<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Han z Islandyi
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Han d’Islande
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II
Ta nawet, która go nosiła w swojem łonie... matka własna, cofała się na jego widok i nie poznawała dziwnego oblicza swego syna.
Maturin „Bertram“.
Ona tak łatwo mogła być szczęśliwą! Skromna chatka w dolinie między Alpami i zajęcia domowe zaspokoiłyby jej umiarkowane pragnienia i zapełniły jej ciche życie; aleja, nienawistny Bogu, nie miałem spokoju, dopóki nie złamałem jej serca, póki nie rozrzuciłem w gruzy jej przyszłości... Ona musi zostać łupem i zdobyczą piekła.
Goethe „Faust“.

W roku 1675, to jest na dwadzieścia cztery lata przed wyżej opowiedzianemi przez nas wypadkami, nadszedł dzień będący uroczystością dla całej wsi Thoctre. Był to dzień zaślubin pełnej wdzięku Lucy Pelnyrh z pięknym Karolem Stadt, młodym zuchem przez wszystkich lubionym. Mówiąc prawdę, kochali się oni oddawna; jakżeby więc wszystkie serca nie zajmowały się kochankami w dniu, w którym tyle gorących życzeń i niepewnych nadzieji miało nakoniec zamienić się dla nich w prawdziwe szczęście! Urodzeni w jednej i tej samej wiosce, wychowani na tych samych polach, gdy byli dziećmi jeszcze, Karol częstokroć po zabawie zasypiał oparty na kolanach Lucy; w młodzieńczym wieku, Lucy, znużona pracą, zasypiała wsparta na ramieniu Karola. Lucy była najskromniejszą i najładniejszą z dziewcząt całej wioski; Karol najodważniejszym i najszlachetniejszym z młodych ludzi w kantonie. Kochali się i zarówno nie mogliby sobie przypomnieć dnia, kiedy ich miłość powstała, jak i dnia, kiedy żyć zaczęli.
Małżeństwo jednak nie przyszło im tak łatwo, jak miłość. Były tam różne interesa domowe, nienawiść familijna, krewni i inne przeszkody; rok cały byli rozłączeni; Karol wiele przecierpiał zdaleka od swej Lucy, a Lucy wiele wylała łez w oddaleniu od swego Karola, zanim nastąpił szczęśliwy dzień, który ich połączył, aby odtąd wspólnie cierpieć i zapłakać mogli.
Jedynie ocalając Lucy od wielkiego niebezpieczeństwa, Karol rękę jej otrzymał. Pewnego dnia usłyszał on krzyki w sąsiednim lesie; był to głos jego Lucy, którą napadł i chciał porwać rozbójnik, rzucający postrach na całą okolicę. Karol uderzył śmiało na tego potwora o ludzkiej twarzy, któremu z powodu szczególnego i zwierzęcego ryku, jaki czasem z piersi jego się dobywał, nadano imię Hana. Tak jest, uderzył na potwora, którego nikt nie śmiał zaczepić, lecz miłość natchnęła go lwią siłą. Oswobodził więc swoją Lucy, odprowadził do ojca, a ten dał mu ją w nagrodę.
Dlatego też w dzień połączenia dwojga tych narzeczonych, wieś cała cieszyła się ich szczęściem. Lucy tylko zdawała się być smutną. Nigdy wszelako nie zwracała czulszych spojrzeń na swego ukochanego Karola; spojrzenia te jednak równie były posępne, jak i czułe, a pośród ogólnej wesołości, wszystkich to dziwiło. Z każdą chwilą, im bardziej zdawało się wzrastać szczęście narzeczonego, tem więcej oczy jej wyrażały cierpienia i miłości.
— O moja Lucy — rzekł do niej Karol po odbyciu świętego obrządku — tak więc pobyt w okolicy tego rozbójnika, stanowiący dla innych prawdziwą klęskę, dla mnie jest powodem największego szczęścia!
Wszyscy zauważyli, że ona kiwnęła głową i nie odpowiedziała ani słowa.
Nadszedł wieczór: pozostawiono ich przeto samych w nowej ich chatce, a tańce i zabawy rozpoczęły się na dobre na otwartem powietrzu, dla uczczenia szczęścia nowo zaślubionych.
Nazajutrz rano, Karol Stadt znikł ze wsi, a wkrótce kilka słów skreślonych jego ręką oddał ojcu Lucy Pelnyrh jakiś strzelec z góry Kole, który nowo zaślubionego spotkał przed świtem, na brzegach zatoki.
