Han z Islandyi/Tom II/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Han z Islandyi
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Han d’Islande
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V
Teodor.
Uciekajmy tędy, Trystanie.
Trystan..
Co za szczególna niełaska!
Teodor.
Czyżby nas poznano?
Trystan..
Nie wiem, ale się tego obawiam.
Lopez di Vega, „Pies ogrodnika?“

Benignus Spiagudry daremnie się głowił, co mogło skłonić młodzieńca, pełnego urody i dzielności, do poszukiwania straszliwego Hana z Islandyi. Od początku przeto wędrówki bardzo często wprowadzał rozmowę na ten przedmiot, ale młodzieniec, co do celu swojej podróży, zachowywał uporczywe milczenie. Dozorca umarłych również nie mógł zaspokoić i pod innemi względami ciekawości, wzbudzonej przez jego szczególniejszego towarzysza. Raz nawet zadał nieśmiało pytanie co do jego nazwiska.
— Nazywaj mnie Ordenerem — odpowiedział zapytany, a odpowiedź ta, aczkolwiek niezbyt zadawalniająca wymówiona była tonem, niedopuszczającym dalszych badań.
Trzeba się więc było wyrzec ciekawości. A przecież sam poczciwy Spiagudry ukrywał starannie, w tłomoczku pod swoim płaszczem, pewną tajemniczą szkatułkę, poszukiwanie której zdawałoby mu się zupełnie niewłaściwem i nader nieprzyjemnem...
Opuścili oni Drontheim od czterech dni, niewiele zrobiwszy drogi, zarówno wskutek uszkodzeń zrządzonych przez burzę, jak i z powodu mnóstwa bocznych dróżek i manowców, przez które ostrożny dozorca umarłych prowadził dla uniknienia miejsc zamieszkałych. Pozostawiwszy Skongen z prawej strony, czwartego dnia wieczorem doszli do brzegów jeziora Sparbo.
Gładka powierzchnia wód, odbijając ostatnie dnia promienie i pierwsze gwiazdy nocy, w otoczeniu wysokich skał, zielonych jodeł i wysokich dębów, przedstawiała obraz ponury i wspaniały. Widok jeziora, szczególniej wieczorem, sprawia niekiedy w pewnej odległości szczególniejsze zjawisko optyczne; zdaje się być bowiem jakby cudowną przepaścią, która przechodząc na wylot kulę ziemską, pozwala nam widzieć iskrzące się niebo.
Ordener zatrzymał, się, aby popatrzeć na stare lasy druidzkie, pokrywające wrzgórzyste brzegi jeziora, jak czupryna włosów, i na malownicze chaty wsi Sparbo, rozrzucone na pochyłości, jak rozpierzchła trzoda kóz białych. Słuchał z upojeniem dalekich kuźni odgłosu, łączącego się z głuchym szmerem czarodziejskich lasów, z bezustannem świegotaniem dzikiego ptastwa i z poważną harmonią fal jeziora. W stronie północy, olbrzymia skała, oświecona jeszcze przez promienie zachodzącego słońca, wznosiła się majestatycznie po nad niedaleką wioską Oelmoe; dalej zaś jej wierzchołek uginał się pod kupą zwalisk starego zamku, jakby olbrzym strudzony, dźwigający swoje brzemię.
Kiedy nas smutek owładnie, wtedy ponure widoki podobać się nam muszą: smutek nasz zresztą jeszcze bardziej ponuremi je czyni. Rzućcie człowieka nieszczęśliwego pomiędzy dzikie i wysokie góry, po nad posępne jeziora, w ciemny las przed samym wieczorem, a będzie patrzał na ten widok poważny, na tę surową naturę, niejako przez żałobną zasłonę — będzie mu się zdawało, że słońce nie zachodzi, ale nazawsze umiera.
Ordener marzył milczący i nieruchomy, kiedy nagle towarzysz jego zawołał:
— Wybornie, mój młody panie! Jakże przyjemnie jest marzyć po nad norweskiem jeziorem, które tyle w sobie zawiera pleuronektów[1].
