<<< Dane tekstu >>>
Autor Verner von Heidenstam
Tytuł Hans Alienus
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Hans Alienus
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
SAMOTNOŚĆ.

Hans spalił zwłoki ojca, potem zaś zaciążyła nad nim ponownie samotność, z całym swym majestatem i grozą. Jadał sam, bez gości i krewnych, gdyż nawet wuj Didrick wyjechał z posiadłości i osiadł na starość w małem miasteczku.
Zegar w żółtym gabinecie wydzwaniał, jak poprzód, godziny i płynęły lata. Hans uczuwał już ich brzemię, nie mogąc dać się unieść dawnej chętce wędrowania, siedział w domu i z trudem jeno powłóczył nogami. Elastyczność gasła wraz z upadaniem pożądań, zaś smutek wychylał coraz to częściej głowę ze smutnych lasów okolicznych i podsycał do wzrostu zaródź melancholji, odziedziczonej po ojcu, a zwalczanej tak usilnie przezeń w ciągu całego życia.
— Sardanapal pozazdrości mi mego wełnianego kaftana! — mawiał sobie. — Jak Epikur chcę iść z Zeusem w zawody co do szczęśliwości. Wszakże nic nie mam prócz chleba i wody. Jeśli nie zdołam iść za pożądaniem życia, to mogę je w razie potrzeby skreślić poprostu.
Najdziwniejsze krążyły pogłoski o jego sposobie uprawiania roli w sobotnie wieczory, kiedy wyrobnicy w sztywnych, skórzanych fartuchach gadali, siedząc na pryczach, zaś kobiety przędły przy wątłych lampach na warczących kołowrotkach.
— Gdzie mamy popędzić woły? — spytali go pewnego dnia.
Przez chwilę milczał zatopiony w inne myśli, potem zaś rozwarł szeroko oczy i powiedział:
— Wpędźcie je w łan pszenicy.
Kazał zburzyć wszystkie płoty, zaprzestać orki, a pola przemienił w pastwiska. Wszelka ciężka praca miała ustać, lub zostać przynajmniej ograniczoną jak najbardziej. Pozarzynano bydło rogate i zaprowadzono hodowlę owiec i świń, którym wolno było paść się nawet w dworskim parku.
— Nauczył mnie gospodarki stary Abu-Rasak w Babilonie! — mawiał Hans.
Zapadły siodłowato, ceglany dach dworu niszczał coraz to bardziej. Hans zarezerwował dla siebie parę jeno komnat, zaś reszta stała pustką, z popękanemi tapetami i okruchami gipsu u pował uwikłanemi w gęstwę pajęczyny. Gabinet ojca służył teraz za coś w rodzaju śpichrza, a osy zbudowały sobie w drewnianych ramach okien wielkie gniazda. W pokoju na poddaszu przechowywano siano, zaś z pomiędzy szczelin koślawego dachu spadła raz na kupę zboża, przeznaczonego dla parobków, wielka żmija.
Hans stał się śledziennikiem i rzadko rzucił komuś słowo. Zgromadził wkoło siebie książki ojca i one ciągnęły go coraz to głębiej w chaotyczny świat objaśnień słownych. Z latami gasła jego wyobraźnia, ongiś główna kierowniczka, w której szukał świadectwa przeciw zarzutom zewnętrznym, teraz zaś jeno puste dowody i przeciwdowody otoczyły go na starość. W młodości widziałem jaśniej, mawiał do siebie. Czasem błysło jeszcze światełko fantazji, ale mdła poświata jego nadawała wszystkiemu wokół wygląd zimny i obcy.
Pewnego dnia letniego wstąpił na ambonę i wygłosił kazanie na temat:
— Dość ma jeden dzień troski swojej.
Cynowy świecznik kościoła otaczały wieńce stokrotek, czereśnie pukały konarami do szyb, zaś ponad drzwiami widniały malowane na deskach przez wioskowego twórcę naiwne herby z lwami i gryfami.
Zrazu mówił spokojnie i z rozwagą, ale gdy rozgorzał, słowa stały się coraz bardziej obce, a zdania mniej zrozumiałe. Spędził tak dużo czasu pośród wspomnień i książek, że nie mógł jasno powiedzieć co chciał grupce ograniczonych dzieci natury. Zmiarkowawszy to, umilkł smutnie, nie skończywszy łacińskiej jakiej maksymy, i zszedł z kazalnicy.
Słuchacze zapamiętali, wróciwszy do domu, to jeno, że mówił o pogańskim bogu Jowiszu.
Tymczasem nadszedł dzień dziesiątej rocznicy skonu ojca. Umarł o pół do trzeciej w nocy, a Hans przeczekał cały wieczór, od samego zmierzchu siedząc z laską w ręku, przy zegarze, w żółtym gabinecie.
Kazał wnieść do pokoju, gdzie przedtem przesiadywał z ojcem, stary fotel jego i postawić przy otwartem oknie, z którego na tę noc usunięto drewniane okiennice.
