjdziesz i dasz mu drugą łyżeczkę tej wódki.
I zebrawszy wszystkie swoje przybory, ciotka Debby poszła pilnować rosołu z kurczęcia i opowiedzieć babci historję rannego oficera.
Marjorie zastała dzieci mocno poruszone. Puk opowiadał Pozy ze wszystkiemi szczegółami przygodę swoją w lesie; a żeby jej dać wyobrażenie, jak wyglądał ranny, obwiązał sobie główkę kuchennym ręcznikiem i całą buzię posmarował mydlinami, mającemi niby naśladować krew.
Marjorie zaledwie zdołała ich uspokoić i uprosić, aby byli bardzo ostrożni w tem, co mówią o nieznajomym.
— Bo widzicie, moi drodzy, jest dużo złych ludzi dokoła, którzyby może poczytali sobie za obowiązek sprowadzić zaraz oddział wojska, aby zawlec tego biednego pana do więzienia. Nie trzeba więc, aby wiedziano, że znajduje się tutaj. Powinniście bardzo uważać, co mówicie, aby nie ściągnąć na niego nieszczęścia.
— Przyrzekam! — solennie zapewnił Puk. — A teraz już nie będę mógł nic powiedzieć, choćbym chciał, bo ciocia Debby powiada, że to jest okropny grzech złamać przyrzeczenie.
— Toby było dawaniem fałszywego świadectwa, mój drogi — poważnie objaśniła go Pozy — i mógłbyś paść trupem za karę, jak Ananjasz i Safira — dokończyła mocno wzruszona. — Nieprawdaż, miss Daisy?
— Nie, kochanko, nie sądzę — uśmiechnęła się Marjorie. — Pan Bóg inaczej dzisiaj karze ludzi za wiarołomstwo. Ale cieszę się, że pojmujecie całą ważność przyrzeczenia. Wszak mogę ci zaufać, Pozy?
— Ma się rozumieć — z wielką powagą odparła dziewczynka. — Potrafię dotrzymać słowa równie dobrze jak Puk, chociaż jestem młodsza od niego.
— Bardzo dobrze, moje dzieci. A teraz idźcie zapytać, czy obiad gotów i nie przeszkadzajcie babci, jeżeli śpi.
Oficer nawpół drzemał, gdy Marjorie, zastukawszy zlekka, cicho weszła do pokoju. Na jej widok otworzył zupełnie oczy i z wyrazem szczerej wdzięczności odpowiedział na troskliwe jej zapytanie.
— Dziękuję pani, czuję się o wiele lepiej. Jestem tylko jeszcze osłabiony z głodu i utraty krwi. Otrzymałem ranę w bitwie pod Opequan Creak i od tej pory tułałem się po stepie, usiłując dobić się do swoich, w obawie, że mogę popaść w ręce siepaczy Early’ego i dostać się do lochu na resztę mego życia.
— Ale zabroniono panu rozmawiać — łagodnie przestrzegała go Marjorie, dziwiąc się sile tej krzepkiej, młodzieńczej postaci i nieporównanej słodyczy uśmiechu, opromieniającego blade usta, na których śmierć o mało co nie położyła swojej pieczęci. Patrzyła uważnie na mówiącego i uśmiech ten budził w niej jakieś zamglone wspomnienia, jakby go kiedyś widziała.
— Katon, zdaje mi się, nie dopilnował zlecenia... — dodała.
— Owszem, pannuńciu — przerwał wierny sługa. — Całe gadanie wziąłem na siebie. Trudno młodego pana zostawić w nieświadomości, gdzie się znajduje i między jakiem państwem. Nie jesteśmy przecie byle kim... Tworzymy bardzo szanowaną kwakierską rodzinę, jedną z pierwszych w Pensylwanji.
— Więc opowiadaj dalej, mój stary poczciwcze, tylko panu nie daj mówić — rzekła Marjorie z tak ujmującym uśmiechem, że stary murzyn zmiękł odrazu. — Czy mogę panu być jeszcze w czem użyteczna? — dodała, zwracając się do rannego.
Oficer podziękował jej i poprosił o rosół. Poszła więc do kuchni, a kapitan Rex pozostał sam z Katonem, dręczony niespokojną jakąś myślą, która przyśpieszała gorączkowy puls jego. Roztargniony, słuchał opowiadań murzyna o świetności rodziny, wśród której się znajdował. Przed oczami jego stała wciąż urocza dziewczęca postać, pochylona ku niemu z takim wyrazem anielskiej dobroci i współczucia. Kogóż ona mu przypominała?... Gdzie on mógł ją widzieć przedtem?
Tego wieczoru nie powróciła już do niego, tylko ciotka Debby przyszła o zmroku i przekonawszy się, że rana nie otwarła się na nowo, usiadła na chwilę przy chorym.
— Myślałam dużo o panu — rzekła — i mówiłyśmy o tem z babcią. Nie możemy wypuścić pana od siebie w tym stanie, w jakim jesteś, a jednak obcy człowiek w domu i w czasie wojennym musi się zawsze wydać podejrzanym dla sąsiadów. To też postanowiłam ukryć pański mundur, a dać panu stary garnitur mego brata, który wisi na górze. Nie jest to ubiór kwakierski, więc nie będzie panu w nim niezręcznie. Gdyby się kto pytał, powiem, że pan jesteś dalekim krewnym naszym z Nowego Yorku; ale uczynię to tylko w ostatecznym razie. Bez potrzeby nie będę kłamała.
