Historja o bladej dziewczynce z pod Ostrej-Bramy/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historja o bladej dziewczynce z pod Ostrej-Bramy
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

HISTORJA
O BLADEJ DZIEWCZYNCE
Z POD OSTREJ — BRAMY.
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.

— Gdybym to co się ze mną od roku dzieje, jednemu z moich przyjaciół powierzył, myślałby żem oszalał albo przez sen bredzę! A jednak to wszystko stało się.
Rozdz. XVII

Wydanie nowe, przejrzane i poprawione przez Autora.

LWÓW.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta
przy placu św. Ducha l. 43.
1872.

WARSZAWA.
W księgarni Michała Glücksberga.
Zbiór powieści
J. I. Kraszewskiego.

Wydanie nowe, przejrzane, poprawione i uporządkowane przez Autora.
Ogólnego zbioru tom dwudziesty.

Nakładem Rogosza, Pillera i Gubrynowicza & Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.



I.

Byłeś kiedy wieczorem u Ostrej-bramy?... może nigdy; może tylko przechodziłeś przypadkiem, prędko, na nic nie uważając, świszcząc piosnkę wesołą, otulając się od chłodu, powracając z wieczoru za miastem. Wątpię bardzo, żeby ciekawość lub nabożeństwo przyprowadziły cię tam późną nocą, wątpię żebyś doznał tego, czego doznaje człowiek nie ze wszystkiem zepsuty w tem świętem miejscu. Pozwól więc opisać Ostrę-bramę wieczorną. Widziałeś ją w dzień, może w chwili nabożeństwa, kiedy ulice założą barykadą i tłum ciśnie się przed obraz Matki Bożej, gdy na odgłos dzwonka głowy się strojne i niestrojne uchylają, gdy przy blasku słońca wśród wrzawy dziennej skupia u nóg swoich małą liczbę nabożnych wmięszaną w tłum obojętnych; ale inna, inna jest Ostra-brama wieczorem.
Gasną światła latarni, ustaje turkot powozów, ciemnieją po jednemu okna kamienic, doróżki nawet powoli oddalają się i nikną, następuje cisza, w której najlżejszy szelest staje się znaczącym, wybitnym, że tak powiem charakterystycznym. Wśród dnia wrzawy, hałasy, stuki, głosy, szmery mieszają się i zlewają w jeden dźwięk nierozwikłany, pospolity, nie znaczący; w nocy każdy głos osobno nabiera znaczenia, zwraca uwagę, każe myśleć o sobie. Mało jest przesuwających się postaci, każda też postać wabi oczy, zastanawia.
Ulica Ostro-bramska jedna z pierwszych usypia i pustą się staje... natenczas widzisz w niej tylko, między niebem a ziemią zawieszone światełko przed obrazem Bogarodzicy, drobne, słabe, lecz nie gasnące nigdy. Zbliżasz się, pusto i cicho, jakaś atmosfera spokoju cię owiewa, zda ci się że płaszcz Matki Bożej zsunął się aż na ciebie i osłonił cię, otulił. W górze za szklannemi drzwiami błyskają odbite od ozdób obrazu iskierki, które wedle kaprysu fantazji składają się na dziwne konstelacje. Jeśli z innego świata idziesz, postój chwilę i poczekaj, aż cię przejmie wiara, aż uczujesz potrzebę modlitwy. Naówczas z rozgrzanem sercem, wśród tej ciszy, ciemnoty, przed jedynem tem światełkiem, dusza twoja wyrwie się z objęcia ciała i poleci do Boga! O! nigdy wśród wrzawy tak się człowiek nie modli.
Cóż jeśli traf szczęśliwy da ci tam towarzysza, jakże potężnie naówczas uczujesz żeś mu bliźnim, bratem, choćby on był w łachmanach; jakże silnie zrozumiesz, gdy twój i jego krzyk boleści wyrwą się z piersi razem, żeście obydwa z jednej gliny ludzie! Jakże boleśnie przeszyje cię i ubodzie usłyszana przechodzącego zimnego człowieka piosenka pusta, podobna szatańskiemu szyderstwu!
Taką jest Ostra-brama w nocy, takie wzbudza uczucia... nie w każdym może, ale przynajmniej w niezewszystkiem jeszcze popsutych ludziach.
