Hektor Servadac/Część II/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Hektor Servadac
Podtytuł Przygody w podróży po światach słonecznych
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1878
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Hector Servadac
Źródło Skany na commons:
cz.I i cz.II
Inne Cała część II
Indeks stron

ROZDZIAŁ XVIII.

W którym zobaczymy jak Gallijczycy przygotowują się do tego, by z pewnej wysokości przypatrzeć się swemu asteroidzie.



Jakie mogły być dla Gallii następstwa tego ważnego wypadku? Kapitan Servadac i jego towarzysze nie śmieli jeszcze odpowiadać sobie na to pytanie.
Słońce prędko powróciło na widnokrąg, tem prędzej, że właśnie rozpęknięcie się komety przyspieszyło ten powrót. Jeżeli kierunek obrotu Gallii nie zmienił się, jeżeli kometa obracał się ciągle około swej osi od wschodu ku zachodowi, to trwanie tego obrotu dziennego zmniejszyło się o połowę. Przestrzeń czasu między dwoma wschodami słońca wynosiła teraz sześć godzin zamiast dwunastu. W trzy godziny po ukazaniu się na horyzoncie gwiazda promienna chowała się za widnokrąg przeciwległy.
— Mordieux — powiedział kapitan Servadac — takim sposobem będziemy mieli rok składający się z 2800 dni.
— Nie wystarczy nam świętych na ten kalendarz — odpowiedział Ben-Zuf.
I w istocie, gdyby Palmiryn chciał znów zastosować kalendarz do nowej długości dni galickich, to przyszłoby do tego, że mówiłby o 538 czerwca lub 325 grudnia.
Co się tyczy kawałka Gallii, który unosił z sobą Anglików i Gibraltar, to było rzeczą widoczną, że on nie grawitował około komety. Przeciwnie, oddalał się. Ale czy unosił z sobą jakąś część morza i atmosfery galickiej? Czy posiadał dostateczne warunki mieszkalności? I czy wreszcie miał powrócić kiedykolwiek na ziemię?
O tem wszystkiem dowiemy się później.
Jakiż wpływ wywarło rozpołowienie się Gallii na jej dalszą drogę? To było właśnie pytanie, które hrabia, kapitan Servadac i porucznik Prokop naprzód sobie zadali. Poczuli zaraz przyrost sił muskularnych i skonstatowali nowe zmniejszenie się ciężkości. Ale ponieważ masa Gallii znacznie się zmniejszyła, czy nie zmieni to jej szybkości, i czy nie należało się obawiać, że pewne przypuszczenie lub opóźnienie w jej obrocie nie da jej spotkać się z ziemią?
Byłaby to klęska nie do naprawienia!
Ale czy szybkość Gallii zmieniła się choć na jotę? Porucznik Prokop był przeciwnego zdania, wszelako nie śmiał go wypowiedzieć, nie mając dostatecznych wiadomości w tej materyi.
Jeden tylko Palmiryn Rosette mógł odpowiedzieć na to pytanie. Potrzeba więc było tym czy innym sposobem, drogą przekonania czy gwałtu, zmusić go do mówienia i do dokładnego oznaczenia chwili, w której spotkanie ma nastąpić.
Zaraz w pierwszych dniach po katastrofie można było zauważyć, że profesor był w zabójczym humorze. Czy przyczyną tego była utrata sławnej lunety, czy może tak sobie należało ten objaw tłómaczyć: rozpołowienie się nie zmieniło szybkości Gallii, i ma ona zatem zetknąć się z ziemią w oznaczonym przedtem momencie. W istocie, gdyby wskutek rozpołowienia się kometa się nieco spóźnił lub przyspieszył biegu, gdyby powrót na ziemię był zakwestyonowany, wówczas radość Palmiryna Rosette byłaby tak wielką, że nie umiałby jej powstrzymać. Jeżeli więc ta radość się nie objawiała, to widać, że nie miał powodu się cieszyć — przynajmniej w tym względzie.
Kapitan Servadac i jego towarzysze pocieszali się więc tem spostrzeżeniem, ale to nie wystarczało. Potrzeba było wydobyć tajemnicę od tego jeża.
Wreszcie udało się to kapitanowi Servadac w następujący sposób:
Było to 18 grudnia. Palmiryn Rosette, zrozpaczony, wdał się w gwałtowną rozprawę z Ben-Zufem. Ten ostatni obraził profesora w osobie jego komety. Piękna gwiazda, zaprawdę, która się rozłamywała, jak zabawka dziecinna, pękała jak tłómok skórzany, rozłupywała jak orzech suchy! Lepiej żyć na granacie, na bombie z zapalonym knotem! etc. Łatwo sobie wyobrazić, co Ben-Zuf mógł na ten temat wygadywać. Rozmawiający rzucali sobie wzajem na głowę, jeden Gallię, drugi Montmartre.