— Mam nadzieję, że nie będzie pani potrzebowała z mojej przyczyny obciążać sumienia swego grzechem — odpowiedział kapitan Rex i mimowolnie uśmiechnął się.
— Na nieszczęście mam kogoś w domu, kogo nie jestem pewna... — rzekła ciotka. — Jest to moja siostrzenica.
— Przecież nie ta młoda osoba, która tu była, a którą pani nazywałaś Daisy? — porwał się oficer niespokojnie.
— Ależ nie! cóż znowu! Ta jest duszą i sercem nasza. Mówię o mojej siostrzenicy, Dorze, która na szczęście była poza domem, kiedy pana przywieźli, i powróciła dopiero przed pięciu minutami. Chwała Bogu przynajmniej, że nie przyprowadziła z sobą tego błazna, Harrego Peytona. Nie dowierzam tej dziewczynie! Konfederaci, z którymi zaprzyjaźniła się gdzieś w Richmond, zawrócili jej pustą mózgownicę i zawzięła się przeciw Unji, choć nie śmie się z tem otwarcie wydawać przed babką i przede mną. Miejże się pan więc na ostrożności, gdy będziesz z nią mówił.
— Ależ, droga pani, nie chcę za waszą dobroć dla mnie narażać was na niebezpieczeństwo... Niech tylko dzień jeden wypocznę, aby nabrać trochę sił, a ruszę zaraz dalej. Winchester nie musi być bardzo stąd oddalonym?...
— Tylko o dwadzieścia mil po trakcie pocztowym. Ale teraz niema nawet co i myśleć o tem — rezolutnie zaoponowała miss Debora. — Nie zawracaj sobie pan głowy żadnem niebezpieczeństwem. Już ja tu dam baczenie na wszystko, a w razie naglącej potrzeby, wyślę pana do krewnego naszego, kwakra, który mieszka około Deepwater Run. A teraz dobranoc, mój kawalerze! Katon będzie spać tu na sofce, aby być na każde twoje zawołanie, a mój pokój jest tuż obok za temi drzwiami. Bądź ostrożnym z Dorą, ale Daisy możesz zaufać jak sobie samemu.
— Czy to także siostrzenica pani? — spytał, zatrzymując ją, kapitan.
— Nie; jest ona nauczycielką naszych dzieci i nie żadną krewną — odparła; ciotka, zamykając drzwi.
Dora rozczesywała włosy przed lustrem, gdy ciotka weszła do pokoju.
— Co to Sylwja opowiada o jakimś młodym obcym człowieku, który przybył tu dziś zrana? — spytała, zanim ciotka zdążyła jeszcze otworzyć usta.
— O! powiedziała ci więc już o tem? — rzekła miss Debby, czując, że sprawiłoby to jej wielką ulgę, gdyby mogła wygrzmocić Sylwję za paplarstwo. — Tak, jest to przyjaciel nasz z Nowego Yorku. Miał wypadek w drodze i zranił się w głowę. Będzie musiał poleżeć kilka dni.
— Jakże się nazywa ten przyjaciel? — spytała Dora. — Dziwny też czas obrał sobie na odwiedziny podczas wojny!
— Pan King — odparła ciotka, dziękując Bogu w duchu, że mogła odpowiedzieć coś przynajmniej zbliżonego do prawdy.
— O! to pewnie jeden z tych Kingów, o których babcia zawsze opowiada. A ja już obawiałam się, czy to nie jaki podejrzany człowiek. Harry Peyton tylko co mi powiedział, że otrzymał właśnie zawiadomienie o ucieczce bardzo niebezpiecznego szpiega i że oddział kawalerzystów wysłany został za nim na przeszukanie całej naszej okolicy.
— Niechże sobie go szukają, gdzie chcą, byle nie u nas — rzekła ciotka, czując się rozgrzeszoną za wszystkie mimowolne kłamstwa, jakie mogła popełnić. — No! Doro! nie leń się wstać wcześniej jutro rano, bo mam dużo gospodarskich zajęć, a ty mnie zawsze opóźniasz we wszystkiem, przychodząc ostatnia na śniadanie.
Dora rozśmiała się, a ciotka poszła do Marjorie podzielić się z nią niepokojem, jakim przejęła ją wiadomość, której udzieliła jej Dora. Ucieszyło ją, że dzieci przyrzekły dochować tajemnicy, bo wiedziała, że można im zaufać; przyzwyczajano ich bowiem od małego dane słowo uważać za święte.
Przez dwa dni następne kapitan Rex, za poradą ciotki Debby, nie wychodził z pokoju, ale trzeciego ranka, gdy Dora zwykłym swoim leniwym krokiem weszła do stołowego pokoju, w którym siedziała babcia, ujrzała w głębi framugi okna, przyćmionej storami, wysoką, męską postać, obok której Puk i Pozy kręcili się w podskokach.
— Moja wnuczka, Dora, przyjaciel King — przedstawiła ich babcia.
Kapitan powstał z miejsca i skłonił się głęboko, a choć szpetny bandaż zasłaniał część jego twarzy, Dora pomyślała sobie w duchu: śliczny mężczyzna!
