Han z Islandyi/Tom II/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Han z Islandyi |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Biesiada Literacka |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Synów St. Niemiry |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tytuł orygin. | Han d’Islande |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Ordener po zejściu z wieży, z której widział latarnię munckholmską, nadaremnie poszukiwał swego przewodnika, Benignusa Spiagudrego. Długo go wołał, ale mu tylko odpowiadało echo, rozlegające się wśród zwalisk. Zdziwiony tem niepojętem zniknięciem, przypisywał je jakiemu panicznemu przestrachowi bojaźliwego dozorcy umarłych, a wyrzucając sobie z szlachetnością, że go opuścił na chwilę, postanowił przepędzić noc na skale Oelmoe, aby mu dać czas do powrotu. Posiliwszy się nieco i okrywszy płaszczem, położył się obok gasnącego ogniska, a ucałowawszy promień włosów Etheli, wkrótce zasnął; można bowiem spać z roztęsknionem sercem, jeśli tylko sumienie jest spokojne.
O wschodzie słońca był już na nogach, ale po Spiagudrym znalazł tylko tłomoczek i płaszcz pozostały w wieży, co zdawało się być wskazówką jego szybkiej ucieczki. Wówczas, straciwszy nadzieję zobaczenia go, przynajmniej na skale Oelmoe, postanowił wyruszyć sam, nazajutrz bowiem trzeba było dojść do Walderhoga, aby tam zastać Hana z Islandyi.
Na początku niniejszego opowiadania wspomnieliśmy już, iż Ordener od dziecka przyzwyczajony był do trudów życia wędrownego i niebezpiecznych przygód. Przebywszy kilkakrotnie północną część Norwegii, nie potrzebował już przewodnika od czasu, jak wiedział gdzie można znaleźć rozbójnika. Skierował więc w stronę północno-zachodnią swoją samotną wędrówkę, w której nie było już Benignusa Spiagudrego, żeby mu prawił, ile kwarcu albo spatu zawierało w sobie każde wzgórze, jakie podanie przywiązane było do każdej rudery, a wreszcie, czy ta lub owa rozpadlina pochodziła od wylewu potoku, czy też od dawnego wulkanicznego wybuchu.
Szedł dzień cały przez góry, łączące się z głównym łańcuchem, który przechodzi wzdłuż całej Norwegii, a następnie, zniżając się stopniowo, wpada do morza, wskutek czego wszystkie brzegi obfitują w przylądki i zatoki, ląd zaś dalszy w góry i doliny. Ta szczególniejsza natura gruntu jest powodem, że Norwegię porównywają do olbrzymiego skieletu wieloryba.
Podróż w podobnym kraju wcale nie jest łatwą. Raz trzeba kroczyć przez kamieniste łożysko wyschłego strumienia; to znów przechodzić po chwiejących się mostach z pni drzew, przez drogi, które stały się {korytem nowo utworzonych potoków.
Ordener szedł całemi godzinami, nie spostrzegając ani siadu obecności ludzkiej w tych miejscach nieuprawnych i ożywionych jedynie, jakby zjawiskiem, wiatrakiem, stojącym na szczycie wzgórza, albo odgłosem dalekiej kuźni, której dym pochylał się od powiewu wiatru, jak czarny pióropusz.
Od czasu do czasu spotykał chłopa, jadącego na szpakowatym koniku, mniej może dzikim niż jego pan, albo też handlarza futer, siedzącego na saniach, zaprzężonych w dwa renifery; do tyłu sani przywiązana była długa lina, której liczne węzły, uderzając po kamieniach, miały odstraszać wilków.
Jeśli Ordener zapytał handlarza o drogę do groty Walderhoga, wędrowny kupiec, znając tylko nazwy i położenie miejsc, przez które dla swego handlu musiał przebiegać, odpowiadał obojętnie:
— Idąc ciągle w stronę północno-zachodnią, dojdziesz pan do wsi Hervalyn, przejdziesz przez potok Dotlysax i tej nocy możesz pan być w Surb, odległem tylko o dwie mile od Walherhoga.
