<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Rapacki (ojciec)
Tytuł Hanza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.
Trzy egzekucye.


Miały się one odbyć w trzech dniach, z kolei po sobie następujących, począwszy od czwartku po niedzieli środopustnej — w piątek i sobotę.
We czwartek miano wsadzić na rozpalonego spiżowego konia Chrzana Czecha, schwytanego na Kleparzu w chwili właśnie, gdy dosiadł konia, który miał go zanieść na Węgry, jak mu to Olderman przygotował.
W piątek miano łamać kołem Justusa Knabego, Pater-noster-machera, za fałszowanie monety.
W sobotę zaś miano smażyć w oleju Otberta z Kolonii, Hanzeatę, wspólnika kuternogi.
Co tu... łakoci!
Co to za wspaniała uczta!
Codzień nowa przyjemność.
Nie posiadano się z radości.
Najwięcej obiecywano sobie przyjemności w piątek.
Kuternoga był znaną powszechnie figurą i powszechnie znienawidzoną. Oddawna go uważano jako szpiega Niemców, a nie cierpiano za jego złośliwy język, którym każdemu dopiekł.
To też na piątek całe oczekiwanie, całą ciekawość, wszystkie obietnice przyszłych rozkoszy zachowano.
Ale niestety! jakże zawodnemi bywają nadzieje ludzkie! To wszystko, po nam ma uprzyjemnić życie, za czem wzdychamy i tęsknimy, rozwiewa się, jak mara senna, a zostaje tylko gorycz i rozczarowanie zawodu.
Kuternoga uciekł!
Pomimo najostrzejszego więzienia i straży, czuwającej dniem i nocą, zdołał przekupić stróży i zniknął wraz z nimi z więzienia ratuszowego.
Pozostało dwóch, a właściwie jeden tylko: nieszczęśliwy Czech, którego egzekucya odbyła się z całą powagą w rynku, krakowskim, ku ogólnemu zgorszeniu płci białej, a nawet niezadowoleniu najwybredniejszych smakoszów, — bo gdy rozebranego delikwenta miano sadzać na owego spiżowego rozpalonego do białości konia, nieszczęśliwy już nie żył. Trucizną oszczędził sobie mąk, a lud pozbawił rozkoszy widowiska.
Hanzeatę Otberta miano tracić w Sukiennicach, gdzie przystęp dla ciekawych był wzbroniony.
My jednak tam wejdziemy.
Więzienne lochy, tortury i kat — to rzeczy tak niezbędne w owych wiekach, jak woda i powietrze. Nie było bez nich zameczku, gródka, osady. Gdzie tylko skupiali się ludzie, tam zaraz musiały być narzędzia kary. Bez kaplicy i księdza obejść się można, ale bez lochów i oprawców — niepodobna.
Miała je i Hanza, a miała lepsze i doskonalsze, niż gdziekolwiek.
Nie będziemy opisywali ówczesnej procedury sądowej, która wszędzie była jednaka. Krótko, węzłowato załatwiano się z przestępcą. Nie czekał długo na wyrok.
Jak tylko występek został dowiedziony — za pomocą tortury, rozumie się — szedł delikwent na sąd Boży.
Ten sąd Boży jest arcycharakterystyczny w ustach średnich wieków. Czuły one, że jeszcze nie dorosły do sądów ludzkich, a że wierzyły zbyt silnie w życie przyszłe, w jego kary i nagrody, więc z lekkiem sercem i z pośpiechem posyłały tam ludzi.
Wszystkie sprawy załatwiano powoli, — tylko wyroki śmierci wykonywiano szybko.
Rodzaj śmierci stanowił o wielkości zbrodni.
Fałszerstwo karano okrutnie.
Za zabójstwa niektóre można się było wykupić grzywnami, za fałszerstwo nigdy.
Zdrajca, fałszerz, to dyabeł — mawiano.
Szczerość i prostota cechowały ówczesną ludzkość, to też człowiek przewrotny i fałszywy był — złym duchem.
Najwstrętniejszym i najbardziej znienawidzonym typem był Judasz Iskaryota. Ileż to wiekowi znęcano się nad jego postacią!
