Han z Islandyi/Tom II/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Han z Islandyi
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Han d’Islande
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
Gdyby on jednak był z nimi w porozumieniu? Gdyby to wszystko było tylko marną komedyą? Gdyby nie był godnym wszystkiego teo, ja dla niego chcę uczynić?
Lessing.

Po zachodzie słońca, widok pola nagiego, ogołoconego z roślinności, ma w sobie coś złowieszczeo, przejmującego smutkiem, zwłaszcza, gdy się jest samotnym, kiedy się stąpa po zeschłej trawie, przy monotonnem ćwierkaniu koników polnych i kiedy się widzi bezkształtne chmury, przesuwające się zwolna po niebie, jak widziadła.
Takie właśnie wrażenie łączyło się ze smutnemi myślami Ordenera wieczorem po jego bezowocnem spotkaniu z rozbójnikiem z Islandyi. Zdziwiony przez chwilę jego nagłem zniknięciem, z początku chciał zanim pobiedz; zbłądził jednak w krzakach i szedł dzień cały po gruncie coraz mniej uprawnym, nie spotkawszy ani śladu człowieka. O zmroku znalazł się na rozległej płaszczyźnie, a wśród tej puszczy bezbrzeżu oko nie spostrzegało nic takiego, coby mogło dać schronienie podróżnemu, wyczerpanemu trudami, głodem i pragnieniem.
Lecz mniejsza o trudy i niewygody; niczem one były wobec udręczeń moralnych Ordenera. Odnalazł Hana z Islandyi, ale nie dopiął cela. I gdzie teraz będzie szukał rozbójnika? Co ma począć? Jak powrócić do Munckholmu z próżnemi rękoma, nie przynosząc przyrzeczonego ocalenia, które się mieściło w fatalnej szkatułce? A jego małżeństwo z Ulryką Ahlefeld? Gdyby mógł przynajmniej wyrwać swoją Ethel z więzienia, gdyby mógł uciec z nią i ponieść swoje szczęście na dalekie wygnanie?...
Owinął się płaszczem i położył na ziemi.
Niebo było czarne; niepewne światło zjawiało się niekiedy z po za chmur, jak przez żałobną zasłonę: zimny wiatr przebiegał pustkowie. Ordener nie zwrócił uwagi na te oznaki gwałtownej i blizkiej burzy. A zresztą, choćby znalazł schronienie przed burzą, gdzieby zarazem mógł wypocząć po trudach, to czyby zdołał się tem uwolnić od dręczących go natrętnie myśli?
Nagle wśród groźnych poszumów wichru odróżnił głosy ludzkie. Zdziwiony podniósł się nawpół i oparł na łokciu, a po chwili spostrzegł w pewnej od siebie odległości jakby cienie, poruszające się w mroku. Niebawem w tem samem miejscu zabłysło światło i teraz Ordener zauważył, że owe tajemnicze widziadła jak gdyby zapadały się pod ziemię. Po chwili wszystko znikło . Ordener wyższy był nad przesądy swego czasu i swego kraju. Do jego umysłu, poważnego i dojrzałego, nie miała przystępu naiwna łatwowierność i te dziwne strachy, jakie niepokoją zarówno ludy, jak i ludzi w ich dziecięctwie. W szczególnem tem jednak zjawisku było coś tak nadnaturalnego, że zaczął przypuszczać to, o czem rozum kazał mu wątpić; nikt bowiem nie może zaręczyć, czy duchy zmarłych nie wracają niekiedy na ziemię.
Podniósł się, przeżegnał i skierował ku miejscu, gdzie widziadła znikły. Deszcz zaczął padać kroplisty; płaszcz Ordenera wiatr wzdymał, jak żagiel i chwiał piórem kapelusza tak silnie, że uderzało ono młodzieńca po twarzy.
Nagle Ordener zatrzymał się. Przy świetle błyskawicy ujrzał pod swemi nogami coś nakształt studni szerokiej i prostopadle w ziemię się zagłębiającej. Runąłby tam niechybnie, gdyby nie dobroczynne światło burzy. Zbliżył się do tej otchłani. Niepewne światełko błyszczało bardzo głęboko, rzucając czerwonawe zarysy na górną część tego olbrzymiego cylindra, wyrytego w skorupie ziemi. Promienie te, wydające się magicznym ogniem, zapalonym przez duchy, powiększały niejako niezmierzoną przestrzeń ciemności, przez którą oko przedrzeć się musiało, aby do nich dotrzeć.