Tajemniczy ten wypadek pogrążył w smutku całą wioskę i napróżno starano go sobie wytłumaczyć. Odprawiono nabożeństwo w tym samym kościele, w którym kilka dni przedtem on sam śpiewał dziękczynne pieśni za otrzymane szczęście. Nie wiadomo co utrzymało przy życiu wdowę Stadt. Po dziewięciu miesiącach samotności i żałoby, wydała ona na świat syna, a w tymże samym dniu, wioska Golyn zawaloną została przez oderwanie wznoszącej się po nad nią skały.
Przyjście na świat syna nie rozproszyło ponurego smutku jego matki. Gili Stadt w niczem nie zdawał się być podobnym do Karola. Jego dzikość w dziecięcym wieku pozwalała wróżyć, że jego życie jeszcze dzikszem będzie. Niekiedy jakiś mały człowiek (w którym widzący go z daleka górale poznawali słynnego Hana z Islandyi) przychodził do opustoszałej chatki wdowy po Karolu, a wtedy przechodnie słyszeli rozlegające się jęki kobiece i ryk tygrysa. Ów człowiek uprowadzał małego i dopiero po upływie całych miesięcy oddawał go matce, jeszcze bardziej posępnym i przerażającym.
Wdowa Stadt czuła do tego dziecka przywiązanie, ale i wstręt zarazem. Niekiedy przyciskała je do swego macierzyńskiego łona, jako jedyne dobro, wiążące ją z życiem; później znowu odpychała od siebie, przywołując swego ukochanego Karola. Nikt na świecie nie mógł odgadnąć, co się działo w jej sercu.
Gili doszedł do dwudziestu trzech lat życia; poznał Guth Stersen i pokochał ją szalenie. Guth była bogatą, on zaś był biednym. Udał się więc do Roeraas, aby zostać górnikiem i zarobić trochę złota. Odtąd matka nie miała już o nim żadnych wiadomości.
Pewnej nocy, siedząc przed kołowrotkiem, który stanowił jej utrzymanie, czuwała przy gasnącej lampie w chacie swej, wśród postarzałych w samotności i żałobie murów, niemych świadków tajemniczej nocy jej wesela. Niespokojna myślała o swoim synu, którego upragniona obecność mogła jednak tak wiele jej przypomnieć i tyle sprawić boleści. Biedna matka kochała swego syna, choć on jej się wcale nie wywzajemniał. I jakże go kochać nie miała, kiedy tyle dla niego cierpień przeniosła?
Wstała, aby wziąć z głębi starej szafy krucyfiks zardzewiały i kurzem okryty. Popatrzała na niego błagalnym wzrokiem, a później rzucając go z przestrachem, zawołała:
— Modlić się! Czyż ja mogę się modlić?... O tak, nieszczęśliwa! Modlitwę swoją tylko do piekła zasyłać możesz, bo do piekła należysz.
Upadła na ławę w posępnem marzeniu, kiedy nagle do drzwi zapukano.
Rzadki to był wypadek u wdowy Stadt; od wielu lat bowiem, wskutek niezwykłych przygód w jej życiu, cała wieś Thoctre sądziła, że kobieta ta ma stosunki z piekielnymi duchami. Nikt przeto nie zbliżał się do jej chaty. Dziwną zaprawdę była zabobonność owego wieku i kraju, pogrążonego jeszcze w ciemnocie! Zyskała ona przez nieszczęście tę samą opinię, jaką dozorca Spladgestu zjednał sobie przez naukę.
— Gdyby to był mój syn! gdyby to był Gili! — zawołała i rzuciła się ku drzwiom.
Niestety! to nie był jej syn. Gdy drzwi otworzyła, stanął przed nią pustelnik nizkiego wzrostu, ubrany w habit, którego opuszczony kaptur pozwalał widzieć tylko czarną brodę.
— Czego żądacie, świętobliwy ojcze? — rzekła wdowa. — Nie wiecie zapewne, do jakiego przyszliście domu.
— Wiem to dobrze — odparł pustelnik głosem chrapliwym i aż nazbyt dla niej znanym. A zrzucając rękawice, czarną brodę i kaptur, pokazał twarz okrutną, ryżą brodę i ręce uzbrojone w ohydne pazury.
— O Boże! — zawołała wdowa i twarz swą w dłoniach ukryła.
— Cóż to? — rzekł mały człowiek — czyż po dwudziestu czterech latach nie przywykłaś jeszcze do widoku twego małżonka, na którego całą wieczność patrzeć musisz?
— Całą wieczność! — wyszeptała z przestrachem.
— Słuchaj, Lucy Pelnyrh, przynoszę ci nowiny o twoim synu.
