<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Rapacki (ojciec)
Tytuł Hanza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.
Morderca.


Że Wierzynek nie chciał wymienić fałszerzy przed Oldermanem, gotując mu niespodziankę, temu nie można się dziwić. Chciał on odrazu, wprowadzić go w samą czeluść zbrodni i przychwytać zbrodniarzy na gorącym uczynku.
Dosyć już powiedział, gdy zalecił Oldermanowi tajemnicę, nawet przed najbliższymi. Zapomniał tylko, że bywają tak blizcy, jak powietrze, które nas otacza, i że dla niektórych ludzi tajemnica dopiero jest wtedy tajemnicą, gdy ją dzielą z drugą osobą.
Takim człowiekiem był Olderman, a taką dlań osobą była — pani Agata.
Zakochany Niemiec spowiadał się przed nią ze wszystkich trosk, radości i zamiarów.
Nie wiedzieli jednak oboje, że czujne ucho kuternogi pochłania każde ich słowo.
Miał on w swoim warsztacie okienko, którem widział wchodzące do domu osoby. Gdy spostrzegł Oldermana, biegł na górę i tam, przyłożywszy ucho do szpary, wysłuchał zawsze wszystkiego.
Tym razem zwierzenia niedługo trwały, bo odwołano Oldermana w pilnym interesie do Sukiennic.
Kuternoga dowiedział się jednak, jakie im zagraża niebezpieczeństwo.
Ze drżeniem tedy obaj z Otbertem oczekiwali nocy, aby się załatwić z bednarzem i zatrzeć ślady zbrodni.
Nie dowiedział się jednak nazwiska denuncyatora, bo Olderman go nie wymienił, chcąc całą zasługę sobie przypisać — a że Olderman wyraził wobec Agaty wielką ciekawość w pochwyceniu złoczyńców, więc nie znał ich widocznie.
Zostawmy ich w oczekiwaniu i trwodze a udajmy się za Oldermanem do Sukiennic, gdzie go ważna powołała sprawa.
W kantorze oczekiwał nań człowiek, w ubraniu mnicha dominikańskiego, skulony na krześle, rzucający z pod kaptura niespokojnie spojrzenia.
Sekretarz Detmold nadaremnie patrzył weń badawczo i chciał zawiązać rozmowę. Człowiek milczał uparcie i gdy ujrzał otwierające się drzwi a w nich wchodzącego Oldermana, zerwał się prędko z miejsca i postąpił ku niemu.
Olderman rzucił nań okiem, potem pociągnął ku oknu.
— To ty?... I cóż?
— Stało się — wyszeptał mnich. — Czyśmy tu bezpieczni? — i wskazał na Detmolda, który zdał się pogrążony w papierach.
— Pójdź do mojej komnaty.
Otworzył drzwi i pociągnął nieznajomego za sobą.
Mnich się obejrzał po izbie, wreszcie zrzucił kaptur i odetchnął pełną piersią.
Był to Chrzan.
— Kiedy się stało? — spytał Olderman.
— Wczoraj po południu, w lesie po drodze do Cieszyna.
— Opowiedz.
Człowiek ten ciężko oddychał, jakieś wzruszenie gniotło mu piersi; nareszcie, jakgdyby przezwyciężając siebie, ściągnął brwi, potem uderzył nogą w posadzkę, zerwał się z siedzenia i przeszedł parę razy po izbie. W końcu zaczął:
— Bóg mi świadkiem, że chciałem oszczędzić sobie tej zbrodni i chociażbyście mi góry złota dawali, nie byłbym się odważył... ale on porwał mi kobietę, którą kochałem, porwał i zbezcześcił, a potem wyrzucić kazał z zamku, jak psa... poza bramę... w noc zimową... Przeklęty! podły!
— No, no, przestań! tegom nie ciekawy. Mów, jak się dokonało zabójstwo i czyśmy bezpieczni?