Nieustraszony młodzieniec, pochylony nad przepaścią, słuchał. Szmer dalekich głosów dochodził aż do niego. Nie wątpił już, że istoty, które tak dziwnie się zjawiły i znikły z przed jego oczu, weszły do tej otchłani. Uczuł też niezwyciężoną chęć — bo snąć nadzwyczajne przygody były jego przeznaczeniem — pójść ich śladem, choćby to miało go zaprowadzić do bram piekieł. Zaczynała już zresztą szaleć burza, a w otchłani mógł się przed nią schronić. Ale jak tam zejść? Jaką drogą udali się ci, za którymi podążyć pragnął, jeśli to tylko nie były widma? Powtórna błyskawica przyszła mu w pomoc, pozwalając dostrzedz koniec drabiny, wyzierąjący z głębokości. Była to długa belka, przez którą w równych odstępach przechodziły żelazne szczeble, służące do opierania na nich rąk i nóg tych śmiałków, którzyby mieli odwagę zapuścić się w studnię.
Ordener nie zawahał się ani chwili. Uczepił się olbrzymiej drabiny i zagłębił w otchłani, nie wiedząc, czy aż do dna dojść zdoła i nie pomyślawszy, że już może nigdy nie ujrzy dziennego światła. Wkrótce, przez ciemności, rozpostarte nad swą głową, widział tylko niebo przy niebieskawych błyskawicach, które je często oświecały, a niebawem ulewny deszcz, który na ziemię padał wielkiemi kroplami, do niego dochodził w postaci rozpylonej rosy. Prądy wichru, wpadając gwałtownie do studni, wydawały nad jego głową przeciągłe świsty. Schodził dalej i dalej, a zdawało się, że ani na krok nie zbliżył się do podziemnego światła. Szedł jednak nie tracąc odwagi i nie patrząc w głąb przepaści, coby go mogło przyprawić o zawrót głowy.
Wkrótce powietrze mniej gęste, głosy coraz wyraźniejsze i jaśniejsze blaski, oświecające ściany studni, dały mu poznać, że był już niedaleko od dna otchłani. Przeszedłszy jeszcze kilkanaście szczebli, spostrzegł wyraźnie koniec drabiny, a tuż przy nim podziemne wejście, oświecone przez czerwonawe i drżące blaski, ucho jego zaś uderzyły słowa i zwróciły całą uwagę.
— Kennybol nie przybywa — mówił ktoś z niecierpliwością.
— Co go mogło zatrzymać? — powtórzył ten sam głos po chwili milczenia.
— Nie wiemy, panie Hacket — odpowiedziano.
— Mieszka on u swej siostry, Maase Braall, we wsi Surb — dodał ktoś inny.
— Widzicie — mówił pierwszy głos — że ja dotrzymuję wszystkich moich obietnic... Przyrzekłem wam Hana z Isiandyi na dowódcę i otóż go przyprowadzam.
Na te słową odpowiedział szmer, którego znaczenia trudno było odgadnąć. Ciekawość Ordenera, wzbudzona nazwiskiem Kennybola, który go tak zadziwił wczoraj, podwoiła się, gdy usłyszał straszliwe imię Hana z Isiandyi.
Ten sam głos mówił dalej:
— Moi przyjaciele, Jonaszu i ty Norbith, mniejsza o to, że się Kennybol opóźnia, jest nas i tak już za wielu, żebyśmy się czego obawiać mogli. A czyście znaleźli wasze sztandary w zwaliskach Krąg?
— Tak jest, panie Hacket — odpowiedziało kilka głosów.
— A więc podnieście chorągiew, już czas! Oto złoto, a to wasz niezwyciężony dowódca. Odważnie idźcie uwolnić szlachetnego Schumackera, nieszczęśliwego hrabiego Griffenfelda!
— Niech żyje Schumacker! — powtórzyło mnóstwo głosów, a imię to rozlegało się echem we wszystkich załamaniach podziemnych sklepień.
Ordener słuchał zdumiony, z zapartym w piersiach oddechem. Nie dowierzał uszom, nie mógł zrozumieć tego, co słyszał. Schumacker w związku z Kennybolem i Hanem z Islandyi? Co to za tajemniczy dramat, którego on, niewidzialny świadek, ujrzał jedną tylko scenę? Kogo tu broniono? Na czyją działano szkodę?
— Słuchajcie — mówił ciągle ten sam głos — widzicie przed sobą przyjaciela i powiernika, szlachetnego hrabiego Gritfenfelda....