Gdy zegar wybił drugą, wstał Hans. Zimny dreszcz go objął aż do skroni, ale opanował się zaraz, gdyż pragnął bardzo zobaczyć zmarłego, choćby jeno w postaci przemijającego widziadła. Strach znikł, Alienus poszedł do siebie, wziął świeżo wyprasowaną chustkę i wetknął ją pomiędzy guziki surduta na piersi. Czuł wzruszenie i nie był pewny, czy nie wybuchnie lada chwila płaczem. Kroczył, a po całym zaśnionym domu tętnił stuk jego laski.
Po chwili wrócił do żółtego gabinetu, otwarł drzwi do dawnego pokoju ojca i wszedł. W kącie stało kilka pełnych worów, na ścianie wisiały powrozy i liny tręzlowe, część zaś podłogi pokrywało rozsypane nasienie trawy. Hans dostrzegł wyraźnie mimo ciemności fotel ojca przy oknie. Stał długo u drzwi, aż osłabłe jego oczy nawykły zwolna do mroku. Potem podszedł do fotela ostrożnie, za każdym krokiem stawiając laskę przed sobą. Chmiel piął się z zewnątrz po zielonych prętach, cicho spała zatoka pośród lesistych brzegów, a błękitne kwiaty ogrodowych rabat pozamykały kielichy. Czasem przemknął jeno cicho i szybko nietoperz w pościgu za łupem, lub też spadł na biały piasek. Panowała taka cisza, że Hans słyszał szelest każdego spadającego liścia i tykot zegara w żółtym gabinecie.
Wybiło pół do trzeciej.
Stojąc przed fotelem, zamknął oczy i przywiódł sobie na pamięć tę dawno minioną chwilę, kiedy siedzący u okna ojciec polecił mu wyryć w pamięci każdy rys swej twarzy. Widział go najwyraźniej w duchu, gdy jednak otwarł oczy, na fotelu nie było nikogo. Przez całą noc fotel pozostał pusty.
Nie spuszczając z oka ni jednego cienia, czekał, ale całe wzruszenie minęło teraz bez śladu. Pozostała jeno ciekawość bacznego eksperymentatora wobec rzadkiego doświadczenia. Z góry przysposobił sobie trafne objaśnienie na wypadek ujrzenia widziadła i sprawiło mu to taką przyjemność, że radby był sam zwieść oczy własne. Oczywiście, człowiek ograniczony mógł wziąć za widziadło tamten oto jasny punkt w kącie. Śmiejąc się zcicha, jął sobie tłumaczyć, przez jakie odbicia podwójne powstał on i jak światło złamane zostało w tym kącie.
— Wiedziałem, że taki będzie koniec! — powiedział półgłosem, krocząc spokojnie ku drzwiom.
Własny głos, w obszernej tętniący komnacie, zbudził go i przeraził niemal. Wspomniał przygotowaną chustkę i poznał, że wzruszenie wywołało ciekawość uczonego, a na widok zjawiska nie uległby uczuciom, ale przystąpił niezwłocznie do badań tego preparatu naukowego. Tak dalece mnie już ogarnął dyletantyzm, myślał, że nawet ukochany ojciec stał mi się jeno przedmiotem analizy. Pocóż mam więc mieszkać dłużej tu, gdzie mi wspomnienia przemawiają do wyobraźni i mącą wywody rozumowe? Nie tutaj miejsce moje.
Zawrzał gniewem, tem więcej bezsilnym, że skierowanym przeciw sobie, zmiął chustkę w garści i wyszedł jak mógł najspieszniej, wspierając się na lasce.
Zaświecił świecę i okrył się opończą. Potem dobył z pak i skrzyń książki, rozprawy i zielniki ojca i, kładąc je w kominek, podpalał raz po razu. Ale jeden piec nie mógł w żaden sposób pomieścić wszystkiego. Stukając laską, chodził Hans z pokoju do pokoju i rozniecał we wszystkich piecach, nawet w piecu ojca, wielkie ognie.
— Te szpargały wzięły w niewolę ojca mego i ze mną to uczynić chciały — myślał. — Ale słyszę dotąd w duszy, jak tańczą pod podłogą córy Hadesu, wołając: Nasz jesteś! Poznaję rzeźki głos Abu-Rasaka, stukanie lasek pasterzy helleńskich i cichy śpiew skromnych dziewic, które płynęły ze mną po morzu, trzymając w dłoniach nuty. Głosów coraz to przybywa, słyszę ich setki, dolatuje mnie trzask kołatek kobiet babilońskich i dźwięk dzwonków u ich warkoczy i szat zawieszonych. Ogrzewam pokoje na przyjęcie szanownych gości moich, których głosy dochodzą coraz wyraźniej w miarę płonienia szpargałów, mieszczących tyle mądrości, wracającej teraz do podziemi w postaci węgla.
