Han z Islandyi/Tom II/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Han z Islandyi |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Biesiada Literacka |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Synów St. Niemiry |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tytuł orygin. | Han d’Islande |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Pułk muszkieterów munckholmskich dąży przez wąwozy, leżące między Drontheim i Skongen. Raz maszeruje brzegiem strumienia i widać wówczas szereg bagnetów, wdzierających się na wzgórza, podobnych do gadu, którego łuski błyszczą od słońca; to znowu wężykiem okrąża górę, podobną wówczas do tryumfalnej kolumny, otoczonej tłumem postaci z bronzu.
Żołnierze idą ze spuszczoną głową, w zarzuconych płaszczach, z miną gniewną i znudzoną, ponieważ ci dzielni mężowie lubią tylko walkę albo spokój. Rubaszne żarty i dowcipy, które wczoraj jeszcze tak ich zachwycały, dziś nie są w stanie ich rozweselić. Powietrze jest chłodne, a niebo pochmurne. W tedy tylko wybucha śmiech w szeregach, kiedy wiwandyerka spadnie ze swego konika, albo kociołek blaszany stoczy się ze skały na dno przepaści.
Aby się rozerwać w nudnym marszu, porucznik Randmer, młody baron duński, zbliżył się do starego kapitana Lory, wysłużonego żołnierza. Kapitan szedł posępny i milczący, krokiem ciężkim, ale pewnym; porucznik, lekki i żywy, machał rózeczką, którą ułamał z krzaków, rosnących przy drodze.
— Co ci jest, kapitanie? Dlaczego jesteś tak smutny?
— Widać, że mam powód do tego — odparł kapitan, nie podnosząc głowy.
— Do kata, precz ze smutkiem! Spójrz na mnie. Nie jestem smutny, chociaż mam do złego humoru powody.
— Wątpię, baronie Randmer. Co do mnie, straciłem jedyne moje dobra, cały mój majątek.
— Kapitanie Lory, widzę, że nasze szczęście zupełnie jest jednakie. Niewięcej jak dwa tygodnie temu, porucznik Alberik wygrał ode mnie jednym rzutem kości mój piękny zamek Randmer z przyległościami, co mnie wszakże nie doprowadziło do rozpaczy.
Kapitan odparł posępnie:
— Poruczniku, straciłeś tylko twój piękny zamek, a ja straciłem psa.
Na wesołej twarzy porucznika ukazał się wyraz spółczucia.
— Kapitanie, pociesz się; przecież ja, co straciłem mój zamek...
— I cóż to znaczy? — przerwał kapitan. — A zresztą pan odegrasz swój zamek.
— A pan dostaniesz innego psa.
— Być może, ale nie odzyskam już mego biednego Drakę.
Umilkł, a łzy spływały z jego oczu na twarz surową i ogorzałą.
— Nie kochałem nigdy — mówił dalej — nikogo oprócz niego; nie znałem ojca ani matki; niechaj Bóg da im wieczny spoczynek... Poruczniku Randmer, on mi ocalił życie w czasie wojny w Pomeranii. Nazwałem go Drakę, aby tem zrobić honor sławnemu admirałowi. Poczciwy pies! Nie zmienił się dla mnie nigdy, jakiekolwiek było moje położenie. Po bitwie pod Oholfen, wielki jenerał Schack pogłaskał go mówiąc: — Pięknego masz psa, sierżancie Lory! — wówczas bowiem byłem tylko sierżantem.
— Ach! — przerwał młody baron, machając rózeczką — niezbyt to miło być sierżantem.
Weteran nie słyszał go; mówił jakby do siebie i tak niewyraźnie, że trudno było zrozumieć, co wypowiadał:
— Biedny Drake! tyle razy wracał z wyłomów i przekopów, aż wreszcie utonął, jak kot, w przeklętej zatoce Drontheimskiej. Mój biedny psie, biedny przyjacielu, byłeś przecie godzien, jak ja sam, zginąć na polu bitwy!
— Dzielny kapitanie — zawołał porucznik — nie przystoi nam się smucić, gdyż jutro może bić się będziemy.
— Tak — odparł pogardliwie kapitan — z tęgimi nieprzyjaciółmi!