Reginald Gray, gdyż on to był tym rannym, nic nie stracił z dawnej swojej młodzieńczej fantazji; śmiał się teraz w duchu z kokieteryjnych min i pretensjonalnego zachowania się Dory, tak odmiennego od purytańskiego, a pełnego szlachetnej prostoty jej otoczenia. Co chwila jednak oglądał się na drzwi, czekając, czy nie wejdzie młoda nauczycielka. Puk tymczasem pokazywał mu wszystkie sztuczki Blota, a Pozy przyniosła mu z góry całą familję lalek.
— To jest Lilka, a to Violetta — mówiła, przedstawiając je kolejno.
Kapitan podziwiał należycie piękność Lilki i zapytał, jaki to przypadek zeszpecił tak Violettę, że cały nosek miała zgnieciony.
— To ja zeskoczyłem raz z kantorka prosto na jej głowę — pochwalił się Puk. — Pozy zaczęła płakać jeszcze więcej aniżeli Violetta; zebrałem więc wszystkie swoje oszczędności i kupiłem jej inną lalkę.
— Taki z niego poczciwy braciszek! — rozczuliła się Pozy. — Oto właśnie ta lalka.
— Belwedera — objaśniał Puk.
— Wcale nie żadna Belwedera — obruszyła się Pozy. — Nazywa się Dolcia. Tyś ją ochrzcił imieniem Eljasza Tysbity, ale miss Daisy powiedziała, że można jej dać przydomek i nazwała ją Dolcią przez pamięć na lalkę, którą miała, gdy była małą dziewczynką. Czy nie tak było, miss Daisy?
Marjorie wchodziła w tej chwili do pokoju, niosąc jakiś przysmak, przyrządzony własnoręcznie przez miss Debby dla gościa. Przez otwarte okno światło słońca padało prosto na łagodnie jej twarz uśmiechniętą, złocistym odblaskiem pieszcząc młode, rozumne czoło, okolone bujnym diademem jasnych włosów.
Szybko jak błyskawica, myśli Reginalda cofnęły się w ubiegłe lata, w pamięci stanęły mu siwe, smutne, a pełne przyćmionych blasków oczy, których wierne odbicie widział teraz w spokojnie, a przyjaźnie zwróconych ku sobie oczach młodej nauczycielki. Krew uderzyła mu na twarz bladą, gdy w duchu zadawał sobie pytanie.
— Czyżby to mogła być ona?... moja maleńka Margie?
— Co było tak? — spytała Marjorie, gdy Pozy schwyciła ją za rękę. — Ostrożnie, maleńka! przewrócisz talerz.
— Wszak prawda, że pani nazwałaś Dolcią Eljasza, przez pamięć na lalkę, którą miałaś, gdy byłaś małą dziewczynką?
— Tak — odparła Marjorie, a cień smutku przemknął po jej twarzy na wspomnienie jej lat dziecinnych.
— Pozy lubi oryginalne imiona — wtrąciła Dora.
— I miss Daisy także, jak się zdaje — rzekł kapitan Rex, przypatrując się jej coraz baczniej i rumieniąc się coraz więcej.
— Dolcia była jedyną lalką, którą posiadałam kiedykolwiek... o ile pamiętam — skromnie odparło dziewczę.
— Gdy pani byłaś maleńką? — z naciskiem zapytał kapitan.
— Nie wiem zresztą... przepraszam pana — odparła — zakłopotana nieco, rumieniąc się również pod uporczywie zwróconem ku niej spojrzeniem badawczych oczu młodego kapitana. — Musiałam przechodzić ciężką jakąś bardzo chorobę, bo nie pamiętam nic z dziecinnych czasów moich... z czasów, gdy miałam Dolcię.
— Musiałaś więc pani polegać w tym względzie na pamięci starszych?... — podchwycił Reginald, któremu serce uderzało zdwojoną siłą niepokoju.
— I to nie; jestem sierotą — odparła łagodnie i z godnością, kładąc tem koniec rozmowie.
Ale Reginald nie spuszczał jej z oczu, gdy wziąwszy szycie do ręki, usunęła się w głąb framugi okna, o tyle tylko mieszając się do rozmowy, o ile odwoływano się do niej. Słodycz jej, pełna prostoty i powagi, stanowiła dziwną sprzeczność z przesadną pretensjonalnością Dory.
— Tak, to ta sama twarz... — myślał w duchu; ale nie pojmował, aby tak całkowicie mogła była zapomnieć o nim... Żałował, że nie było fortepianu w domu... byłby popróbował, jakie wrażenie wywrze na niej „Modlitwa Mojżesza“, którą mała Marjorie tak niegdyś lubiła. Jakżeby rad zrzucić ten ohydny bandaż, który mu część twarzy zasłaniał!... Możeby go poznała wtedy!... Targnął niecierpliwie za chustkę, ale opamiętał się nagle... jakże był niedorzecznym, że budował zamki na lodzie, na jedynej podstawie tego przypadkowego podobieństwa!
Katon tymczasem kilka razy zaglądał do drzwi z zakłopotaną miną. Wkońcu wszedł i, zwracając się do Marjorie, rzekł:
— Pannusiu, stara Chloe prosi, aby pannusia zeszła do kuchni popatrzeć na konserwy.
Miss Debora ze zdziwieniem spojrzała na niego.
— Cóż tej starej znowu przyszło do głowy? — rzekła. — Siedź, proszę, Daisy, ja pójdę.
— Ale nie pani, nie — śpiesznie zaprotestował murzyn. — Chloe prosiła panienkę.
— Głupstwo! Ja pójdę zobaczyć, o co chodzi.
Lecz Katon nie myślał ustępować.