Jeśli zaś to samo pytanie zadał wieśniakowi, ten, przejęty podaniami ludowemi i bajkami starych niewiast, kiwał tylko głową i zatrzymując swego szpakowatego wierzchowca, mówił:
— Walderhog! jaskinia Walderhoga! Tam kamienie śpiewają, kości tańczą, a szatan z Islandyi obrał ją sobie za mieszkanie. Chyba nie do jaskini Walderhoga wasza miłość dostać się pragnie?
— Właśnie tam — odpowiadał Ordener.
— Hm... to zapewne wasza miłość utraciła matkę, lub ogień spalił wasz dom, albo też sąsiad ukradł wam tłustą świnię?
— Wcale nie — przeczył młodzieniec.
— Widać, że jakiś czarownik rzucił urok na rozum waszej miłości.
— Mój poczciwcze, ja się pytam o drogę do Walderhoga.
— Ja też na to właśnie odpowiadam pytanie. Niech pana Bóg prowadzi. Ciągle na północ! Wiem, jak pan dojdziesz, ale nie wiem, w jaki sposób stamtąd powrócisz.
Po tych słowach, wieśniak oddalał się, robiąc znak krzyża.
Do smutnej jednostajności wędrówki przyłączyła się nadto ta niedogodność, że padał od samego południa deszcz drobny i zimny, który zwiększał jeszcze trudności drogi. Ani jeden z małych ptaszków nie pokazał się w powietrzu i Ordener, zziębnięty pomimo płaszcza, widział nad swoją głową latające same tylko jastrzębie, sokoły i białozory, które na odgłos jego kroków, zrywały się nagle z pomiędzy trzciny jeziora, unosząc ryby w swoich szponach.
Noc już była zupełna, kiedy młody podróżny, przeszedłszy przez las osiczyn i brzóz, który dotyka potoku Dudlysax, przybył nareszcie do wsi Surb, gdzie Spiagudry chciał urządzić swoją główną kwaterę. Zapach smoły i dym z węgla ziemnego uprzedziły Ordenera, że zbliżał się do miejsc zamieszkałych przez rybaków. Poszedł do pierwszej chaty, którą w ciemności zdołał dojrzeć.
Wejście nizkie i ciasne zamykała, według zwyczaju norweskiego, przezroczysta skóra rybia zabarwiona w danej chwili czerwonem, niepewnem światłem ogniska. Stukając w drewniane ramy, drzwi te otaczające, zawołał:
— Otwórzcie, jestem podróżny!
— Wejdźcie — odpowiedział głos z wewnątrz.
Jednocześnie usłużna ręka podniosła rybią skórę, poczem Ordener wszedł do schroniska rybaka norweskich wybrzeży. Był to rodzaj okrągłego szałasu, zbudowanego z drzewa i ziemi, pośrodku którego płonęło ognisko, błyszczące to czerwonawym płomieniem torfu, to znowu bladą jasnością sosny. Tuż obok ogniska, rybak, jego żona i dzieci, odziane nędznie, siedzieli dokoła stołu, zastawionego drewnianemi talerzami i różnemi naczyniami z gliny. Z przeciwnej strony, pomiędzy sieciami i wiosłami, dwa renifery spały na posłaniu z liści i skór; przedłużenie posłania było snąć przeznaczone dla mieszkańców domu i gości, którychby los im zdarzył. Nie odrazu jednak można było rozpoznać wnętrze chaty, unoszący się tam bowiem dym ostry i ciężki, z trudnością wydobywający się przez otwór, wybity w szczycie szałasu, wszystkie przedmioty okrywał zasłoną gęstą i ruchomą.
Jak tylko Ordener próg przestąpił, natychmiast rybak i jego żona wstali i przywitali go serdecznie. Wieśniacy norwescy lubią podróżnych; są oni bardzo grzeczni i niezmiernie ciekawi nowin ze świata.
— Panie — rzekł rybak — musisz uczuwać głód i zimno. Oto ogień do osuszenia twego płaszcza i smaczny rindebrod dla zaspokojenia głodu. Wasza łaskawość raczy następnie powiedzieć nam kto jest, skąd i dokąd idzie i jakie historye opowiadają kobiety w waszej okolicy.
