<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Rapacki (ojciec)
Tytuł Hanza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.
Powrót do gniazda.


Pan Olderman von Bonar pędził dni smutne. On, najwierniejszy syn kulturkampfu, on, bojownik i rozkrzewiciel niemczyzny, wierny sługa Hanzy aż do zaparcia, przekładający jej interesy ponad potrzeby własnego serca, on popadł u niej w niełaskę, postradał zaufanie!
Przed kilkunastu tygodniami, gdy się toczyła sprawa Chrzana, omal głową nie nałożył, — bo Chrzan go obwinił o wspólnictwo i dzięki tylko swej energicznej wymowie, wielkim podarkom, które ofiarował sędziom, a głównie dzięki ogólnej obojętności dla spraw, które z przyszłą wojną żadnego nie miały związku, zdołał ujść śmierci. A wszystko dla tej Hanzy, która go dziś kopnęła nogą, jak niepotrzebny sprzęt, oddając całą władzę w ręce nędznych kreatur jak Detmold.
Na domiar udręczenia zjechała komisya z panów radców z Bremy i jęła nicować wszystkie jego czynności.
Poczęto wglądać w jego sprawy domowe, niemal w najskrytsze komórki, serca.
Obwiniano nawet o wspólnictwo z Pater-noster-macherem.
Dumny Niemiec zgrzytał zębami, gdy musiał kornie schylać głowę przed swoim niegdyś sekretarzem.
Ale taki był przeklęty porządek w Hanzie.
Ze szczytu sławy i dostojeństw strącała ona nieraz wyniosłych a oddawała, władzę w ręce najmniejszych.
Trzeba było nieraz lata całe czekać a wreszcie spełnić jakieś coup d’état, żeby się znów wdrapać na wyżynę, z której cię zepchnięto.
Szpiegostwo stało, na wysokiej stopie.
Każdy prawie z dostojników Hanzy, z akcyonaryuszów wyrażając się po dzisiejszemu, czyli wspólników musiał mieć swego agenta, który mu donosił o wszystkiem.
Miał go i pan Bonar gdzieś tam przy wielkim ołtarzu w Bremie, czy w Lubece, i czekał tylko sposobności, aby nienawidzonego Detmolda pogrążyć w przepaść.
Walka o byt — to stara jak świat historya!
Kopali ludzie doły pod sobą i spychali się jak najgłębiej. Robili oni swoje a fatum swoje... i tak będzie, dopóki ludzie będą ludźmi.
Schował więc pychę i pazury pan Bonar głęboko, pełnił służbę z całą pokorą tak, że zdumiewał starego lisa Detmolda, a nawet nabawiał go czasami przestrachem.
O kobiecie, którą kochał i synu swoim, zdaje się, że zapomniał całkiem.
Był to związek, który, go skompromitował straszliwie i jemu głównie zawdzięczał swój upadek.
Wyrażał się głośno wobec wszystkich, że gdyby jedna żyłka w jego ciele tętniła dawnem przywiązaniem, wyrwałby ją z ciała. Hanzie nie wolno kochać nikogo i nigdy — prócz Związku.
Jednak baczne oko byłoby wyśledziło dużo zmian w postaci pana Oldermana. Wychudł i postarzał się. Oczy, niegdyś piękne, utraciły dawny blask i zyskały sine obwódki. Widywano go nieraz w ciemnym kącie kościoła leżącego krzyżem, a stary kot Hanzy, Luder, słyszał po nocach wielkie szlochanie w jego komnacie.
Jednak w obowiązkach swych był tak czynny i sprężysty, a wpadał w taki gniew wielki o byle przekroczenie, że położył trupem jednego z czeladników, który mu się stawił hardo.
Bano go się i unikano starannie.
Tymczasem matka z synem nowe rozpoczęli życie.
Kobietę miłość macierzyńska uszlachetniła i odrodziła.
Dziś zaczęła błogosławić to nieszczęście, które jej takie szczęście przyniosło.
