Han z Islandyi/Tom II/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Han z Islandyi
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Han d’Islande
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV
Są nieszczęścia, w których nawet obecność nieprzyjaciela może stać się przyjemną.
Calderon „Książę niezłomny.“

Zaledwie pierwsze promienie wschodzącego słońca ozłociły wierzchołki skał, leżących nad morzem, kiedy rybak, przybyły o świcie dla zarzucenia sieci w odległości kilku muszkietowych strzałów od brzegu, wprost wejścia do groty Walderhoga, widział, jak jakaś postać, odziana płaszczem czy całunem, schodziła po zboczach i nareszcie znikła pod tajemniczemi sklepieniami jaskini. Przejęty strachem, duszę swą polecił Świętemu Usuphowi i pobiegł opowiedzieć rodzinie że widział jedno z widm, zamieszkujących siedzibę Hana z Islandyi, o wschodzie słońca wchodzące do groty.
Widmem tem, przyszłym przedmiotem nieskończonych opowieści wieśniaków podczas długich wieczorów zimowych, był Ordener, który w chwili, kiedy oba królestwa sądziły, że się zaleca do swej dumno narzeczonej, narażał życie dla tej, której oddał swe serce i przyszłość: dla córki nieszczęśliwego więźnia.
Smutne przeczucia i złowieszcze wróżby towarzyszyły mu do celu jego podróży. Gdy opuszczał chatę poczciwego rybaka, wszyscy go błogosławili, dobra Maase długo modliła się za niego, stojąc na progu chaty. Góral Kennybol i jego sześciu towarzyszy, którzy mu wskazali drogę, rozeszli się z nim o pół mili od groty Walderhoga, a ci nieustraszeni strzelcy, dążący na spotkanie ze strasznym drapieżnikiem, jak na wesołą zabawę, trwożnie spoglądali za zagadkowym młodzieńcem, który tak śmiało udawał się do przeklętej groty.
Ordener wszedł do groty Walderhoga, jak się wchodzi do portu oddawna upragnionego. Doznawał niewypowiedzianej radości na myśl, że miał spełnić tak święte zadanie i że za chwil kilka wyleje może krew swoją dla ukochanej Etheli. Chociaż wkrótce miał uderzyć na rozbójnika, przed którym drżała cała prowincya, na potwora, szatana może, jednak nie jego straszliwa postać zjawiła się w jego wyobraźni. Widział on tylko obraz uwięzionej dziewicy, modlącej się za niego przed ołtarzem więzienia. Gdyby poświęcał się dla kogo innego, nie dla niej, byłby może pomyślał przez chwilę o niebezpieczeństwach, do których z tak daleka przychodził, choćby dlatego, żeby niemi pogardzić; ale czy podobna myśl może się znaleźć w młodem sercu w chwili, kiedy ono bije podwójnem uniesieniem: szczytnego poświęcenia i szlachetnej miłości?
Postępował z głową wniesioną pod czarnemi sklepieniami, o które odbijały się odgłosy jego kroków, rozchodząc się potem posępnem, długotrwałem echem wśród zalegających przestrzeni ciemności. Idąc, nawet nie rzucił okiem na stalaktyty, na wiekowe bazalty, wiszące po nad jego głową pomiędzy mchami, porostami i bluszczami. Chaotyczne nagromadzenie tych dziwacznych kształtów zabobonna łatwowierność wieśniaków norweskich zaludniała gromadami szatanów i widm...
Przeszedł z równą obojętnością około grobu króla Waldera, z którym łączyły się tak smutne podania, a nie słyszał innego głosu, oprócz świstu wiatru, uderzającego o ściany posępnych korytarzy.
Szedł dalej pod krzywemi arkadami, słabo oświeconemi przez rozpadliny nawpół zarosłe chwastem i krzewami. Stopy jego potrącały często o jakieś szczątki, które staczały się po skale z głuchym dźwiękiem, a wśród ciemności przybierały kształty rozbitych czaszek, albo długich rzędów białych zębów.