Jednego wieczora jesiennego, kiedy już ulice puste były zupełnie, gdy światła pogasły i to jedno tylko, które nabożeństwo u obrazu Matki Bożej zapala, gorzało, szedł ktoś świszcząc piosenkę wesołą z za Ostrej-bramy w miasto. Dochodził do samych wrót, które ciemne i straszne otwierały się przed nim, gdy wśród najweselszych myśli, przyszło mu do głowy podanie o owych Szwedach, którzy za nieuszanowanie obrazu Matki Bożej, skarani śmiercią na temże miejscu zostali. Młody człowiek świstać przestał mimo woli, wszedł dość bojaźliwie w przejście ciemne i westchnął. Owionęła go owa atmosfera Ostrej-bramy wieczorna, niosąca w piersi uczucia religijne. Minął szybko wrota i wyszedł w ulicę. Tu zdjął kapelusz z głowy i znowu pod wpływem miejscowym, zastanowił się szepcząc modlitwę, której początek był próżnemi słowy, a koniec zajaśniał dopiero uczuciem. Już miał odchodzić, gdy usłyszawszy blisko siebie szelest jakiś i westchnienie, zastanowił się zadziwiony, jeśli nie przelękły... Spojrzał.
W galerji, na kamiennej posadzce klęczała postać, oświecona bladem światłem lampy od obrazu; długi cień czarny wlókł się za nią, niknąc w ciemnościach. Nie widać było twarzy, nie poznać wieku, nie odgadnąć postawy, uczuł jednak bardziej niż zobaczył młody przechodzień, że to była kobieta. Któżby był tak obojętny, aby w tej godzinie, ujrzawszy kobietę modlącą się na klęczkach, nie zapragnął poznać, jaka boleść ją tu przywiodła. Młody człowiek cicho się przesunął, i stanął za nią. Zdało się że nic nie widziała, a przynajmniej na nic nie uważała, bo nie postrzegł poruszenia żadnego. Wśliznąwszy się w galerją naprzeciw światła, które ją oświecało, dokładniej mógł rozpoznać tajemniczą kobietę. Ujrzał zgrabną postać, każącą się domyślać młodości, drobne kształty, maleńką główkę gładko uczesaną i niczem nie pokrytą, ręce załamane i ściśnione. Im bardziej się w to zjawienie wpatrywał, tem więcej dla niego nabierało zajęcia. Uczuł że po za tą modlitwą musiało być życie ciekawe, zarody cierpień, wiele boleści i pojął że po tej modlitwie następowała przyszłość niemniej zagadkowa i tajemnicza. Przeszłość i przyszłość tej kobiety zajęły go i zapaliły, dałby był wiele, żeby to życie wiedzieć, które w tej chwili wykwitało w smutnej modlitwie. Pomyślał, że dziewczynka skończy kiedyś przecie, odejdzie i czekał. Ona klęczała z załamanemi rękoma, tylko po chwilce opadła, skurczyła się, opuściła ręce, obwinęła chustką, sparła o mur i zdawała się już dumać nie modlić.
Wśród dumania wyrywały jej się niezrozumiałe pół słowa, zrozumialsze westchnienia; nareszcie głowa co raz na piersi się pochylać zaczęła, jak gdyby pod ciężarem jakim i dziewczynka widocznie usnęła.
Młody człowiek ujrzał to ze zdumieniem, sądził że przypadkiem chyba, ze znużenia w takiem miejscu zadrzemać mogła i umyślnie stuknieniem o kamienie ją przebudził. Obejrzała się, westchnęła, podniosła oczy na obraz i usnęła znowu.
— Miałażby tu noc przepędzić w ulicy? — pomyślał, — to niepodobna prawie! Cóżby to znaczyło?
— Poczekajmy! — I znowu czekał pochwycony za serce tą postacią tajemniczą.
Czekał długo, czekał niecierpliwie, nic się nie mogąc doczekać, gdyż dziewczynka w pół siedząc, w pół klęcząc spała. Zegar u św. Kazimierza bił pierwszą z północy.
— Pójdę do domu, — rzekł w sobie Edward, — to chyba żebraczka.
Już miał odchodzić, kiedy spiącej kilka słów z ust się wyrwały; zatrzymał się, spiąca mówiła przez sen.
— Matko Boża, Matko Boża!... Zlituj się nad sierotą!
Potem znowu.
— Widzisz żem niewinna!... Umrzeć... umrzeć... z głodu!
I jeszcze po chwili.
— Nikt nie przyjął! Matko Boża... biedna Julka!
Te słowa z głębi duszy wschodzące, jak echo myśli, które tylko co jeszcze na jawie głowę biednej dziewczyny opasywały; przejęły głęboko Edwarda. On nigdy nie płakał, bo łzy się wstydził, jak niemęzkiej rzeczy, teraz przecie uczuł łzę na powiece i drżenie serca. Sięgnął do kieszeni, wyjął co miał i po cichu położył pieniądze na kolanach dziewczynki... Przeżegnał się i po cichu oddalił.