Napełniwszy wszystkie piece, zaniósł ostatnią naręcz ksiąg do kuchni i wysypał na węgle ogniska. Służba nocowała w bocznem skrzydle, przeto nikt mu nie przeszkadzał. Buchnęły wysoko płomienie, niecąc, jak dawniej skry w brzuchatym kociołku, oraz długich szeregach miedzianych rondli na ścianie. Z poza szyb kredensu, zakredowanych do połowy, błysły naczynia i szklanice, nakryte gazetami z wierzchu. Suszone rośliny zielników płonęły z trzaskiem, kominem wylatywały iskry, jakby rozpalono wielkie ognisko weselne, a pośród nich wirowały zwoje czarnego papieru z czerwonemi śladami liter. Jasno się zrobiło w wilgotnych, chłodnych komnatach, pałały szyby, a światło przenikało poprzez gałęzie drzew daleko w noc, tak że nie jeden mógł sądzić, iż w tym od tak dawna zamarłym domu odbywa się wielkie przyjęcie.
Przypuszczenie to było słuszne, gdyż właśnie Hans wydawał pierwszą i ostatnią ucztę w osiedlu ojca swego.
Po nocy tej opuścił go spokój. Nieustannie chodził, jak w młodości, po wszystkich pokojach, wolniej tylko i rozpaczniej zarazem.
Kazał wyjąć doryckie kolumny z bramy, pomalować, i ustawiwszy je pośrodku podwórza, nakrył dachem, tworząc coś w rodzaju świątyni. Tu tańczono w wieczory sobotnie przy dźwiękach harmonii i od czasów niepamiętnych nie było w okolicy takiego wrzasku i stuku. W te wieczory wracał Hansowi humor, mimo, że niedawny atak apoplektyczny pozbawił życia połowę jego ciała. Włosy zbielały mu pośrodku czoła, broda przydłużyła się jeszcze, ale gdy tak stał wyprostowany i muskularny, wyglądał ciągle jeszcze, jakby mógł jedną ręką podnieść człowieka z ziemi. Szary kaftan wełniany, skrojony jak opończa, przepasany był w pasie sznurem. Rzadko używał słomianego kapelusza, zazwyczaj stał z gołą głową, wybijając zdrową ręką takt do tańca. Udawał, że nie słyszy ordynarnego stukotu bezkształtnych trzewików i nie dostrzega odrażająco brzydkich twarzy. Urządzał ćwiczenia fizyczne i zabawy, nibyto nie widząc, że za plecami pana domu sprzedaje potajemnie wódkę czerwonawy pospolitak wojskowy, gotowy umrzeć za ojczyznę, w połamanej czapce i o sczerniałych wargach. Nie słyszał też kpin ze swej długiej brody i włosów, na co sobie pozwalał parobczak z plastrem na uchu, ubrany w długie, niebieskie pończochy.
Po tańcach chłopcy szli zazwyczaj do sadu kraść owoce, co było Hansowi na rękę, potem atoli słyszał nocą na ulicy hałas i wyuzdane piosenki, zaś zebrania takie kończyły się bardzo często bijatyką.
Te nowe zarządzenia wywołały wkrótce niezadowolenie. Tany wzburzały ludzi, a pewien krawiec, który odbywał wieczorami modły, nazwał to rozrywką szatańską. Wkońcu zabrzmiała ogólna skarga na brak pracy.
Wszyscy mieli pod dostatkiem jadła, ale krawiec, chciał posiąść piękniejsze tapety w izbie gościnnej, oraz meble wystawniejsze od dawnych, brunatno malowanych. Kobietom zachciało się piękniejszych filiżanek i chustek naplecznych, parobczakom zaś piękniejszych łańcuszków i najpiękniejszych z pośród brzydkich dziewcząt za żony. Woleli raczej pracować, niż się tego wyrzec. Nie wiedzieli, jak Hans Alienus, że, jeśli to osiągną, wyobraźnia pchnie ich pożądania, aż do will z kolumnadami i dalej, że zaś nie wiedzieli, nie byli zdolni do skromności w niedostatku i do rezygnacji z pożądań, oraz żartowania sobie z własnej natury.
Patrząc na to, radował się starzec, albowiem oczy jego z wielkiem zadowoleniem spoglądały na odnowę życia.
Czasu braku pracy popadł jeden z wyrobników w długi, drugiego ogarnął szał religijny, trzeci zaś rozpił się. Rozmawiając o tem z Hansem, płakali, przyrzekali poprawę, ale w tydzień potem wrócili do dawnych nałogów.
