Historja o bladej dziewczynce z pod Ostrej-Bramy/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historja o bladej dziewczynce z pod Ostrej-Bramy
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Nie wiem co powiodło nazajutrz Edwarda na mszą do Ostrej-bramy... pewnie wczorajszy dobry uczynek, który mu duszę zeschłą odwilżył i zostawił po sobie miłe wspomnienie. Wczorajsze wieczorne uczucia, których jeszcze nie starł ocierając się o ludzi, ciągnęły go znowu do miejsca, w którem, po raz pierwszy od dawna ich doznał. Ale też miejsce, o jakże teraz było różnem! Ulica pełna ludu gwarnego, przesuwające się powozy i dorożki, świegotliwe mleczarki, krzykliwe przekupki, fury drzewa, otoczone targującymi, napełniały wczoraj wieczór tak puste miejsce. Kilka pobożnych niebieskich i różowych kapeluszy świeciły pod galerją, kilka ich kręciły się na górze, kilka płaszczów czerniało o mur opartych. A przed ołtarzem jaśniejącym światłami, odprawiała się msza, której dźwięki tonęły w szumnym gwarze miasta. Edward, który szedł pełen uczucia, na widok tego życia zwierzęcego, poruszającego się w ulicy, bezwstydnie wrzeszczącego; ostygł i nie potrafił się pomodlić. Szukał tylko okiem miejsca, w którem wczoraj widział spiącą dziewczynkę. Było zajęte, klęczała tam kobieta, zdało mu się że ta sama, ale któż wie? Skromny był jej ubiór, sukienka ciemna, chusteczka wełniana, fartuszek, włosy uczesane gładko, obówie czyste i zręczne. Modliła się z zapałem, z przejęciem, ze łzami, wzniesione miała oczy, ręce załamane, nie widziała, nie słyszała otaczającego ją świata. Twarz jej w tej chwili byłaby malarzowi za wzór najlepszy religijnego uniesienia posłużyła. Blada, przezroczystej owej bladości, nie nosiła jednak żadnych śladów, które niemoc ciała i choroby zostawują. Oczy wielkie czarne, łzawe, nieruchomie utkwione były w obrazie; usta różowe, w pół otwarte, maleńkie, dziecinne, świeciły ząbkami białemi. Wyrazu jaki te rysy ożywiał, opromieniał, opisać niepodobna; nie zmieniał on tyle twarzy, aby je piórem lub pęzlem wydać było można, duszą je tylko uczuć i duszą odtworzyć wielki sztukmistrz byłby w stanie. Rzekłbyś, jedna z tych zapłakanych główek, które Greuze tak nienaśladowanie tworzyć umiał.
Wpatrzywszy się w zachwycającą tę postać, Edward kilka razy pomyślał, że to wczorajsza Julka, która spała pod płaszczem Matki Boskiej, ale nie wierzył znowu w domysły, gdy szlachetnym rysom się przyglądał, zdającym się nie godzić z życiem tak biednej istoty, którą wyobrażał sobie uwiędłą, podciętą, zgniecioną.
I jak wczoraj przytrzymała go niewyraźna w ciemności postać nieszczęśliwej, tak dziś zajęła go, przykuła jaśniejąca modlitwą i zapałem, cudna twarz nieznajomej. Stał i żył oczyma i wcielał się w jej modlitwę. I msza się skończyła i wszyscy się rozeszli i zgiełk w ulicy powiększył, a on jeszcze stał i patrzał, bo ona jeszcze klęczała i modliła się. Nareszcie powstała, ale nie odeszła, spojrzała na obraz, i usiadła na tem miejscu, w którem wczoraj zasnęła. Edward chciał się doczekać odejścia, chciał się dowiedzieć coś o niej... napróżno. Godziny biły, leciały, goniły jedna drugą, musiał ją porzucić i odejść.
