Hans Alienus/Część III/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Verner von Heidenstam
Tytuł Hans Alienus
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Hans Alienus
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
BOŻE NARODZENIE.

Śnieg padał przez cały tydzień przedświąteczny, a dni były jeno żółtawem świtaniem, czy mrokiem. Strumienie i pola skryły się pod tę samą białą kołdrę, tak że nie można było odróżnić wody od lądu. Drogi zawiane były i niedostępne, a domek biednej, starej komornicy w lesie otoczyły zaspy, sięgające powyż okien i drzwi, tak że musiano posyłać ludzi na ratunek. Śnieg tkwił w szczelinach desek czerwonej stodoły, leżał na płotach, gałęziach, blasze okiennej i dachach, a ruch pocztowy ustał całkiem. Dopiero nad ranem w pierwsze święto oczyściło się niebo i wieczorem gwiazdy rozbłysły w wąskich oknach, przysnutych szarą łuszczką, niby chore oczy.
Zbudziła się wczesnym rankiem krowa Kruskula i wetknęła głowę do zagrodzeń swych towarzyszek, Silkessippy i Fagerliny, by zobaczyć, czy nie śpią już, gdyż nadchodziła godzina zwyczajnej wizyty dozorców osiedla słońca. Zbliżyli się też niebawem ze świecami w rękach, wglądając w żłoby i bacząc, czy świeżą słomę podrzucono pod każde zwierzę. Potem odeszli dalej przez głębokie zaspy, w stronę domu mieszkalnego. Hans, który nie spał, słyszał, jak wchodzą boso na strych, a potem do jego pokoju. Szli parami, przodował im zaś najstarszy, z lirą na plecach, osłaniając dłonią światło. Ostatni podnosili rąbki koszul, jak fartuszki, niosąc w podołkach błękitne jabłka, zerwane z drzew, rosnących pod murem pałacu Boga, które padały ludziom na kolana, gdy, jak powiadano, nadchodził jakiś szczęśliwy przypadek. Wysypali jabłka na sękatą podłogę, zużytą od całych pokoleń stopami tańczących wesoło, lub też chodzących po nocy bezsennie i ponuro. Obek najstarszego brata kroczył, trzymając się jego koszuli, malec barczysty, krągły, o nierozwiniętych zaczątkach skrzydeł na ramionach i ciekawie wytrzeszczonych oczach. Po raz pierwszy wzięto go na wędrówkę.
Najstarszy poświecił Hansowi w oczy, a widząc, że nie śpi, szepnął mu zcicha:
— Poznaję cię. Wszakże dotarłeś aż do nieba i chciałeś zostać Bogiem! Cóż chcesz dostać w podarunku na Gwiazdkę?
— Ano, — odparł Hans, zakładając na kark ręce — chcę mieć człowieka, wobec którego nie czułbym się obcym.
— Ten podarek daję ci.
Chłopiec podniósł z ziemi jedno jabłko, położył je na kołdrze i właśnie otworzył usta, by coś jeszcze rzec, gdy rozbrzmiały dzwony poranne, wzywające na modlitwę. Oświetlony blaskiem świecy, chłopak dał znak towarzyszom, poczem wszyscy wyszli drogą przez strych. Hans usłyszał jeszcze, że najmłodszy malec potknął się na schodach i zaczął płakać.
Dzwony biły ciężko, zaś od czasu do czasu padał w okna poddasza blask pochodni pędzących sanek, docierając aż tu, poprzez oszroniałe konary drzew.
Hans usłyszał, jak w całym domu zaczęto wstawać, suwać pantoflami i trzaskać drzwiami, to też podniósł się także i ubrał. Na dole, gdzie woniały smażone ryby i grzane wino, płonęły już w świecznikach świece, jak również stały szeregami w oknach, z których przez ostrożność odsunięto firanki, błyszczące wzdłuż zamarzniętych szyb.
Mimo wczesnej pory, ojciec, ubrany w szary szlafrok, stał w progu pomiędzy swym pokojem, a żółtym gabinetem.
— Nie mogłem spać tej nocy! — powiedział. — Możebyśmy zagrali w szachy?