— Dobrze czynicie, starając się ziścić pożądanie wasze! — mówił. — Ale czegóż to właściwie pragniecie? W miejskich sklepach jest mnóstwo szkaradnych poduszek i ubrań, które was nęcą, albowiem wasz instynkt piękna jest spaczony. Prosta chata Abu Rasaka, jego pięknie zaokrąglony dzban na wodę i kilka sprzętów miały czar nierównie wyższy od waszych izb, chociaż więcej, niż on, posiadacie. Był on zręcznym tkaczem i zarówno, jak jego córki, nie potrzebował się wstydzić ciała swego, okrywając je szmatami, tkaniną i ozdobami. On tedy sam i kobiety jego nie były zmuszone pracować więcej, niźli to im dawało radości i rozrywki. Zapatrujcież się nań wszyscy!
Słów tych nie rozumiał nikt i Hans musiał niebawem zaprzestać urządzania tańców sobotnich. Odprawił też Olsona, którego uniżoność go raziła. Odtąd rojny do niedawna i hałaśliwy dom rozbrzmiewał jeno stukiem laski bezsennego starca. W jednem jedynem oknie połyskało światło, a liczne, zielone piece kaflowe były zimne. Na krzesłach nie siadywał nikt, a na ławach przedsionka gwarliwi goście nie składali futer i czapek. Pozamykano drzwi łączące pokoje i zawieszono na nich klucze, szafy z bielizną zostawiono otwarte z obawy pleśni, a naczynia na półkach poprzykrywano staremi gazetami. Ogromny kocioł nie syczał na ognisku, a podłóg nie zasnuwała cięta choina. Pospuszczano firanki z wyobrażeniem chat i strzelców, a obrazy osłonięto. W domu tym mieszkał człowiek, uwiedziony przez ducha gór, którego miejsce było nie tu, ale gdzieś daleko, w przeszłości.
Towarzyszyły mu teraz długie godziny smutku i zgorzkniał całkiem, chociaż dawniej lubił żartować. Wspominał biednego Jasona, biednego, a tak energicznego Almeriniego, oraz biednego Sardanapala, który dzierżył w dłoni całe piękno Niniwy, a nie mógł opanować własnych zachcianek płciowych, niweczących jego siły. Wkońcu jął myśleć o sobie, o komedjancie Hansie Alienusie, który wdział na czoło promienistą koronę Rzymu i wcielił w sobie najwyższe dostojeństwo człowiecze, poto jeno, by wyczerpany znużeniem, wrócić do życia wieśniaczego i zasiąść przed dzbanem wody źródlanej.
Środki materjalne Hansa malały coraz to bardziej, tak że wkońcu starczyło ledwo na rzeczy najniezbędniejsze.
Zaczął tedy dumać, czy nie zna tu, w kraju, jakiegoś człowieka. Zrazu nie mógł sobie przypomnieć nikogo, po kilku jednak dniach wpadł mu na myśl stary Ceder, dawny jego nauczyciel, o kilka lat zaledwo odeń starszy. Uczył on przez czas jakiś języków w okolicy, a wkońcu, dostawszy mały spadek, wyruszył do stolicy. Postanowił napisać doń, ale po tygodniu ledwo zdołał skleić parę zdań poprawnych, bowiem nie pisał listu od czasu pozdrowienia, wysłanego Sardanapalowi, na glinianej tabliczce.
Zaledwo jednak wysłał list, pożałował zaraz tego kroku. Chociaż nie mógł nigdzie zaznać spokoju, przykrą mu była myśl, że utraci samotność i ktoś niemal obcy stanie na drodze jego życia. Radowało go, ile razy minął dzień bez odpowiedzi, i powziął wkońcu nadzieję, że Ceder jest w podróży, jak to czynił często.
Pewnego dnia siedział a progu domu. Krew mu wrzała, a oczy biegały trwożnie i niespokojnie. Ogarnęła go ponownie żądza wędrówki i pragnął wyruszyć, choć wiedział, że zacznie zaraz tęsknić za domem. Patrząc na dom, czuł, że jest mu droższy nad wszystko, a jednak nie mógł tu wytrzymać. Stał się obcym pod własnym dachem, nieobecnym, nawet w czasie pobytu. Musiał iść i iść dalej, bez końca, mimo bezwładnej ręki i chwiejnych nóg.
Siedząc tak, zobaczył w alei trzęsącą się bryczkę, zaprzężoną w pocztowego konia. Nie wstał, patrzył jeno bardziej niechętny, niż ciekawy, na przybysza, który jeszcze zdala będąc, usunął na bok swój tłumoczek podróżny. Był to starzec w tak podeszłym wieku, że ledwo mógł trafić nogą na stopień, by zejść z wózka.
Hans uśmiechnął się z przymusem, dopiero kiedy przybysz stanął tuż przed nim i zaczął mówić. Zaprawdę, był to stary Ceder. Ledwo go zdołał poznać. Ubiór jego miał liczne plamy i był zniszczony, a u spodni brakło guzika. Ręka mu tak drżała, że ledwo. zdołał ją podać na powitanie.