Przypadek zdarzył, że kapitan Servadac nadszedł podczas najgorętszej dyskusyi. Byłoż to natchnienie z góry? Powiedział sobie, że ponieważ łagodnością nie można nic wskórać z Palmirynem Rosette, więc może gwałtowność poskutkuje lepiej, i wziął stronę Ben-Zufa.
Gniew profesora natychmiast się objawił w najostrzejszych wyrazach.
Na gniew profesora Servadac odpowiadał także gniewem, ale udanym, i tak zakończył:
— Panie profesorze, nie podoba mi się pański sposób mówienia, i postanowiłem nie znosić go dłużej! Zanadto pan mało pamiętasz o tem, że mówisz do generalnego gubernatora Gallii.
— A pan — odparł zapalczywy astronom zbyt zapominasz o tem, że odpowiadasz jej właścicielowi.
— Tu nie chodzi o to! Zresztą pańskie prawo własności jest bardzo wątpliwe.
— Wątpliwe?
— A ponieważ niepodobna nam teraz powrócić na ziemię, będziesz więc pan od tego czasu stosować się do praw panujących na Gallii!
— Ach! czy tak? — odpowiedział Palmiryn Rosette — mam być uległy na przyszłość!
— Tak właśnie.
— Szczególnie teraz, gdy Gallia nie ma powrócić na ziemię?...
— I gdy wskutek tego będziemy musieli żyć na niej wiecznie — dodał kapitan Servadac.
— I dla czegożby Gallia nie miała powrócić na ziemię? — zapytał profesor głosem, w którym coraz głębsza przebijała się pogarda.
— Dla tego, że od czasu, jak się rozpołowiła, to zmniejszyła się jej masa, i wskutek tego szybkość jej musiała się zmienić.
— Któż to powiedział!
— Ja to mówię, wszyscy!
— Otóż, kapitanie Servadac, wszyscy pan i jesteście...
— Panie Rosette!
— Ignoranty, skończone osły, które się na mechanice niebieskiej ani odrobiny nie znają!
— Strzeż się pan!
— Ani na fizyce najelementarniejszej...
— Panie!
— Ach, niegodny uczniu! — zawołał profesor, którego gniew przechodził w paroksyzm gorączki. — Nie zapomniałem wcale, że niegdyś byłeś zakałą mojej klasy!...
— Tego już za wiele!...
— Że byłeś hańbą dla kollegium Karola Wielkiego!...
— Jeżeli pan nie zamilkniesz, to...
— Nie, nie zamilknę i pan mię wysłuchasz, choć jesteś kapitanem! Doprawdy! Wyborni fizycy! Że masa Gallii zmniejszyła się, więc wyobrażają sobie, że to mogło wpłynąć na jej szybkość! Jak gdyby ta szybkość nie zależała wyłącznie od szybkości pierwotnej skombinowanej z przyciąganiem słońca! Jak gdyby nie obliczano perturbacyi bez wciągania w rachunek masy ciał zbaczających! Czy wiadomą jest masa komet? Nie! A czy obliczają ich perturbacye? Tak? Ach, potrzeba się litować nad panem.
Profesor unosił się. Ben-Zuf myśląc, że jego kapitan na prawdę się gniewa — powiedział doń:
— Czy pozwolisz, kapitanie, abym mu połamał kości, abym go przepołowił na wzór jego nędznej komety?
— No, dotknij się mnie tylko! — zawołał Palmiryn Rosette — prostując się cały.
— Panie — odpowiedział żywo kapitan Servadac — potrafię pana nauczyć rozumu!
— A ja za pogróżki i czynną obrazę pociągnę pana przed kompetentne trybunały!
— Trybunały Gallii?
— Nie, panie kapitanie, przed trybunały ziemskie.
— Gadaj pan zdrów! Ziemia jest daleko! — odparł kapitan Servadac.
— Jakkolwiek jest daleko — zawołał Palmiryn Rosette uniesiony do najwyższego stopnia — niemniej przeto przetniemy jego orbitę w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia i przybędziemy do niej o godzinie drugiej czterdzieści siedm minut trzydzieści pięć sekund i sześć dziesiątych rano!...
— Mój drogi profesorze — powiedział kapitan Servadac z wdzięcznym ukłonem — niczego więcej od pana nie żądałem.