Głos ten był zupełnie obcym dla Ordenera. Mówił on dalej:
— Zaufajcie mi tak, jak on mi zaufał. Wszystko wam sprzyja, przyjaciele; przybędziecie do Drontheim, nie spotkawszy ani jednego wroga.
— Idźmy, panie Hacket — przerwał głos inny — ale Peters mówił mi, że widział cały pułk munckholmski idący na nas.
— Zwiódł cię — odpowiedział pierwszy głos stanowczo. — Rząd nie wie jeszcze o waszem powstaniu, a jego pewność tak jest wielką, że ten, co odrzucał wszystkie wasze słuszne skargi, wasz gnębiciel i gnębiciel sławnego i szlachetnego Schumackera, jednem słowem jenerał Lewin Knud, opuścił Drontheim i udał się do stolicy, aby tam uczestniczyć w godach ślubnych swego wychowańca, Ordenera Guldenlewa z Ulryką Ahlefeld.
Łatwo zrozumieć niepokój Ordenera. W tej okolicy pustej i dzikiej, w tem tajemniczem podziemiu, słyszał nieznajomych, wymieniających wszystkie nazwiska, jakie go obchodzić mogły, a nawet jego własne! Straszliwe zwątpienie wstąpiło w jego serce. Czyby to było prawdą? Czy on rzeczywiście słyszał głos ajenta hrabiego Gritfenfelda? Jakto, Schumacker, ten starzec szanowny, czcigodny ojciec jego szlachetnej Etheli, miałby buntować się przeciw swemu królowi, najmować rozbójników, zapalać wojnę domową? I dla tego hypokryty, buntownika, on, syn wice-króla Norwegii, wychowaniec jenerała Lewina, narażał swoją przyszłość i życie? dla niego to walczył z rozbójnikiem islandzkim, z którym Schumacker musi być w porozumieniu, skoro go postawił na czele tych buntowników? A może nawet ta szkatułka, dla której on, Ordener, chciał poświęcić krew swoją, zawierała tylko jakie niegodne tajemnice tego ohydnego spisku? Czyby mściwy więzień munckholmski zażartował sobie z niego? Może on odgadł jego imię i co byłoby najboleśniejszem dla wspaniałomyślnego młodzieńca, może popchnął go do tej fatalnej wyprawy, jedynie pragnąc zguby syna swojego wroga?...
Jeśli imię nieszczęśliwego otaczamy szacunkiem i miłością; jeśli w tajnikach swoich myśli przyrzeczemy dla jego nieszczęścia niewzruszone przywiązanie — jakże gorzką jest chwila, w której odbieramy w nagrodę niewdzięczność, kiedy czujemy, że nas pozbawiono uroku szlachetności i poznajemy, że musimy się wyrzec szczęścia tak czystego i słodkiego, jakie nam niesie poświęcenie. Wówczas nagle starzejemy się najsmutniejszą ze starości, bo starością doświadczenia, a tracimy najpiękniejsze złudzenia życia, w którem niema nic pięknego, prócz złudzeń.
Takie to bolesne myśli tłoczyły się w nieładzie do duszy Ordenera. Szlachetny młodzieniec chciałby umrzeć w tej fatalnej chwili; zdawało mu się, że całe szczęście jego życia uleciało. Wprawdzie niektóre słowa tego, który przemawiał jako posłaniec hrabiego Gritfenfelda, wydawały mu się kłamliwe lub wątpliwe; ale ponieważ miały na celu uwiedzenie poczciwych wieśniaków, tembardziej przeto Schumacker był występny w jego oczach. A ten sam Schumacker był ojcem jego Etheli!...
Myśli te tem boleśniej wstrząsały jego sercem, gdyż jednocześnie je zajęły. Chwiał się stojąc na szczeblach drabiny, a jednak słuchał dalej; często bowiem z niewytłumaczoną niecierpliwością i chciwością przysłuchujemy się słowom, głoszącym nam o nieszczęściu, którego się najbardziej obawiamy.
— Tak jest — mówił dalej głos wysłańca z Munckholmu — zostajecie pod dowództwem groźnego Hana z Islandyi. Któż z wami walczyć się ośmieli? Sprawa wasza jest sprawą waszych żon i dzieci, niegodnie obdzieranych z dziedzictwa; jest sprawą nieszczęśliwego, od dwudziestu lat jęczącego niesłusznie w hańbiącem więzieniu. Dalej, Schumacker i wolność czekają na was! Śmierć waszym prześladowcom!