Ceder, szlachcic, o białej brodzie i orlim nosie, był również dziwakiem. Odziedziczył niewielki spadek, pozatem zaś posiadał mały domek w stolicy. Spędził wiele lat we Włoszech, nie dając znaku życia, i odtąd nosił jesienią i wiosną kapelusz skrzydlasty, oraz niebieski, fałdzisty płaszcz.
— Przybywam po mego dawnego ucznia! — oświadczył. — Nie możesz dłużej trwać w samotności, ale musisz ruszyć między ludzi. Wynajmę ci mój domek przy Södermalmie. Jest najmniejszy i najcichszy z wszystkich. Rozumiem cię. I ja tak długo wędrowałem, aż stałem się wszędzie obcym.
— Wyruszę wraz z mym dawnym nauczycielem! — odparł Hans.
W dwa dni potem opuścili obaj starcy posiadłość, a Hans zajął miejsce na przedniem siedzeniu wózka, by móc patrzyć wstecz. Posłał spojrzenie w głąb ścieżki ogrodowej, wiodącej pomiędzy krzakami ostrężyn i róż, ku ciemnej grupie lip. Czuł, że tego już nie zobaczy nigdy. Niebawem drzewa padną, jedno po drugiem od ciosów siekiery, wyrosną inne, a cały krajobraz zamrze i przeistoczy się. Ludzie obcy będą wchodzili i wychodzili, wyrwą gwoździe ze ścian, sheblują podłogi i wkońcu z chłodną wzgardą zniszczą wszystko.
Przewędrował pogrzebione miasta, cóżby jednak ujrzał, gdyby mu zostało danem na jeden jedyny dzień wydostać się w przyszłość? Cóżby znalazł, spróbowawszy po latach pięćdziesięciu zejść na ostatki ruin własnego życia? W jakiejże spelunce ze starzyzną znalazłby fotel, na którym siadywał, zegar, który mu wydzwaniał godziny, lub portrety, których opowiadań słuchał?
Wózek toczył się coraz dalej, a przed Hansem spał Ceder, z gasnącą fajką w ustach.
Dom Cedera stał daleko, przy Bengtekenkjämsstreede i miał podwórze z krzakami bzu, huśtawkę w ogrodzie, grządki rzodkiewek, oraz dwie armatki dla oddawania strzałów wiwatowych. Był to ostatni budynek, po prawej stronie stojący, w tem miejscu ulicy, gdzie spadała stromo po zboczu góry. Naprzeciwko widniał drewniany, czerwony dom, z złoconym butem na żelaznej sztabie, sterczącym ponad wejściem.
Wieczorem, po ich przybyciu, Ceder jął chodzić po wszystkich, dobrze umeblowanych pokojach, dla sprawdzenia, czy wszystko w porządku, i znalazł w jadalni na stole list. Podniósł go do oczu.
— List z zagranicy do ciebie, Hansie! — powiedział, przeczytawszy adres. — Odesłano go tu i uprzedził nas. Dwa dni spędziliśmy w drodze.
Hans zaniepokoił się. Nie otrzymywał listów i radby był nie otwierać pisma, przynajmniej przez dwa lub trzy dni, dopóki nie wypocznie po podróży.
Odłożono tedy list na bok, Ceder zbadał, czy pościel na łóżku nie jest wilgotna, powiedział: dobranoc i poszedł spać.
Była późna, pogodna jesień, a powietrze chłodne. Pewnego popołudnia siedział Hans, otulony w futro, na desce ogrodowej huśtawki. Obok niego stała szklanka z wodą. W otwartem napoły oknie kuchennem ukazywała się od czasu do czasu starsza kobieta, zawiadująca gospodarstwem.
Poza nim, oddzielony parkanem z desek widniał ogród z altaną, w której młode dziewczątka przysposobiały stół urodzinowy. Upinały wzdłuż obrusa szpilkami zielone listki i otaczały niemi filiżanki. Większa, brunatna filiżanka, przeznaczona widocznie dla honorowego gościa, otoczona była potrójnym wiankiem listowia. Najstarsza z dziewczynek była podlotkiem jeszcze, ale miała pełną godności minę i strój dorosłej kobiety. Wyszła na chwilę, ale wróciła zaraz spiesznie rozgorączkowana, niosąc dzbanek z kawą i talerz z pieczywem. Był też czas ostatni, gdyż tuż za nią ukazał się gość honorowy. Był to starzec bezbrody z pogodnym wyrazem twarzy. Za nim szło kilku mężczyzn różnego wieku, rozmawiając wesoło i żywo, gdyż właśnie wstali od obiadu. Jedna z dziewczynek zrobiła rozmyślnie głęboki dyg i rzekła: Życzymy dziadziowi szczęścia. Tymczasem druga nalewała kawę w brunatną filiżankę.
Hans Alienus nie widział, co się wkoło niego działo, siedział pochylony, przebywając myślami całkiem gdzieindziej.
Podniósł dopiero głowę na skrzyp drzwi domu i ujrzał wchodzącego Cedera.
