<<< Dane tekstu >>>
Autor Verner von Heidenstam
Tytuł Hans Alienus
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Hans Alienus
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
SKRZYDŁO Z LOTEK ANIOŁA.

Jaskółki wróciły już do gniazd swych pod szczytem dachu, a słońce świeciło przez liście brzóz i brodate pędy sosen zielonawo, niby przez witraże kościoła. Na wrzosowisku, kędy przypadł do ziemi niski, karłowaty las brzęczał dzwonek Kruskuli. Silkesvippa i Fagerlina stały zanurzone, aż po łopatki w lśniącem jeziorze, który samo jedno posiada moc wydawania tarniny, czerwonej jak czapeczka krasnoludka, kto zaś w młodości pił to czarne wino, ten tęsknić za niem, dorosłym będąc, nie przestanie. Zapatrzone kędyś ponad lasy, siedziały szare poręby przyodziane w smutek, zadzierzystych pniaków i opuszczonych mielerzy pełne, wśród których, obok wygasłych ognisk, zaległa ciemń groźna i podejrzliwa. Ile razy niosące koszyki dzieci zmyliły drogę i biegły przerażone ścieżką, wydeptaną przez bydło, wstawały poręby i kroczyły obok nich, napoły skryte za sosny. Dopiero na dole, tam gdzie wielkie jezioro leży opodal roztoczy morza, przystrajały się poręby w szatę pastwisk, żywopłotów i płaczących brzóz, a działo się to tak szybko i radośnie, jak gdyby szereg mnichów idących ponuro, zrzucił nagle kapoty, przeistoczony w igrających pasterzy i pasterki.
Jezioro było tak spokojne i czyste, że widziało się na parę sążni w głąb, przypadłe błotem kamienne płyty skalne. Ludzie płynęli kończastemi łódkami do kościoła, który stał na przylądku, obok dworu, czerwony niski z zegarem słonecznym na ścianie frontowej. Kapłan stojący przed ołtarzem widział przez otwarte naściężaj drzwi, krzaki róż w podwórzu otoczone chmurą pszczół i trzmieli.
Nadchodziła potem noc gwiaździsta, ustawały kuć młoty w dali, zaś starzy i młodzi obsiadywali progi domów, przysłonionych liśćmi. Aż do północy dostrzec można było znaki zegara słonecznego, lekka złota poświata oblewała sosny i wodę zatoki, a życie leżało ciche, ale z otwartemi oczyma na łonie nocy.
Pewnego wieczora, podczas pełnych żniw, pracowało mnóstwo ludzi na dworskich łąkach, zaś karbowy znaczył pełne, drabiniaste fury siana nacięciem na ścianie stodoły. Była już ósma na zegarze w żółtym gabinecie, a mimo to nikt nie dał dzwonkiem hasła zakończenia roboty. Bose dziewczęta, ubrane w spódnice ziemistego koloru, grabiły dalej skrzętnie spadłe kłosy, zaś parobcy podnosili na błyszczących widłach wiązki siana. Radosne upojenie życiem i swawola ludzi tych, przez długą zimę trzymanych na uwięzi, wybuchały co chwilę, krasząc pracę. Rzucali sobie przytyki, żarty, i wybuchali śmiechem, zaś pod brzozami stały szeregi koszyków z pałąkami, nakrytych szafirowemi chustkami, z pod których wyzierały flaszki z mlekiem, kawałki chleba i blade skibki sera.
— Pogoda, zda się, dopisuje na stałe, a ci biedacy dość się już napracowali — rzekł ojciec. — Każ Olsonowi zadzwonić!
— Mogę to zrobić i sam! — odparł Hans i poszedł ku domowi karbowego, gdzie widniał dzwonek, skryty napoły wśród wysokich czereśni, zawieszony na słupie. W chwili, gdy się zbliżył, ujrzał ze zdumieniem cienie, przebiegające po krzakach pod murem, a jednocześnie rozbrzmiało dzwonienie. Zobaczył teraz strażników pałacu słonecznego, dziatwę z nocy Bożego Narodzenia, stłoczoną u sznura. Dzwonili gorliwie, a z boku stał rozkraczony szeroko malec, o nierozwiniętych pąkach skrzydeł na ramionach, i spoglądał z niezadowoleniem, wysuwając dolną wargę.