Czech zdawał się uspokajać, siadł znowu i rozpoczął: — Onegdajszej nocy była wielka kłótnia między mim a starym księciem, tak, żeśmy go prawie nieżywym zanieśli do łóżka. Przemysław pił nazajutrz dzień cały na umór. Porozpędzał sługi, mnie zelżył i uderzył, grożąc więzieniem i torturami, jeżeli się poważę zbliżyć do starego pana. Wszystko to nie nowina dla mnie. Byłem już lżony i kopany przez niego, ale gdy, wypominająć mi moje niby przestępstwa, wymówił jej imię... i począł się naigrawać z swojego podłego czynu, taka wściekła zemsta zakipiała mi w duszy, że postanowiłem dokonać czynu. Wybrał się z powrotom do Cieszyna w towarzystwie swoich dwóch przybocznych łuczników. Wszyscy byli dobrze pijani. Wymknąłem się i zaczaiłem w gęstem sitowiu, przygotowawszy sobie węzełek do przebrania w tę oto suknię. Sitowie to ciągnie się, od drogi i ginie w nieprzystępnych bagnach aż pod sam Zator. Tam spodziewałem się znaleźć dobre i bezpieczne ukrycie i tam też je znalazłem... Gdy nadjechali, wziąłem go dobrze na cel i strzała ugrzęzła mu w gardle... Zobaczyłem krew buchającą. Powalił się na wznak. Drugą poczęstowałem łucznika, Zbigniewa. Byłem tak wściekły, żem chciał dalej miotać strzałami. Myśl o ucieczce nie przeszła mi przez głowę. Stałem więc i widziałem wszystko.
— „Mordercy!“ — krzyknął Zbigniew, widząc upadającego księcia Przemysława, ale w tej chwili i jego dosięgła strzała. Stach, drugi łucznik, jął uciekać z powrotem, wołając: „Zasadzka, ratunku!“ Lecz przecie się powoli upamiętał i wrócił, aby ratować towarzysza, który, mocno raniony, tamował krew uchodzącą, podczas gdy książę już nie żył... Tymczasem — noc powoli zapadała... Jak się przebrałem, jak dostałem do traktu węgierskiego, już nie pamiętam; w głowie mi huczało i biło młotami; zdawało pu się, że każdy pokazuje mnie palcem i woła: Morderca!... Ukryjcież mnie tu i ratujcie, na Boga!
To mówiąc, pochylił się do stóp Oldermana.
Niemiec słuchał tej mowy z tajoną radością; blask jego modrych oczu ją zdradzał, — po chwili jednak powściągnął się i rzekł chłodno:
— O ile w naszej mocy, schronienie bezpieczne mieć będziesz; ale czyś się nie pośpieszył, mój kochany? Czy tem zabójstwem, tak nagle, tak niespodzianie dokonanem, nie ściągniesz nieszczęścia na swoją głowę?
— Jakto? Nie byłoż to waszą najgorętszą chęcią?... Nagle? niespodzianie?... Jakże chcecie, żebym go zabijał, powoli... kłuł szpilkami?... Przypomnijcież sobie dobrze.
— Nic nie chcę przypominać! — odparł groźnie Olderman. — Spełniłeś czyn nieroztropnie... nieopatrznie. Pasya, wściekłość kierowały twą ręką... i my za to odpowiedzialności brać nie możemy.
— Ja na zimno mordować nie umiem. Kiedym wam obiecał śmierć jego, miałem do tego ważne przyczyny a nie wasze namowy.
— Zaspokoiłeś więc zemstę swoją a nam... nie wyświadczyłeś żadnej przysługi. My takich wrogów się nie obawiamy. Bądź jednak spokojny, byłeś wierny zawsze Hanzie, a Hanza wierne sługi nagradzać umie.
Zabójca smutnie pokiwał głową, jakgdyby mówił: „Znam was dobrze“. Potem rzekł głośno:
— Niech się ze mną wola Pana Boga dzieje. Bezpieczeństwo moje jest bezpieczeństwem waszem, bo przecie język mam i gadać umiem.
— Powiedziałem ci, żeś bezpieczny.
Otworzył małe drzwiczki, wykute w grubym murze, które zasłaniał klęcznik, tak, że na pierwszy rzut oka rozeznać ich nie można było, bo stanowiły jakgdyby przedłużenie klęcznika. — Drzwi te prowadziły do trójkątnej baszty, którą oświecało małe okienko, umieszczone wysoko. W baszcie tej było łóżko, stół i krzesło.
— Oto twoje schronienie, dopóki ci bezpieczniejszego nie obmyślę.
Czech rzucił się złamany na łoże.
Nazajutrz miała się odbyć ceremonia z wyklętym Wierzynkiem i poszukiwania fałszerzy — to też biedny Olderman, jakkolwiek bardzo zadowolony z takiego obrotu rzeczy, był jednak dziwnie rozstrojony i niespokojny.
Jego kupiecki rozum mówił mu, że na raz za wiele dobrych rzeczy — to niedobrze. Że się nie mylił, to się zaraz pokaże.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Rapacki (ojciec).