Hans tak dalece nawykł do samotności, że serce mu biło gwałtownie za każdem zbliżaniem się człowieka. Najbłahsza nawet nowość ze świata zewnętrznego napawała go strachem i sprawiała coś niby ból w myślach. I teraz więc, usuwając laskę z siedzenia, nie doznał szczerej radości.
Ceder był mimo lat ciągle jeszcze człowiekiem wyobraźni. Miał pod płaszczem flaszkę czerwonego wina. Lubił je zaprawiać cukrem i gorącą wodą, budząc tem wspomnienia dawniej pitego vino caldo. Po całych wieczorach opowiadał bez znużenia o podróżach swych, a z biegiem lat opisywane przezeń niebo stawało się coraz niemożliwiej błękitne, zaś południowe słońce coraz jaskrawszem.
Zapukał w okno kuchenne, a dostawszy od służącej szklankę gorącej wody, dał jej pieniądz dziesięcio oerowy. Miał zwyczaj dawać wszędzie, gdzie był, taki pieniądz za sprawioną przez się fatygę.
Hans sięgnął w roztargnieniu również do kieszeni, ale przyjaciel położył drżącą dłoń na gałce jego laski.
— Pozwól mi zapłacić! — rzekł. — Wszakże to służąca mego brata.
Potem siadł na desce huśtawki i zaczął przyrządzać napój.
Dwaj starcy siedzieli naprzeciwko grządek rzodkiewkowych, ponad któremi sterczały ciemne wyloty armatek. Ceder zapytał o list zagraniczny.
— Pisali do mnie przyjaciele z lat młodych! — odparł Hans. — Właściwie niema co mówić o przyjaciołach. Mimochodem jeno napotykałem ludzi, przestawałem z nimi czas pewien, jadłem i piłem, potem zaś ruszałem w swoją drogę. Przed pięćdziesięciu laty, będąc dwudziestodwuletnim młokosem, znalazłem się jakoś w Westfalii, gdzie dostałem przytułek w jednej gospodzie, zajętej już przez wesołą gromadkę artystów. O zmierzchu siedzieliśmy przy pełnych szklankach i nagle przyszło nam do głowy, by spotkać się tam po latach pięćdziesięciu, w dzień Św. Trójcy. Przypada to właśnie w najbliższą wiosnę. Dla uzyskania podniety, celem dopełnienia układu postanowiliśmy coś niezwykłego. Zapadła uchwała, że zebrawszy się razem, święcić będziemy uroczystość... człowieka.
To ślub, co się zowie! — zawołał Ceder. — Czy nie chcesz jednak, Hansie, trochę wina do wody?
— Nie, dziękuję. Może to dziwactwo i słabostka, ale język wyczula się niesłychanie u człowieka, będącego znawcą wody. Teraz jednak opowiem ci coś więcej jeszcze o naszem ślubowaniu. Przed wsią, w polu stoi tam stara katolicka kapliczka, z jakimś nadwerężonym posążkiem, bez głowy, wyobrażającym człowieka, siedzącego okrakiem na kuli ziemskiej. Uradziliśmy tedy, że w dniu św. Trójcy wyjmiemy ten posążek i włożymy mu głowę o rysach człowieka. Rzucaliśmy kości, by wiedzieć kto ma dokonać tego dzieła zaufania, że zaś miałem wówczas do wszystkiego szczęście, los padł na mnie. Przyrzekłem, że wyszukam w muzeach głowę najgodniejszą i postaram się tak sam do niej upodobnić, by głowa ta siedziała na mym własnym karku, w chwili gdy stanę jako starzec pod kapliczką.
— Niezmiernej wagi było to przyrzeczenie! — zawołał Ceder. — Ale każdego ślubu należy dopełniać. Czuję, że chcesz jechać, nie wiem tylko, jak zniesiesz trudy podróży.
Hans Alienus jął grzebać laską w piasku, potem zaś rzekł:
— Ślub jest już właściwie złamany! Wszakże nie noszę na karku głowy, jaką posiadać pragnąłem. Tymczasem list powiada, że trzech żyjących jeszcze uczestników zamierza jechać niezadługo do tej wsi, celem rozpoczęcia przygotowań. Będzie to, jak sądzę, nielada zabawa ludowa.
Nie słuchając Cedera, snuł dalej opowiadania swe Hans, albowiem myśli jego nawykły w samotni do takiej wyłączności, że nie był w stanie rozumieć innych. Za każdem jednak słowem wzrastał jego niepokój i wzburzenie.
O zmierzchu wstał Ceder i wetknął pod płaszcz flaszkę, a Hans objął jego ramię i ruszył wraz z nim.