— Posilcie się panie — dodała żona rybaka — oprócz smacznego rindebrodu, o którym mówił mój mąż i pan, jest doskonały stokfisz, solony i zaprawiony tranem z wieloryba. Siadajcie, panie nieznajomy.
— A jeśli wasza łaskawość nie lubi mięsa Świętego Usupha (patrona rybaków) — mówił znów rybak — w takim razie niechaj cierpliwie poczeka, a przyrządzimy mu pieczeń wyborną z sarny, lub przynajmniej z królewskiego bażanta. Oczekujemy właśnie powrotu najzręczniejszego Strzelca ze wszystkich trzech prowincyj. Czy nieprawda, moja dobra Maase?
Maase, imię, którem rybak nazwał swoją żonę, znaczy po norwesku mewa. Rybaczka wcale się tem mianem nie obruszyła, może dlatego, że było to jej imię prawdziwe, a może też dlatego, że wyrażało pieszczotę.
— Z pewnością jest on najzręczniejszym strzelcem — potwierdziła z dumą. — To mój brat, Kennybol. Niechaj Bóg błogosławi jego wyprawom. Przyjechał do nas na kilka dni, będziecie więc mogli, panie nieznajomy, wypić z nim kilka kubków dobrego piwa. On, jak i pan, jest w podróży.
— Dziękuję wam, zacna gospodyni — odparł Ordener z uśmiechem — muszę jednak poprzestać na waszym wybornym stokfiszu i kawałku niemniej smacznego rindebrodu. Nie mogę czekać na waszego brata, sławnego Strzelca. Muszę odejść natychmiast.
Dobra Maase, niezadowolona z nagłego odejścia nieznajomego, ale szczęśliwa zarazem, że chwalił stokfisza i jej brata, zawołała:
— Bardzo pan łaskaw... ale czy podobna, żebyś nas tak prędko opuszczał?
— Muszę.
— Dążyć w góry o tak spóźnionej porze i przy tak falnej pogodzie...
— Czynię to dla sprawy bardzo ważnej.
Odpowiedzi młodzieńca nietylko wzbudzały wrodzoną ciekawość gospodarzy, ale ich zarazem dziwiły.
Rybak przeto powstał i rzekł:
— Jesteś pan u Krzysztofa Buldusa Braalla, rybaka, ze wsi Surb.
Żona dodała:
— Ja zaś jestem Maase Kennybol, jego żona i sługa.
Wieśniacy norwescy, chcąc zapytać nieznajomego o nazwisko, mają zwyczaj wymieniać mu swoje.
— Ja — odpowiedział Ordener — jestem podróżny, który nie może być pewnym ani swego imienia, ani drogi, po której dąży.
Szczególna ta odpowiedź widocznie nie zadawalała rybaka Braalla.
— Na koronę Gormona Starego — rzekł — sądziłem, że w tej chwili jeden jest tylko człowiek w Norwegii, który nie może być pewnym swego nazwiska. To szlachetny baron Thorvick, który, jak mówią, będzie się teraz nazywał hrabią Danneskiold, a to wskutek małżeństwa z córką kanclerza. Taką przynajmniej wiadomość przyniesiono nam świeżo z Drontheimu. Winszuję ci, panie nieznajomy, tego podobieństwa do syna wice-króla, wielkiego hrabiego Guldenlewa.
— Jeśli wasza łaskawość — dodała z zaciekawieniem żona rybaka — nie może nam nic powiedzieć co się dotyczy jego osoby, to przynajmniej, czy nie raczy objaśnić, co się tam dzieje obecnie na świecie? Radzibyśmy coś więcej usłyszeć o tem sławnem małżeństwie, o którem właśnie mój mąż i pan wspomniał.
— Tak — rzekł znowu rybak z powagą — to najświeższa nowina. Przed upływem miesiąca, syn wice-króla zaślubi córkę wielkiego kanclerza.
— Bardzo o tem wątpię — odparł Ordener.