Wrażenia dnia dobrze zatarły w jego umyśle dwa te obrazy; wpleciony w koło towarzyskiego żywota, w którem my wszyscy stękamy, pod młotem rozmów próżnych, powitań, zapytań, interesów, zapomniał na chwilę o Ostrej-bramie. Przyjaciele, którzy nigdy nie pojmują różnicy dnia od dnia, zmusili go do wczorajszej wesołości, której po nim pod karą śmieszności wymagali, bo do niej, według nich był obowiązany. Edward nie mogąc się od nich oswobodzić, musiał zdusić w sobie myśli poważne, uczucia delikatniejsze, i znowu na świat patrzeć jak oni szydersko, zimno, zwierzęco. A w duszy jego wielka zaszła odmiana tajemna od wczoraj; szparą jeszcze nie zamkniętą spadło w nią nasienie myśli surowszych o świecie, wyobrażeń sprawiedliwszych o ludziach, o kobietach. Edward sam nie wiedział czemu to miał przypisać, bo przecie ta tajemnicza postać, domyślnem swem nieszczęściem nie mówiła za nikim, bo przecie przeszłość jej mogła być pokalaną... a jednak przekonawszy się, że jest prawdziwa wiara, głęboka i nie udana, poznał Edward, że musi być cnota także. Teraz, kiedy towarzysze jego szydzili wedle zwyczaju i z kobiet i z ich cnót, które tak często będąc tylko pozorem, nieufnym czynią na zawsze... czuł niesmak w ich szyderstwie, jak człowiek któryby nadto zjadł jakiej potrawy i wstręt ku niej powziął z przesytu.
Prędko z towarzystwa wprzódy lubego, oswobodził się udanym bolem głowy Edward, pobiegł do siebie i zamknął się. Tu tak wiele myśli razem uderzyło mu o piersi, że nie mogąc znieść ich ciężaru, znowu zapotrzebował rozrywki i wyszedł na przechadzkę.
Miasto dręczyło go jak przyjaciele, pospieszył dalej, aby sam na sam tylko zostawszy z przyrodzeniem, z niego wyczerpnąć zasiłek myśli, pociechę, uspokojenie. W istocie, w takich chwilach, w których człowieka nawiedza wiara w Boga i wiara w cnoty ludzi, przyrodzenie najlepiej do duszy przemawia, ono wówczas religijnych uczuć jest sprzymierzeńcem i pomocnikiem; gdy przeciwnie w momentach szału, rozpaczy, niedowiarstwa, widok jego nie mówi do duszy: rzekłbyś że przyrodzenie milknie, jak kwiat zamykający się przed burzą. Gdy Edward spojrzał w niebo, czyściejszem odetchnął powietrzem, usłyszał szum drzew, świergot ptaszków; wróciły mu uczucia kołyszące przyjemnie duszę, opadły kajdany, które narzuciło zimne towarzystwo przyjaciół. Dziwnym sposobem, jął myśleć o bladej dziewczynce, a razem o pociechach religji, o szczęściu jakie daje głęboka wiara.
— A! — pomyślał, — jakaż to boleść, jakie to cierpienie, jaka męczarnia nie ustąpią z serca, gdy tylko człowiek ma wiarę w przyszłość, w Bogu. Nieszczęściem, nikt jej nie ma tak głębokiej, tak wielkiej, aby wystarczała na wszystkie życia próby; nikt nie pochwali się taką wiarą, a taka wiara, to więcej niż wszystkie szczęścia, bo ona je wszystkie wyłącza i nieużytecznemi czyni! Wystawmy sobie człowieka, któryby żył nie światem i dniem dzisiejszym, ale Bogiem i wiarą, wiarą cały... jakaż filozofja, jaka nieczułość, jaka pociecha zewnętrzna, wyrówna tej tarczy jego, którą zbrojny, niezwyciężonym się staje? A jednak, dla czegoż ta wiara tak sponiewierana, że ją ledwie ci w sercach chowają, którzy już żadnej ofiary nie czynią z życia, gdy je dla niej święcą? Czemuż wszyscy wolą cierpieć, wolą rozpaczać, niż wierzyć w pokoju? Bo — tu się Edward zamyślił — bo jedna część ludzi, — rzekł do siebie po chwili, — od dzieciństwa nie widziała przykładów wiary i nie uczuła jej potrzeby, nie pojmując ważności; a druga wstydzi się wierzyć! Alboż nie ma takich, którzy się modlą tajemnie, a pokrywają uczucia religijne jak występek, aby ich nikt nie zobaczył, tak jak gdyby one były tylko zabawką, jakiemuś tylko wiekowi i pewnym położeniom towarzyskim właściwą?
Tak myślał Edward, a serce jego otwierało się, czuł się szczęśliwszym, spokojniejszym, ufniejszym w przyszłość niż kiedykolwiek. Zdawało mu się, że świat nawet popiękniał, drzewa pozieleniały, niebo pojaśniało, i ptacy weselej śpiewali i ludzie polepszeli.
Wieczór był, gdy do miasta powrócił.