I opuścił Palmiryna Rosette bardzo zmięszanego, a i Ben-Zuf czuł się w obowiązku złożenia mu za przykładem kapitana niemniej wdzięcznego ukłonu.
Hektor Servadac i jego towarzysze wiedzieli nakoniec to, co im tak było potrzebne. O godzinie drugiej czterdzieści siedm minut, trzydzieści pięć sekund i sześć dziesiątych rano miało nastąpić spotkanie.
A zatem jeszcze zostawało piętnaście dni ziemskich, trzydzieści dwa dawnych dni galickich, czyli 64 nowych.
Tymczasem przygotowania do odjazdu czyniono z nieporównaną gorliwością. Wszyscy radziby byli co prędzej opuścić Gallię. Mongolfierka porucznika Prokopa zdawała się być sposobem zapewniającym połączenie się z globem ziemskim. Wśliznąć się z atmosferą galicką w atmosferę ziemską, zdawało się to rzeczą najłatwiejszą w świecie. Zapominano o tysiącznych niebezpieczeństwach tego położenia, któremu podobnych nie przedstawiają żadne poprzednie podróże aerostatyczne. Nic nie było naturalniejszego! A jednak porucznik Prokop miał zupełną słuszność, gdy powtarzał, że mongolfierka, powstrzymana w ruchu swoim obrotowym, spali się wraz ze wszystkimi, że chyba cud jakiś ją ocali. Kapitan Servadac okazywał się umyślnie pełnym zapału i wiary. Co się tyczy Ben-Zufa, to jemu zawsze się marzyło o przejażdżce balonem; był więc u szczytu swoich marzeń.
Hrabia i porucznik, chłodniejsi i rozważniejsi, sami jedni widzieli całe niebezpieczeństwo tej próby. Ale byli przygotowani na wszystko.
Już w owym czasie morze, uwolnione z lodów, było żeglowne. Przyszykowano szalupę parową i z tym węglem, co jeszcze pozostał, odbyto kilka podróży na wyspę Gurbi.
Pierwszą podróż odbył kapitan Servadac z Prokopem i kilku towarzyszami. Znaleźli wyspę Gurbi, posterunek, wszystko to długa zima uszanowała. Strumienie spływały po powierzchni gruntu. Ptaki, porzuciwszy Ziemię Gorącą, powróciły do tego kawałka żywej ziemi, gdzie znów ujrzały zieloność drzew i łąk. Pod wpływem równikowego gorąca dni trzygodzinnych pojawiły się nowe rośliny. Słońce z nadzwyczajną siłą oblewało je swymi prostopadłymi promieniami. Bezpośrednio po zimie nastąpiło palące lato.
Na wyspie Gurbi zebrano zapas trawy i słomy, potrzebny do wydymania mongolfierki. Gdyby ten olbrzymi przyrząd nie był tak trudnym do przewożenia, być może, iżby go przeniesiono morzem na wyspę Gurbi. Ale uznano za lepsze puścić się balonem z Ziemi Gorącej, i tam sprowadzić paliwo potrzebne do rozrzedzania powietrza w mongolfierce.
Na użytek codzienny palono już drzewem pochodzącem z rozbitych statków. Kiedy chodziło o zużytkowanie pomostu Hanzy, Izaak Hakhabut chciał się temu sprzeciwić. Ale Ben-Zuf powiedział mu, że jeśli tylko słowo piśnie przeciw temu, to za miejsce w łódce balonowej każą mu zapłacić pięćdziesiąt tysięcy franków.
Izaak Hakhabut westchnął i zamilkł.
Nadszedł 25 grudnia. Wszystkie przygotowania do odjazdu pokończono. Obchodzono Boże Narodzenie podobnie jak przeszłego roku, tylko z głębszem uczuciem religijnem. Co się tyczy Nowego roku, to wszyscy spodziewali się święcić go na ziemi, a Ben-Zuf nawet obiecał małemu Pablowi i dziewczynce piękną kolendę.
— Powiadam wam — mówił — jakbyście ją mieli w ręku!
Jakkolwiek wydawać się to może rzeczą nieprawdopodobną, przecież w miarę zbliżania się stanowczej chwili, kapitan Servadac i hrabia zupełnie o czem innem myśleli, niż o niebezpieczeństwach spotkania się z ziemią. Chłód, który zapanował w ich stosunku do siebie, nie był udany. Dwa lata, które spędzili razem w dali od ziemi, zaczęły być dla nich jakby snem zapomnianym; teraz mieli stanąć naprzeciw siebie na gruncie realnym. Pewien czarowny obraz wsunął się między nich i nie pozwalał im, jak niegdyś, widzieć siebie wzajem.