— Pan o tem wątpisz? Ależ ja panu mogę zaręczyć, że to rzecz niewątpliwa. Mówił mi o tem człowiek, który to słyszał od pana Poela, ulubionego kamerdynera szlachetnego barona Thorvick, to jest raczej szlachetnego hrabiego Danneskiold. Czyżby jaka burza zamąciła wodę przez sześć dni? Ten głośny związek miałby być zerwanym?
— Tak sądzę — potwierdził młodzieniec z uśmiechem.
— Jeśli tak, to się pan bardzo mylisz. Nie należy zapalać ognia dla smażenia ryby, dopóki się za nią sieć nie zamknie. Ale czyż to zerwanie jest tak pewne? Od kogo pan o tem słyszałeś?
— Od nikogo — rzekł Ordener. — Ja tylko sam tak sobie układam w swej głowie.
Słysząc te naiwne słowa, rybak, pomimo wrodzonej Norwegczykom grzeczności, nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
— Przebaczcie, panie. Ale łatwo odgadnąć, że pan jesteś podróżnym, a może i cudzoziemcem. Czyż pan sobie wyobrażasz, że wypadki pójdą według pańskiego rozumowania, a na świecie wyjaśni się lub zachmurzy według jego woli?
Tutaj rybak, wtajemniczony w sprawy publiczne, jak wszyscy wieśniacy norwescy, zaczął tłumaczyć Ordenerowi: z jakich mianowicie powodów małżeństwo to musi przyjść do skutku, to jest, że tego wymagały interesy rodziny Ahlefeldów i że wice-król nie mógł odmówić królowi, który tego pragnął. Nadmienił także, że prawdziwa miłość łączy przyszłych małżonków. Jednem słowem, rybak Braall nie wątpił, że ten związek musi dojść do skutku i chciałby być — jak mówił — równie pewnym, iż mu się uda nazajutrz zabić przeklętego psa morskiego, który ogromne robił szkody w jeziorze Master-Bick.
Ordener nie czuł się usposobionym do prowadzenia rozmowy o sprawach publicznych z tak silnym politykiem, a przybycie nowej osoby wydobyło go z kłopotu.
— To on, to mój brat! — zawołała stara Maase.
Dla wyrwania jej z niemego podziwienia, z jakiem słuchała słów swego męża, potrzeba było przybycia brata.
Dzieci radośnie witały wuja, a rybak, podając mu rękę, rzekł z powagą:
— Witaj nam bracie.
Później, zwracając się do Ordenera, dodał:
— Panie, to nasz brat, sławny strzelec Kennybol z gór Kole.
— Witam was serdecznie — rzekł góral, zdejmując czapkę z niedźwiedziej skóry. — Bracie, nie wiedzie mi się polowanie na waszych brzegach, jak zapewne tobie nie udałby się połów w naszych górach. Zdaje mi się, że łatwiej napełniłbym swą torbę polując na złe duchy w mglistych lasach królowej Maab[1]. Siostro Maase, ty jesteś pierwszą mewą, której dzisiaj zblizka mogę powiedzieć dzień dobry. Patrzcie moi przyjaciele, niech was Bóg zachowa w spokoju, oto dla tego nędznego cietrzewia, pierwszy strzelec w Drontheimhuus aż do tej chwili i to na taki czas przebiegał leśne wzgórza.
Mówiąc to, wydobył z myśliwskiej torby i położył na stole cietrzewia, twierdząc przytem, że ptak tak nędzny nie wart był naboju dobrej strzelby.
— Wierna rusznico Kennybola — dodał półgłosem — będziesz polowała na grubszą zwierzynę. Jeśli dziś nie przebijasz skór kozic i łosi, za to jutro może przeszywać będziesz zielone kaftany i czerwone kurty.
Słowa te poruszyły ciekawą Maase.
— Co ty mówisz, mój dobry bracie? — zapytała.
— Mówię, że zawsze jakiś dyabełek tańczy pod językiem kobiecym.
— Masz słuszność, bracie Kennybol — zawołał rybak.