Nie czuł wcale obawy. Dziwił się tylko, że dotąd nie napotkał groźnego mieszkańca tej straszliwej groty.
Przybył nareszcie do rodzaju okrągłej sali, wykutej w skale. Tam kończyła się podziemna droga, po której szedł dotychczas, a w ścianach sali nie było innego otworu, oprócz szerokich szpar, przez które można było widzieć góry i lasy.
Zdziwiony zupełną pustką, zaczął już tracić nadzieję spotkania rozbójnika. Naraz pomnik szczególniejszego kształtu zwrócił jego uwagę. Trzy wielkie, podłużne głazy, stojąc na ziemi, podtrzymywały czwarty szeroki i kwadratowy, co razem wyglądało jak trzy filary z dachem. Pod tym olbrzymim trójnogiem wznosił się ołtarz, utworzony z jednej sztuki granitu, otworem pośrodku. W pomniku tym Ordener poznał jeden z druidycznych zabytków, jakich wiele widział już podczas swych podróży po Norwegii.
Młodzieniec, pogrążony w marzeniu, oparł się machinalnie o ołtarz, którego kamień zczerniał prawie zupełnie, tak przesiąkł krwią z ludzkich ofiar.
Nagle zadrżał — uszu jego bowiem doszedł głos, jakby wychodzący z kamienia:
— Młodzieńcze, przyniosły cię tutaj nogi, co już dotykają grobu...
Usłyszawszy to, Ordener zerwał się spiesznie, uchwycił szablę i wsłuchiwał się w echo, które powtarzało grobowo ponurą przestrogę w głębokości jaskini:
— „Młodzieńcze, przyniosły cię tutaj nogi, co już dotykają grobu...“
W tej chwili z drugiej strony druidycznego ołtarza wychyliła się straszliwa głowa z rudemi włosami.
Głowa ta, śmiejąc się szatańsko, powtórzyła znów:
— Tak zaiste, młodzieńcze, przyniosły cię tutaj nogi, które już dotykają grobu.
— Nogi te przyniosły rękę, która dotyka miecza — odparł Ordener spokojnie.
Z pod ołtarza wysunęła się mała, potworna postać, a Ordener dojrzał jej barki silne, rozrosłe, odzież ze skrwawionych skór zwierzęcych i ręce muskularne uzbrojone w długie, zakrzywione pazury oraz ciężką siekierę kamienną.
— To ja! — rzekł ów potwór z pomrukiem dzikiego zwierza.
— To ja! — odpowiedział Ordener.
— Czekałem na ciebie.
— Zrobiłem więcej — rzekł młodzieniec — gdyż szukałem cię.
Rozbójnik założył ręce na piersiach.
— Czy wiesz, kto jestem?
— Wiem.
— I nie lękasz się?
— Teraz już się nie lękam.
— Bałeś się więc, idąc tutaj? — zapytał potwór, podnosząc głowę dumnie.
— Obawiałem się, że cię może nie spotkam.
— Wyzywasz mnie, a nogi twoje potrącały przed chwilą o trupy ludzi, przeze mnie zabitych.
— Jutro, być może, o twój trup potrącą.
Mały człowiek zatrząsł się z gniewu. Ordener zachował postawę spokojną i pewną siebie.
— Strzeż się! — wyszeptał wreszcie chrapliwie rozbójnik — spadnę na ciebie, jak grad norweski na dach z sitowia...
— Przeciw tobie nie potrzeba mi innego puklerza.
W spojrzeniu Ordenera było coś, co imponowało potworowi i upokarzało go. Zaczął wyrywać pazurami sierść ze swego płaszcza, jak tygrys, który szarpie trawę, zanim rzuci się na swą ofiarę.
— Dajesz mi poznać, co to jest litość...
— A ty, co to jest pogarda.
— Dziecko! głos twój słodki a twarz świeża, jak głos i twarz młodej dziewicy: jaką śmierć sobie wybierasz?
— Twoją.
Mały człowiek roześmiał się.