Dla człowieka, którego kochała tak, że dlań rzuciła dom rodzicielski i lat tyle była mu niewolnicą, a którego bała się zawsze, nie mogąc przeniknąć, — dziś uczuwała obojętność. Nie dawał on jej nigdy całego serca, ale jakiś okruch tylko. Stała między niemi zawsze, niby ściana, różnica pochodzenia, obyczaju, wierzeń. Poddawała się wprawdzie jego rozumowaniu, bo czuła w nim umysłową potęgę, ale wracała zawsze do kącika swych skrytych a najdroższych wspomnień rodzinnych, a te wzmacniały i utrwalały się z łaty.
To też, gdy jej wrócono syna, a ten syn tak czuł i myślał, jak ona skrycie i nieśmiało nieraz myśleć się odważyła, doznała najwyższej radości, ale, nie mając sil tyle, aby te kajdany zerwać, pozostała w nich i nadal, tylko już inną, uszlachetnioną, wielką miłością dziecka.
Przeklęte klejnoty pomogły oswobodzić się kobiecie.
Teraz chodziło o to, aby zapukać do serca starego ojca.
Przyjął ci już wnuka, ale czy przyjmie córkę?
On ją przeklął i wypali się jej dawno, a przekleństwo rodzica spełnić się musi rychlej czy później. Nie cofnąć tego, co w chwili bólu i rozpaczy wyrzuciła z siebie pierś ojcowska.
Wszelkie więc starania obiły się, jak o mur, o starego Ziembę.
Wnuka przyjmował, bo mu chłopak przypadł do serca, uznawał go niewinnym zbrodni matki; o córce wiedzieć nie chciał.
Próżno sprytny nasz trefniś i żartem i satyrą, a wreszcie i poważnemi słowy nękał starego, — nic nie pomogło. Sowizdrzał zyskał tyle, że go porządnie ogrzmocił i wypchnął z gospody:
Rudolf już rzucił hanzeatycki swój urząd i oddał się cały na usługi Wierzynkom, których handel zakwitł na nowo potężnie.
O Hanzie nie myślano i przestano się nią zajmować, tak jak i ona zda się zapomniała.
Wyczekiwano z lobu stron wieści o wojnie... ale wojna jeszcze się była nie zaczęła.
Pewnego dnia młody Rudolf padł do nóg Wawrzyńcowi Wierzynkowi, ucałował jego rękę i prosił o Elżbietę.
Stary udał zrazu obrażonego, potem podniósł chłopca i z dobrocią pogładził go po twarzy.
— Jeszcze czas na to; poczekaj.
Elżbiecie dziewosłębił stryj Mikołaj.
Gdy Rudolf poszedł prosić starego o Elżbietę, stryj stał z nią pode drzwiami i wszedł z dziewczyną właśnie w porę, aby zaprotestować przeciw zwłoce.
— Daj mu ją, bracie! Po co odkładać? Zwiąż to piękne młode kwiecie, niech nie więdną i nie usychają w żałobie.
— A ty, Elżbieto? — spytał ojciec.
— Mnie trapią sny męczące. Widzę ciągle, jak mi go wydzierają jacyś ludzie niedobrzy. Gdy go już będę miała, to, i snów się pozbędę.
Stary ich pobłogosławił i zaprosił na ucztę przyjaciół.
Między zaproszonymi znalazł się Ziemba.
I tu dopiero odbyła się scena pojednania go z córką.
Młoda para klękła przed dziadkiem, objęła jego nogi i rzewnemi łzami poczęła prosić za matką.
Starzec był nieugięty zrazu, ale gdy mu powiedzieli, że do ślubu nie staną, kazał córkę przywołać i rzekł:
— Oby, się nie spełniło przekleństwo moje nad tobą! Jeżeli w mocy bożej ci przebaczyli, toć i ja przebaczam, ale progu domu mego przestąpić nie możesz.
Etyka średniowieczna znała tylko marnotrawnego syna.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Rapacki (ojciec).