— Te córki Ewy tak są wszystkie ciekawe, jak ich matka. Wszak mówiłeś o zielonych kaftanach?
— Bracie Braall — odparł strzelec z niezadowoleniem — tajemnice swoje powierzam tylko memu muszkietowi, ponieważ pewny jestem, że ich nie powtórzy.
— Mówią we wsi — ciągnął niezmieszany rybak — o powstaniu górników. Bracie, czyżbyś co o tem wiedział?...
Góral nasunął czapkę na oczy, a rzucając na nieznajomego podejrzliwe spojrzenie, nachylił się do rybaka i rzekł z cicha lecz dobitnie:
— Milczenie!
Rybak pokiwał głową.
— Bracie Kennybol — rzekł — chociaż ryba milczy, to jednak wpada do sieci.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Bracia spoglądali na siebie znacząco, dzieci skubały leżącego na stole cietrzewia, rybaczka oczekiwała, czy co nie usłyszy, Ordener zaś przypatrywał się wszystkiemu z uwagą.
— Jeżeli dzisiaj nieszczególną macie wieczerzę — rzekł nagle strzelec, widocznie chcąc zmienić przedmiot rozmowy — za to jutro będzie wcale inaczej. Bracie Braall, możesz nałowić ryb, a ja przyrzekam ci do ich przyprawy tłuszcz niedźwiedzi.
— Niedźwiedzi tłuszcz — zawołała Maase. — Czyż niedźwiedź pokazał się w okolicy?... Patrick, Curter, dzieci moje, zabraniam wam wychodzić z chaty... Niedźwiedź!
— Uspokój się siostro; jutro już nie będziesz miała się czego obawiać. Tak, w samej rzeczy, o dwie mile od Surb widziałem niedźwiedzia. Niedźwiedzia białego. Zdawało mi się, że unosił człowieka, albo raczej jakieś zwierzę. Ale nie, to musiał być strzelec dzikich kóz, bo strzelcy ci ubierają się w skóry dzikich zwierząt. Oddalenie zresztą nie pozwoliło mi odróżnić... To mnie tylko dziwi, że łup swój niósł na grzbiecie, a nie w zębach.
— Czy doprawdy, mój bracie?.
— Tak jest i pewnie zwierzę to już nie żyło, nie broniło się bowiem.
— Ależ — zapytał trafnie rybak — jeśli nie żyło, to w jakiż sposób trzymało się na grzbiecie niedźwiedzia?
— Tego właśnie nie mogę zrozumieć. W każdym razie była to ostatnia uczta niedźwiedzia. Wchodząc do wsi, uprzedziłem sześciu tęgich towarzyszów. Jutro więc, siostro Maase, przyniosę ci najpiękniejsze białe futro, jakie kiedykolwiek można było widzieć na śniegach gór.
— Strzeż się, bracie — rzekła kobieta — ty w samej rzeczy coś szczególnego widziałeś. Ten niedźwiedź to może dyabeł?...
— Czyś oszalała — przerwał góral ze śmiechem. — Dyabeł miałby się przemienić w niedźwiedzia! W kota, w małpę, to być może, bo to się przecie zdarzało; ale w niedźwiedzia! Na Świętego Eldona Egzorcystę, nawet dzieci i stare baby mogłyby się litować nad twoją zabobonnością.
Skarcona kobieta spuściła głowę.
— Czcigodny bracie, byłeś moim panem, zanim szanowny mój mąż zwrócił na mnie swe oczy; czyń przeto tak, jak ci twój anioł stróż podszepnie.
— A w której stronie spotkałeś tego niedźwiedzia? — zapytał rybak.
— W kierunku Smiasen, około groty Walderhoga.
— Walderhoga! — zawołała rybaczka, żegnając się.
— Walderhoga! — powtórzył Ordener.
— Ależ, mój bracie — rzekł rybak — ty przecież, spodziewam się, nie szedłeś do groty Walderhoga?
— Ja? Zachowaj mnie Boże! To niedźwiedź tam szedł.
— I jutro pójdziesz go tam szukać? — przerwała Maase z przestrachem.
