<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Rapacki (ojciec)
Tytuł Hanza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
Uczta u Wierzynka.

Przed zamkniętym kościołem Panny Maryi klęczy pokutnik w włosiennicy, trzymając zapaloną gromnicę i bijąc się bezustannie w piersi.
Otoczył go lud ciekawy dookoła, bo to nie często podobne widowisko się przytrafi.
Tym pokutnikiem jest wyklęty Wierzynek. Za chwilę mają mu się otworzyć drzwi świątyni i wrócony będzie na łono kościoła, albowiem stało się zadość sprawiedliwości.
Pokutą zmazał winę — a ci, którymi się opiekował, przeszli prawie wszyscy na wiarę chrześcijańską.
Między tłumem mieszczan polskich, krewniaków, przyjaciół i domowników Wierzynka. na których twarzach widać radość z jego powrotu, są tu i Niemcy, którzy zdają się podzielać te uczucia.
Ta różnobarwna fala ludu żywo współczuje przeszłą niedolę kupca, utyskuje nad Jego stratami i domaga się głośno otwarcia drzwi kościoła. Nareszcie uderzono we wszystkie dzwony i drzwi się otwarły.
Na przyjęcie wyklętego czekało u podwoi dwóch kleryków, którzy go prowadzili przed ołtarz.
Fala ludu popłynęła za nimi.
Przed wielkim ołtarzem czekało wyklętego duchowieństwo, aby odebrać odeń przysięgę i zdjąć klątwę.
Gdy się obrzęd dopełnił, powstał Wierzynek, wyprostował zgarbione dotąd plecy i uczuł, jakgdyby mu kto wielki zdjął ciężar. Popatrzał po ludziach pogodnem okiem; nagle się Wzdrygnął — i jakgdyby osłupiał. Zobaczył szyderczą twarz kuternogi a przy nim panią Agatę, błyszczącą pięknością i klejnotami wielkiej wartości, które zdobiły jej szyję.
Kobieta snadź oswoiła się z drogocennym podarkiem Oldermana, bo ubierała się weń dosyć często, ku ogólnemu zdumieniu i zazdrości pań miejskich.
Wierzynek wpatrywał się długo w tę parę, przenosząc wzrok z jednego na drugą.
Twarz kuternogi wciąż się uśmiechała, twarz niewiasty patrzyła ku niemu z współczuciem.
— Tych ludzi pogrążę dziś w rozpaczy — myślał Wierzynek, idąc zwolna przez kościół. — Ani się spodziewają, jak straszne jutro ich czeka.
Po roku i dwóch miesiącach mógł się wreszcie przechadzać na ulicach Krakowa.
Nie stąpił kroku, żeby nie spotkać znajomych, lub przyjaciół; trzeba było z każdym się witać, każdemu opowiadać, bo ludzie wówczas byli gadatliwi a wszystko wiedzieć chcieli.
Gdy doszedł do domu brata swego na Mikołajskiej, gdzie go czekano z upragnieniem, upłynęło godzin parę, i byłby może doń doszedł aż pod wieczór, gdyby syn, ująwszy ojca pod ramię, nie uwolnił go od natrętów i ciekawych.
Dom Wierzynka podobny był w tej chwili do owego domu ich protoplasty, gdzie to królów raczono, bo i tu była uczta, uczta wspaniała, na jaką się tylko wówczas zdobyć można. Nie było na niej królów, ale co najprzedniejszego z mieszczan, szlachty i dygnitarzy koronnych znaleźć się mogło w Krakowie, to zaszczyciło ten dom, już wówczas starożytny.
Eks-wyklęty z rozradowanem obliczem zbliżał się do domu przodków, bo ujrzał na ulicy całą familię swoją, w godowych szatach, idącą na jego spotkanie i ścielącą mu drogę wonnem kwieciem.
Starzec padł w objęcia brata i rozpłakał się rzewnie. A gdy ujrzał u nóg swoich wnuków, bratanków, bratanice, siostrzeńcowi i całą litanię młodego pokolenia, trzeba go było ująć pod ręce, bo omal nie zemdlał z wielkiego wzruszenia.
Wprowadzono solenizanta na górę, gdzie znów trzeba było przyjmować powinszowania i ukłony.