II.

Nie wiem co powiodło nazajutrz Edwarda na mszą do Ostrej-bramy... pewnie wczorajszy dobry uczynek, który mu duszę zeschłą odwilżył i zostawił po sobie miłe wspomnienie. Wczorajsze wieczorne uczucia, których jeszcze nie starł ocierając się o ludzi, ciągnęły go znowu do miejsca, w którem, po raz pierwszy od dawna ich doznał. Ale też miejsce, o jakże teraz było różnem! Ulica pełna ludu gwarnego, przesuwające się powozy i dorożki, świegotliwe mleczarki, krzykliwe przekupki, fury drzewa, otoczone targującymi, napełniały wczoraj wieczór tak puste miejsce. Kilka pobożnych niebieskich i różowych kapeluszy świeciły pod galerją, kilka ich kręciły się na górze, kilka płaszczów czerniało o mur opartych. A przed ołtarzem jaśniejącym światłami, odprawiała się msza, której dźwięki tonęły w szumnym gwarze miasta. Edward, który szedł pełen uczucia, na widok tego życia zwierzęcego, poruszającego się w ulicy, bezwstydnie wrzeszczącego; ostygł i nie potrafił się pomodlić. Szukał tylko okiem miejsca, w którem wczoraj widział spiącą dziewczynkę. Było zajęte, klęczała tam kobieta, zdało mu się że ta sama, ale któż wie? Skromny był jej ubiór, sukienka ciemna, chusteczka wełniana, fartuszek, włosy uczesane gładko, obówie czyste i zręczne. Modliła się z zapałem, z przejęciem, ze łzami, wzniesione miała oczy, ręce załamane, nie widziała, nie słyszała otaczającego ją świata. Twarz jej w tej chwili byłaby malarzowi za wzór najlepszy religijnego uniesienia posłużyła. Blada, przezroczystej owej bladości, nie nosiła jednak żadnych śladów, które niemoc ciała i choroby zostawują. Oczy wielkie czarne, łzawe, nieruchomie utkwione były w obrazie; usta różowe, w pół otwarte, maleńkie, dziecinne, świeciły ząbkami białemi. Wyrazu jaki te rysy ożywiał, opromieniał, opisać niepodobna; nie zmieniał on tyle twarzy, aby je piórem lub pęzlem wydać było można, duszą je tylko uczuć i duszą odtworzyć wielki sztukmistrz byłby w stanie. Rzekłbyś, jedna z tych zapłakanych główek, które Greuze tak nienaśladowanie tworzyć umiał.
Wpatrzywszy się w zachwycającą tę postać, Edward kilka razy pomyślał, że to wczorajsza Julka, która spała pod płaszczem Matki Boskiej, ale nie wierzył znowu w domysły, gdy szlachetnym rysom się przyglądał, zdającym się nie godzić z życiem tak biednej istoty, którą wyobrażał sobie uwiędłą, podciętą, zgniecioną.
I jak wczoraj przytrzymała go niewyraźna w ciemności postać nieszczęśliwej, tak dziś zajęła go, przykuła jaśniejąca modlitwą i zapałem, cudna twarz nieznajomej. Stał i żył oczyma i wcielał się w jej modlitwę. I msza się skończyła i wszyscy się rozeszli i zgiełk w ulicy powiększył, a on jeszcze stał i patrzał, bo ona jeszcze klęczała i modliła się. Nareszcie powstała, ale nie odeszła, spojrzała na obraz, i usiadła na tem miejscu, w którem wczoraj zasnęła. Edward chciał się doczekać odejścia, chciał się dowiedzieć coś o niej... napróżno. Godziny biły, leciały, goniły jedna drugą, musiał ją porzucić i odejść.
Wrażenia dnia dobrze zatarły w jego umyśle dwa te obrazy; wpleciony w koło towarzyskiego żywota, w którem my wszyscy stękamy, pod młotem rozmów próżnych, powitań, zapytań, interesów, zapomniał na chwilę o Ostrej-bramie. Przyjaciele, którzy nigdy nie pojmują różnicy dnia od dnia, zmusili go do wczorajszej wesołości, której po nim pod karą śmieszności wymagali, bo do niej, według nich był obowiązany. Edward nie mogąc się od nich oswobodzić, musiał zdusić w sobie myśli poważne, uczucia delikatniejsze, i znowu na świat patrzeć jak oni szydersko, zimno, zwierzęco. A w duszy jego wielka zaszła odmiana tajemna od wczoraj; szparą