Uwaga ta, a również giest, jaki jej towarzyszył, rozśmieszyłyby każdego, ale nie kochanka, rozłączonego ze swoją umiłowaną, której już może nigdy nie miał zobaczyć. Uczony dozorca Spladgestu mówił dalej:
— Pozwól pan jednak, abym ci przerwał twoje naukowe rozmyślanie przypomnieniem, że dzień ma się już ku schyłkowi, my więc powinnibyśmy się spieszyć, aby do wsi Oelmoe dojść przed zmrokiem.
Rada była słuszną. Ordener ruszył dalej, a Spiagudry szedł za nim, czyniąc nieustannie uwagi nad ciekawemi okazami fauny i flory, w które okolice jezioro Sparbo obfitują. Ordener jednak nie słuchał jego uczonych popisów.
— Panie Ordener — mówił Spiagudry — gdybyś pan wierzył słowom życzliwego przewodnika, wyrzekłbyś się napewno swego niebezpiecznego przedsięwzięcia i osiadłbyś lepiej nad brzegami tego jeziora tak ciekawego, gdzie moglibyśmy oddać się razem wielu uczonym poszukiwaniom, jak naprzykład szczególniejszej rośliny stella canora palustris, uważanej przez niektórych naturalistów za bajeczną, o której biskup Arugrim wspominając twierdzi, że ją widział i słyszał nad brzegami Sparbo. Dodaj pan do tego, że zamieszkiwalibyśmy na gruncie, który zawiera w sobie najwięcej gipsu w całej Europie, dokąd nadto siepacze Temidy z Drontheim, najrzadziej zaglądają. Czy to się panu nie uśmiecha? Dalej, wyrzecz się pan swej nierozsądnej podróży, bo bez obrazy, przedsięwzięcie pańskie jest niebezpieczne, a bez żadnej korzyści, periculum sine pecunia, to jest nierozsądne i powzięte w chwili, w której powinieneś pan był lepiej o czem innem pomyśleć.
Ordener, puszczając mimo uszu gawędzenie dozorcy umarłych, podtrzymywał rozmowę tylko przez pojedyńcze i nic nieznaczące wyrazy, które zwykle gaduły uważają za odpowiedź. W ten sposób przybyli do folwarku Oelmoe, gdzie właśnie panował szczególniejszy ruch i ożywienie.
Mieszkańcy — strzelcy, rybacy, kowale, wychodzili ze swoich chat i zbierali się około niewielkiego wzgórza, zajętego przez kilku ludzi, z których jeden trąbił na rogu, powiewając nad swą głową chorągiewką czarną z białem.
— To pewnie jaki szarlatan — rzekł Spiagudry — ambubajarum collegia, pharmacopolae, nędznik, zamieniający złoto w ołów, a skaleczenia w rany. Popatrzmy, jaki też on piekielny wynalazek sprzedawać będzie tym biednym wieśniakom. Gdyby przynajmniej ci nędzni oszuści poprzestawali na królach, naśladując w tem Duńczyka Borcha i Medyolańczyka Borri, alchemików, co tak doskonale zadrwili sobie z naszego Fryderyka III[2]; ale oni zarówno są chciwi na denary biednego chłopa, jak i na miliony monarchy.
Spiagudry mylił się; zbliżywszy się do pagórka, poznali po czarnej sukni, czapce okrągłej i spiczastej, syndyka, otoczonego przez kilku łuczników. Trąbiący na rogu był obwoływaczem wyroków.
Zbiegły dozorca umarłych pobladł z przerażenia i wyszeptał z cicha:
— Doprawdy, panie Ordener, że wchodząc do tej wioski, nie spodziewałem się spotkać z syndykiem. Niechaj Opatrzność ma mnie w swej opiece! Co też on będzie mówił?
Jego niepewność trwała niedługo, ponieważ piskliwy głos obwoływacza wyroków odezwał się nagle, a cały tłum mieszkańców wsi Oelmoe słuchał go z namaszczeniem:
— W imieniu jego królewskiej mości — mówił — i z rozkazu jego ekscelencyi jenerała Lewina Knud, gubernatora, wysoki syndyk Drontheimhuusu zawiadamia wszystkich mieszkańców miast, miasteczek i wsi w całej prowincyi, że:
1-o „Za głowę Hana, urodzonego w Klipstadur, w Islandyi, mordercy i podpalacza, naznaczoną jest nagroda tysiąca talarów królewskich.“
Pomiędzy słuchaczami rozległ się szmer, obwoływacz zaś mówił dalej:
2-o „Za głowę Benignusa Spiagudry, czarownika i świętokradcy, byłego dozorcy Spladgestu w Drontheim, naznaczoną jest nagroda czterech talarów królewskich.“
3-o „Edykt niniejszy ogłoszony będzie w całej prowincyi przez syndyków miast, miasteczek i wsi, którzy ułatwią wykonanie onego.“
Po odczytaniu, syndyk, wziąwszy edykt z rąk obwoływacza, dodał głosem ponurym i uroczystym:
— Życie tym ludziom może odebrać każdy, komu się podoba.