— Moim synu! Gdzież on jest? dlaczego tu nie przychodzi?...
— Bo przyjść nie może.
— Panie... powiedz mi — mówiła dalej — gdzie on jest? Niestety i ty więc możesz szczęście mi przynosić!
— W samej rzeczy szczęśliwą przynoszę ci nowinę — rzekł mały człowiek głucho — ty bowiem słabą jesteś kobietą i dziwię się, żeś mogła urodzić takiego jak on syna. Pociesz się więc; obawiałaś się, aby syn twój nie poszedł moim śladem: teraz nie lękaj się już niczego.
— Jak to! — zawołała matka z uniesieniem — mój syn, mój ukochany Gill, tak bardzo się odmienił?
Pustelnik patrzał na jej radość z ponurym uśmiechem.
— O tak! bardzo się odmienił — rzekł nareszcie.
— Dlaczegóż więc nie biegnie w moje objęcia? Gdzieś go widział? Co on robił?
— Spał.
Nieszczęśliwa wdowa, w uniesieniu radości, nie widziała ani złowieszczego spojrzenia, ani szyderczego uśmiechu małego człowieka.
— Dlaczegożeś go nie obudził, nie powiedział mu: Gillu, pójdź do twojej matki?!
— Jego sen był bardzo głęboki.
— Kiedyż więc przyjdzie? Powiedz mi, błagam cię, czy ja go prędko zobaczę?
Fałszywy pustelnik dobył z pod swej sukni czarę szczególnego kształtu.
— A więc, wdowo, pij za prędki powrót twego syna.
Wdowa krzyknęła z przerażenia: owa czara, to była czaszka ludzka. Gestem tylko okazała strach swój, nie mogąc wymówić ani słowa.
— Nie odwracaj swych oczu, kobieto! — zawołał nagle mały człowiek straszliwym głosem. — Chcesz widzieć twojego syna?... Patrz więc, mówię ci — patrz! bo oto wszystko, co się po nim zostało!
I przy czerwonawem świetle gasnącej lampy, przysunął do bladych ust matki nagą i wyschłą czaszkę jej syna.
Zawiele ta nieszczęśliwa kobieta przeniosła cierpień, aby jedno więcej nieszczęście złamać ją mogło. Utkwiła więc w dzikiego pustelnika spojrzenie nieruchome i bezmyślne.
— Śmierć — wyszeptała słabo — śmierć! O, pozwól mi umrzeć!
— Umieraj, jeśli tego pragniesz!... ale pamiętaj, Lucy Pelnyrh, o lesie Thoctre; nie zapomnij o dniu, w którym szatan, posiadłszy ciało, duszę twą oddał na własność piekłu. Teraz, jeśli chcesz, umieraj.
W zabobonnym owym kraju wierzono ogólnie, że duchy piekielne zjawiają się niekiedy między ludźmi i pędzą życie pełne zbrodni i ohydy; w liczbie innych słynnych zbrodniarzy, Han z Islandyi zjednał sobie tak straszną opinię. Wierzono również, że kobieta stająca się, wskutek uwiedzenia, albo gwałtu, łupem któregokolwiek z tych szatanów w ludzkiej postaci, musi być nieodwołalnie towarzyszką jego potępienia.
Zdarzenie, o którem pustelnik wspomniał wdowie, zdawało się w niej te myśli obudzać.
— Niestety! — rzekła z boleścią — nie mogę więc pożegnać się z życiem!.. A cóżem zawiniła? Bo ty wiesz przecie, ukochany mój Karolu, że jestem niewinną. Ręka młodej dziewczyny niema tej siły, co ramię szatana.
Mówiła dalej, a spojrzenie jej przybrało wyraz obłąkania; słowa dziwne, bez związku, zrywały się z jej drżących warg.
— O tak, Karolu, od owego dnia jestem skalana, lecz niewinna. A szatan pyta mnie — czy pamiętam ten straszliwy dzień! Karolu mój, nie zwiodłam cię! Ale przyszedłeś zapóźno; należałam wpierw do niego, zanim twoją zostałam. Biada mi! będę potępioną na wieki. O! tak, nigdy się już nie połączę z tobą, którego tak opłakuję. Po cóż więc mam umierać? Pójdę z tym potworem w świat do niego podobny, w świat potępieńców! Cóż więc zawiniłam? Nieszczęścia mojego życia w wieczności za zbrodnie poczytane mi będą!
Mały pustelnik patrzał na nią tryumfującym wzrokiem.