Wszelki ceremoniał to kanon średnich wieków. Bez uczty, bez ceremoniału nic ważnego stać się nie mogło w świecie, a te uczty i ceremoniały trwały nieraz tak długo, że zapominano, ex re czego one trwają. Dlatego też tak mało się robiło wówczas.
Na takiej uczcie wszystkie zmysły uraczyć trzeba było. Muzyka pieściła ucho, kadzidło powonienie, wzrok jaskrawe barwy, któremi sala ubrana być musiała; dotykano się palcami ciepłych kąsków, aby je smakować potem. Serce wreszcie rozradować musieli wesołkowie, śmieszkowie, błaznowie, — im ich więcej, tem uczta w lepszym tonie.
Posadzono wreszcie starca za stołem na podwyższeniu, skąd mógł objąć okiem całe grono gości i rodzinę.
Zaledwie się jednak pokrzepił jadłem i trunkiem, zaledwie się zoryentował w całem tem towarzystwie rozochoconem i wesołem, wzrok jego zatrzymał się na czemś, co znów chmurą powlokło jego oblicze.
— Kto to ten młodzieniec — spytał brata — co siedzi tam przy starym Ziembie?
— To jego wnuk.
— Wnuk, z kogo?
— Z jego córki.
— Jakiej?
— Ma przecież córkę za tym Niemcom Justusem Knabe, Pater-noster-macherem.
Starzec się zerwał, jakby polany ukropem.
— Wnuk jego, syn tego nędznika? co ty mi prawisz!
— Ale nie syn, tylko pasierb. Ten młodzieniec jest bez ojca. Matka tylko się doń przyznała, a kiedyś stary Ziemba, zmiękczony jego łzami i poczciwym gruntem duszy... ot, przytulił go do siebie i dobrze zrobił.
— Dobrze zrobił — powtórzył machinalnie. — A wiesz, kogo mi ten chłopiec przypomina? Jego... naszego wroga... Oldermana.
— Czy być może!... Miałżeby to być jego...
— Tak jest. Dziwnie się czasem składa na tym świecie. I powiadasz, że on uczciwy?
— Najdzielniejsze chłopię, jakie znam!
— Wszakże on Hanzeatą? widzę to po jego stroju.
— Tak jest... i wyobraź sobie, że się brzydzi swym stanem. Tylko ulegając woli matki, służyć im musi.
— A, tak?... — Starzec się zadumał... po chwili jednak, jakgdyby nim co wstrząsło, wzdrygnął się i rzekł do brata:
— Wy się bawcie, a mnie trzeba wyjść niepostrzeżenie. Mam dzisiejszej nocy... spłacić dług.
— Dług?... dziś?... Co ty mówisz!
— Tak, bracie! dowiesz się jutro, za jaką cenę oglądasz mnie dzisiaj w swych progach.
— Czyż tego nie może kto inny uskutecznić?
— Niestety!
Starzec się wymknął niepostrzeżony i, owinięty czarnym płaszczem, podążał przez ciemne ulice ku Sukiennicom.
W bramie czekał na niego Olderman, niespokojny, w towarzystwie sekretarza Detmolda i dziesięciu łuczników.
Udali się na miejsce.
Znaleźli dom pusty.
Wierzynek poprowadził ich wiadomą drogą aż na sam spód.
Nikogo.
Nawet wszelkie ślady zatarto. Wielki komin tylko wskazywał nowo-przybyłym, że tu się odbywać musiały fabrykaty.
Przy kominie jednak leżał... trup.
Był to trup bednarza.
— Zdradzono nas! — rzekł Olderman.
— Tak jest, ale kto?
Wierzynek popatrzał bystro w oczy Oldermana.
— Czyś dotrzymał wiernie tajemnicy?
— Nie wiedział nikt; nawet ci ludzie, którzy tu z nami przyszli.
— Nikt? — zapytał dobitniej Wierzynek. — Przypomnij sobie!
— Nikt, powtarzam!
Podczas tej rozmowy, prowadzonej półgłosem, Detmold oglądał starannie trupa. Wtem ujrzał jakiś przedmiot w skostniałej dłoni, wyjął go powoli i schował starannie do torbeczki.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Rapacki (ojciec).