— Ty nie wiesz, że jestem szatanem, że duch mój jest duchem Ingolpha Tępiciela?
— Wiem, że jesteś rozbójnikiem, który popełnia morderstwa dla złota.
— Mylisz się — przerwał potwór — nie dla złota, lecz dla krwi.
— Czy nie byłeś zapłacony przez Ahlefelda za zabicie kapitana Dispolsena?
— O czem mówisz? Co to za nazwiska?
— Nie znasz kapitana Dispolsena, którego zamordowałeś na płaszczyźnie Urchtal?...
— Być może, ale zapomniałem o nim tak, jak i o tobie za trzy dni zapomnę.
— Nie znasz hrabiego Ahlefelda, który zapłacił ci za wydarcie kapitanowi żelaznej szkatułki?
— Ahlefeld! Poczekaj... Tak, znam go. Wczoraj piłem krew jego jedynaka z czaszki mojego syna.
Ordener wstrząsnął się ze zgrozy.
— Czyś nie był zadowolony z zapłaty?
— Z jakiej zapłaty? — zapytał rozbójnik.
— Twój widok wstrętem mnie przejmuje. Trzeba raz skończyć. Wszak przed tygodniem skradłeś żelazną szkatułkę jednej z twoich ofiar oficerowi munckholmskiego pułku?
Na te słowa rozbójnik żywo się poruszył.
— Oficer munckholmskiego pułku! — szepnął, a po chwili zagadnął, wpatrując się w młodzieńca płomiennym wzrokiem: — Może i ty także jesteś oficerem tego pułku?
— Nie! — odparł Ordener.
— Tem gorzej! — mruknął rozbójnik, przyczem twarz mu się zachmurzyła.
— Czy odpowiesz — dopytywał uporczywie Ordener — gdzie jest szkatułka, którą skradłeś kapitanowi?
Mały człowiek zdawał się przez chwilę zastanawiać.
— A na Ingolpha! to ta nędzna skrzynka żelazna tylu ludzi zajmuje... Upewniam cię, że prędzej znajdą trumnę z twemi kośćmi, jeżeli tylko je kto do niej złoży, niż ową skrzynkę.
Z odpowiedzi tej wywnioskował Ordener, że rozbójnik zna poszukiwaną przez niego szkatułkę, powziął przeto nadzieję co do jej odzyskania.
— Powiedz mi — rzekł — coś z tą szkatułką zrobił? Czy jest ona teraz w posiadaniu hrabiego Ahlefelda?
— Nie.
— Śmiejesz się, więc kłamiesz.
— Myśl, co ci się podoba. Co mnie to obchodzi?
Potwór odpowiadał szyderczo i urągliwie, Ordener przeto powziął przekonanie, że usiłuje go w błąd wprowadzić. Trzeba go zatem było, chcąc wydobyć prawdę, rozwścieklić lub przestraszyć. Odezwał się więc podniesionym głosem:
— Musisz oddać tę szkatułkę!
Potwór wybuchnął śmiechem.
— Musisz mi ją oddać! — powtórzył młodzieniec nakazująco.
— Czyś przywykł rozkazywać turom i niedźwiedziom? — zapytał potwór wciąż się śmiejąc urągliwie.
— W razie potrzeby, nie zawaham się rozkazywać szatanowi w piekle!
— Będziesz to mógł uczynić za chwilę.
Ordener dobył szabli, która zajaśniała w ciemnościach, jak błyskawica.
— Bądź posłusznym! — zawołał.
— No, no — odparł mały człowiek, wstrząsając siekierą — mogłem zdruzgotać kości twoje i wypić krew twoją, jak tylko tutaj przybyłeś; wstrzymałem się jednak, bo chcę zobaczyć, jak wróbel uderzy na sępa.
— Nędzniku! — krzyknął Ordener — broń się!
— Pierwszy raz słyszę tak zuchwałe słowa — zawołał rozbójnik ponuro.