— Ach! — zawołała, nagle zwracając się do niego — powiedz mi, może to tylko sen okropny, twoja obecność mi przynosi? O, bo wiesz, niestety, że od dnia, kiedy mnie zgubiłeś, wszystkie przeklęte noce, w których duch twój mnie odwiedzał, pamiętne mi są ze zjawisk ohydnych, przerażających snów i groźnych widziadeł.
— Kobieto, kobieto, przyjdź do rozumu! Taką samą prawdą jest to, że nie śnisz, jak i to, że syn twój nie żyje.
Wspomnienie minionych cierpień zatarło niejako w sercu matki boleść nowego nieszczęścia: słowa te przypomniały cios, jaki ją dotknął przed chwilą.
— O mój synu, mój synu! — wołała, a dźwięk jej głosu wzruszyłby każdego, oprócz złośliwej istoty, która ją słuchała. — O tak — mówiła — on powróci; mój syn żyje jeszcze, ja nie mogę wierzyć, żeby on już umarł.
— A więc zapytaj się skał w Roeraas, które go zgruchotały, zapytaj zatoki Drontheimskiej, której fale za grób mu służą.
Nieszczęśliwa matka padła na kolana i zawołała z wysileniem:
— Boże, mój Boże!
— Milcz, niewolnico piekła!
Umilkła. On zaś mówił dalej:
— Nie powątpiewaj o śmierci twego syna. On tem właśnie został ukarany, w czem jego ojciec słabość okazał. Jego granitowe serce zmiękczyło spojrzenie kobiety. Ja posiadałem cię wprawdzie, ale cię nigdy nie kochałem. Nieszczęście twojego Karola na jego spadło głowę. Syn mój i twój zarazem zdradzony został przez swą narzeczonę, przez tę, dla której umarł.
— Umarł! — powtórzyła — umarł! A więc to prawda! O Gillu mój, zrodziłeś się z nieszczęścia mojego; poczęty w przerażeniu i trwodze, przyszedłeś na świat wśród żałoby; usta twoje kaleczyły moje łono; pieszczot nie odpłaciłeś nigdy pieszczotami, uścisków pocałunkiem; uciekałeś zawsze i odpychałeś swą matkę, samotną i opuszczoną wśród bolesnego żywota! Starałeś się, abym zapomniała, o przebytych cierpieniach, jedynie będąc powodem nowych dla mnie boleści; opuszczałeś mnie dla szatana, sprawcy dni twoich i mojego wdowieństwa, a nigdy. Gillu, w ciągu długich lat, nie przyniosłeś mi żadnej pociechy; dziś jednak twoja śmierć, mój synu, zdaje mi się najdotkliwszem z moich cierpień, dziś wspomnienie o tobie wydaje mi się wspomnieniem szczęścia i pociechy...
— Słaba kobieto! — rzekł z cicha pustelnik, a po chwili mówił dalej silniejszym głosem: — Pokonaj swą boleść, Lucy Pelnyrh, ja żartowałem sobie z mojej. Słuchaj, podczas gdy ty opłakujesz jeszcze twojego syna, ja już mścić się za niego zacząłem. Jego narzeczona zdradziła go dla żołnierza z garnizonu munckholmskiego — cały przeto pułk zginie z moich rąk. Patrz, Lucy Pelnyrh.
I odwinąwszy rękawy sukni, pokazał swe potworne ręce całe w krwi zbroczone.
— Tak — zawołał, wydając głos do ryku podobny — dzisiaj po płaszczyznach Urchtalu i w wąwozach Cascadythymore, duch Gilla przechadza się zapewne z radością. Cóż to kobieto, czy nie widzisz krwi? Pociesz się więc...
Później, jakby sobie coś przypomniawszy — zawołał nagle;
— Czy nie oddano ci ode mnie żelaznej szkatułki? Jak to! Przysłałem ci złota i przynoszę krew, a ty płaczesz jeszcze! Chyba nie należysz do rodzaju ludzkiego?!
Wdowa, pogrążona w rozpaczy, milczała.
— No, no! — rzekł śmiejąc się dziko — milcząca i niewzruszona! Ty widać i kobietą nie jesteś! Lucy Pelnyrh! — i wstrząsnął jej ramieniem, aby go słuchała — czy posłaniec nie przyniósł ci opieczętowanej szkatuły?
Wdowa wstrząsnęła przecząco głową i pogrążyła się na nowo w ponurem marzeniu.
— A! nędznik! — zawołał mały człowiek — prze — niewierczy nędznik! Spiagudry, to złoto drogo kosztować cię będzie!
I zrzuciwszy z siebie suknię pustelnika, wybiegł z chaty z wyciem hyeny szukającej trupa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.