jeszcze nie zamkniętą spadło w nią nasienie myśli surowszych o świecie, wyobrażeń sprawiedliwszych o ludziach, o kobietach. Edward sam nie wiedział czemu to miał przypisać, bo przecie ta tajemnicza postać, domyślnem swem nieszczęściem nie mówiła za nikim, bo przecie przeszłość jej mogła być pokalaną... a jednak przekonawszy się, że jest prawdziwa wiara, głęboka i nie udana, poznał Edward, że musi być cnota także. Teraz, kiedy towarzysze jego szydzili wedle zwyczaju i z kobiet i z ich cnót, które tak często będąc tylko pozorem, nieufnym czynią na zawsze... czuł niesmak w ich szyderstwie, jak człowiek któryby nadto zjadł jakiej potrawy i wstręt ku niej powziął z przesytu.
Prędko z towarzystwa wprzódy lubego, oswobodził się udanym bolem głowy Edward, pobiegł do siebie i zamknął się. Tu tak wiele myśli razem uderzyło mu o piersi, że nie mogąc znieść ich ciężaru, znowu zapotrzebował rozrywki i wyszedł na przechadzkę.
Miasto dręczyło go jak przyjaciele, pospieszył dalej, aby sam na sam tylko zostawszy z przyrodzeniem, z niego wyczerpnąć zasiłek myśli, pociechę, uspokojenie. W istocie, w takich chwilach, w których człowieka nawiedza wiara w Boga i wiara w cnoty ludzi, przyrodzenie najlepiej do duszy przemawia, ono wówczas religijnych uczuć jest sprzymierzeńcem i pomocnikiem; gdy przeciwnie w momentach szału, rozpaczy, niedowiarstwa, widok jego nie mówi do duszy: rzekłbyś że przyrodzenie milknie, jak kwiat zamykający się przed burzą. Gdy Edward spojrzał w niebo, czyściejszem odetchnął powietrzem, usłyszał szum drzew, świergot ptaszków; wróciły mu uczucia kołyszące przyjemnie duszę, opadły kajdany, które narzuciło zimne towarzystwo przyjaciół. Dziwnym sposobem, jął myśleć o bladej dziewczynce, a razem o pociechach religji, o szczęściu jakie daje głęboka wiara.
— A! — pomyślał, — jakaż to boleść, jakie to cierpienie, jaka męczarnia nie ustąpią z serca, gdy tylko człowiek ma wiarę w przyszłość, w Bogu. Nieszczęściem, nikt jej nie ma tak głębokiej, tak wielkiej, aby wystarczała na wszystkie życia próby; nikt nie pochwali się taką wiarą, a taka wiara, to więcej niż wszystkie szczęścia, bo ona je wszystkie wyłącza i nieużytecznemi czyni! Wystawmy sobie człowieka, któryby żył nie światem i dniem dzisiejszym, ale Bogiem i wiarą, wiarą cały... jakaż filozofja, jaka nieczułość, jaka pociecha zewnętrzna, wyrówna tej tarczy jego, którą zbrojny, niezwyciężonym się staje? A jednak, dla czegoż ta wiara tak sponiewierana, że ją ledwie ci w sercach chowają, którzy już żadnej ofiary nie czynią z życia, gdy je dla niej święcą? Czemuż wszyscy wolą cierpieć, wolą rozpaczać, niż wierzyć w pokoju? Bo — tu się Edward zamyślił — bo jedna część ludzi, — rzekł do siebie po chwili, — od dzieciństwa nie widziała przykładów wiary i nie uczuła jej potrzeby, nie pojmując ważności; a druga wstydzi się wierzyć! Alboż nie ma takich, którzy się modlą tajemnie, a pokrywają uczucia religijne jak występek, aby ich nikt nie zobaczył, tak jak gdyby one były tylko zabawką, jakiemuś tylko wiekowi i pewnym położeniom towarzyskim właściwą?
Tak myślał Edward, a serce jego otwierało się, czuł się szczęśliwszym, spokojniejszym, ufniejszym w przyszłość niż kiedykolwiek. Zdawało mu się, że świat nawet popiękniał, drzewa pozieleniały, niebo pojaśniało, i ptacy weselej śpiewali i ludzie polepszeli.
Wieczór był, gdy do miasta powrócił.