— Jak się macie, dzieci! — rzekł Hans, kiwając głową. — Poznaję was dobrze i nie dziwi mnie wcale, iż pilnujecie spoczynku. Gdybym atoli wrócił i powiedział o spotkaniu, nie uwierzonoby mi bez jakiegoś datku, który mógłbym pokazać, mówiąc: To dostałem od strażników niebiańskiego pałacu.
Na te słowa wyrwał najstarszy z dzwoniących chłopców lotkę z prawego swego skrzydła i podał ją Hansowi.
— Dziękuję! — rzekł Hans, pogładził mu głowę i wrócił do pokoju, oglądając pióro. Było całkiem białe i miało na chorągiewce lśniące srebrno punkciki, przez co przypominało wspaniałe skrzydło owada. Pokazał pióro ojcu, potem zaś złożył je w szklannem pudełku, by pokazywać wszystkim, bez narażenia na uszkodzenie. Pudełko to postawiono na zwierciadlanym stoliku w żółtym gabinecie.
Tymczasem jednak duszne powietrze lata wyczerpało resztę sił ojca, a wskazówka jego życia zbliżyła się do godziny ostatniej. Wiedzieli wszyscy, chociaż nie mówił, że cierpi bardzo po nocach skutkiem bezsenności. Starał się trzymać prościej jeszcze, a rysy jego opromieniała większa, niż dotąd, niezwyciężona siła woli. Odrzucał w tył głowę, a w powiększonych jakby oczach jego lśnił jasny blask. Raz tylko, wszedłszy niespodzianie, zastał Hans ojca na klęczkach przed fotelem ze złożonemi rękami, wstrząsanego gwałtownem łkaniem. Wstał jednak niezwłocznie, obrócił się do okna i rzekł zdławionym głosem:
— To nic... nic, to tylko upał... Przodkom naszym wydawało się, że w moim wieku mają pewien obowiązek spełnić, ja zaś wierzę im więcej w tym punkcie, niż naprzykład bratu Didrickowi. Jakież jest twoje zdanie?
Hans zbladł aż do nasady włosów i nie rzekł nic.
— Zostaniesz po odejściu mojem samotny, — podjął ojciec na nowo — ale nie samotniejszy, niźli przed naszem spotkaniem. Szkoda, że to nie nastąpiło wcześniej, gdyż sądzę, iż mogliśmy żyć długo razem. Teraz atoli za późno już!
Przez chwilę milczał, potem zaś dodał:
— Jakże szybko mijają teraz dni, wlokące się dawniej z kamieniami na plecach. A jednak, nie zostaje nam dwu starym ludziom nic, jak siedzieć przy sobie i objaśniać świat. Tak jest, przeto posuńmy się w badaniu na sam szczyt i obejmijmy niem również i śmierć. Jeśli zdołam porozumieć się w jakiś sposób z tobą, to uczynię to w dziesiątą rocznicę mego skonu. Przyobiecuję ci to, bądź tedy w tym pokoju sam, dokładnie o godzinie śmierci. Niech fotel tam stoi, gdzie jest teraz, ty zaś przywiedź mnie sobie na pamięć takim, jakim mnie widzisz w tej chwili. Podaj mi rękę na przybicie układu.
Potrząsnęli dłońmi, zaś Hans długo patrzył na ojca. Starzec siadł w fotelu, położył ramiona na poręczach, oparł się głową o poduszkę i posłał smutne spojrzenie po zielonem sklepieniu ogrodu. Hans zajął krzesło obok, a szpakowate włosy nadawały teraz ogorzałej twarzy jego cechę przedwczesnej starości. Siedzieli tak dwaj starzy przyjaciele, którzy przebyli życie, zrywali jego owoce, ale nie widzieli się wzajem, i uścisnęli sobie dłonie dopiero w chwili osamotnienia.
Wiatr chwiał oknem, komnatę zalewała ciężka fala woni letnich kwiatów i wzrastających zawiewów, zaś co chwila wpadał brzękliwy trzmiel, lub wielka mucha. Owad polatywał wzdłuż ścian i mebli, uderzał głową o powałę i spadał na dywan poto, by za chwilę rozpocząć na nowo tę karkołomną ewolucję.
— Ach! — westchnął znowu ojciec. — Największa słabość moja, to umiłowanie tych wszystkich rzeczy, tej tokarni, zbioru jaj i książek. Ile razy ujrzę pióro na stole, czuję dawny popęd, by pisać i notować. Bądź tak dobry i zabierz mi z przed oczu to pióro. Proszę o to całkiem na serjo. Schowaj je do szuflady i zabierz klucz.