— Śmierć! — powtórzyło tysiąc głosów, a jednocześnie w podziemiu dał się słyszeć szczęk broni, z którym połączyły się chrapliwe brzmienia rogów w górach.
— Wstrzymajcie się! — zawołał Ordener, schodząc spiesznie z drabiny.
Myśl powstrzymania Schumackera od spełnienia zbrodni i uchronienia kraju od strasznej klęski, owładnęła nagle całą jego istotą. Ale kiedy stanął u wejścia do podziemia, obawa zgubienia zbyt porywczym krokiem ojca Etheli, a może i jej samej, zastąpiła w jego sercu wszelkie inne uczucie, stał więc blady, spoglądając ze zdziwieniem na niezwykły widok, jaki się jego oczom przedstawił.
Znalazł się jakby na wielkim placu podziemnego miasta, którego obszaru nie pozwalały mu objąć okiem liczne słupy, podtrzymujące sklepienie. Słupy te, od świateł tysiąca pochodni, trzymanych przez tłum ludzi dziwacznie uzbrojonych i rozrzuconych w nieładzie po placu, błyszczały jak kryształowe kolumny. Patrząc na te blaski jaskrawe, na te groźne postacie, można było sądzić, że się jest świadkiem jednego z tych bajecznych zebrań, podczas których czarownicy i szatani, niosąc gwiazdy zamiast pochodni, nocą oświecają prastare lasy i ruiny zamków.
Rozległ się okrzyk:
— Nieznajomy! Śmierć mu! Śmierć.
Sto rąk podniosło się na Ordenera. On zaś sięgnął do boku, szukając tam szabli... Zacny młodzieniec w szlachetnym zapale zapomniał, że był sam jeden i bezbronny.
— Wstrzymajcie się! — zawołał głos tego, którego Ordener uważał za posłańca Schumackera.
Był to człowiek nizki, otyły, czarno ubrany, z wejrzeniom wesołem, ale fałszywem.
— Kto jesteś? — zapytał młodzieńca.
Ordener nie odpowiedział. Otoczony był ze wszystkich stron, a na jego piersi nie było ani jednego miejsca, którego nie dotykałoby ostrze szpady albo lufa pistoletu.
— Czy się boisz? — zapytał otyły jegomość ze złośliwym uśmiechem.
— Gdyby, zamiast tych oręży, dotykała mojego serca twoja ręka — rzekł młodzieniec spokojnie — przekonałbyś się, że bije nieprędzej od twego, jeśli ty tylko masz serce.
— Ho! ho! — rzekł tłuścioch — jaki hardy! Niech więc umiera!
I odwrócił się tyłem.
— Zadajcie mi śmierć — odparł Ordener — będę wam za to wdzięczny.
— Chwilkę, panie Hacket — rzekł oparty na długim muszkiecie starzec z gęstą brodą. — Jesteście tutaj u mnie i ja tylko sam mam prawo wyprawić tego chrześcijanina do umarłych, aby im opowiedział, co widział tutaj.
Pan Hacket zaczął się śmiać.
— Na uczciwość — rzekł — rób jak ci się podoba, kochany Jonaszu. Niewiele mi na tem zależy, przez kogo ten szpieg będzie sądzony, byleby tylko został skazany.
Starzec zwrócił się do Ordenera z pytaniem:
— No, dalej, powiedz nam, kto jesteś ty, co z taką śmiałością chciałeś się dowiedzieć, kto my jesteśmy?
Ordener milczał. Otoczony stronikami Schumackera, dla którego najchętniej byłby oddał całą krew swoją, nie uczuwał w tej chwili nic, prócz pragnienia śmierci.
— Jego łaskawość nie chce odpowiadać — rzekł starzec. — Lis, kiedy go schwycą, już nie skomli. Zabijcie go.
— Mój dzielny Jonaszu — odezwał się Hacket — pozwól, żeby śmierć tego człowieka była pierwszym czynem Hana z Islandyi pomiędzy wami.
— Zgoda! zgoda! — zawołało mnóstwo głosów.
Ordener zdziwiony, ale zawsze nieustraszony, szukał oczami owego Hana z Islandyi, z którym tego samego rana tak długo walczył i ujrzał, z większem jeszcze zdziwieniem, zbliżającego się człowieka kolosalnej postawy w góralskim ubiorze. Olbrzym ten utkwił w Ordenerze spojrzenie bezmyślne a okrutne i zażądał siekiery.