Czytelnik z łatwością wyobrazi sobie, że ogłoszenie to było wysłuchane nie bez pewnego wzruszenia przez nieszczęśliwego Spiagudrego. Niema nawet wątpliwości, że nadzwyczajne oznaki przestrachu, których nie mógł pohamować, zwróciłyby zapewne na niego uwagę zgromadzenia, gdyby go nie zajęła w zupełności pierwsza część edyktu.
— Nagroda za głowę Hana! — zawołał stary rybak przybyły tam w tej chwili, wlokąc za sobą mokre jeszcze sieci. — Mogliby zarówno, na Świętego Usulpha, naznaczyć nagrodę za głowę Belzebuba!
— Aby jednak zachować proporcyę między Hanem i Belzebubem — rzekł strzelec, którego po kurtce z koziej skóry poznać było można — powinniby naznaczyć przynajmniej tysiąc pięćset talarów za rogatą głowę tego ostatniego.
— Chwała Najświętszej Matce Boskiej! — dodała stara kobieta z trzęsącą się łysą głową, zwijając swoje wrzeciono. — Chciałabym widzieć głowę tego Hana, aby się przekonać, czy zamiast ócz, ma rzeczywiście, jak mówią, rozpalone węgle.
— Tak, tak — odpowiedziała druga — przecież swojem spojrzeniem spalił katedrę w Drontheim. Ja jednak radabym go zobaczyć całego, z jego wężowym ogonem, rosochatemi nogami i skrzydłami nietoperza.
— Kto wam nagadał takich bajek, moja matko? — przerwał strzelec z głupowatą miną. — Widziałem przecież Hana z Islandyi w wąwozach Medsyhath; jest to człowiek taki, jak inni, tyle tylko, że wysoki, jak czterdziestoletnia topola.
— Czy doprawdy? — odezwał się ze szczególnym przyciskiem głos z tłumu.
Głosem tym — na którego dźwięk zadrżał Spiagudry — przemówił człowiek nizkiego wzrostu, z kapeluszem górniczym o szerokich skrzydłach, zasłaniających mu twarz całą, odziany zresztą w matę z sitowia i skórę morskiego cielęcia.
— Na uczciwość — odezwał się kowal w fałdzistym płaszczu — niech dają za jego głowę tysiąc albo dziesięć tysięcy talarów, czy ma cztery lub czterdzieści sążni wysokości, to ja jednak nie myślę go odwiedzić.
— Ani ja! — rzekł rybak.
— Ani ja! ani ja! — przywtórzyły wszystkie głosy.
— Ktoby jednak miał chęć po temu — zawołał górnik nizkiego wzrostu — to może znaleźć Hana z Islandyi jutro w zwaliskach Arbara, blizko Smiasen, pojutrze zaś w grocie Walderhoga.
— Czy jesteś tego pewnym, mój zuchu?
Pytanie to zadał jednocześnie Ordener, przypatrujący się całej scenie z zaciekawieniem łatwem do pojęcia dla każdego, prócz Benignusa, i człowiek nizki, dość otyły, czarno ubrany, z wesołem obliczem, który na pierwszy głos rogu obwoływacza, wyszedł z jedynej oberży, jaka się we wsi znajdowała. Nieznajomy w wielkim kapeluszu zdawał się im obydwom przez chwilę przypatrywać, a nareszcie wyrzekł głucho:
— Tak jest.
— Ale skądże wiesz o tem, że twierdzisz tak stanowczo? — zapytał Ordener.
— Wiem gdzie jest Han z Islandyi, tak samo, jak wiem gdzie jest Benignus Spiagudry. Jeden i drugi niedaleko są w tej chwili.