Powiedziawszy to, wdrapał się na ołtarz granitowy i skurczył się, jak lampart czyhający na myśliwego, kiedy ze szczytu skały przygotowuje się skoczyć na niego niespodzianie.
Z owej wyniosłości, bacznie śledził wzrokiem przeciwnika, znać rozważając, z której strony go zaczepić. Ordener zginąłby niechybnie, gdyby się ociągnął choć chwilę. Ale nie dał on rozbójnikowi czasu do namysłu i rzucił się na niego, kierując ostrze swojej szabli ku jego twarzy.
Rozpoczęła się walka zajadła. Mały człowiek, stojąc na ołtarzu, jak statua na piedestale, wydawał się jednem z tych bożyszcz straszliwych, które w wiekach pogańskich odbierały w tem samem miejscu ofiary i daniny. Jego ruchy tak były zwinne i szybkie, że z którejkolwiek Ordener zaatakował go strony, napotykał zawsze jego twarz potworną i ostrze jego siekiery. Przy pierwszem zaraz starciu byłby napewno porąbany w sztuki, gdyby, natchniony szczęśliwą myślą, nie owinął był płaszczem swej lewej ręki; ten wątły puklerz zasłonił go jednak od gwałtownych ciosów wroga.
Przez kilkanaście minut usiłowali bezskutecznie ranić się wzajem. Siwe, błyszczące oczy małego człowieka zdawały się wychodzić z oprawy. Zdziwiony, że z tak wielką siłą i odwagą walczył przeciwnik napozór tak słaby, nie śmiał się już dziko, a twarz jego przybrała wyraz posępnej wściekłości. Kamienne okrucieństwo, malujące się na twarzy potwora i nieustraszony spokój, którym jaśniało oblicze Ordenera, tworzyły rażącą sprzeczność z szybkością ich poruszeń i gwałtownością ataków.
Przez pewien czas, nie słychać było innego odgłosu oprócz szczęku oręża, gwałtownych kroków młodzieńca i ciężkiego oddechu obu walczących. Nagle potwór straszliwie zaryczał. Ostrze jego siekiery zaplątało się w zwojach płaszcza Ordenera. Wyprężył się, szarpnął gwałtownie ręką, a przez to bardziej jeszcze zaplątał w płaszczu przeciwnika broń swoją. Każde nowe szarpnięcie pogarszało jego położenie.
Wreszcie rozbójnik uczuł, że żelazo młodzieńca dotyka jego piersi.
— Zapytuję cię raz jeszcze — odezwał się zwycięski Ordener — czy oddasz mi szkatułkę, którą tak podle ukradłeś zamordowanemu kapitanowi?
Mały człowiek milczał przez chwilę, poczem ryknął chrapliwie:
— Jeszcze raz odpowiadam: nie i bądź przeklęty!
Ordener, nie zmieniając groźnej postawy, znów przemówił:
— Zastanów się, nieszczęśliwcze!
— Nie! Nigdy! — powtórzył z zawziętością rozbójnik.
Młodzieniec opuścił szablę.
— A więc — rzekł — odczep siekierę od zwojów mego płaszcza, ażebyśmy mogli zacząć walkę na nowo.
Pogardliwy śmiech był odpowiedzią potwora.
— Dziecko, bawisz się we wspaniałomyślność, której wcale nie potrzebuję.
I zanim zdziwiony Ordener zdołał myśl rozbójnika odgadnąć, ten skoczył na jego ramię, a potem jednym susem znalazł się w głębi groty. Uczyniwszy to, rzucił się z błyskawiczną szybkością na Ordenera i zawisł na nim jak pantera, kiedy się czepia paszczą i szponami boku lwa. Jego długie pazury zatopiły się w ramionach młodzieńca; zgięte jego kolana ściskały biodra przeciwnika, a ohydna twarz zbliżała się do oblicza Ordenera z rozwartemi usty i wyszczerzonemi zębami, gotowemi do rozszarpania ofiary. Nie mówił nic — tchnął tylko ciężko, z jego przepełnionej wściekłością piersi wydobywały się głuche pomruki. Był w tej chwili nad wszelki wyraz straszny, zatracił wszelkie cechy ludzkie. Okrucieństwo dzikiego zwierza połączyło się w nim z grozą i potwornością szatana.