Miasto tylko co się oświecało jeszcze i stroiło do zabawy, która ustać miała dopiero o północy, po północy. Okna zapuszczone sztorami, całemi rzędami jaśniały w ciemnościach, rewerbery jeden po drugim zapalały się, stragany i sklepy łojówkami i kienkietami stroiły. Ruch trwał jeszcze jak we dnie, tylko przechodnie byli rzadsi, a wśród pieszych wybitnie, odznaczali się chłopcy uliczni świszczący piosenki i dziewczęta chichoczące lub nucące, jakby dla przywabienia do siebie. Tam i ówdzie odzywały się fortepiany, skrzypce, szajne-katarynki popularyzujące muzykę; w szynkach basetle zawsze warczące ponuro; a dźwięki te pomięszane przerywał i krajał stukot pojazdów po bruku.
Złapać też było można w powietrzu urywki rozmowy, pytania bez odpowiedzi, odpowiedzi bez pytań, uśmiechy i łkania, powitania i pożegnania, łajania i pochlebstwa, wszystko to bijące o siebie, spotykające z sobą, ocierające o siebie a połamane jak te sztuczki różnobarwne, które do kalejdoskopu rzucają.
Wszedłszy w ten tłum, gwar i ciasnotę, Edward uczuł się znów przyciśniony życiem ludzi niespokojnem i minąwszy kilka ulic, skierował się ku Ostrej-bramie. Co go tam wiodło?
O biedna naturo ludzka! jeśli szczerze wyznać mamy, wątpię aby myśli nabożne: raczej ciekawość, interes, jaki w nim wzbudziła owa dwa razy widziana kobieta. Może być, że w mieszaninie uczuć, były i inne jakie, ale w nich nie przemagała pewnie potrzeba modlitwy... Takim jest człowiek, pod ciężarem ciała, które mu czynić każe często, czem się w duchu brzydzi: posłuszny jego instynktom, patrzy na siebie, zna co czyni, a nie ma siły aby się odmienił.
Edward szedł ku Ostrej-bramie, może dla tego powolnie, aby się sam oszukał i skłamać mógł przed sobą, perswadując sobie, że się bez myśli i celu przechadza. W ulicy był ruch jeszcze, światła, ludzie. Edward zwolnił kroku dochodząc do galerji, zdjął kapelusz, obejrzał się, postrzegł postać, którą odgadnął, i modlić się zaczął.
Nie omylił się, znowu była tu dziewczynka. Ale nie sama, ktoś drugi stał przy niej i rozmawiał z nią. Nie postrzegli Edwarda i mówili dalej, on podsłuchiwał... darujmy mu tę ciekawość.
— I jakże moja panienko, — mówił głos chrapliwy żebraczki, — to ty tu nocujesz?
— Już to będzie trzecia noc.
— Tak sama jedna, pod tą bramą?
— Ot tutaj.
— I nie boisz się?
— A czegoż mam się bać, Matka Boska nademną.
— Czyżbyś już taki sobie kątka nie znalazła?
— Miejsca nie mam, a do karczmy nie pójdę.
— No, no, alećby to taki gdziekolwiek można znaleźć kątek; chyba już grosza przy duszy nie masz, a i tak...
— Ja się tu sobie modlę i dobrze mi...
— A zimno?
— Mam chustkę, a przywykłam do wszystkiego, bom sierota.
— A dla czegoż to straciłaś miejsce?
— O! to długa historja!
— Ta, ta! dla tegoby ją można krótko powiedzieć.
Dziewczyna milczała, po chwilce.
— Może panienka i nie jadła?
— Jadłam trochę w dzień.
— A nie chce się jeść?
— Nie; dla czegoż się pytasz?
— Dałabym ci obwarzanek.
— Bóg ci zapłać stara! ja go nie potrzebuję, ale jak gdybyś mi go dała, tak ci wdzięczna jestem, tyś sama uboga.
— Uboga! — odpowiedziała stara, — ale ja już do tego przywykłam! A do tego moja panienko, niechaj ludzie gadają a taki poczciwi i litościwi po świecie chodzą, a jałmużna kapie, a ubogi z głodu nie umiera. Alboby to panience obwarzanek zaszkodził?
Stara dobywała z torby powoli, zdmuchnęła, otarła, dała go dziewczynie i nie czekając podziękowania, głośno zacząwszy mówić — Zdrowaś Marja — odeszła.
Edward w czas naskoczył, żeby jej rzucić złotówkę na rękę.
— To za obwarzanek, — rzekł.
— Co? co jegomość mówi?
— To za twój dobry uczynek.
— Jaki?
— Coś dała dziewczynce z jałmużny.
— Niech cię Bóg błogosławi panuniu, nie ma o czem gadać.
Edward ją zatrzymał.
— Chciałabyś żeby cię przyjęto do Dobroczynności?
— A mnie to na co! siedzieć jak przykutej! — zawołała, — dajże pokój. I poszła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.