I wówczas to przyszło kapitanowi Servadac na myśl, aby dokończyć owego sławnego ronda, którego ostatnia zwrotka pozostawała do dokończenia. Kilka wierszy jeszcze i ten rozkoszny mały poemacik byłby kompletny. Poetę porwała ziemi Gallia, poetę by jej oddawała!
I od czasu do czasu kapitan Servadac przechodził w myśli wszystkie swoje nieszczęśliwe rymy.
Co się tyczy innych mieszkańców kolonii, to hrabia i porucznik chcieli co najspieszniej znaleźć się na ziemi, a Rosyanie mieli jednę tylko myśl: iść za swoimi panami, gdziekolwiek się im podoba ich poprowadzić.
Hiszpanom tak dobrze było na Gallii, że chętnie by tam byli przepędzili i resztę dni swoich. Ale wreszcie i Negrete wraz z ziomkami swymi nie bez pewnego zadowolenia ujrzeliby równiny Andaluzyi.
Co się tyczy Pabla i Niny, byli oni zachwyceni powrotem na ziemię wraz ze wszystkimi, ale pod warunkiem, że się nigdy nie rozłączą.
Zostawał jeden tylko malkonent, zapamiętały Palmiryn Rosette. Nie wychodził on z gniewu, klął się, że nie wsiądzie do łodzi balonowej. Nie! utrzymywał, że nie opuści swego komety. Dniem i nocą prowadził swoje badania astronomiczne. Ach, jakże mu brakowało nieodżałowanej jego lunety! Oto Galia miała wejść w wąską strefę gwiazd spadających! Czyż nie było tam ciekawych objawów do obserwowania, czyż nie przedstawiała się sposobność zrobienia jakiegoś odkrycia.
Palmiryn Rosette, zrozpaczony, użył wówczas heroicznego środka, rozszerzając źrenice swych oczu, ażeby niemi choć trochę zastąpić potęgę optyczną utraconej lunety. Do rozszerzenia źrenic użył belladony, której dostał w apteczce Ula Niny i patrzał w niebo, patrzał niemal aż do oślepnięcia. Ale jakkolwiek światło wskutek tego silniej się odbijało na siatce jego oczu, nic on nie widział, nic nie odkrył!
Ostatnie dni przeszły w podraźnieniu gorączkowem, od którego nikt nie był wolny. Porucznik Prokop pilnował ostatnich szczegółów wyprawy. Dwa niskie maszty Dobryny, utkwione na płaszczyźnie, służyły za podporę dla olbrzymiej mongolfierki, jeszcze nie wydętej, ale okrytej siecią. Łódka dostateczną była do pomieszczenia wszystkich pasażerów. Kilka worów skórzanych z powietrzem, przywiązanych do niej, miało służyć do utrzymania jej jakiś czas na wodzie, na wypadek gdyby mongolfierka spuściła się na morze w pobliżu brzegu. Widoczna rzecz, że gdyby trafiła na pełny ocean, to utonęłaby wraz ze wszystkimi wędrowcami, chybaby jakiś okręt znalazł się dla jej ocalenia.
Dnie 26, 27, 28, 29, i 30 grudnia upłynęły. Pozostawało jeszcze tylko 48 godzin ziemskich do spędzenia na Gallii.
Nadszedł 31 grudnia. Jeszcze dwadzieścia cztery godziny, i mongolfierka siłą ciepłego rozrzadzonego powietrza unosić się będzie w atmosferze galickiej. Prawda, że ta atmosfera była mniej gęstą od ziemskiej; ale potrzeba pamiętać i o tem, że ponieważ przyciąganie było mniejsze, więc i przyrząd balonowy był lżejszy i łatwiejszy do podniesienia.
Gallia znajdowała się wówczas o czterdzieści milionów mil od słońca, w odległości trochę większej od tej, która oddziela słońce od ziemi. Posuwała się z nadzwyczajną szybkością ku drodze ziemskiej, którą miała przeciąć w tym punkcie właśnie, w którym się wówczas miała znajdować ziemia.
Co się tyczy odległości, która oddzielała kometę od ziemi, to wynosiła ona już tylko dwa miliony mil. Dwa te ciała niebieskie dążyły ku sobie i co godzina były bliższe siebie o 86 tysięcy mil, Gallia bowiem w godzinę posuwała się o 57 tysięcy mil, a ziemia o 29 tysięcy.