— Ależ nie. Zresztą, moi przyjaciele niepodobna przypuścić, ażeby nawet niedźwiedź ośmielił się szukać schronienia w jaskini, gdzie...?
Nie dokończył, a wszyscy troje przeżegnali się.
— Masz słuszność — potaknął rybak — jest jakiś instynkt, który zwierzęta uprzedza o tych rzeczach.
— Moi dobrzy ludzie — rzekł Ordener — powiedzcie mi, co jest tak przestraszającego w tej grocie Walherhoga?
Zapytani spojrzeli po sobie niemal osłupiali ze zdziwienia, jak gdyby nie mogli zrozumieć podobnego zapytania.
— Wszak to tam jest grób króla Waldera? — dodał młodzieniec.
— Tak — odparła rybaczka — grób zbudowany z kamieni, które czasem śpiewają.
— I to jeszcze nie wszystko — zauważył rybak.
— O nie! — mówiła dalej rybaczka — w nocy widziano tam nieraz tańczące kości nieboszczyków.
— A i to jeszcze nie wszystko — odezwał się góral.
Potem zamilkli, jak gdyby nie śmieli mówić dalej.
— No i cóż tam jest więcej nadnaturalnego? — zapytał znowu Ordener.
— Młodzieńcze — rzekł poważnie góral — nie odzywaj się tak lekkomyślnie, skoro widzisz, że ja, stary i siwy wilk, drżę, kiedy o tem mówię.
Na to Ordener odpowiedział z łagodnym uśmiechem:
— Chciałbym jednak wiedzieć o wszystkiem, co się dzieje w grocie Walderhoga, ponieważ tam właśnie idę.
Słowa te przejęły strachem słuchających.
— Do Walderhoga! O nieba! pan idziesz do Walderhoga? — zawołał rybak. — I mówisz to takim głosem, jak gdyby kto inny powiedział: — Idę do Loevig, aby tam sprzedać dorsze! — albo na dolinę Ralpha, na połów śledzi! — Do Walderhoga, wielki Boże!
— Nieszczęśliwy młodzieńcze! — dodała kobieta — urodziłeś się widać bez anioła stróża! Żaden święty z nieba snąć nie jest twym patronem! Można to przypuszczać, gdyż sam powiedziałeś, że nie jesteś pewny swego imienia.
— A jakiż cel — przerwał góral — może prowadzić waszą łaskawość do tego straszliwego miejsca?
— Mam ważnej rzeczy zażądać od kogoś — odpowiedział Ordener.
— Panie nieznajomy — rzekł rybak — zdajesz się nie znać dokładnie tego kraju. Czy się nie mylisz? Bo być nie może, abyś miał zamiar iść do groty Walderhoga.
— Jeśli przytem — dodał góral — chcesz pan mówić z ludzką istotą, to nie znajdziesz tam nikogo...
— Oprócz szatana — dokończyła rybaczka.
— Szatana! Jakiego szatana?
— Tego, dla którego grób śpiewa i tańczą nieboszczyki.
— Pan widać nie wiesz — rzekł rybak głos zniżając i zbliżając się do Ordenera — że grotę Walderhoga zamieszkuje...
— Mężu mój i panie — przerwała kobieta — nie wymawiaj tego imienia, ono przynosi nieszczęście.
— Kto zamieszkuje? — spytał Ordener.
— Belzebub wcielony — rzekł Kennybol.
— Doprawdy, moi dobrzy ludzie, nie wiem zupełnie o czem mówicie. Powiedziano mi przecie, że w grocie Walderhoga zamieszkuje Han z Islandyi...
Potrójny okrzyk przestrachu rozległ się w chacie.
— Jak to! pan wiesz... To właśnie ten szatan!
Żona rybaka upewniała po cichu wszystkich świętych, że to nie ona wymówiła to imię.
Kiedy rybak ochłonął nieco ze zdumienia, spojrzał uważnie na Ordenera, jak gdyby widział coś, czego nie mógł zrozumieć.