Hans spełnił życzenie ojca. W nocy jednak i samotności, gdy poczuł zęby ciemni, uświadomił sobie z jaskrawą dokładnością każde z ojcowskich słów. Nie przygnębiło go to i nie odebrało tężyzny umysłu. Przeciwnie odczuł, jak zawsze w godzinach męki i wewnętrznego niepokoju, żądzę czynu i pełń kipiącego wojowniczym rozmachem zdrowia duszy i ciała. Odzyskiwał, niejako, elastyczność młodości, a myśli jego drżały od podniecenia, jak w momencie szczęścia i wesela. Kupiły się w rymowane wiersze, to kryjące pod drwiącą, błazeńską czapkę ciemne strony życia, to wybuchające z piersi gorącym, wyzwoleńczym szlochem. Cóż miał czynić jednak? Czyż mógł się wtrącać w postępki ojca, on, który w ciągu ostatnich miesięcy tak jasno poznał autorytet jego? Czy może zmącić miał przyjaźń jakiemś naiwnem napomnieniem, któreby zostało poprostu odrzucone? Miałże go szpiegować, tak, by ludzie rzec mogli: Oto Hans Alienus, syn wzorowy, człowiek o miękkiem sercu, czuwający nad odzyskanym ojcem swoim! Poznał całkiem wyraźnie, że jedynym jego obowiązkiem było nie czynić nic.
Atoli drżał za każdym szmerem w domu, skrobaniem robaka w drzewie zbutwiałej ściany sosnowej, czy odgłosem szczurów, gmerających pośród starej uprzęży, wiszącej na strychu. Po całych godzinach patrzył szczeliną w deskach podłogi, a słuch jego czuwał nawet podczas snu.
Czasem wstawał i szukał ukojenia w chłodzie nocnym. Biegł szybko, naoślep, po czarnych, usypanych szpilkami sosen drożynach leśnych, ale jednocześnie każda, poza domem spędzona godzina rozżarzała bardziej jeszcze niepokój jego, tak że wracał biegiem, potrącając gałęzie jabłoni ogrodowych i wślizgiwał się z powrotem ostrożnie, by czekać i nadsłuchiwać.
Pewnego poobiedzia siedział ojciec, jak zwykle, przy otwartem oknie.
— Podaj mi wody! — rzekł.
W pokoju stały dwa dzbany wody z lodem, zaczerpnięte z dwu odrębnych studzien, gdyż ojciec i syn byli wielkimi znawcami wody źródlanej. Hans wziął dzban i spostrzegł, że Olson zapomniał przynieść szklanek.
Wyszedł do jadalni. W kredensie leżały na półkach, przykrytych strzyżonym papierem, serwety i ścierki, stały tu też długiemi szeregami żółte szklanice na postumentach, brzuchate srebrne puhary toastowe, ujrzał też kielich mszalny, którym się bawił będąc dzieckiem, a wkońcu dwa kubki srebrne, jakie sam otrzymał w podarunku chrzestnym. Imię jego nosiły na sobie, a Hans marzył dawniej, że je kiedyś napełni u siebie, w domu, dla gości.
Miast wziąć szklankę, ujął w dłoń jeden po drugim te kubki i zaniósł je na tacy do pokoju ojca.
Gdy nalewał wody, drżała mu jednak ręka, tak że kilka kropel spadło na niebiesko kratkowane przykrycie stołu.
Ujrzawszy kubki chrzestne, uśmiechnął się ojciec trochę ironicznie i skinął głową, potem zaś wziął jeden.
Oparł palec wskazujący i średni wolnej ręki o deskę okienną, popatrzył w zapadający mrok nocy, potem trącił się z synem i obaj spełnili kubki do dna.
— Nigdy wieczór nie wydawał mi się tak pięknym! — powiedział. — Godziny takiej nie powinnoby się przeżywać. Dość już długo siedziałem zamknięty z książkami i narzędziami mojemi. Było to jakby w oknach pozawieszano kir, nie pozwalający wyjrzeć. Teraz atoli zasłony te zostały podniesione i widzę jasno, czego żałować winienem. Myślę, zwłaszcza o czółnie mojem. Usiądź tutaj.