Ojciec i syn usiedli naprzeciw siebie o tej uroczystej, odziedziczonej po przodkach godzinie Bożego Narodzenia i ustawili na szachownicy kościane figury, rzezane w jakiejś hinduskiej pracowni. Wieże spoczywały na grzbietach słoni, jeźdźcy o wytrzeszczonych oczach, z krzywemi szablami, jechali na koniach, a król brodaty miał twarz bramina i wysoki, zdobny perłami turban.
Żaden nie wyrzekł słowa, nie dotyczącego samej gry, ale czynili ruchy szybkie, nierozważne, często przewracając figury. Wygrywali i przegrywali kolejno, nie wiedząc o tem niemal, tak usilnie bowiem starali się kryć przed sobą wzajem swe uczucia wnętrzne. Szamotały nimi tysiączne wspomnienia i myśli, nie chcące zamilknąć, to też wilgły im oczy, a głos brzmiał chrapliwie, ile razy wymawiali: szach, albo ostrzegali odsłoniętą królowę. Wydawało im się, że sprzęty domowe, aż do najmarniejszego, opowiadają swą historję, zarówno fotel ojca, jak tykocący w żółtym gabinecie zegar, czy wyczyszczone świeżo klamki, dotykane dłońmi pomarłych dawno członków rodziny, którzy wchodzili i wychodzili spiesznie, to otwierając półciemną komorę małżeńską, to w ostatni wieczór sypialnię, krocząc ku czekającemu łożu śmierci. Obaj gracze siedzieli pochyleni, osłaniając dłonią oczy i odsuwając jak najdalej na bok światło. Syn wstawał dwa razy ruchem porywczym i podchodził do okna, by się napić wody.
Po długiem milczeniu jęły znowu bić dzwony i wydało się, że cały ośnieżony krajobraz śpiewa. Ranna poświata migotała w kwiatach zamrozu, wróble skakały w podwórzu wkoło wysypanego dla nich ziarna, ale syn i ojciec głusi byli i ślepi, niczego poza grą nie dostrzegając.
— Olson, — powiedział ojciec — możesz tu przynieść śniadanie dla nas obu, postaw je na tym stoliku pod ręką, tak, byśmy nie musieli przerywać partji.
Olson świętował już i ledwo otwierał oczy, po chwili wniósł herbatę i jaja, stawiając tacę w ten sposób, że mogli jeść podczas grania. Nie mieli jednak apetytu, zaś Hansa ściskało w gardle za każdą łyżką. Nigdy tak jasno i jaskrawo, jak dziś, nie odczuł całej wagi gorzkiego osamotnienia, jakie ojciec znosić musiał przez długie lata, to też przepajało go nietylko współczucie, ale najgłębsze oddanie dla tego znużonego życiem starca o pięknej, uduchowionej twarzy, siedzącego naprzeciw niego, rodzica swego, z którym nie zamienił nigdy cieplejszego słowa. Dawno już przeminęły czasy młodości, a obaj byli mężami niezłamanymi wprawdzie, ale mieli głębokie zmarszczki wkoło ust. Coraz to bardziej przybierało wygląd drobnostek dziecięcych to wszystko, co ich w ciągu życia dzieliło. Hans doszedł do wniosku, że czysto po ludzku nałożyli na siebie dobrowolnie cierpienie, ale raz jeszcze nabrał ochoty przechytrzenia tego ludzkiego rysu duszy.
Około południa przestali grać, czując, że przez dalszy upór zdradzają się coraz to bardziej przed sobą i odsłaniają swój wnętrzny niepokój.
Zjedli razem obiad, w cztery oczy, w pokoju ojca, a powtórzyło się to także dni następnych. Wkońcu weszło w zwyczaj, że Hans jadał stale sam na sam z ojcem i żaden nie czuł się zadowolonym jak należy, gdy drugi nie był obecny. Wuj Didrick osamotniał, niby pustelnik, i wędrował ze swym haftem i koszykiem kluczy po pustych, wielkich, licznych pokojach.
Tymczasem wysechł kit na siedzeniu taburetu, tak że należało deskę ponownie spolerować pumeksem, a potem nasycić olejem, kunsztownie przyrządzonym. Niedość tego, musiano powtórzyć tę operację, bacząc, by olej wsiąkł dobrze w drzewo przed położeniem farby gruntującej. Tę farbę postanowili zrobić sami i zajęło im to sporo czasu, aż poza nowy rok. Potem polerowali tę farbę gruntową i nakładali farbę zwierzchnią, którą znowu trzeba było polerować starannie trzy razy. Gdy to skończyli, sprawa wcale nie była skończona, bo teraz należało powlec powierzchnię lakierem, który musiał zostać ostatecznie wypolerowany do czysta.