— Jakto? Przecie z tymi rozbójniczymi górnikami i dyabelskimi góralami!
— Wyciosywacze kamieni i złodzieje na publicznych drogach! Ludzie, którzy w bitwie nie potrafią nawet sformować trójkątnego szyku Gustawa Adolfa! I oto mam walczyć z taką hołotą ja, com odbył wojny w Pomeranii i Holsztynie, kampanie w Skanii i Dalekarlii, com walczył pod dowództwem sławnego jenerała Schacka i pod dzielnym hrabią Guldenlewem!...
— Ale pan nie wiesz — przerwał Randmer — że te bandy mają podobno strasznego wodza, olbrzyma silnego i dzikiego, jak Goliat, rozbójnika, pijącego tylko ludzką krew, prawdziwego szatana...
— Kogóż to?
— Ależ słynnego Hana z Islandyi!
— Ba, założę się, że ten groźny jenerał nie umie nawet odwieźć na cztery tempa kurka u muszkietu, ani karabina nabić jak należy.
Randmer parsknął śmiechem.
— Tak, śmiej się poruczniku — mówił dalej kapitan. — Bardzo będzie przyjemnie skrzyżować nasze dzielne szable z ich nędznemi motykami, albo szlachetne lance z widłami od pieców! Prawdziwie godni nas nieprzyjaciele! Mój biedny Drake nie chciałby ich nawet kąsać po nogach!...
Kapitan energicznie wynurzał swoje oburzenie, aż mu przerwało zjawienie się nowego oficera, który przybył cały zdyszany.
— Kapitanie Lory! kochany Randmer! — wołał ów oficer już zdaleka.
— Co? — zapytali obydwaj.
— Moi przyjaciele... krew mi się ścina w żyłach... Ahlefeld, porucznik Ahlefeld, syn wielkiego kanclerza, znasz go przecie kochany baronie Randmer, ten Fryderyk... tak elegancki, tak zakochany w sobie...
— Tak — odpowiedział młody baron — bardzo elegancki! Jednak na ostatnim balu w Charlotenburgu mój kostyum był szykowniejszy od jego... Ale cóż mu się stało?
— Wiem o kogo tu idzie — mruknął Lory. — O Fryderyka Ahlefeld, porucznika trzeciej kompanii, co ma niebieskie wyłogi. Dość on niedbale pełni swe obowiązki.
— Nikt się już na to nie będzie żalił, kapitanie Lory.
— Jakto? — spytał Randmer.
— Wszak on stoi garnizonem w Walhstrom? — zauważył stary kapitan.
— Właśnie. Otóż pułkownik odebrał teraz wiadomość... Biedny Fryderyk!
— Ale cóż mu się stało? Kapitanie Bollar, przestraszasz mnie...
— Ba! — gderał Lory — nasz elegancik nie stawił się pewnie do apelu, jak zwykle i kapitan wsadził do aresztu syna wielkiego kanclerza. Jestem pewny, że to całe nieszczęście, pod wpływem którego kapitanowi Bollar aż twarz pobladła.
Bollar rzekł poważnie:
— Kapitanie Lory, porucznik Ahlefeld został pożarty żywcem.
Kapitan zmarszczył czoło, Randmer zaś, przez chwilę zdziwiony, zaczął się śmiać serdecznie.
— Ach! kapitanie Bollar — zawołał — widzę, że się ciebie zawsze żarty trzymają. Ale tym razem nie dam się złapać, upewniam cię.
I porucznik, skrzyżowawszy ręce na piersiach, śmiał się wciąż, przysięgając, że go najbardziej bawiła łatwowierność, z jaką Lory przyjął wymyśloną przez Bollara bajkę.
— Bajeczka ta — mówił — jest istotnie śmieszną. Fryderyk został pożarty na surowo, on, co swoją skórę otaczał staraniem, posuniętem aż do przesady.
— Randmer — rzekł poważnie Bollar — jesteś szaleńcem. Powtarzam raz jeszcze, że Ahlefeld nie żyje. Wiem to od pułkownika: nie żyje!
— Jak on doskonale gra swoją rolę! — przerwał baron śmiejąc się ciągle — jakiż on zabawny!
