<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Rapacki (ojciec)
Tytuł Hanza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.
Dom bez lokatora.

Folchard prawie był oszalały z rozpaczy i wściekłości.
Ten fanatyczny umysł dniem i nocą marzył o zemście, bo mu tak kazały śluby braterstwa, które uroczyście zaprzysiągł Otbertowi.
— Krwi! krwi! za niewinnego Otberta, choćby to miała być krew najdroższa.
Poprzysiągł zemstę na hostyę, którą pożywał po spowiedzi.
Dla takiego człowieka świat tętnił jedną myślą, widniał jednym obrazem, oddychał jedną chęcią.
Nie rozumował, nie roztrząsał. Dla niego wszyscy, którzy w jakibądź sposób przyczynili się do śmierci Otberta, byli winni i muszą paść pod ciosami jego zemsty.
Z tego młodego nadreńczyka, kwitnącego zdrowiem i różami młodości, zrobił się istny szkielet. W twarzy błyszczała dzika żądza, głodnej hieny... i ona to jedna trzymała go przy życiu i ożywiała dziką energią wyniszczony postami i głodem organizm.
Wszyscy, którzy go znali, przypisywali tę niemoc wielkiemu żalowi za utraconym bratem, a to był jad zemsty, wzrosłej z początku z nadmiaru rozpaczy, później ugruntowanej jako dogmat zaprzysiężonej wiary i roznosłej niby chwast dziki w umyśle zabobonnym i fanatycznym.
Ten zwierz, wietrzący krew, przeszukał już wszystkie kryjówki miejskie i zamiejskie, szukając najprzód głównego sprawcy nieszczęścia — kuternogi. Nie było schronienia, nie było jakiegoś podejrzanego miejsca, lub jaskini, w której się ziwykli gnieździć złoczyńcy, gdzieby on nie był.
Przetrząsał strychy i piwnice, bo mu powiedziano, że zbrodniarz ukrywa się w mieście. Przyparywał się dziadom żebrzącym, wstępował do klasztorów, do szpitali. Włóczył się całemi nocami po ulicach i, gdy słońce wyglądało, z za dachów miejskich, kladł się z rozpaczą na twardych kamieniach, aby znów na nowo rozpocząć poszukiwania.
Nareszcie jednej nocy błysła mu myśl, ażeby wejść do pustego domu kuternogi i tam poszukać jakichś śladów, jakiejś wskazówki, coby go pewniej na trop naprowadziła.
Do budynków takich niezamieszkanych przyczepiała zawsze zabobonna społeczność baśnie o upiorach i strachach, — boć jeżeli tam nie mieszkali ludzie, to musieli mieszkać dyabli, a kuternoga niewątpliwie był z nimi w przyjaźni, i temu to zabobonowi winien był dom, że go unikano i starannie i nie kwapiono się doń zajrzeć. Jak przed kilku tygodniami go zamknięto, tak stał dotychczas nietykany.
Folchard jednak postanowił tam wejść. Uczucie zemsty pochłonęło w nim strach przed upiorami, ten strach, którego doznawał wówczas najbardziej światły i wykształcony umysł.
Drżał na całem ciele, gdy odbijał deski, któremi były zabarykadowane drzwi domostwa.
Czuwający gdzieniegdzie sąsiedzi, słysząc hałas w ulicy, wychylali głowy ukradkiem z okna, a widząc jakąś postać, chcącą wejść do domu Pater-noster-machera, brali ją za jakiegoś brata dyabła i czemprędzej czmychali.
Każdy dom był fortecą, a owe kolosalne zaniki współczesne do dziś jeszcze budzą w nas podziw swoją skomplikowaną konstrukcyą i arcydoskonałym wyrobem. Zdawałoby się nawet, że sztuka ślusarska cofnęła się o parę wieków, a nie postąpiła wcale.
Gdy Folchard oderwał wszystkie deski, a było ich trzy, pozostała mu czwarta, która tak lekko była przybita, że sama się oderwała i padła z łoskotem na ulicę. Z poza tej deski ujrzał drzwi domostwa niedomknięte. Człowiek rozważny byłby z tego wysnuł ciekawy wniosek, ale nadreńczyk, jak wspomnieliśmy, drżał ze strachu i ustawicznie czekał, czy mu się nie zjawi za każdą oderwaną deską jakaś postać z rogami.
Pchnął jednak silnie drzwi, które na rozcież się otwarły, wszedł zwolna i oświecił sobie latarką wnętrze sieni.
Sień ta była raczej wązkim korytarzem. Po lewej jego stronie prowadziły drzwi do sklepu Pater-noster-machera, dalej, o kilka kroków po tejże samej stronie, schody na górę. Prawa strona była pusta i gładka. W głębi wyjście ma małe podwórko.
Tylko co na nie wszedł Folchard, gdy nagle się zatrzymał, bo zdało mu się, że słyszy rozmowę.