Przez ciąg tej pracy opowiadał syn o swej wędrówce przez Hades, małżeństwie z trzema córkami Abu-Rasaka, oraz wizycie u światłego Ponckiego Piłata. Wszyscy ci ludzie oddziałali nań bardziej, niż ktoś współczesny, z którymby toczył spory, zapominając ich potem zaraz. Głazy umarłych były dlań żywe, widział wyraz ich oczu i czuł ich ręce w swych dłoniach.
Wkońcu wspomniał też o obrazku na woskowej tabliczce, gdy zaś do tego doszło, ojciec i syn przestali się zajmować taburetem. Zdejmowali z półek książki, dysputowali i dawali wyjaśnienia. W ciągu długich tygodni nie widzieli wkoło siebie bieżącego życia. Jadali przynoszone sobie potrawy, otwierali czasem okna dla wpuszczenia świeżego powietrza, ale treścią ich życia była wymiana poglądów i objaśnienie wszystkiego.
Pewnego dnia pomagał Hans ojcu zasuwać firanki i przyśrubowywać do ram okna mikroskop. Ojciec siedział w fotelu, a wąski promień słońca padał szczeliną na szyję jego i rękaw szarej opończy.
— Czemże jest to wszystko, na miły Bóg? — zawołał nagle, pełen niespodzianego podziwu. — Siedzę tu oto, ty stoisz tam, a tam znowu jest piec kaflowy. Radbym, w przybliżeniu bodaj, uchwycić sens wszystkich tych dziwnych rzeczy, jakie zowiemy życiem. Chodzimy jakby z różnej barwy latarniami i najrozmaite natury nasze oświetlają najbliższe swe otoczenie. Nic ponadto uczynić nie jesteśmy w stanie. Zastanówmyż się, czy ja w ciągu tych tygodni zdołałem poznać blask twojej latarki. Użyję własnych słów twoich... dobrze?
W pokoju było ciemno, przeto Hans omackiem znalazł krzesło i usiadł przy oknie, zaś ojciec ciągnął dalej:
— We wszystkich salach szkolnych winnoby się ustawić watykańskich jeńców marmuru. Śpiew, gimnastyka, gry i deklamowanie najwybitniejszych poezyj ważniejsze są, o ile idzie o istotne pożądanie życia, od znajomości drgania atomów i szybkości światła. Taki Poncki Piłat nie wiedział, że ziemia jest okrągła, a mimo to był mniejszym barbarzyńcą od Olsona, który tę wiadomość posiada. Dziewczyna lapońska, chodząca do szkoły, jest uczoną w porównaniu z hinduską tancerką, ale jest zarazem nierównie bardziej barbarzyńską, gdyż rozwój instynktu, to znak kultury. Obojętna to, aż do śmieszności rzecz, czy Sardanapal znał fizykę. Każde pojęcie, przenikające nas, każda tradycja, uznana za cenną, wogóle wszystko, co bogaci wyobraźnię, podnosi również siłę życia. Wyobraźnia, to miejsce urodzin indywidualności. Jest ona również magazynem, w który rzeczywistość wnosi drzwiami badania wszystkie swe możliwości, oraz ciemno migocące pożądanie, które zbudowało zarówno wszystkie cuda prawieków, jak i Partenon. W jej niespokojnych, wielkich oczach odbija się to wszystko, niby płód, który w rozwoju swym przechodzi stadja leżące już poza nami. Najgłębsza to tajemnica z wszystkich! Jakże mogę w swej wyobraźni odtwarzać głosy zmarłych, czy dostrzec najdrobniejsze zmarszczki ich twarzy? Jakże dać im mogę nieśmiertelność, odmówioną przez skon? Jakże zdołasz umeblować komórki swego mózgu matami i poduszkami, które oddawna są próchnem, i budować w nich domy, pogrzebionych dawno miast? Jakże może mózg twój od wnętrza rozbłysnąć jasnością nieba, pod którem widnieją krajobrazy i roją się wojska?