Wyprostował się w fotelu, w pozycji nakazującej szacunek, zaś Hans stał dalej przed tym władcą lat siedemdziesięciu.
Starzec jął opowiadać o młodości swej. Dzwony kościelne dźwięczą jeszcze po zapadnięciu rusztowania dachu, strawionego pożarem, podobnie też tej nocy ostatniej, dźwięczało w jego słowach umiłowanie życia w rozlicznych zawarte wspomnieniach. Opisywał pomarłe już osoby, przywodził wydarzenia, których nikt już nie pamiętał i których, do końca istnienia świata, żaden głos nie wyrwie z zapomnienia, ogarniającego zwolna wszystkich i wszystko. Mówił przez kilka godzin, powoli jednak słowa jego stawały się coraz to chłodniejsze i mniej żywe. Zaczął badać i roztrząsać, czemu to i owo miało taki, czy inny przebieg, a różni ludzie dokonywali tych, czy innych uczynków. Wkońcu, zapomniawszy o wszystkiem, jął objaśniać życie.
Hans Alienus trącił kubkiem o szklanny dzban, ale ojciec nie dosłyszał. Mówił teraz nie jak ojciec, lecz jak uczony, ogarniający ostatniem spojrzeniem swe wiadomości, cały dorobek wiedzy. Było mu to najbliższe. Wspomnienia życia stanowiły jeno dowody możliwości w długim łańcuchu przyczynowym.
Klucz bekasów ciągnął ponad lasem, stogi siana obległa mgła. Nie było tak jasno, jak w wygwieżdżoną noc, bo też nie zapadła jeszcze i dzień jeno zamykał oczy. Ale ojciec nie zwracał uwagi na otoczenie. Przysłoniwszy dłonią zamknięte oczy, badacz ten schodził coraz to głębiej w myśli i kwestje swoje, by je żalem pożegnać, oraz ocenić i zważyć plon, jaki mu przyniosły.
Hans chciał mu przerwać i z umysłu pobrzękiwał mosiężnym łańcuszkiem firanki, ale ojciec nie słyszał nic. Hans uczuł pot na czole swem. Czyż taką mieli wieść rozmowę ostatnią, czyż badać jeno i tłumaczyć, gdy błagały o słowa wszystkie te uczucia, których byli pozbawieni przez długie lata minione, które milczały w ciągu całego niemal życia?
Stał dalej przed fotelem i myślał:
— Teraźniejszość przygniotła nam kark stopą.
Nie przerywał już ojcu zarzutami i nie próbował go wywabiać z kręgu migocących trwożnie błędnych ogników wiedzy, które go trzymały w wielkiej odległości od komnaty, gdzie siedział wraz z synem. Ale, nie zdając sobie sprawy co czyni, postąpił wkońcu krok i położył rękę na oparciu fotela.
Ojciec podniósł głowę i na moment ujrzał mroczący się krajobraz. Ujrzał też syna przed sobą, a patrzył teraz oczyma ojca nie filozofa i zrozumiał zamiar Hansa. Dostrzegł, że wszystkie te lata szare, spędzone w towarzystwie nauki, to przeszkoda, dzieląca ich, a głowa jego opadła miękko na stronę, gdzie leżała oparta ręka syna.
W dali turkotał pośród mgły wóz po drodze, a czysty, choć słaby głos kobiecy nucił pieśń. Nikło to wszystko coraz bardziej i ścichło wkońcu poza górą.
— Dobranoc! — rzekł ojciec, a ręka jego spoczęła na długo w dłoni jedynego syna.
Zostawszy sam, wstał i zaczął szukać po stole pióra. Nie znalazłszy, przypomniał sobie, że Hans, na własne jego życzenie, schował je do szuflady. Rozglądeł się przez chwilę bezradnie, potem zaś ujrzał przez otwarte drzwi do żółtego gabinetu szklanne pudełko z piórem anielskiem.
Przekroczył szaro malowany próg, który wyżłobił własnemi stopami w ciągu samotniczego życia, otwarł szklanne pudełko i zaczął ciąć pióro nożem, oraz rozskubywać je.
Skończywszy, wrócił do swego stołu, zanurzył pióro w kałamarzu i napisał na kawałku papieru jedno jedyne, biedne i bogate zarazem słowo: Dziękuję...
Potem zadał sobie śmierć, a Hans Alienus objął po zmarłym dziedzictwo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Verner von Heidenstam i tłumacza: Franciszek Mirandola.