Starcy kroczyli chwiejnie ulicą pomiędzy czerwonemi parkanami, podobni osiwiałym żeglarzom, którzy snują opowieści przedziwnych przygód i katastrof okrętowych. Gdy Ceder posłyszał o tabliczce woskowej i złoconej brodzie Sardanapala, przyszło mu do głowy tyle wspomnień, że przecinał każde zdanie przyjaciela opowiadaniem własnych cudownych przeżyć. Miast odczuwać znużenie, szli coraz prędzej, krocząc przez mrok coraz to dalej, wzdłuż wzgórzy, aż przystanęli na wielkim kranie, który drżąc w wietrze, wisiał niby statek powietrzny nad szczytami dachów.
Tyleż mieli nad głowami świateł niebieskich, co pod sobą. Latarnie i okna wysp i przedmieść siały niezliczone połyski, zaś poza masztami i rejami padały w wodę drżące krople płomieni. Wskazówki połyskiwały matowo na szpiczastych wieżach i słodki jakiś kobiecy nastrój przepajał całe to miasto, którego wybitni przedstawiciele leżeli pochowani tuż przed kościołem, w samem łonie życia, tak, że biegły przez nich koła wozów i stąpały po nich igrające dzieci.
— Gdzież najtrwożniej migoce światełko, w ostatnich pasmach poświaty, na krańcach miasta? — spytał Hans Alienus oparty o poręcz. — Któż to przeniknąć zdoła? Któż powie, po czem przesunęły się te wszystkie promyki, zanim zapadną w ciemń? Wiem to tylko jedno, że nigdzie, w żadnym z tych tysiącznych domów nie siedzi przy świetle człowiek, któryby mnie oczekiwał z utęsknieniem. Wokoło siebie mam, jak zawsze, pustynię.
Wyprostował się, puścił poręcz i, wkładając laskę pod pachę, ujął ramię towarzysza.
— Ludzie współcześni udają się w dalekie kraje miast iść do klasztoru, to ich zwyczaj, ja zaś byłem mnichem w tym klasztorze. W tej atoli chwili widzę jasno, że jechać muszę. Hans Alienus dotrzymuje słowa. Ten ślub był treścią mego życia, moją niejako religją, a człowiek prawdziwy nie rzuca zobowiązań swych, jeno umiera za nie.
— Nie wrócisz z tej podróży, Hansie! — rzekł Ceder. — Przeznaczeniem jest twojem iść i iść dalej, bez końca. Chciałeś ongiś żyć dla szczęścia... powiedz, czy było tak bodaj przez dzień jeden? Cóż osiągnąłeś temi licznemi krokami swemi? Jak żebrak wędrowałeś od drzwi do drzwi z tabliczką swoją.
Hans Alienus pochylił się, nie puszczając ramienia przyjaciela.
— Dość mi tego szczęścia, — rzekł — iż przebyłem długie życie, doznawszy jego najrozkoszniejszych mąk i najszaleńszych radości.

Starcy stali przez chwilę, oparci o siebie wzajem, potem zaś zawrócili zwolna ku domowi.

Po pięćdziesięciu wreszcie ujrzał latach
Miejsce, gdzie, wierni rzuconemu słowu,
Mieli się spotkać w Świętą Trójcę znowu,
Na uroczystych, świętalnych objatach.
———————————
Ruch tu panował wielki w całej wiosce,
Dziewczęta szyły sobie białe szatki,
Znoszono zewsząd co piękniejsze statki,
Każdy się jednej tylko oddał trosce,
By godnie uczcić dzień ten, tak pamiętny.
Na pracujących księżyc patrzył smętny,
Zdziwiony owym ruchem aż do nocy.
W biesiadnej sali radzono nad świętem,
I jako bywa ogólnie przyjętem,
Najwięksi mówcy i tędzy prorocy,
Co się nawzajem prześcigali społem,
Już przed uchwałą polegli... pod stołem.
———————————
Trudna rzecz była dla tych jegomości!
Nie mogli pojąć miejscowi wielmoże,
Że ktoś bezgłową postać wielbić może,
Co godna chyba potrochu litości,

Ale ciekawi, co też tu ich czeka,
Przystali wreszcie na święto... człowieka.
———————————
Rozbłysła kwieciem każda wioski chata.
Biel domów lśniła w rozjarzonem słońcu,
Czyszczono, myto, strojono, a wkońcu
Wyjęto z niszy ciemnej jubilata.
Gdy na wieczornem niebie, wśród gwiazd wielu,
Błysła uroczo najjaśniejsza Wenus,
Po wielkich trudach, dotarłszy do celu,
Stanął na miejscu stary Hans Alienus.
———————————
Myśląc o domu, gdzie pośród pamiątek,
Zamglonych luster i poblakłych obić,
Stał stary fotel zasunięty w kątek,
Gdzie cierpiał tyle, nie wiedząc co robić,
Stał Hans i dumał ze zwieszoną głową,
Z której mu długie opadały włosy...
Stał pośród nocy, wpatrzony w niebiosy,
I nagle uczuł, że tuż obok niego,
Stoi złowroga, straszna, dawna Święta,
Nieprzyjaciółka twarda, nieugięta.