Ojciec umilkł na chwilę i pociągnął w ciemku ze szklanki łyk wody, potem podjął na nowo:
— Wszak prawda... tak sądzisz? Jesteś wszechświatem w kuferku podróżnym... Koniec końcem nasze samospalanie się, by „zatonąć w inteligencji“, jest rodzoną siostrą asketycznego rozpłynienia w kontemplacji. Wokoło nas brzmi pośród życia stare kazanie anachoretów: — Ach, jakże kwaśne są te winogrona, rzekł lis! Ach, jakże są kwaśne! — Taki jest twój pogląd? Nie mogę cię teraz widzieć w ciemku, ale spodziewasz się pewnie, że zacznę oponować na podstawie zielnika, czy mikroskopu. Zwę się wolnomyślicielem, gdyż wyobraźnia moja tworzy bez pierwowzoru teologicznego, ale prawdziwego wolnomyśliciela nie wydał zgoła świat. Zarówno pewnie wiem, że kiedyś człowiek zacznie wznosić swemu pożądaniu świątynie wspanialsze, niż wszystkie dworce kolei, jak wiem, i to niewątpliwie, iż głupi nasz materjalizm zostanie zrewidowany. Otóż wiedz, że poglądy nas obu na te sprawy są bardzo podobne.
Stuknął okularami po stole, i ciągnął dalej:
— I ja również podjąłem dawnemi laty podróż, kierując się atoli ku samotnej skale, zwanej wyspą gwoździa i młota. Leży ona tam, w pobliżu tokarni poza oceanem tego dywanu. Jako doświadczony żeglarz przepłynąłem morze w małej łódce i mieszkałem na wyspie siedemset lat. Ludność wysepki cicha była i dobroduszna, przytem wyłącznie praktyczna. Ludzie ci kręcili koła tokarń i rzezali deszczułki, mieli bowiem duszę w palcach. Były to postaci małe, przysadkowate, o spokojnych, mądrych rysach, a gdy im dałem receptę na lakier, by zostać obrany królem, poprzyjaźniliśmy się wielce. Słuchaj dalej: Niebawem zauważyłem, że zaczęliśmy z sobą iść w zawody, kto najpiękniej toczy i najkunsztowniej buduje domy. Nadawałbyś się na kapłana tej wysepki gwoździa i młota. W pięknie zbudowanym człowieku, w tkaninie mej opończy, w szybie okna odnajdywaliśmy jak i ty pożądanie stuleci, które samo jedno przecież przeniosło te wytwory z kręgu wyobraźni w rzeczywistość, to też czuliśmy religijnie niemal każdą rzecz istniejącą. Szkoda żeś nie widział, z jaką ostrożnością i szacunkiem używaliśmy narzędzi. Wkońcu atoli dręczyć nas zaczęła brzydota tego robotniczego życia. Spostrzegłem, że każdy niemal skaczący po wyspie chłopak, czy bosonoga dziewczyna, mówił: — Ojcze! — temu z nas, który posiadał najwybitniejszy instynkt piękna. Zauważyłem też, że umiał wynajdywać to co zwał ideałami, a to dla ciebie jest najistotniejszym wymagalnikiem instynktu piękna. Nie było, rzeczywiście pomiędzy nami, ludźmi mądrymi nikogo, ktoby nie wiedział, że jest to dla osobistego szczęścia rzecz zgoła obojętna, czy mamy prezydenta, czy króla. Nic to jednak nie pomogło, republika okazała się koniecznością i zostałem zdetronizowany. Domagało się tego poczucie sprawiedliwości, usiekane razem z instynktem piękna. Potem odkryliśmy metodę przyrządzania wszelakiego pożywienia drogą chemiczną. Przed każdem jedzeniem otwierano mnóstwo flaszek i puszek z rozmaitemi etykietami, a ile razy ktoś opowiadał przy stole o czasach dzikości, kiedy spożywano krwawe zwłoki pomordowanych zwierząt, damy dostawały nudności i czyniły gesty błagalne, by zmienić temat. Magazynowaliśmy też ciepło rozmaitych słońc i daliśmy wyspie naszej wieczyste lato, bowiem klimat łagodny jest alfą i omegą każdego piękna, a więc i kultury. Wkońcu budowaliśmy tak tanie domy z masy papierowej, że każdy posiadał własny pałac w stylu rzymskim, lub orjentalnym. Odkrywca ideałów obalił teraz republikę i zaprowadził coś w rodzaju anarchistycznego komunizmu. Spalono księgi prawa. Dla dzikich, czy dzieci nadawało się jeszcze moje przesłuchiwanie sądowe, lub zamykanie w drewnianych komorach, ludziom kulturalnym starczyła kara wstydu i wyrok własnego sumienia. Jeśli ktoś popełnił czyn hańbiący, wydawał sam na siebie wyrok śmierci i to godziło społeczeństwo z pamięcią o nim. Nauczyliśmy się z powrotem szanować Rzymian, którzy dotknięci nieszczęściem otwierali sobie po uczcie żyły. Puste, głupie wieki mieszczaństwa uznały to za lekkomyślność, my jednak wiedzieliśmy, że śmierć taka, jedynie godna człowieka, w gruncie rzeczy oznacza uszlachetniony zmysł piękna, oraz pogląd na świat, głęboki i przepojony miłością, oraz szacunkiem dla słonecznej strony życia. Wyraz: państwo, uznano za przestarzały. Gdybyś się był u nas zjawił, zostałbyś samoistnem królestwem, Hansem Alienusem.