— Ty nie jesteś Hanem z Islandyi! — odezwał się Ordener z mocą.
— Śmierć mu! Śmierć! — wołał Hacket wściekłym głosem.
Ordener widział, że trzeba było umrzeć. Sięgnął ręką do piersi, aby wydobyć włosy Etheli i złożyć na nich ostatni pocałunek. Ruchem tym wyrzucił papier, tkwiący za jego pasem.
— Co to za papier? — zapytał Hacket. — Norbith, podnieś go.
Norbith był to człowiek młody, którego twarz ogorzała i surowa miała wyraz szlachetny.
Podniósł on papier i rozwinął go.
— Wielki Boże! — zawołał — to karta mego biednego przyjaciela Krzystofa Nedlama, nieszczęśliwego kolegi, którego stracili przed tygodniem na rynku w Skongen za fałszerstwo monety.
— A więc — rzekł Hacket tonem zawiedzionego oczekiwania — zachowaj sobie ten papier. Myślałem, że to coś ważniejszego. No, a ty, kochany Hanie z Islandyi, załatw się z tym człowiekiem.
Młody Norbith stanął przed Ordenerem i zawołał:
— Ten człowiek jest pod moją opieką! Wpierw mnie zabijecie, zanim spadnie jeden włos z jego głowy. Nie pozwolę, aby karta bezpieczeństwa mego przyjaciela, Krzysztofa Nedlama, miała być zgwałconą.
Ordener, tak cudownym sposobem wzięty w opiekę, spuścił głowę i upokorzył się w duchu, przypomniał sobie bowiem z jaką obojętnością przyjął wzruszające życzenia kapelana Anastazego Munder:
„Podarunek umierającego niechaj będzie błogosławieństwem dla podróżnika“.
— Ba! ba! — rzekł Hacket — pleciesz głupstwa, mój dzielny Norbith. Człowiek ten jest szpiegiem, musi więc zginąć.
— Dajcie mi siekierę — powtórzył olbrzym.
— Nie zginie! — wołał Norbith. — Coby na to powiedział duch mego biednego Nedlama, którego tak niegodnie powiesili? Ja za to odpowiadam, że nie zginie, ponieważ Nedlam nie chce, aby zginął.
— W samej rzeczy — rzekł stary Jonasz — Norbith ma słuszność. Jakże chcecie panie Hacket, żeby zabić tego nieznajomego, kiedy on ma kartę Krzysztofa Nedlama?
— Ale skoro jest szpiegiem? — odparł Hacket.
Starzec stanął obok młodego górnika przed Ordenerem i obaj powtórzyli z powagą:
— Ten nieznajomy ma kartę Krzysztofa Nedlama, którego powieszono w Skongen.
Hacket przekonał się, że trzeba było ustąpić, inni bowiem również zaczęli szemrać mówiąc, że nieznajomy nie powinien zginąć, skoro ma kartę bezpieczeństwa fałszerza Nedlama.
— No — rzekł wreszcie przez zęby i tłumiąc swoją wściekłość — niechaj sobie żyje. Zresztą, to was tylko obchodzi.
— Nie pozwoliłbym go skrzywdzić, choćby to był sam dyabeł — rzekł Norbith z tryumfem.
Powiedziawszy to, zwrócił się do Ordenera.
— Słuchaj — ciągnął dalej — musisz być prawdziwym naszym bratem, skoro masz kartę Nedlama, mego biednego przyjaciela. Jesteśmy górnikami królewskimi. Powstajemy, ażeby się uwolnić z pod złej opieki. Pan Hacket, którego tu widzisz, twierdzi, że chwyciliśmy za broń dla jakiegoś hrabiego Schumackera, ja jednak nie znam go wcale. Nasza sprawa jest słuszną. Odpowiedz tedy, ale tak, jak gdybyś odpowiadał twemu świętemu patronowi: czy chcesz przystać do nas.
Szczególna myśl powstała w głowie Ordenera.
— Zgoda! — odpowiedział.
Wtedy Norbith podał mu szablę, którą on przyjął w milczeniu.
— Bracie — rzekł do niego młody góral — jeśli chcesz nas zdradzić, to wpierw mnie zabić musisz.
W tej chwili pod sklepieniem kopalni rozległ się głos rogu, który musiano znać dobrze, gdyż zaraz poczęto wołać:
— Otóż i Kennybol!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.