Słuchał ciągle; głosy ludzkie wyraźnie dochodziły, jakgdyby z pod ziemi.
Wzdrygnął się mocno, ale zapanował nad bojaźnią, a niech raz umysł taki oswoi się i pozna całą niedorzeczność urojeń, będzie szedł do piekieł bez drżenia.
Rozróżniał już teraz rozmowę: zdawało mu się, że jest trzech ludzi; dolatywały go niektóre słowa, ale nie wiedział, skąd one pochodzą. Obszedł cały dziedzińczyk i nic nie znalazł. Żadnych drzwi. Ściany bowiem dziedzińca stanowiły tyły innych domostw, łub zabudowań. Przy samej takiej ścianie w głębi stała niewielka stajenka, gdzie chowano zapewne świnie, albo inne jakie domowe zwierzęta. Na środku podwórka była studnia. Zajrzał tam i zobaczył tylko na tle wody, rozjaśnionej płatkiem nieba, jakąś postać, która zdradzała jego ruchy. Był to on oczywiście, a głosy wciąż go dolatywały. I znów wrócił na dawne miejsce, gdzie się korytarzyk kończył, i przystanął — bo mu się zdawało, że wyraźnie usłyszał wymówione imię Otberta.
Tak! ci ludzie rozmawiali o jego przyjacielu.
— Otbert nie zmarnotrawił tych pieniędzy — mówił jeden głos.
— Tak, on je schował, a gdzie je schował, wiedzieć będzie Folchard.
— Jesteście głupcy — powiedział trzeci — ja wiem dobrze. W tym trzecim poznał Folchard kuternogę. Pochylił się, żeby jeszcze lepiej słyszeć, i teraz dopiero zobaczył, że stoi właśnie na drzwiach.
Drzwi te widocznie prowadziły do lochu.
W lochu jest trzech ludzi, między którymi kuternoga.
Folchard zadrżał na całem ciele, ale już nie z bojaźni, bo teraz nie uląkłby się samego Lucypera, ale z wściekłości strasznej, która nim trzęsła, jak febra.
Pomacał rękoma po sztylecie, co mu wisiał u pasa... Ale to nie dosyć. Jest ich trzech, każdego sprzątnąć trzeba. — Przypomniał sobie, że przy drzwiach zostawił topór pożyczony!od rzeźnika, który z sobą przyniósł do odbijania desek i do obrony. Pobiegł po niego.
Wpaść tam i jędrnym zamachem położyć trupem kuternogę a potem jego dwóch towarzyszy, których poznawał także, — byli to stróże więzienni, co z nim razem uciekli, a którzy mu ułatwili niegdyś widzenie się z kuternogą w więzieniu.
— Są tu, mam ich! Zemsta moja dziś będzie obchodzić swój tryumf.
I powoli zaczął się delektować, widząc już w myśli cały przyszły bankiet.
Obrachowywał, rozważał, jak będzie najdogodniej dokonać dzieła. Potem podziwiał śmiałość i zuchwalstwo kuternogi, że właśnie tam obrał sobie schronienie, gdzieby go nigdy nikt szukać się nie ośmielił. To mu w jego oczach nadało więcej zbrodniczej potęgi i to go zagrzewało do okrucieństwa nad łotrem.
— Trzeba zbadać ten loch — pomyślał i chwycił za drzwi.
Wejście do lochu było murowane a tak wązkie, że tylko jedna osoba i to z trudem iść niem mogła.
— Tu będę ich oczekiwał! — powiedział sobie — ale jak długo?... Przecież te łotry wyjść stąd tej nocy muszą. Czekajmy i słuchajmy dalej.
Lecz niedługo oczekiwał. Rozmowa nagle umilkła i usłyszał wyraźnie kroki idącego ku górze człowieka. Pochwycił oburącz topór i przy słabym brzasku północnego nieba ujrzał wyłaniającą się z podziemnego przejścia postać ludzką. Topór świsnął z strasznym zamachem i człowiek padł, nie wydawszy żadnego jęku.
Folchard odciągnął trupa ku studni, ale zaledwie to uskutecznił, gdy wyszła druga postać i stanęła cała na poziomie.
— Cóż u dyabła tam robisz? — rzekła.
Lecz zaledwie tych słów domówiła, poczuła silny pocisk Folcharda.
— Zdrada! ratunku! — krzyknął człowiek, padając i brocząc krwią.
Wtenczas Folchard jak szalony począł się spuszczać po schodach do piwnicy.
Wtem poczuł, jak go coś za nogi ciągnie — a ręce to były jak żelazne kleszcze. Napróżno się zwijał i wyprężał, coś go wlokło z przerażającą szybkością...
Nakoniec puszczono mu nogi i poczuł, że go zepchnięto... i leciał w przepaść jakąś głęboką... i padł na dno zemdlony.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Rapacki (ojciec).