Strach przejął na nowo biednego dozorcę umarłych, nie śmiąc więc spojrzeć na tajemniczego człowieka i w przekonaniu, że go niedostatecznie ukrywa francuska peruka, zaczął ciągnąć za płaszcz Ordenera i mówił doń z cicha:
— Panie, na imię nieba, przez litość! idźmy stąd, uciekajmy z tego przeklętego przedmieścia piekła.
Ordener, równie jak i on zdziwiony, przypatrywał się uważnie małemu człowiekowi, który odwróciwszy się tyłem, zdawał się starannie twarz swoją ukrywać.
— Co do Benignusa Spiagudry — zawołał rybak — to widziałem go w Spladgeście w Drontheim. Bardzo wysoki. Za niego to dają cztery talary?!
Strzelec parsknął śmiechem.
— Cztery talary! Już ja tam nie myślę na niego polować. Lepiej przecie płacą za skórę niebieskiego lisa.
Porównanie to, któreby innym razem obraziło uczonego dozorcę umarłych, obecnie uspokoiło go nieco. Miał jednak zwrócić się do Ordenera z nową prośbą o udanie się w dalszą drogę, kiedy ten, dowiedziawszy się, o czem wiedzieć pragnął, uprzedził go, wyszedłszy z tłumu, który już zaczął się przerzedzać.
Chociaż więc, przybywając do wsi Oelmoe, mieli zamiar noc tam przepędzić, opuścili ją jednak jakby wskutek niemej umowy, nie spytawszy się nawet wzajemnie o powód swego nagłego odejścia. Ordener miał nadzieję wcześniej spotkać się z rozbójnikiem, Spiagudry zaś pragnął jak najprędzej oddalić się od łuczników.
Ordener był w zbyt poważnem usposobieniu, aby się miał śmiać z przygód swego towarzysza. Dlatego też życzliwym głosem pierwszy przerwał milczenie.
— W jakiej to ruinie można będzie znaleźć jutro Hana z Islandyi, jak wspomniał ów mały człowiek, co zdaje się wiedzieć o wszystkiem?
— Nie wiem... Nie dosłyszałem, szlachetny panie — rzekł Spiagudry, który tym razem nie kłamał.
— Trzeba więc będzie — mówił dalej młodzieniec — szukać go pojutrze w grocie Walderhoga.
— W grocie Walderhoga? Tak panie, to jest ulubiona kryjówka Hana.
— Idźmy więc w stronę tej groty.
— W takim razie zwróćmy się na lewo, po za skałę Oehnoe; potrzeba przynajmniej dwóch dni, abyśmy do jaskini Walderhoga dojść mogli.
— A czy znasz, starcze — spytał Ordener ostrożnie — tego szczególnego człowieka, który ciebie zdaje się znać tak dobrze?
Zapytanie to obudziło w Spiagudrym bojaźń, słabnącą w miarę jak się oddalali od wsi Oelmoe.
— Nie, panie — odpowiedział ze drżeniem. — Tylko on ma głos bardzo dziwny.
Ordener starał się go uspokoić.
— Nie obawiaj się, starcze — rzekł — służ mi wiernie, a ja cię od wszystkiego obronię. Jeśli powrócę zwyciężywszy Hana, w takim razie nietylko przyrzekam ci ułaskawienie, ale nadto ustąpię na twoją korzyść tysiąc talarów, naznaczonych za jego głowę.
Zacny Benignus nadzwyczajnie kochał życie, ale i nadzwyczajnie uwielbiał złoto. Obietnice Ordenera były dlań jakby czarodziejskiemi słowami; nietylko bowiem rozproszyły jego bojaźń, ale nadto rozbudziły w nim śmieszną wesołość, wyrażającą się przez długie rozprawy, dziwaczną gestykulacyę i uczone cytaty.