— Kiedy tam panienka potrzebna, proszę pani — rzekł, rzucając błagalne spojrzenie na Marjorie. — Trzebaby pochować tę porcelanę różową, a ja sam nie wiem, jak się wziąć do tego.
— Co się stało temu staremu? — rzekła miss Debby, gdy Marjorie, uśmiechając się z uporu murzyna, wstała i wyszła za nim. — Pewnie znów potłukł filiżanki z garnituru i boi się przyznać babci.
— Tędy, pannusiu — mówił Kato, prowadząc Marjorie do alkierza i oglądając się, czy nikt nie słucha. — Już nie wiedziałem, co wymyślić, żeby panienkę stamtąd wyciągnąć. Mam jej coś ważnego do powiedzenia.
— Cóż to takiego? — z dobrocią spytała Marjorie.
Katon podszedł blisko i wystraszonym szeptem rzekł jej do ucha:
— Młody pan nie jest jedynym żołnierzem, jakiego tu mamy... Jest i drugi... tam w chacie u mnie...
— Drugi?! — zawołała Marjorie.
— Tak, pannuńciu. Bardzo jakiś dziwny człowiek; nie wiem sam, co mam z nim robić. Zjawił się zaprzeszłej nocy, nie wiem skąd, i dostał jakiegoś napadu choroby, tak że Klorynda i ja ledwośmy ze strachu głowy nie potracili. Potem mu się zrobiło lepiej, ale okropnie się lękał, żeby go nie wykryto. Mówi jak obłąkany, powiada, że wszyscy uwzięli się nastawać na jego życie, ale mnie się zdaje — dodał Kato, dotykając czoła — że tu mu się coś popsuło.
Mówiąc to, Kato pokazywał na głowę.
— Czyż nie możecie pozbyć się go jakkolwiek?
— Boję się, pannusiu. Wojska otaczają nas zewsząd, a nie godziłoby się człowieka wydać w ręce filistynów.
— Czemuż więc nie poradzisz się miss Debby, co zrobić? — rzekła Marjorie. — Ona ma w tem więcej doświadczenia, niż ja.
— Otóż to właśnie, że nie mogę, bo póty mnie męczył, póki mu nie przysiągłem, że nie wyjawię jego obecności nikomu. A pannusia wie, że jak Kato co powie, to i dotrzyma. Ale wczoraj, kiedy panienka przechodziła wedle chaty, chcąc odwiedzić chore dziecko Dżima, żołnierz zobaczył ją przez okno. Myślałem, że go znów porwie ta choroba, tak się wstrząsł cały... Kto to jest? — zapytał tak gwałtownie, że aż mu oczy ze wzruszenia na wierzch wyszły... Powiedziałem mu, że pannusia przybyła z północy, żeby uczyć pańskie dzieciątka, a wtedy zaczął mnie zarzucać różnemi pytaniami... Koniec końców, on chce koniecznie widzieć panienkę.
— Mnie? — zawołała Marjorie zdziwiona. — A cóż mu na tem zależy?
— Albo ja wiem?... dziwny jakiś człek, jak mi Bóg miły. Dziś rano, gdy wychodziłem z domu, przywołał mnie do siebie i powiedział:
— Sprowadź mi tę panienkę koniecznie, rozumiesz? Powiedz, że opłaci się jej fatyga, bo jej powiem coś o jej ojcu...
Marjorie drgnęła gwałtownie, a fala krwi gorącej uderzyła na jej lica.
— O moim ojcu! O! Katonie, czy ty myślisz, że on mówi prawdę?... Czy on może co wiedzieć?
— Czy ja wiem, pannusiu! — rzekł Kato, zdziwiony jej wzruszeniem... — To taki jakiś dziwny człowiek... ja myślę, że to chyba djabeł...
— Czyż on naprawdę mógł to powiedzieć? — mówiła, odchodząc prawie od siebie, Marjorie.
— Tak, pannusiu, powtarzał to nawet po kilka razy.
— Idę! — zawołała, biegnąc ku drzwiom, a twarz jej, zmieniona wielkiem wzruszeniem, bladła i kraśniała kolejno. Jasna gwiazda nadziei, przewodni promień tułaczego jej życia, zabłysła nareszcie przed jej oczami, odbijając się w głębiach siwych źrenic sieroty.
— Stój, panienko droga! — zawołał Kato, szybko zatrzymując ją w progu. — Nie można teraz, dopiero po herbacie... jak się ściemni... Inaczej murzyniby się domyślili... a nikt nie powinien wiedzieć...
— Poczekam więc... — odparła łagodnie, tłumiąc ręką przyśpieszone uderzenia serca.
A proszę ani słowa nie mówić o tem miss Debby... — nalegająco upominał Kato, widząc nadchodząca ciotkę.
Dora, pomimo swego lenistwa umysłowego, była o tyle sprytną i przebiegłą, że w połowie tylko uwierzyła historji, którą jej ciotka opowiedziała o nieznajomym, tak niespodzianie pojawiającym się wśród nich. Spokój babci trochę ją zbił z toru, ale podejrzenia jej zostały tylko na chwilę uśpione.
Całe zachowanie się Reginalda i jego obejście zdradzały na każdym kroku wojskowe nawyknienia, a widoczne zajęcie, jakie okazywał Marjorie, obrażało Dorę do żywego. Nie pojmowała ona przyczyny, dla której bezwiednie prawie nie spuszczał oczu z młodej nauczycielki, i wniosła z tego, że on, równie jak Harry Peyton, padł ofiarą jej wdzięków. Próżność jej zaś była tak wielka, że nie mogła znieść, aby ktokolwiek w jej obecności zajmował się inną kobietą.