Ojciec odkrząknął, roześmiał się i dodał:
— Jednak w chwili największego rozkwitu wyspy gwoździa i młota ogarnęła mnie iście człowiecza tęsknota za tem, co opuściłem, rozpiąwszy tedy żagiel mej łódeczki, przepłynąłem z powrotem przez dywan do fotela. Ale już odtąd miałem te same niemal co ty poglądy na znaczenie instynktu piękna, choć nie wiem, jak się to stało. Może posiadamy obaj to samo dziedzictwo myśli. Odsłoń firanki i zdejm czarną skrzynkę, a pokażę ci coś... Nie... nie, tę która stoi pod teleskopem.
Hans zdjął ciężką dość skrzynkę, pokrytą czerwonawo brunatną skórą, o mosiężnych okuciach i postawił ją na stole przed ojcem, który zdmuchnął troskliwie kurz z pokrywki, zanim ją otwarł. Lekki odór pleśni i zamkniętego powietrza uniósł się z ponad obwiązaną sznurkiem paczką listów i dokumentów, zaś z wnętrza wybiegł przerażony pająk i przez brzeg szkatułki skoczył na ziemię.
— To są nasze papiery rodzinne! — powiedział ojciec, rozwiązując kruche, na zagięciach przeważnie popękane arkusze.
Ojciec i syn siedli czytać zapiski i sprawozdania pomarłych krewniaków. Wydało im się, że widzą długi łańcuch, łączący ich samych przesnową lat nie przeliczonych z morzem i ziemią. Pierwsze ogniwa łańcucha były zwierzętami, następne zaś ludźmi, podobnymi do nich z głosu, wyrazu twarzy i postawy. Ostatnie ogniwo stanowił Hans Alienus, który jako bezdzietny miał ponownie złączyć łańcuch z morzem i ziemią. Ludzie będą wprawdzie dalej roić się spiesznie po ulicach i dudnić obcasami po posadzce kościelnej, nikt już nie zdoła atoli do tego właśnie łańcucha dodać ni jednego ogniwa.
Zapiski sięgały jeno w wieki średnie, kiedy to żył w Grenadzie pierwszy, znany protoplasta rodu, mający w herbie półksiężyc, na znak, że brał udział w krzyżowej wyprawie. Niespokojnego ducha, dotknięci popędem włóczęgowskim, potomkowie jego ruszyli w dalsze wędrówki. Niektórzy z nich próbowali spoczywać przez czas pewien w warownych zamkach Niemiec północnych, przy puharach wina, słuchając jak strażnicy otrębują ubiegające godziny. Ale niedługo bramy zostały strzaskane, oni zaś ubrani w pudrowane peruki i białe pończochy jedwabne, ruszyli jeszcze dalej ku północy. I tutaj jednak nie osiedli spokojnie, mając na półce księgę ustaw, a w komodzie metrykę, ale poszli dalej na tułaczkę. Pędzeni instynktem wolności osobistej i zamiłowaniem kolorów, nie zwrócili się ku zachodowi, ale wprost naprzeciw słońca i czasu. Powędrowali na wschód, gdzie doszli do różnych stanowisk, a niektórzy z nich oparli się aż o Indje.
