Han z Islandyi/Tom II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Han z Islandyi
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Han d’Islande
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV

Wodzowie bez serca, z jednością zaciekłą
I z klątwą tak straszną, że aż burzy piekło,
Zabitego buhaja otoczyli zgrają
Idłoń we krwi brocząc, zemstę przysięgają.

„Siedmiu wodzów pod murami Teb.“.

Wybrzeża Norwegii obfitują w wązkie zatoki, niewielkie porty, błotniste jeziora i w przylądki tak liczne, że nużą pamięć, podróżnika i cierpliwość topografa. Dawniej, według podań ludowych, każde międzymorze nawiedzane było przez dyabła, każdy przylądek miał świętego, co się nim opiekował; zabobonność bowiem dopuszcza wszystko dla wytworzenia przerażających widziadeł. Na płaszczyźnie Kelvel, o kilka mil od groty Walderhoga, znajdowało się miejsce, które, jak mówiono, miało być wolne od wszelkiej władzy duchów piekielnych. Była to nadbrzeżna łączka, dotykająca skały, ze szczytu której można było widzieć szczątki ruin zamku Ralpha, albo Radulpha-Olbrzyma. Dzika ta łączka, granicząca od zachodu z morzem i otoczona skałami pełnemi krzaków, szczególny swój przywilej zawdzięczała imieniu pierwszego posiadacza, feudalnego władcy Norwegii. Jakaż bowiem wieszczka, jakiż szatan albo anioł ośmieliłby się objąć w posiadanie lub opiekę ziemię, należącą niegdyś do Ralpha Olbrzyma?
Co prawda jednak, imię strasznego Ralpha dostatecznem było, aby nadać przerażający charakter owemu miejscu, już i tak dzikiemu z natury. Ale bądź co bądź, wspomnienie nie może być tak groźnem, jak zły duch; nigdy przeto rybak, opóźniający się wskutek burzy, zarzucając kotwicę swojej barki w przystani Ralpha, nie widział mary, śmiejącej się i tańczącej pomiędzy duchami na wierzchołku skały, ani też wieszczki, przebiegającej po nad krzakami na fosforycznym wozie, ciągnionym przez święcące robaczki, ani nakoniec nie ujrzał świętego, któryby po odbyciu modłów, unosił się na księżyc.
Gdyby wszakże w nocy, która nastąpiła po wielkiej burzy, rozhukane bałwany morskie i gwałtowny wiatr pozwoliły jakiemu zbłąkanemu marynarzowi przybić do lądu w tej niegościnnej przystani, wtedy doznałby zapewne zabobonnego strachu na widok trzech ludzi, siedzących około wielkiego ognia, płonącego pośrodku łąki. Dwóch z nich miało na sobie ogromne pilśniowe kapelusze i szerokie spodnie górników królewskich. Ręce ich były gołe aż do ramion, nogi obute w trzewiki z niewyprawnej skóry, u szerokich ich pasów wisiały zakrzywione szable i wielkie pistolety. Obaj mieli zawieszone u szyi rogi. Jeden z nich był stary, drugi bardzo młody, a gęsta broda starca i długie włosy młodzieńca nadawały dziki wyraz ich rysom i tak już ostrym i surowym.
Z niedźwiedziej czapki, skórzanego kaftana, muszkietu, zawieszonego na plecach, ze spodni krótkich i obcisłych, gołych kolan, drewnianych sandałów i z błyszczącej siekiery, którą trzymał w ręku, z łatwością można było poznać w towarzyszu górników górala z północnej części Norwegii.
Niema wątpliwości, że spostrzegający zdaleka te trzy szczególne postacie, na które płomień ogniska, poruszany powiewem morskiego wiatru, rzucał światło czerwonawe i niepewne, miałby zupełne prawo przestraszyć się, choćby nawet nie wierzył w widma i duchy; dostatecznem było, aby uwierzył w złodzieji i był nieco bogatszym niż każdy poeta.
Trzej ci ludzie zwracali często głowy ku ścieżce, ginącej w lesie stykającym się z łąką Ralpha, a ze słów ich, których wiatr nie zagłuszał, widocznem było, że czekali na kogoś czwartego.