Marjorie po rozmowie z Katonem nie mogła sobie znaleźć miejsca przez całe popołudnie. Twarz jej pałała gorączką oczekiwania, a oczy miały tak niezwykły wyraz niepokoju, iż nie uszło to uwagi Reginalda. Usiłował wciągnąć ją do rozmowy, ale póki Dora była w pokoju, odpowiadała mu ledwo monosylabami i z widocznem roztargnieniem.
Gdy miss Lyndon wyszła do ogrodu, nieśmiałość dziewczęcia ustąpiła stopniowo pod wpływem dziwnego czaru, jaki Reginald zawsze na niej wywierał. Dziwiła się, skąd dźwięczny głos jego takie znajome jej miał brzmienie i budził jakby dalekie, uśpione wspomnienia w jej duszy...
— Czy pani była kiedy w New-Yorku? — spytał Reginald.
— Byłam... już dawno bardzo temu — odparła, nie mogąc się powstrzymać od lekkiego drżenia na wspomnienie starej Molly — ale nie chciałabym już tam nigdy wrócić.
— A czy wolno zapytać, dlaczego? — odparł zdziwiony.
Załamała ręce ruchem dobrze mu znanym, który zapamiętał zdawna.
— To nie żadna tajemnica — rzekła; — byłam biedną, małą, opuszczoną sierotką, gdy pani Randolph spotkała mnie na ulicy w New-Yorku i wzięła mnie łaskawie pod swoją opiekę. Jej to zawdzięczam wykształcenie, jakie otrzymałam, a które mi daje obecnie możność zarabiania na życie. Przybyłam tu, jak panu może wiadomo, w charakterze nauczycielki.
— Zasługuje pani za to na największe uznanie! — zawołał gorąco.
Rzuciła mu w odpowiedzi spojrzenie pełne wdzięczności, gdy nagle ciotka Debby wpadła do pokoju, objawiając silne wzruszenie.
— Jeszcze bo tego brakowało! — zawołała. — Wyobraźcie sobie, że cała rodzina Peytonów jedzie. Są między nimi i oficerowie. Panie King, ruszaj waćpan do łóżka! Moje kłamstwa mogą taką Dorę w pole wyprowadzić, ale ta rozpłatana głowa pańska musi dać do myślenia żołnierzom.
Kapitan popatrzył na pobladłe ze strachu twarze kobiet i uśmiechnął się spokojnie.
— Niech panie nie trwożą się o mnie — rzekł. — Wzmocniłem się już o tyle, że mogę jednej chwili zerwać się i zniknąć znowu w Sawannach, ale sądzę, że obecnie i na to już za późno.
— Zamknij go w schowanku na górze, Daisy, i śpiesz się! — zawołała ciotka, popychając go. — Potem szybkim krokiem zbiegła do siostrzenicy.
— Doro! — zawołała mimowolnie ostrym tonem. — Cała gromada Peytonów zjechała i czeka na dole... Jest tam jeszcze dwóch czy trzech obcych oficerów między nimi. Prawdopodobnie zostaną na herbacie. Pan King dostał migreny i poszedł się położyć... kazał powiedzieć, że nie zejdzie na podwieczorek... nie potrzeba więc wsuwać dodatkowego blatu do stołu...
— Pan King? a! to dziwna rzecz! Był zupełnie zdrów przed chwilą... — odparła Dora znaczącym tonem, który mówił więcej od słów.
Ciotka Debby szybko podeszła ku niej i schwyciwszy drobne jej wypieszczone ręce, ścisnęła je w swoich palcach jakby żelaznemi kleszczami.
— Doro Lyndon — rzekła namiętnie — widzę, że masz coś na myśli... ale pamiętaj trzymać język za zębami i nie pleść przed swymi przyjaciółmi o tem, co do ciebie nie należy.
Zatrzasnęła gniewnie drzwi za sobą, a Dora, ochłonąwszy z chwilowego przestrachu, potarła delikatnie zbolałą rękę, na której kościste palce wylęknionej ciotki wycisnęły sine piętna; potrząsając nią wyzywająco za odchodzącą ciotką, syknęła mściwie przez zaciśnięte białe zęby:
— Odpłacę ja ci za to! poczekaj!
Marjorie, ukrywszy kapitana Rexa na poddaszu, zeszła na dół z twarzą nieco pobladłą.
Całe towarzystwo rozsiadło się na piazzecie ogrodowej. Oprócz Harrego i Clifforda było jeszcze dwóch ich kolegów, oficerów skonfederowanej armji. Młody Peyton poświęcił się cały, jak zwykle, bawieniu Marjorie, czem Dora mocno czuła się obrażoną.
Dwaj obcy wojskowi nazywali się: kapitan Forsyth i pułkownik Hayes. Marjorie pomyślała sobie w duchu, iż nigdy nie widziała bardziej odrażającej powierzchowności, jak u tego ostatniego. Miał on czoło niskie, ostre, błyszczące zęby i blado niebieskie, chytre oczy, których złośliwy i okrutny wyraz przejmował mimowolnie wstrętem. Niechęć, jaką uczuła do tego człowieka, wzmogła się jeszcze, gdy dowiedziała się z rozmowy przy stole, że był komendantem oddziału, wysłanego w okolicę celem i schwytania szpiega, o którym Dora wspominała przed kilku dniami.