Na ręku miała Zeusa z Otrikoli,
Wstawiła odlew w pustą teraz niszę
I przedświtową przerywając ciszę,
Tak jęła mówić cicho i powoli:
———————————
— Królewsko patrzy na nas twarz ta biała,
Od wiośnianego wioski tła odbita.
Zda się od wieków na nas spozierała,
Po wiekach znowu nas oczyma wita.

Wszystko, co górne, co jasno się jarzy,
Zawarł artysta w tej kamiennej twarzy,
A chociaż życie wciąż wstaje i kona,
Ona trwa wieczna i nieprzedawniona.
Co się w marzeniach, w szale jeno iści,
Ów mglisty odblask gwiazd, czy słońc wszechświata,
Żar namiętności, czy jaśń nienawiści,
Tutaj się w cudzie czystej formy brata.
„Wczoraj” i „jutro”, co przelata gońcem,
Tutaj zaklęte trwa jak źródło siły,
Bo słusznie dziady nasze ogłosiły:
Nic tu zaprawdę nowego pod słońcem
Lecz boje życia trwają nieskończenie,
Przeto do śmierci musimy być wrogi!
Hansie, na ciebie już padają cienie,
Nad grobem stoją twoje wątłe nogi,
Rzuć tedy o ziem głowę z Otrikoli,
Lub wezmę ciebie żywcem do niewoli!
———————————
Sparty o laskę stał Hans zadumany,
Potem jął mówić bezgłosym szelestem:
— O jakże piękny świat na którym jestem!
Czemuż chcesz życiu zamurować ściany?
Czemuż urągasz ludziom nieopatrznie
I nocą stawiasz pierwowzory stare
Dniowi, co rychło młodzieńczy się zacznie.
Raczej mu podaj uniesienia czarę!
Niech idzie w trzaski wszystko co zbutwiałe,
Tęsknoty rumak niech ziemię przelata,
U schyłku życia piję zdrowie świata
I śpiewam nocą, słońcu jutra chwałę!
Wieki przez duszę mi przeszły bez kresu,
Czy słyszysz taniec i rozgwar Hadesu?

Niezdolen dźwignąć tego, com ukochał,
Nie będę tutaj jako starzec szlochał,
Nie weźmiesz ducha mego dziś w niewolę!
Ideał życia raczej strzaskać wolę!
———————————
Zebrawszy siły sięgnął Hans do niszy,
Zadrgała hukiem nocy cisza głucha,
Jęk gdzieś od ludzkich ozwał się komyszy,
On padł na szczątki i wyzionął ducha.
———————————
Stopą mu piersi przycisnęła Święta:
— O jakże dumną jego dusza była...
Do ostatniego tchu nieogarnięta,
Z potęgi mojej urągliwie drwiła!
Zaprawdę, niemasz człowieka na świecie
Równie śmiałego, co szarpał me siecie,
Co wbrew mi stawał, co gardził mą czarą
I żył jak wolny, sam będąc ofiarą.
———————————
Odeszła, płaszczem szczelnie otulona.
Zaraz się liści rozchyliła brona,
Nadeszli ludzie, pytając ciekawie
O imię tego, co tu legł na trawie.
To Hans Alienus! — rzekł jeden człek stary —
Dochował ślubu i dochował wiary!
Oto jest głowa onego człowieka,
Co święta swego dzisiaj właśnie czeka!
To nie potomek wygasłego rodu,
Co czerpie darmo z krynicy wyschniętej,
Te oczy martwe, jeszcze patrzą wschodu,
Te uszy jutra chwytają tętenty!

Przeszedł stulecia silny niezachwiany
I przyniósł głowę, swoją własną głowę,
Okrytą w męki i szczęścia posowę...
Dokonał tego, poco był wysłany.
Więc nie zadajmyż żadnych pytań dalej,
Ale niech radość wkoło się rozpali,
Już słychać wdali skoczne skrzypków tony,
Ciągnie korowód młodzi nieskończony!

Odniesiono zwłoki. Z gniazdka, skrytego w gęstwie, wyjrzała ciekawa i trwożna główka jaskółki. Zwolna nadciągał orszak dzieci. Szły parami, najmłodsze przodem, starsze za niemi, a każde niosło w ręku pęk rozkwitłych gałęzi owocowych. Za chwilę zaczęto przy długich stołach zapijać piwo. Długo jeszcze w noc brzmiała muzyka i śpiew, gdy już wszyscy wrócili do domów, okurzeni i przybrani w pęki kwiecia na kapeluszach i zawiniątkach, niesionych w ręku, a wozy okrywały gałęzie jedliny. Rozmawiano żartobliwie, lub też poważnie siedząc jeszcze na progach domów, kiedy już dawno zagasły ostatnie blaski zachodu.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Verner von Heidenstam i tłumacza: Franciszek Mirandola.