— Nieprawdaż, Kennybol — rzekł jeden z nich — że o tej porze nie czekalibyśmy tak spokojnie na posłańca hrabiego Griffenfelda na sąsiedniej łące: na łące kusiciela Tulbytilbeta, albo też tam, na wybrzeżu Świętego Cuthberta?...
— Nie mówcie tak głośno, Jonaszu — odpowiedział góral staremu górnikowi — niech będzie błogosławiony Ralph-Olbrzym, który się nami opiekuje, a niebo niechaj mnie uchowa, abym miał kiedy stąpić nogą na łąkę Tulbytilbeta.
— Zawsze wołałbym pójść tam — odparł Jonasz — aniżeli do groty Walderhoga, gdzie głowy ludzi, zamordowanych przez Hana, szatana z Islandyi, przychodzą co noc i tańcząc około jego łoża, usłanego z liści, usypiają go szczękając zębami.
— To prawda — rzekł góral.
— Ależ — odparł młody górnik — przecie pan Hacket, na którego czekamy, przyrzekł, że Han z Islandyi stanie na czele naszego powstania?
— Obiecał nam to rzeczywiście — odpowiedział Kennybol — a przy pomocy tego szatana, możemy być pewni zwycięztwa nad wszystkiemi zielonemi kaftanami z Drontheimu i Kopenhagi.
— Tem lepiej — rzekł stary górnik — ja jednak nie podejmuję się stać w nocy blizko niego na straży...
W tej chwili chrzęst uschłych gałęzi pod krokami ludzkiemi ściągnął na siebie uwagę mówiących — odwrócili się więc, a przy świetle ogniska, mogli rozpoznać nowo przybyłego.
— Otóż i on! To pan Hacket! Witajcie, panie Hacket. Każesz długo czekać na siebie. Jesteśmy tutaj już blizko godzinę.
Pan Hacket był to człowiek małego wzrostu, otyły, czarno ubrany, z dzikim wyrazem na rozlanej twarzy.
— Moi przyjaciele — rzekł — spóźniłem się z powodu nieznajomości drogi i środków ostrożności, jakie przedsiębrać mi wypadało. Dziś rano opuściłem hrabiego Schumackera, a oto trzy worki złota, które mi polecił wam doręczyć.
Dwaj starcy rzucili się na złoto z chciwością, pospolitą u włościan ubogiej Norwegii. Młody górnik odepchnął worek, podany mu przez Hacketa,
— Zatrzymajcie panie swoje złoto — rzekł — skłamałbym bowiem, gdybym mówił, że powstaję dla waszego hrabiego Schumackera; należę do powstania, aby oswobodzić górników od opieki królewskiej; powstaję dlatego, aby moja matka nie okrywała się łachmanem wystrzępionym, jak brzegi naszego poczciwego kraju, Norwegii.
Daleki od zmieszania, pan Hacket odpowiedział z uśmiechem:
— Waszej przeto biednej matce, kochany Norbith, poślę te pieniądze, aby miała się czem osłonić przeciw ostrej zimie.
Młody człowiek zgodził się się na to skinieniem głowy, posłaniec zaś, jako zręczny mówca, spiesznie dodał:
— Nie powtarzaj jednak nigdy, jakeś to teraz wyrzekł nieroztropnie, że się bierzesz do broni nie dla Schumackera, hrabiego Griffenfeld.
— Jednakże... — odezwali się starcy — wiemy dobrze, że uciskają górników, ale wcale nie znamy hrabiego, owego więźnia stanu...?
— Jak to! — podchwycił żywo posłaniec — czy możecie być tak niewdzięczni!? Jęczycie w waszych podziemiach, pozbawieni powietrza i dziennego światła, ogołoceni z wszelkiej własności, pod brzemieniem najuciążliwszej opieki! Któż więc przyszedł wam z pomocą? Kto rozbudził waszą odwagę? Kto wam dostarczył pieniędzy, broni? Czy to nie mój dostojny pan, szlachetny hrabia Griffenfeld, niewolnik jak wy, ale od was jeszcze nieszczęśliwszy? A teraz, obsypani, jego dobrodziejstwy, nie chcecie walczyć za jego wolność i razem za waszą.
— Masz pan słuszność — przerwał młody górnik — byłoby to nieszlachetnie z naszej strony.