Młody nadreńczyk wytrzymał mężnie tortury, zaprzeczał dowodowi Detmolda, który tak silnie przemawiał na jego niekorzyść — a był to kawałek rękawa od jego sukni, znaleziony w ręku trupa bednarza; zaprzeczał znalezionym u siebie fałszywym talarom, — ale gdy zdradziecki kuternoga wymienił go jako wspólnika, spuścił głowę z rozpaczą i czekał śmierci.
Zbliżyła się ona szybko w postaci oprawcy, który w kwadrans po odczytaniu wyroku wszedł do więziennej celi.
Był to olbrzym atletycznej budowy, z ciemną brodą prawie do pasa, z lewem okiem zaszłem krwią.
Urodzony Wielkorus z Nowogrodu, któremu Hanza wydrzeć kazała język. Za co? To już pozostanie na zawsze jej tajemnicą. Używano go do dźwigania ciężarów i kazano spełniać funkcyę kata.
Skinął na więźnia i miał się z nim do wyjścia, gdy około dziesięciu ludzi, zaczajonych w korytarzu, na których czele był brat ślubny Otberta, Folchard, wpadło do celi i uprowadziło więźnia.
Olbrzym patrzał na to spokojnie i ani jednym ruchem nie zaprotestował; uśmiechnął się tylko dziwnie i wyszedł zwolna z celi.
Nie do niego należało uganiać się za zbiegiem, ani wołać pomocy.
Tymczasem do dziesięciu obrońców Otberta przyłączyło się na górze mnóstwo innych.
Zawrzało buntem.
— Szukajcie i ukarzcie kuternogę — wołano. — Otberta zamordować nie damy!
— Tamten zbrodniarz wciągnął go da haniebnego rzemiosła. On nie winien!
Olderman kazał pozamykać bramy Sukiennic, aby nie dopuszczać obcych żywiołów, i obsadzić je silnie łucznikami, — ale nikt go już nie posłuchał.
Wówczas ucieknięto się do zwyczajnego, ale prawie zawsze skutecznego środka — spekulacyi na chciwość ludzką.
Obiecano sto talarów nagrody za głowę winowajcy.
Nikt się nie ruszył, ale w zamian zahuczały przekleństwa i złorzeczenie.
Dwieście!... trzysta!... i tak dalej... aż do tysiąca.
A gdy „tysiąc“! wymówiono, olbrzymia postać oprawcy ukazała się w tłumie, rozgarnęła rękoma mrowie ludzkie, niby lalki z wosku, pchnięciem sztyletu powaliła delikwenta i przy towarzyszeniu okrzyków grozy, przekleństw, razów, jakie na nią spadały, w jednej chwili ujęła za włosy drgającego w konwulsyach konania ciało biednego Otberta, torowała nim sobie drogę, bijąc napastników, potem rzuciła przed struchlałym prawie i zdumionym Oldermanem.
Tłum całą falą potoczył się na olbrzyma, podczas gdy ten najspokojniej podniósł wielką, kamienną cysternę i zamierzył się.
Tego wystarczyło. Być zgruchotanym na miazgę — nikomu się nie chciało.
Sprawiedliwości stało się zadość. Tłumy się rozpierzchły, ale zbuntowani Hanzeaci dopiero drugiego dnia stawili się do pracy.
Olbrzym, dokonawszy tej sprawy, pokazał coś na migi Oldermanowi. Ten go zrozumiał i, poradziwszy się Detmolda, zawezwał go do kantoru, nakreślił słów kilkanaście na pergaminie, przyłożył pieczęć i podał oprawcy.
Była to jego wolność.
Za tyle go sprzedano Hanzie.
Wracał do rodzinnej ziemi, ale — bez języka.
Schował starannie papier, potem otarł łzę z krwawego oka.
Niewola — to chyba największa z plag, co trapiły wówczas ludzkość. Pomimo że koncylium londyńskie potępiło ją jeszcze w roku 1102, ciągnie się ona prawie do połowy piętnastego stulecia, Słowiańską krwią kupczono na rynkach Europy, a towaru tego dostarczała obficie Hanza.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Rapacki (ojciec).