— Mniemałem, panie podróżny — rzekł — że choćbym miał żyć dłużej jeszcze niż mój ojciec, który umarł mając sto dwadzieścia lat wieku, to jednak nie będę wskazywał drogi do Walderhoga człowiekowi, obdarzonemu rozumem i wierzącemu w Boga.
— Niewątpliwie! — zawołała Maase — ale jego łaskawość nie pójdzie przecie do tej groty przeklętej, bo aby tam stąpić nogą, chyba trzeba mieć zamiar z dyabłem wejść w umowę.
— Pójdę, moi dobrzy ludzie, a największą możecie mi oddać usługę, wskazując drogę właściwą.
— Jeśli pan chcesz iść najkrótszą drogą — rzekł rybak — to rzuć się z wierzchołka skały do pierwszego lepszego potoku, gdyż to na jedno wychodzi.
— Czy godzi się śmierć bezużyteczną stawiać na równi z celem ważnym, chociaż niebezpiecznym? — zapytał Ordener.
Braall pokiwał głową, jego zaś brat zwrócił na młodzieńca badawcze spojrzenie.
— Rozumiem — zawołał nagłe rybak — pan chcesz zarobić tysiąc talarów królewskich, które wysoki syndyk naznaczył za głowę tego szatana z Islandyi.
Ordener uśmiechnął się.
— Panie mój — mówił dalej rybak ze wzruszeniem — usłuchaj nas i wyrzeknij się tego zamiaru. Jestem biedny i stary, a jednak za pańskie tysiąc talarów nie dałbym resztki swojego życia, choćby to był dzień tylko jeden.
Błagające i życzliwa spojrzenie żony rybaka śledziło, jaki skutek wywrze na nieznajomym prośba jej męża. Ordener spiesznie odparł:
— Nader ważna sprawa zmusza mnie do szukania rozbójnika, którego wy nazywacie szatanem; robię to dla innych, a nie dla siebie...
Góral, który ani na chwilę nie spuścił oczu z Ordenera, nie pozwolił mu dokończyć.
— Teraz pana rozumiem — rzekł — i wiem, dlaczego szukasz szatana islandzkiego.
— Chcę go zmusić do walki — rzekł młodzieniec.
— Tak jest — potwierdził Kennybol — dano panu bardzo ważne zlecenie, nieprawdaż?
— Jużem to powiedział.
Po tych słowach, góral zbliżył się do Ordenera z oznakami porozumienia i, na wielkie jego zdziwienie, rzekł półgłosem:
— Wszak to dla hrabiego Schumackera Griffenfelda?
— Skąd to wiecie? — zawołał Ordener.
Trudno było w samej rzeczy zrozumieć, jakim sposobem góral norweski mógł wiedzieć o tajemnicy, której Ordener nie powierzał nikomu, nawet jenerałowi Lewinowi.
Kennybol nachylił się ku niemu.
— Życzę powodzenia — rzekł tym samym tajemniczym głosem — jesteś pan szlachetnym młodzieńcem, skoro służysz sprawie uciśnionych.
Zdziwienie Ordenera tak było wielkie, że zaledwie mógł zapytać górala, skąd wiedział o celu jego podróży.
— Cicho — rzekł Kennybol, kładąc palec na ustach — mam nadzieję, że pan otrzymasz od mieszkańca Walderhoga to, czego żądasz; moje ramię, jak i pańskie, poświęcone jest dla munckholmskiego więźnia.
Następnie podnosząc głowę, zanim Ordener zdołał odpowiedzieć, mówił dalej:
— Bracie, siostro Maase, przyjmijcie tego zacnego młodzieńca, jak własnego brata. No, a teraz zdaje mi się, że wieczerza już gotowa...
— Co! — przerwała Maase — czy namówiłeś jego łaskawość, aby się wyrzekł zamiaru odwiedzenia szatana?
— Siostro, módl się, żeby mu się nic złego nie przytrafiło. Jest to szlachetny i godny młodzieniec. A teraz, młody panie, posil się nieco i spocznij z nami. Jutro wskażę ci drogę i pójdziemy szukać — pan swego dyabła, a ja mojego niedźwiedzia.