Nakoniec, o godzinie drugiej rano Galijczycy zabrali się do odjazdu. Spotkanie miało nastąpić za 47 minut i 35 sekund.
Wskutek zmiany ruchu obrotowego Gallii około swej osi, był dzień wówczas — i dzień także był na tej części globu ziemskiego, o którą kometa miał uderzyć.
Od godziny już mongolfierka wypełnioną była ciepłem powietrzem. Rozdęcie jej wybornie się udało. Olbrzymi przyrząd, chwiejąc się między masztami, gotów był do odjazdu. Łódź, przyczepiona do siatki, oczekiwała na wędrowców.
Galia była już odległą od ziemi tylko o 75 tysięcy mil.
Izaak Hakhabut pierwszy zajął miejsce w łodzi. Ale w tej chwili kapitan Servadac zauważył, że olbrzymio wypchany pas opasywał biodra żyda.
— Co to jest? — zapytał?
— To, panie gubernatorze — odpowiedział Izaak Hakhabut — to moja skromna fortuna, którą z sobą unoszę!
— A co ona waży, ta twoja skromna fortuna?
— Och! nie więcej jak trzydzieści kilo.
— Trzydzieści kilo, a nasza mongolfierka ma tylko siłę dostateczną do uniesienia nas samych. Odrzuć, panie Izaaku, ten bezużyteczny ciężar.
— Ale, panie gubernatorze...
— Bezużyteczny, powiadam ci, nie możemy przeciążać łodzi.
— Stwórco wszechświata! — zawołał Izaak — cała moja fortuna, całe moje mienie, z takim trudem zebrane!
— Ech, mości Izaaku, wiesz dobrze, że twoje złoto nie będzie miało żadnej wartości na ziemi, ponieważ wartość Galii wynosi 246 sekstylionów!...
— Ale, Jaśnie Wielmożny panie, przez litość!...
— No, Matatyaszu — powiedział wówczas Ben-Zuf — uwolń nas albo od twojej obecności, albo od twego złota, masz do wyboru!
I nieszczęśliwy Izaak musiał ściągnąć z siebie i odrzucić olbrzymi pas, a czynił to w pośród lamentów i przekleństw, których nie będziemy się silili powtarzać.
Co się tyczy Palmiryna Rosette, to z nim była zupełnie inna sprawa. Uczony zapamiętalec nie chciał wcale opuścić jądra swego komety. Znaczyło to tyle, co wyrwać go z jego posiadłości! Zresztą ta mongolfierka, to był przyrząd niedorzecznie wymyślony! Przy przejściu z jednej atmosfery w drugą balon musiał się spalić, jak zwykły arkusz papieru! Mniej było niebezpiecznie pozostawać na Galii, i w razie gdyby Galia, nieszczęśliwym jakim sposobem, otarła się tylko o ziemię, w takim razie Palmiryn Rosette mógłby dalej na niej podróżować po wszechświecie! Wreszcie podawał tysiąc powodów zostania z towarzyszeniem wściekłych i śmiesznych wyrzekań, jak naprzykład groźba, iż zada pokutę uczniowi Servadac!
Pomimo tego wszystkiego profesora wprowadzono do łodzi zaraz po Izaaku, ale skrępowanego i trzymanego przez dwóch silnych majtków. Kapitan Servadac, postanowiwszy nie zostawiać go na Galii, użył tego, nieco szorstkiego, sposobu.
Potrzeba było zostawić oba konie i kozę Niny! Krajało się serce kapitanowi, Ben-Zufowi i dziewczynie, ale nie można było zrobić inaczej. Ze wszystkich zwierząt tylko gołąbek Niny miał dla siebie miejsce zachowane. Kto wie, zresztą, czy ten gołąbek nie miał służyć za posłańca dla powietrznych wędrowców, pragnących przesłać jakąś wiadomość na ziemię?
Hrabia i porucznik na zaproszenie kapitana weszli do łodzi.
Jeszcze tylko sam kapitan i wierny jego, Ben-Zuf stali na gruncie galickim.
— No, Ben-Zuf, kolej na ciebie — powiedział Servadac.
— Po tobie, mój kapitanie!
— Nie. Muszę być ostatnim, jak kapitan zmuszony opuścić swój okręt!
— Jednakże...
— Mówię ci, idź!...
— Przez posłuszeństwo zatem! — powiedział Ben-Zuf.
Ben-Zuf przestąpił krawędź łodzi. Kapitan Servadac zajął miejsce obok niego.
Przecięto wówczas ostatnie sznury, i mongolfierka uniosła się wspaniale w powietrze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.