<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Rapacki (ojciec)
Tytuł Hanza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
Matka i syn.


Rudolf po rozmowie z Oldermanem był wzburzony.
Mimo szacunku i wdzięczności dlań, które mu wdrażała matka od lat najmłodszych, chłopak uznał, że one zbyt drogo go kosztują.
Wyrzec się tego wszystkiego, czem żyje, co dlań drogiem, dla pana Oldermana? toż to szczyt głupoty! Wolno mu żądać ofiar największych, ale tej on mu nigdy zrobić nie może, — bo i na coby się ona zdała, kiedy on innym już byćby nie mógł!
Czegóż wreszcie chce ten człowiek? Dlaczego ta nienawiść do wszystkiego, co polskie, kiedy właśnie on kocha to wszystko i gotów za nie życie nieść swoje.
A kto powstaje wobec niego na te świętości, jest mu wrogiem, wrogiem, z którym on gotów stoczyć bój na śmierć i życie.
Niemcy! toż to ci, z którymi Polska od lat niepamiętnych toczy krwawe boje, wydzierając, co oni jej grabili i grabią zawsze. Wszak nasłuchał się tego dużo w gospodzie swojego dziada.
Prawda, że są Niemcy i dobrzy ludzie. W Kolonii spotykał ich dużo, nawet bardzo dobrych i wtedy żałował, że nie są Polakami. A przecież oni nie mówili nic złego o Polsce, ani o ludziach w niej mieszkających. A dziś, ten Olderman, człowiek zresztą dobry dla niego i dla jego matki, ten wre, kipi nienawiścią, gdy mowa o Polakach... i jemu nienawidzieć ich każe, — to przechodzi pojęcie ludzkie!
W mózgu chłopca wątpliwości te i zagadnienia wirowały ciągle w kółko, nie mogąc natrafić na żaden punkt, któryby nagłymi jakimś błyskiem mógł je rozjaśnić.
Przystanął wreszcie i zawołał:
— Ha, mam! to kupiecka zawiść. Wszakże kupcy drą się między sobą i zazdroszczą jeden drugiemu: widziałem to nie raz. Tak, ale ta nienawiść nie do całego narodu się rozciąga... walczą ludzie, ale nie narody. Widziałem w Kolonii Francuzów, Anglików, Włochów... a żadnemu Niemcowi nawet na myśl nie przyszło przeklinać i złorzeczyć całemu krajowi, owszem, ceniono wysoko ich zalety.
Snuł on jeszcze w ten sposób wnioski i przypuszczenia, aż wreszcie, nie mogąc już nic znaleźć W mózgu, zakonkludował tem, co mu podyktowało serce:
— Wrogi! wrogi to nasze, naszej ziemi, naszego nieba i naszego powietrza, którem oddychamy!
Wbiegł zdyszany do matki.
Pani Agata przestraszyła się syna.
— Matko! Czem dla ciebie ten człowiek... nie chcę wiedzieć, nie chcę pytać. Masz dlań obowiązki, mam je i ja, ale on wrogiem moim, wrogiem nas wszystkich! Nie chcę dalej spełniać jego rozkazów, nie chcę słuchać jego mowy i nie chcę go widzieć więcej!
— Co się stało, mój synu? Co on ci zrobił takiego, czem cię skrzywdził? i
— Każde jego słowo jest krzywdą i obrazą. On chce, żebym się wyrzekł rodziny naszej, chce, żebym przestał być Polakiem; chce, żebym, nienawidził tego wszystkiego, com kochać powinien a co kochać dla, mnie tak słodko! Dlaczego on to czyni, matko? dlaczego mnie chce zmusić do tego? Ja go nienawidzę, pogardzam nim i nigdy doń więcej nie pójdę!
— Nieszczęsne dziecko!... przestań, na miłość Boga — zawołała kobieta ze łzami, składając ręce — to twój ojciec!
— On? mój ojciec?
— Tak! nadeszła wreszcie ta chwila, gdzie ci to powiedzieć muszę, kiedy on powiedzieć ci tego się wzbrania.
— On moim ojcem! — powtarzał Rudolf machinalnie, wodząc oczyma po izbie i przypatrując się przedmiotom wszystkim, jakby je po raz pierwszy zobaczył w życiu. Potem skierował wzrok na matkę i patrzył w nią długo oniemiały; wreszcie twarz chłopca oblała się rumieńcem, spuścił oczy ku ziemi i umilkł.
— Nie złorzecz mi, dziecko moje! byłam płochą i słabą dziewczyną, poszłam za nim z rodzicielskiego domu, nie zważając na przekleństwo twojego dziadka, i wlokłam długi żywot łez i hańby. Ten człowiek, prócz starań czułych o mnie, nic mi więcej dać nie mógł... wiesz o tem dobrze. Znosiłam wszystko z poddaniem i pokorą. Wreszcie nadeszła chwila, że miano mnie jak ladacznicę wyświecić z miasta... i wtenczas... wtenczas zmuszona byłam oddać rękę człowiekowi, którego nienawidziłam z głębi duszy... ale musiałam... dla ciebie!
— O moja biedna matko! nogi twoje całuję i oblewam je łzami. Kocham cię więcej jeszcze za przebyte męczarnie, ale tego człowieka, który ci to wszystko zgotował... nienawidzę.
— O, nie! nie! nie mów tego, dziecko najdroższe. Jam go kochała i kocham go dotąd, pomimo, strasznego obłędu jego duszy.
— Kochałaś go, matko, i dotąd kochasz, ty, córka Ziemby?
— Tak, moje dziecko. On temu nie winien, że nienawidzieć i szkodzić musi; to wina ich wszystkich. To Hanza! Och, gdybyś ty go znał, synu! i poznasz poznasz go bliżej... bo on ciebie przygarnie, on nie opuści swego dziecka... bo on cię kocha, kocha niezmiernie! Och, gdybyś ty go widział, kiedy nadbiegła wieść o zniszczeniu kompanii kolońskiej, która nam wiozła ciebie... Słuchaj, słuchaj, Rudolfie! ten człowiek posiwiał, postarzał się o lat piętnaście...