— Jest to sprytna sztuka — mówił pułkownik, użalając się nad dotychczasowem swojem niepowodzeniem. — Dwa razy naszliśmy dom, z którego zdołał umknąć na godzinę przed naszem przybyciem. Musi mieć jakiś sposób obałamucania murzynów, tych... — tu kapitan wstrzymał w samą porę wymykające mu się przekleństwo, spotkawszy wzrok ciotki Debby, surowo zwrócony ku niemu. — Z doniesień jednak, jakie otrzymałem dzisiaj, wnoszę prawie na pewno, że ta gra w chowanego nie potrwa już długo... Pohuśta się zato w powietrzu... — dodał, śmiejąc się dziko — a moi ludzie chętnie mu zarzucą pętlicę na szyję, płacąc mu za tyle kłopotu, jaki mieli z jego powodu...
— Któż jest ten nieszczęśliwy winowajca, przeciw któremu oddychasz pan taką nienawiścią? — spytała ciotka Debby.
— Nazywa się, a przynajmniej uchodzi pod nazwiskiem Rogersa, a przebiera się codzień inaczej i tem zbijał nas dotąd z tropu. Mniemam, iż jest on podwójnym zdrajcą.
— Czy tylko pewien jesteś tego, co twierdzisz, przyjacielu? — z łagodną powagą zapytała babka Frost. — W każdym razie radziłabym ci postępować z umiarkowaniem.
Ale umiarkowanie było cnotą całkiem nieznaną kapitanowi.
Katon, który usługiwał do stołu, niespokojnie spoglądał z boku na oficerów. Marjorie spostrzegła to i łamała sobie głowę, jak wymknąć się z towarzystwa, aby pójść do owego nieznajomego, czekającego na nią w murzyńskiej chacie. Gdy Pozy zaczęły się kleić oczki do snu, skorzystała z pretekstu i wstała od stołu.
— Przyjdź do mnie do dziecinnego pokoju — szepnęła Katonowi, przechodząc.
Obie dziecinne główki spoczywały już uśpione na poduszce, gdy ostrożnie zastukano do drzwi.
— Wszystko w porządku, pannuńciu — szepnął Kato. — Sylwja przyjdzie zaraz pilnować dzieci, a my niepostrzeżenie wymkniemy się tylnemi drzwiami.
Marjorie zarzuciła na białą swoją suknię ciemny szal ciotki Debory i cicho postępowała za swoim przewodnikiem, skradając się wśród krzaków. Serce jej biło mocno, a wielkie cienie, padające z wierzchołków wysokich drzew i przerzynające srebrne smugi księżycowego światła, napełniały ją nieznaną trwogą.
Gdy dochodzili do chaty, mały murzynek, siedzący w progu, zerwał się nagle.
— To ty, ojczulku? — zawołał.
— Co tu robisz, malcze, o tej porze? — zgromił go ojciec. — Ruszaj spać... Tędy, pannusiu, jeśli łaska... Moja stara i ja bardzo wdzięczni jesteśmy panience, że raczyła nawiedzić biedną naszą chatę.
Kłaniając się i posuwając wzdłuż ściany, Kato poprowadził Marjorie wzdłuż korytarzyka, a gdy się upewnił, że bystre i ciekawe oczęta małego Sama nie mogą go podpatrzyć, zwrócił się nagle na lewo i w umówiony sposób zastukał cicho do niskich drzwiczek, ukrytych w ścianie.
— To ja, panie — rzekł, ostrożnie wsuwając głowę. — Jeżeli okiennice są zamknięte, to można zapalić świecę...
— Czy przyszedł kto drugi z tobą? — spytał stłumiony szept z kąta.
— Jest i miss Daisy — odparł Kato, pocierając zapałkę.
Żółty blask kopcącej łojówki rozjaśnił czarne cienie, zalegające izdebkę. W tem posępnem, niemal grobowem świetle Marjorie ujrzała chciwie zwróconą ku sobie twarz śmiertelnie bladą, okoloną bujnemi falami opadających na ramiona śnieżnych włosów i przenikliwe wejrzenie dwojga czarnych, zapadłych oczu, które świecić się zdawały w ciemnicy.
Postąpiła krok naprzód, a okrzyk zdumienia wyrwał się z jej piersi:
— Doktór Boddy!
Twarz mężczyzny z bladej stała się siną... Zerwał się z miejsca i przyskoczył do niej.
— Kto mnie tak nazwał? — spytał zdławionym głosem.
— Ja — ochłonąwszy z przestrachu, odparła Marjorie. — Pamiętani pana dobrze, choć pan nie przypominasz mnie sobie.
Wtem Kato wtrącił:
— Zejdę na dół, pannuńciu, i będę stał na straży, żeby kto nie podszedł... Tylko niech panienka z łaski swej nie bawi długo, bo we dworze mogą spostrzec jej nieobecność...
— Gdzieś mnie pani znała pod tem nazwiskiem? — pytał mężczyzna, pilnie rozpatrując każdy rys dziewczęcej twarzy, której paliły się płomienie gorączki i trwogi.
— Czy pamiętasz pan biedną, opuszczoną sierotkę, którą leczyłeś u starej Molly?
— Na miljon szatanów!... więc to ty byłaś tem dzieckiem? — wykrzyknął dziko. — Ach! gdybym był o tem wiedział!