Ordener zachwiał się pod ciężarem napastnika i byłby upadł zaskoczony niespodziewanym naciskiem.
gdyby się po za nim nie znalazł jeden z druidycznych słupów, o który się oprzeć zdołał. Przyciśnięty do słupa, dusił się niemal w uściskach rozbójnika.
Nie zadrżał jednak, trwoga nie miała doń przystępu. Myślą żegnał swoją Ethelę, a ta myśl stała się dla niego pokrzepiającą modlitwą, wróciła mu siły. Objął potwora obydwiema rękami, potem chwyciwszy swoją szablę, jej ostrze wbił prostopadle w jego plecy. Raniony zbój krzyknął przeraźliwie, jednym skokiem, który zachwiał Ordenerem, wyrwał się z rąk swego nieustraszonego przeciwnika i o kilka kroków dalej upadł, unosząc w zębach kawał zielonego płaszcza, który szarpał z wściekłości.
Lecz zaledwie upadł, już w oka mgnieniu był na nogach. A zerwał się bez cienia znużenia, zręczny i zwinny, jak młoda koza, i walka rozpoczęła się po raz trzeci, z większą jeszcze zajadłością. Tuż przy miejscu, gdzie się teraz znalazł, leżała gromada odłamów skalnych, wśród których mchy i ciernie krzewiły się bujnie od wieków. Dwóch ludzi zwykłej siły zdołałoby zaledwie podnieść najmniejszy z tych odłamów. Rozbójnik chwycił bez żadnego wysiłku jeden z nich w obie ręce, podniósł nad głowę, zamierzając się nim na Ordenera. Spojrzenie jego w tej chwili było okropne. Nareszcie głaz, rzucony gwałtownie, runął ciężko. Ordener zaledwie zdołał się usunąć. Odłam granitu rozbił się na szczątki z groźnym łoskotem, który echo powtarzało długo w głębokich zakątach groty.
Zaledwie Ordener ochłonął z odurzenia, a już nowa bryła kołysała się w rękach rozbójnika. Wyprowadzony z równowagi młodzieniec, rzucił się ku małemu człowiekowi z podniesioną szablą, aby przerwać to kamienowanie, w tej chwili jednak wielka bryła spadła na ostrzę jego szabli i strzaskała je, jak szkła kawałek Jednocześnie dziki śmiech rozległ się pod sklepieniem groty.
Ordener był rozbrojony.
— Czy przed śmiercią masz co do powiedzenia Bogu, albo szatanowi? — zawołał potwór drwiąco.
Jego oczy rzucały błyskawice, płonęły wściekłością i radością. Nie czekając odpowiedzi, poskoczył po siekierę, zostawioną na ziemi w zwojach płaszcza...
Biedna Ethel!
Nagle daleki ryk dal się słyszeć zewnątrz jaskini. Potwór zatrzymał się. Tam, zewnątrz jaskini, coś niezwykłego się dzieje. Słychać głosy ludzkie, połączone z żałosnemi rykami niedźwiedzia. Rozbójnik przysłuchuje się. Żałosne ryki trwają wciąż. Han z Islandyi chwyta za siekierę i biegnie, ale nie ku Ordenerowi, lecz ku jednej z rozpadlin w ścianach jaskini, przez którą wdzierało się światło dzienne. Ordener niewymownie tym zwrotem zdziwiony, szybko przysuwa się ku innej rozpadlinie i przez nią spostrzega na blizkiej łące wielkiego niedźwiedzia białego, otoczonego przez siedmiu strzelców, a wśród nich Kennybola, którego słowa wczoraj tak go zastanowiły. Po chwili odwraca się: rozbójnika niema już w jaskini, słyszy tylko jego głos straszny, wołający:
— Friend! Friend! idę do ciebie! oto jestem!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.