Miasto tylko co się oświecało jeszcze i stroiło do zabawy, która ustać miała dopiero o północy, po północy. Okna zapuszczone sztorami, całemi rzędami jaśniały w ciemnościach, rewerbery jeden po drugim zapalały się, stragany i sklepy łojówkami i kienkietami stroiły. Ruch trwał jeszcze jak we dnie, tylko przechodnie byli rzadsi, a wśród pieszych wybitnie, odznaczali się chłopcy uliczni świszczący piosenki i dziewczęta chichoczące lub nucące, jakby dla przywabienia do siebie. Tam i ówdzie odzywały się fortepiany, skrzypce, szajne-katarynki popularyzujące muzykę; w szynkach basetle zawsze warczące ponuro; a dźwięki te pomięszane przerywał i krajał stukot pojazdów po bruku.
Złapać też było można w powietrzu urywki rozmowy, pytania bez odpowiedzi, odpowiedzi bez pytań, uśmiechy i łkania, powitania i pożegnania, łajania i pochlebstwa, wszystko to bijące o siebie, spotykające z sobą, ocierające o siebie a połamane jak te sztuczki różnobarwne, które do kalejdoskopu rzucają.
Wszedłszy w ten tłum, gwar i ciasnotę, Edward uczuł się znów przyciśniony życiem ludzi niespokojnem i minąwszy kilka ulic, skierował się ku Ostrej-bramie. Co go tam wiodło?
O biedna naturo ludzka! jeśli szczerze wyznać mamy, wątpię aby myśli nabożne: raczej ciekawość, interes, jaki w nim wzbudziła owa dwa razy widziana kobieta. Może być, że w mieszaninie uczuć, były i inne jakie, ale w nich nie przemagała pewnie potrzeba modlitwy... Takim jest człowiek, pod ciężarem ciała, które mu czynić każe często, czem się w duchu brzydzi: posłuszny jego instynktom, patrzy na siebie, zna co czyni, a nie ma siły aby się odmienił.
Edward szedł ku Ostrej-bramie, może dla tego powolnie, aby się sam oszukał i skłamać mógł przed sobą, perswadując sobie, że się bez myśli i celu przechadza. W ulicy był ruch jeszcze, światła, ludzie. Edward zwolnił kroku dochodząc do galerji, zdjął kapelusz, obejrzał się, postrzegł postać, którą odgadnął, i modlić się zaczął.
Nie omylił się, znowu była tu dziewczynka. Ale nie sama, ktoś drugi stał przy niej i rozmawiał z nią. Nie postrzegli Edwarda i mówili dalej, on podsłuchiwał... darujmy mu tę ciekawość.
— I jakże moja panienko, — mówił głos chrapliwy żebraczki, — to ty tu nocujesz?
— Już to będzie trzecia noc.
— Tak sama jedna, pod tą bramą?
— Ot tutaj.
— I nie boisz się?
— A czegoż mam się bać, Matka Boska nademną.
— Czyżbyś już taki sobie kątka nie znalazła?
— Miejsca nie mam, a do karczmy nie pójdę.
— No, no, alećby to taki gdziekolwiek można znaleźć kątek; chyba już grosza przy duszy nie masz, a i tak...
— Ja się tu sobie modlę i dobrze mi...
— A zimno?
— Mam chustkę, a przywykłam do wszystkiego, bom sierota.
— A dla czegoż to straciłaś miejsce?
— O! to długa historja!
— Ta, ta! dla tegoby ją można krótko powiedzieć.
Dziewczyna milczała, po chwilce.
— Może panienka i nie jadła?
— Jadłam trochę w dzień.
— A nie chce się jeść?
— Nie; dla czegoż się pytasz?
— Dałabym ci obwarzanek.
— Bóg ci zapłać stara! ja go nie potrzebuję, ale jak gdybyś mi go dała, tak ci wdzięczna jestem, tyś sama uboga.
— Uboga! — odpowiedziała stara, — ale ja już do tego przywykłam! A do tego moja panienko, niechaj ludzie gadają a taki poczciwi i litościwi po świecie chodzą, a jałmużna kapie, a ubogi z głodu nie umiera. Alboby to panience obwarzanek zaszkodził?
Stara dobywała z torby powoli, zdmuchnęła, otarła, dała go dziewczynie i nie czekając podziękowania, głośno zacząwszy mówić — Zdrowaś Marja — odeszła.
Edward w czas naskoczył, żeby jej rzucić złotówkę na rękę.
— To za obwarzanek, — rzekł.
— Co? co jegomość mówi?
— To za twój dobry uczynek.
— Jaki?
— Coś dała dziewczynce z jałmużny.
— Niech cię Bóg błogosławi panuniu, nie ma o czem gadać.
Edward ją zatrzymał.
— Chciałabyś żeby cię przyjęto do Dobroczynności?
— A mnie to na co! siedzieć jak przykutej! — zawołała, — dajże pokój. I poszła.