— Chcę panu podziękować za to, coś wtedy dla mnie uczynił — odezwała się łagodnie. — Byłabym pewnie umarła, żeby nie pan i Nancy... dwa razy obroniłeś mnie od bicia.
Twarz jego rozchmurzyła się nieco.
— Więc pamiętałaś o tem przez tyle lat, dziecko?! No! nie wiele ja dobrych uczynków spełniłem w życiu, dobrze, że choć ten jeden pozostał komuś w pamięci... Czy nie bierze cię ciekawość dowiedzieć się, dlaczego posłałem po ciebie?
— Powiedziałeś pan, że powiesz mi coś o moim ojcu... — podchwyciła gorączkowo, składając błagalnie dłonie. — O! panie!... czy rzeczywiście wiesz co o nim?... Żyję jedynie myślą odszukania go... Ta nadzieja jest „gwiazdą przewodnią“ mego życia.
Doktór Boddy zdawał się namyślać chwilę.
— Życie moje jest w niebezpieczeństwie — rzekł wkońcu. — Lada chwila ci zbóje mogą mnie pochwycić... Jeżeli więc zdołasz ułatwić mi ucieczkę i ukryć mnie w bezpiecznem miejscu, to ci wyjawię to, co podejrzywam, że jest prawdą...
— Ale jakże ja mogę to uczynić? — odparła Marjorie drżącemi usty... Jestem obcą w tych stronach i nie znam okolicy...
— Opowiedz mi, co pamiętasz o swojem dzieciństwie... — przerwał jej Boddy, zmieniając nagle taktykę.
— Nic prawie aż do czasu, gdy chora leżałam u starej Molly. Pamiętam trochę moją matkę i okręt jakiś wielki, o który fale rozbijały się z głuchym łoskotem... Przypominam sobie też jakiegoś człowieka, który się nazywał Barnej Brian i... och!.. jednego pana, który miał takie piękne, rozumne, pełne dobroci oczy... i który mnie nauczył kolędy o Bożem Narodzeniu i pieśni o św. Mikołaju... O! panie! — dokończyła błagalnie z wyrazem niewysłowionej boleści, wypiętnowanej na każdym rysie jej pięknej, bladej twarzy — jeżeli wiesz co o mnie, zaklinam cię, powiedz mi!... Nie trzymaj mnie w tej śmiertelnej niepewności, która mnie zabija!
— Przypominasz kubek w kubek twoją matkę... Poznałem cię po tem podobieństwie... Jakim sposobem dostałaś się tutaj?
— Pani Randolph z Filadelfji zaopiekowała się mną, a ojciec jej, pan Clive, łożył na moje wychowanie. Przybyłam tutaj w charakterze nauczycielki.
Doktór Boddy pięścią uderzył się w czoło.
— Delirium tremens do reszty pozbawiło mnie zmysłów! Zapomniałem, do licha, o tym wieczorze!...
Marjorie ze zdumieniem patrzała na niego.
— Czy nie występowałaś kiedy w żywych obrazach w domu pana Clive? — zapytał. — Otóż ja byłem obecny na tem przedstawieniu.
— Pan?
— Tak; nie patrz z takiem niedowierzaniem. Gdy jestem przebrany i mam perukę na głowie, wyglądam jak każdy z waszych salonowców. Jedna z waszych filadelfijskich piękności bardzo była uprzejma tego wieczoru dla pana Rogersa.
— Rogers? — szybko podchwyciła Marjorie, blednąc. — Czy pan nie jesteś tym, na którego obławę urządził pułkownik Hayes?
— Skąd to wiesz? — zakrzyknął, chwytając gwałtownie jej rękę.
W tej chwili drzwi się uchyliły zlekka.
— Czy pannusia już gotowa? — spytał Kato.
— Za chwilę — odparł doktór Boddy, potem zwracając się szybko do Marjorie, rzekł: — Życie moje w twoich jest rękach. Możesz iść w tej chwili zadenuncjować mnie temu człowiekowi, ale jeżeli to uczynisz, przysięgam, że umrę, unosząc tajemnicę pochodzenia twego ze sobą. Jeżeli zaś podejmiesz się ukryć mnie w bezpiecznem miejscu przez trzy dni, to jest do czasu jak pogoń minie, przyrzekam, że wyjawię ci nazwisko człowieka, który według wszelkiego prawdopodobieństwa jest twoim ojcem. Przysiąc ci na to nie mogę, ale mam wszelkie dane po temu. Jesteś bowiem żywym obrazem kobiety, która, mniemam, że była twoją matką. Masz więc do wyboru...
Marjorie rozpaczliwie załamała ręce.
— Nie mogę tego uczynić sama — rzekła — ale jeżeli znajdę sposobność poradzenia się mistress Frost, to ona może wpadnie na jaki pomysł. Jutro rano przyjdę z odpowiedzią. Idę już, Katonie — dodała i rzuciwszy wyraz politowania temu, który tak okrutnie obszedł się z nią, szybkim krokiem wróciła ku domowi.
Miss Debby, wszedłszy w pół godziny później do pokoju Marjorie, zastała ją klęczącą pod oknem z twarzą całą wilgotną od łez.
— Co to jest? co się stało? — spytała energicznie ciotka Debby, stawiając świecę na stole. — Rozkoszni ci goście nareszcie zabierają się do odjazdu, przyszłam więc zobaczyć, co się z naszym więźniem dzieje. Któż ci znowu dokuczył?