— Tak, panie Hacket — rzekli obaj starcy — będziemy walczyli za hrabiego Schumackera.
— Odważnie, moi przyjaciele! Powstańcie w jego imię i z jednego na drugi koniec Norwegii nieście hasło waszego dobroczyńcy. Słuchajcie, wszystko sprzyja waszej słusznej sprawie: będziecie uwolnieni od groźnego nieprzyjaciela, jenerała Lewina Knud, który rządzi tą prowincyą. Szlachetny mój pan, hrabia Griffenfeld, przez swoje tajemne wpływy, wyprawi go na jakiś czas do Berghen. Powiedzcie mi więc, Kennybol, Jonaszu i ty. kochany mój Norbith, czy wszyscy wasi towarzysze są już gotowi?
— Moi bracia z Guldbranschal — rzekł Norbith — oczekują tylko mojego rozkazu. Jutro, jeśli pan sobie życzysz...?
— Jutro i owszem. Potrzeba, aby młodzi górnicy, którymi dowodzisz, powstali pierwsi. No, a ty dzielny Jonaszu?
— Sześciuset zuchów z wysp Faroer, żywi się od trzech dni mięsem dzikich kóz i tranem niedźwiedzim, oczekując w lesie Bennallag na odgłos trąbki swego starego wodza, Jonasza z miasta Loewig.
— Bardzo dobrze. A ty, nieustraszony Kennybolu?
— Wszyscy, co noszą siekiery w wąwozach Kole i bez nadkolanków wdrapują się na skały, gotowi są złączyć się z braćmi górnikami, gdy ci ostatni będą potrzebowali ich pomocy.
— Doskonale! Oświadczcie więc swoim towarzyszom — rzekł wysłaniec podniesionym głosem — aby nie wątpili o zwycięztwie, gdyż Han z Islandyi stanie na ich czele.
— Czy to pewne? — zapytali wszyscy trzej głosem, w którym bojaźń łączyła się z nadzieją.
Hacket odparł:
— Za cztery dni, o tej samej godzinie, będę czekał na was i na wasze oddziały w kopalni Apsyl-Corh, blizko jeziora Smiasen. pod płaszczyzną Niebieskiej-Gwiazdy. Han z Islandyi będzie mi towarzyszył.
— Znajdziemy się tam — odpowiedzieli trzej wodzowie. — Oby tylko Bóg nie opuścił tych, którym ma szatan dopomagać!
— Nie lękajcie się niczego ze strony Boga — rzekł Hacket z szyderstwem. — Słuchajcie! znajdziecie w zwaliskach Crag sztandary dla waszych oddziałów. Pamiętajcie tylko hasło: „Niech żyje Schumacker! Uwolnijmy Schumackera!“ Teraz musimy się rozłączyć, wkrôtce bowiem świtać zacznie. Przedtem jednak przy sięgnijcie, że zachowacie najgłębszą tajemnicę o wszystkiem, co zaszło między nami.
Nie odpowiedziawszy ani słowa, każdy z dowódców końcem swej szabli otworzył sobie żyłę w lewej ręce, a później, chwytając za dłoń posła, nasączył na nią kilka kropel krwi.
— Oto nasza krew — mówili z kolei.
Poczem najmłodszy z nich zawołał:
— Niechaj wszystka moja krew wypłynie jak ta, którą wytoczyłem w tej chwili; niechaj zły duch igra sobie z mojemi zamiarami, jak huragan ze słomką; niech moje ramię będzie z ołowiu, kiedy przyjdzie pomścić zniewagę; Niech nietoperze gnieżdżą się w moim grobie; niech za życia nawiedzają mnie duchy, a po śmierci znieważą żyjący; niech oczy moje rozpłyną się w łzach, jak oczy kobiety: jeśli kiedykolwiek wymówię choć słowo o tem, co się działo przed chwilą na łące Ralpha-Olbrzyma. Niechaj mnie w tem wszyscy święci wysłuchać raczą!
— Amen! — dodali dwaj starcy.
Poczem rozeszli się, a na łące pozostało tylko napół zagasłe ognisko, którego niknące iskry wznosiły się chwilami aż do szczytu rozwalonych i samotnych wież Ralpha-Olbrzyma.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.