— Panie Ordener — mówił — choćbym miał w tym przedmiocie odbyć spór z Owerem Bilseuthem, nazywanym Gadułą, to jednak utrzymywać będę, że pan jesteś rozsądnym i zacnym młodzieńcem. Bo i cóż wistocie może być godniejszego i chwalebniejszego, quid cythara, tuba, vel campana dignius, jak szlachetne narażenie życia dla uwolnienia swego kraju od potwora, rozbójnika, szatana, w którego wszyscy szatani, rozbójnicy i potwory zdają się być wcieleni? Nikt nie może powiedzieć, że pana brudna chciwość prowadzi; szlachetny Ordener odstępuje nagrodę walki towarzyszowi swej podróży, starcowi, który go prowadził o milę tylko od groty Walderhoga, bo pan przecie pozwolisz, abym oczekiwał rezultatu pańskiego chwalebnego przedsięwzięcia we wsi Surb, położonej o milę od groty Walderhoga, w lesie? A kiedy wszyscy dowiedzą się o pańskiem zwycięztwie, wtedy cała Norwegia cieszyć się będzie, jak Vermund-Banita, kiedy ze szczytu skały Oelmoe, około której teraz idziemy, spostrzegł wielki ogień, który jego brat Balfdan zapalił, na znak wyswobodzenia, na munckholmskim zamku...
Po tych słowach Ordener żywo zapytał:
— Jak to, z wierzchołka tej skały widać zamek munckholmski?
— Tak jest, panie, o dwadzieścia pięć mil na na południe, między górami, które ojcowie nasi nazywali Stołkami Friggi. W tej chwili doskonale zapewne widać latarnię zamkową.
— Czy być może! — zawołał Ordener, chwytając z radością myśl ujrzenia raz jeszcze miejsca, w którem jego szczęście zostało.
— Starcze! musi być jaka ścieżka, co prowadzi na szczyt tej skały?
— Jest ścieżka, rozpoczynająca się w lesie, do którego właśnie wchodzimy, i wznosząca się dosyć łagodnie, aż do nagiego wierzchołka skały, po której prowadzą dalej, aż do zamku Vermunda-Banity, stopnie w skale wykute. Te to ruiny możesz pan widzieć przy świetle księżyca.
— A więc, starcze, wskażesz mi tę ścieżkę; przepędzimy noc w ruinach, z których widać munckholmski zamek.
— Czy pan to mówisz na seryo? — spytał Benignus. — Ależ trudy całodzienne...
— Starcze, będę wspierał twoje kroki, ja zaś nigdy jeszcze tak pewno, jak teraz, nie szedłem.
— Ależ ciernie, tamujące drogę po ścieżce, od tak dawna opuszczonej, poobruszane kamienie, noc...
— Będę szedł pierwszy.
— Może jaki zwierz drapieżny, lub jaki potwór ohydny...
— Przecież nie dla unikania potworów przedsięwziąłem tę podróż.
Myśl pozostania tak blizko Oelmoe bardzo nie podobała się Spiagudremu; nadzieja ujrzenia latarni Munckholmu uradowała i popychała naprzód Ordenera.
— Mój młody panie — rzekł wreszcie Spiagudry — porzuć ten zamiar, wierzaj mi; mam przeczucie, że on nam nieszczęście przyniesie.
Wobec tego, czego pragnął Ordener, prośba ta musiała zostać bez skutku.
— No, dalej — rzekł z niecierpliwością — zastanów się, żeś się zobowiązał dobrze mi służyć. Pokaż mi ową ścieżkę, gdzież ona jest?
— Wkrótce do niej dojdziemy — rzekł odźwierny umarłych widząc, że musi być posłusznym.
I w samej rzeczy, po chwili ścieżka ukazała się ich oczom; weszli na nią, ale wpierw Spiagudry zauważył ze zadziwieniem i przestrachem, że wysoka trawa była zdeptana i że na starej ścieżce Vermunda-Benity, widoczne były ślady ludzkich kroków.





  1. Gatunek ryby.
  2. Fryderyk III padł ofiarą oszusta Borcha, albo Borrichiusa, chemika duńskiego, a nadewszystko Borriego, medyolańskiego szarlatana, mianującego się ulubieńcem Michała Archanioła. Szalbierz ten, obałamuciwszy swemi mniemanemi cudami Strasburg i Amsterdam, nie znał już granic swej ambicyi i śmiałości swoich kłamstw i po oszukaniu ludu, ośmielił się oszukiwać królów. Zaczął od królowej Krystyny w Hamburgu, a skończył na królu Fryderyku w Kopenhadze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.