— O! ciotko Debby! mam takie ciężkie zmartwienie! — westchnęło dziewczę. — Poradź mi pani, co mam robić.
Ciotka usiadła w krześle wyprostowana i wysłuchała całej historji z twarzą, na której występowały ognie oburzenia.
— Że też to Bóg pozwala żyć podobnym ludziom na świecie! — rzekła, nie mogąc się pohamować. — Ten Rogers nie zasługuje na nic lepszego, jak na stryczek, a jednak trzyma cię w swoich rękach... Poczekaj!... mam w głowie plan... Tego niegodziwca musimy wysłać do kuzyna Samuela, tam będzie bezpieczny od pogoni. Nie płacz, Daisy!... ja temu zaradzę...
— O! w jakiż sposób, pani? — spytała Marjorie, zwracając się do ciotki, jak do opiekuńczego anioła.
— Dla odwrócenia podejrzeń ty, ja i Pozy musimy mu towarzyszyć. Przebierzemy go po kwakiersku... a Dżim powiezie nas karyklem.
— Cóż przez ten czas stanie się z kapitanem?
— Mów ciszej! ściany mają uszy... Zostawię go pod opieką Katona. Już mu się chyba nic złego nie stanie, kiedy przetrwał szczęśliwie dzisiejsze niebezpieczeństwo. Myślałam, że nie usiedzę w miejscu, jak ten drab zaczął dziś rozpowiadać przy stole o wieszaniu... Musimy jutro wyjechać skoro świt, Daisy, bo mamy trzynaście mil przed sobą. Mam w Bogu nadzieję, że nie spotkamy w drodze żadnego oddziału gerylasów... Ale idę już, bo trzeba wydostać ten kwakierski ubiór... Żeby się tylko przydał!
Wyszła zwykłym swoim pośpiesznym krokiem, ale po chwili zawróciła z korytarza.
— Idź, proszę, zastukaj do drzwi kapitana i zapytaj, jak się ma. A pożegnaj go ode mnie, bo jutro musimy wyruszyć przed szóstą rano. Zanieś mu też to jajko ubite z cukrem i arakiem i namów go, aby wypił, zanim się położy spać.
Marjorie otarła oczy, ochłodziła sobie twarz wodą kolońską i udała się przez sypialnię miss Debby do kapitana Rexa.
— Swój! — szepnęła, cicho stukając do drzwi, u których rygiel szybko usunięto.
— Siedzę w ciemności — rzekł więzień, uśmiechając się do wchodzącej, której biała postać, rysując się na tle mrocznego otoczenia, wnosiła z sobą jakby promień światła do więziennej celi. — Czy już mogę wyjść z ukrycia, czy też muszę nadal udawać chorego?
— Ostrożnie! — odparła Marjorie — nie odjechali jeszcze... Miss Debby prosi pana, abyś to wypił — dodała, podając mu napój.
— To wszystko?
— Tak, panie. Miss Debby, Pozy i ja wyjeżdżamy jutro rano za bardzo ważnym interesem. Wrócimy w ciągu doby. Kato tymczasem będzie się opiekował panem. Mamy jeszcze drugiego nieszczęśliwego więźnia na plantacji i musimy go stąd co prędzej usunąć.
— Czy nie mógłbym i ja paniom towarzyszyć?
Potrząsnęła głową przecząco.
— Zdaje mi się, że nie... teraz nie zagraża tu panu nic złego... Do widzenia! Niech nam pan życzy szczęśliwej podróży.
— A nadewszystko szczęśliwego powrotu — odparł, biorąc przyjaznym ruchem białą jej rączkę i myśląc o tej drobnej, dziecinnej dłoni, którą tak często zwykł dawniej pieścić. — Miss Daisy, gdy pani wróci, powiem pani coś... czy pani mi pozwoli?
Popatrzyła na niego niewinnemi oczami, w których malowało się zdziwienie.
— Czemużby nie? rozumie się! A teraz żegnam pana. Nie pozwalaj pan, proszę, Pukowi, aby pana zamęczał na śmierć, gdy mnie tu nie będzie.
Ciotka Debby nie byłaby tak zadowoloną z siebie, gdyby była słyszała przyciszoną rozmowę, jaką Dora wiodła z młodym Peytonem na stopniach piazzetty w chwili, gdy ona, klęcząc przed wielką dębową skrzynią, wydostawała z niej kwakierskie ubranie.
— Harry — mówiła Dora, kładąc swą rękę na jego ramieniu — podejrzywam, że mieszkania naszych murzynów nie są wolne od wszelkiego zarzutu w tych wojennych czasach.
— Jakto? — spytał Harry zdziwiony — czyżby przechowywali u siebie jakich zbiegów z armji federalnej?
— Nie wiem, ale Katon i Dżim zachowują się dziwnie od jakiegoś czasu... Przyszło mi więc na myśl, że jeśli się kapitanowi Hayes nie powiodło gdzie indziej, to możeby tu...
Przerwała w pół słowa, bo wyrazy uwięzły jej w gardle. Serce wyrzucało jej niegodziwość, jaką popełniła. Gdy znalazła się samotna w swoim pokoju, byłaby nie wiedzieć co dała za to, aby mogła cofnąć czyn, który zaciężyć miał na jej sumieniu.
Ale już było za późno!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jeanie Gould i tłumacza: Zofia Hartingh.