Bollar wzruszył ramionami i zwrócił się do starego Lory, który z zimną krwią zapytał go o szczegóły.
— Tak, tak, kochany kapitanie Bollar — dodał śmieszek — opowiedz nam, przez kogo nieborak ten został zjedzony? Czy służył za śniadanie dla wilka, czy na wieczerzę dla niedźwiedzia?
— Pułkownik — rzekł Bollar — odebrał w drodze depeszę, w której zawiadamiają go naprzód o tem, że garnizon z Walhstrom cofa się ku nam przed znacznym oddziałem powstańców...
Stary Lory pokręcił głową.
— Następnie — mówił dalej Bollar — że porucznik Fryderyk Ahlefeld, udawszy się przed trzema tygodniami na polowanie w góry, w stronę Zwalisk Arbara, napotkał tam jakiegoś potwora, który go uniósł do swej jaskini i pożarł.
Tutaj porucznik Randmer podwoił oznaki wesołości.
— Och! och! że też ten zacny Lory wierzy w dziecinne bajki... Doskonale, zachowaj swoją powagę, kochany Bollar, jesteś niesłychanie zabawnym. Ale czy nam nie powiesz, kto jest ten potwór, ludożerca, upiór, co porwał i pożarł porucznika, jak sześciodniowe koźlątko?
— Powiem to nie panu — rzekł Bollar zniecierpliwiony — ale kapitanowi Lory, który nie jest tak uporczywie niedowierzającym. Kochany Lory, potworem, który wypił krew Fryderyka, jest Han z Islandyi.
— Dowródca rozbójników! — zawołał stary oficer.
— No i cóż, kapitanie Lory — zapytał szyderczo Randmer — czy potrzeba umieć robić bronią, kiedy się tak dzielnie włada szczękami?
— Baronie Randmer — rzekł Bollar — masz podobne usposobienie, jak Ahlefeld; strzeż się więc, żeby cię taki sam los nie spotkał.
— Doprawdy — zawołał porucznik — że najwięcej mnie bawi niewzruszona powaga kapitana Bollara.
— A mnie — odparł — Bollar niewyczerpana wesołość porucznika Randmera.
W tej chwili do rozmawiających zbliżyło się kilku oficerów.
— Do kroćset! — rzekł Randmer — muszę ich zabawić wymysłem Bollara. Koledzy — dodał zwracając się do przybyłych — czy wiecie, że nasz biedny Fryderyk Ahlefeld został pożarty żywcem przez barbarzyńskiego Hana z Islandyi?
Kończąc te słowa, znów wybuchnął śmiechem, który, na wielkie jego zdziwienie, oburzył przybyłych.
— Śmiejesz się, poruczniku? — zawołał jeden z nich.
— Nie sądziłem, żeby Randmer podobną nowinę mógł w ten sposób traktować.
— Śmiać się z takiego nieszczęścia! — dodał drugi.
— Jakto? — zapytał Randmer zmieszany — czyżby to było prawdą?
— Przecież sam to nam opowiadasz. Czy nie wierzysz w swoje własne słowa?
— Sądziłem, że to tylko żarcik Bollara.
— Żart taki byłby zupełnie niewłaściwym. Lecz nie jest to wcale żartem. Baron Voethaun, nasz pułkownik, otrzymał właśnie tę fatalną wiadomość.
— Straszliwe zdarzenie, okropna katastrofa! — powtarzano dokoła.
— Mamy więc walczyć z potworami o ludzkich twarzach.
— Będziemy wystawieni na strzały nie wiedząc, skąd one pochodzą; będą nas po jednemu zabijać, jak stare bażanty w kurniku!
— Śmierć Ahlefelda — rzekł Bollar uroczyście — dreszczem przejmuje. Nasz pułk jest prawdziwie nieszczęśliwy. śmierć Dispolsena i tych biednych żołnierzy, których znaleziono w Cascadthymore, zgon Ahlefelda — oto tragiczne wypadki w tak krótkim czasie.
Baron Randmer, który umilkł wreszcie i spoważniał, odezwał się z ubolewaniem:
— To nie do uwierzenia! Fryderyk, który tak dobrze tańczył!