— Dziwne mi, matko, prawisz rzeczy, tak dziwne, żem ich pojąć nie w stanie. Jednak dusza i serce moje będą zawsze po tamtej stronie... i ty, ty matko, musisz tam pójść ze mną. Matko najdroższa! spełń dla twojego syna jeszcze tę jedną ofiarę... jedyną! Porzuć ohydny
— O moja biedna matko!
związek z człowiekiem nędznym, z którym cię konieczność sprzęgła, a wróć tam, gdziem ja odnalazł to wszystko, coś ty stracić musiała!

— Nie mogę, dziecko moje, ojciec mnie nie przyjmie. I gdzież pójdę? do ludzi obcych, których się wyparłam dawno? I czyżby oni podali mi dziś dłoń przyjazną, kiedy mnie nienawidzą tak, jak i jego? Zostaw to wszystko, mój synu, Bogu! niech on pokieruje nami dalej...
Chciała jeszcze coś mówić, ale Rudolf już jej nie słuchał; wybiegł prędko.
— Co będzie z nami, co będzie?... och, to przekleństwo ojca poczyna się spełniać, Boże, mój Boże! gdyby mi go stracić przyszło... umarłabym! Ale nie, nie, tego nie będzie! Zgrzeszyłam ciężko, ale czyż nie odpokutowałam winy?
Kobieta klękła i pogrążyła się w niemej modlitwie, ale do tej modlitwy, jak dysonans, jak zgrzyt jakiś okropny, mieszało się wspomnienie lat ubiegłych i wiecznie to przekleństwo ojca grzmiało, jak trąba ostatecznego sądu.
Zrozpaczona niewiasta podniosła się z klęczek, odwróciła głowę i wydała przeraźliwy krzyk.
Poza nią stał szatan.
Był to Detmold.
— Czyż to ja was tak przestraszyłem, nadobna Agato?
— Czego żądacie?
— Łaskawego spojrzenia, trochę waszej życzliwości, odrobiny zaufania w zamian za cześć głęboką i uwielbienie, jakie mam dla was.
— Nie rozumiem was, panie. Cóż wam po tem wszystkiem? Zresztą nienawiści ani nieprzyjaźni nie miałam i nie mam do was nig4y. A na cześć waszą i uwielbienie nie zasłużyłam.
— O, nie mówcie tego, piękna Agatu. W czyjejże duszy nie obudzilibyście żądzy kochania was nad życie! wy nie chcecie tylko widzieć, o ile obraz wasz zachwyca każdego, kto tylko spojrzy na ciebie.
I tu posunął się, aby ją ująć za rękę.
Kobieta odtrąciła go gwałtownym ruchem.
— Co to jest? skąd wam przyszło prawić mi takie rzeczy1! Wstyd wam je mówić a mnie ich słuchać. Oddalcie się!
— Słuchaj, niewiasto nadobna, aniele czy: szatanie. Oczarowałaś mnie, urzekłaś. Jestem w stanie rzucić ci pod nogi bogactwo większe, niż to, którem cię darzy twój kochanek. Zapomnij o nim. On nie wart miłości twojej. Ty będziesz władczynią mojej duszy i moich skarbów, którymi cię otoczę. Jam bogaty, bardzo bogaty, a wkrótce...
Przypadł jej do nóg i czołgał się W miarę, jak kobieta się odsuwała.
— Słuchaj! nie będę żądał wiele. Wiem ja... nie jestem taki piękny, jak on... ale czyż w mężczyźnie tylko piękność się ceni? Ja cię tak kocham... tak pożądam!... Pozwól mi dotknąć twojej szaty... ogień gorączki mnie pali!...
Z tej zasuszonej mumii wybuchnął płomień żądzy w kształcie szmermeli i rakiet. Nie potrafił ich ująć w karby, nie umiał przemawiać do kobiety językiem miłości. On ją chciał brać, jak towar, płacić i posiadać.
Agata, przestraszona zrazu tym wybuchem, odzyskała wkrótce moc duszy, zmierzyła go wzrokiem pogardy i odtrąciła od siebie.
— Precz, nędzny gadzie! I tyś śmiał wznieść swój wzrok aż do mnie! Czym już taką, aby ten nędznik mną poniewierał? Precz! wiem, żeś mu wrogiem i kopiesz doły pod nim, ale zanim go dotleniasz, sam się zagrzebiesz pod gruzami. Precz! bo zawołam służbę i czeladź z dołu i wobec nich spoliczkuję cię!
Detmold stał w niemym zachwycie i pożerał ją oczyma.
— Jaka piękna, jaka piekielnie piękna! — mówił, jakgdyby nie słysząc tych obelg, które mu wyrzuciła kobieta. — Tak, wierzę!... dla takiej możnaby duszę dyabłu sprzedać. Ja jednakże jej nie sprzedam. Apage satanas! Ale ilu to grzesznych ludzi na pokuszenie ona wiedzie! Dlatego... trzeba ją zniszczyć!
I w jednej chwili ten człowiek, dopiero co kipiący żądzą, stał się zimnym, szyderczym, okrutnym.
— Chciałem cię kupić, alebyś mnie za drogo kosztowała. Są na świecie rzeczy smaczniejsze. Jest władza, która ma możność... deptać...
I, nie oglądając się na kobietę, wyszedł zwolna, poważny, zimny, uśmiechnięty.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Rapacki (ojciec).