— W tem wszystkiem — rzekł ojciec — widoczna jest tęsknota za przeszłością, umiłowanie tego co minęło i szczątków onego czasu, kiedy instynkt piękna, widoczny jeszcze wszystkim, tkwił niby gałka wieńcząca berło jedynowładcy.
Listy datowane były przeważnie z Konstantynopola, Smyrny i Teheranu, a gruby, szaro niebieski papier, zżółkły po brzegach, zachował mimo pleśni wiernie korzenną woń bazarów i ogrodów orjentalnych.
Ojciec rzekł:
— Drogi synu mój, powinieneś i ty wziąć ze stołu leżące tu pióro i kazać, by opowiedziało twe życie, by po latach stu oblicze twe ujrzeli i głos posłyszeli ci nieurodzeni, których nie ujrzymy, nie usłyszymy nigdy, i u kominka których nie czeka nas fotel.
Hans wzbraniał się.
— Wątpię, czy zdołałbym to uczynić! — rzekł. — Nie chcę być natrętnym wobec samego siebie. Raczej mógłbym napisać historję o czemś innem, ale tak, że wziąłbym ją za swą własną.
— Dobrze! Mimowoli szczere listy przyjaciół to jedyne portrety duszy, posiadające wartość prawdy. Czemużto nie pisywaliśmy obaj do siebie? Bylibyśmy się poznali wzajem.
Dłużej niż tydzień ojciec i syn sylabizowali listy, od czasu do czasu podnosząc na się oczy, gdy ich zdumiała myśl jakaś, zupełnie podobna do własnej. Wydawało im się, że są podobni do siebie i dziadów, niby trzy powtórzone dźwięki tej samej struny. Natrafiali nawet na zwroty i określenia, których używali sami zazwyczaj. Ojciec porządkował przeczytane paczki z nieznużoną jak zawsze starannością, potrząsając przytem głową w zadumie.
W ten sposób snuły się coraz to jaśniejsze nici pomiędzy przodkami a potomkami, oraz pomiędzy ojcem a synem. Coraz rzadsze bywały kłujące sarkazmy, wrzeszczące niby mewy, gdy nadciągała burza. Ojciec przypominał klasztor pustynny, gdzie pośród szorstkich murów, zgrzytliwych zamków i dziur od kul, mieszczą się rozkoszne sady, pełne śpiewających ptaków. Trudno było jeno dotrzeć tam. Ale Hans wyjął bramę spokojnie, podniecony twierdzeniem innych, że jest to niemożliwością.
Kiedy czasem w zielono-jasne dni zimowe wędrował przez zaspy lasem, podobnym wytworowi cukiernika, opanowało go uczucie osamotnienia. Zawracał rychło i szedł do domu. Zastawał często w przedsionku wuja Didricka z dwoma flaszkami w rękach, jedna zawierała rycynus, lekarstwo przeciw wszelkim chorobom wnętrznym, druga spirytus kamforowy, leczący wszystkie zewnętrzne niedomagania. Wuj kurował biedne komornice, które błagały Boga, by zlał na jego głowę wszystkie dobrodziejstwa niebiosów.
— Dobrze, żeś wrócił! — mawiał wuj za każdym niemal razem. — Kilka razy pytał o ciebie.
Siadywali sobie tak razem ojciec i syn, jeden, dowodzący ongiś wojskami Babilonu, drugi królujący cichemu ludkowi tokarzy i snycerzy.
— Miło siedzieć w cieple podczas gdy od mrozu trzeszczą wiązania domu! — rzucał uwagę Hans.
— To prawda! — przyznawał ojciec. — Tylko za dużo teraz ludzi na świecie. Powinno być nas jeno dwu, a wkońcu jeszcze wuj Didrick, bo zacna to dusza.
Ojciec i syn, kroczący przez całe życie odrębnemi drogami, dwaj pustelnicy poprzyjaźnili się na starość, nie mogąc godziny wytrzymać bez siebie. Przyjaźń ich była niby cichy wieczór letni, kiedy to wracają do domu pragnienia i myśli, które, żądne przygód i szydercze, wybiegły rano, i rozkładają przed drzwiami w cieniu drzew zdobycz swoją.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Verner von Heidenstam i tłumacza: Franciszek Mirandola.