III.

Nie będziemy rozbierać i opisywać stanu duszy Edwarda, może i tak czytelnicy nasi, (zawsze czego innego wymagający od pisarza nad to co uczynił i czyni) może i tak niecierpliwią się w trzecim rozdziale powieści, stojąc w miejscu, na którem ich pierwszy postawił. Cierpliwości, panowie mili, cierpliwości; kiedy pisarz czuje potrzebę zatrzymania się, czytelnicy powinni z nim razem uczuć konieczność tego chwilowego spoczynku! a jeśli nie ma między nim a niemi tej sympatji, lepiej książkę porzucić niż kłócić się z nią czytając. Po tak krótkim wstępie (proszę uważać, że gdybym tylko chciał, mógłbym go był dziesięć razy dłuższym uczynić) powracamy do rzeczy.
Edward trzeci raz już spotkawszy nieznajomą dziewczynkę, skutkiem zapewne szczególniejszego usposobienia duszy, uczuł się nią silnie zajęty. Nie każda jałmużna, którą dajem, przywiązuje do obdarzonego, jego dar tajemniczy, zdawało się, że połączył jakimś węzłem z ową biedną Julką, że na niego włożył jakieś względem niej obowiązki. Broniąc się myślom o niej, bo czuł całą ich śmieszność, mimowolnie dumał, w nocy widział ją we snach, wstał z postanowieniem mocnem wyszukania jej, ofiarowania pomocy, dowiedzenia się o przeszłości. Nie poszedł jednak rano do Ostrej-bramy, oczekując wieczora, a prawie pewnym będąc, że ją wieczór na zwykłej modlitwie zastanie. Dzień mu się wydał długi i nudny, i nie dziw, oczekiwanie zawsze czas przedłuża, doświadczył tego każdy. Śmiesznie też, gdy kto utrzymuje, że dwie godziny są sobie równe, bo mają równą ilość minut i t. p. Śmiesznie, gdy chcą koniecznie zrównoważyć rok szczęścia z rokiem cierpienia, bo oba równą ilość dni miały.
Nadszedł wieczór. Edward zmrokiem był u Ostrej-bramy... omylił się, nie było jej tutaj. Zaledwie oczom swym wierzył. Przeczucie mówiło do niego tak głośno, tak wyraźnie, że ją tam znajdzie: byłby przysiągł, że nie omyli, a jednak... Edward zaprzysiągł, że żadnemu przeczuciu nie uwierzy: i gdy tak przysięgał, nie odchodził przecie, sparł się i czekał. W kątku jego duszy była iskierka nadziei... patrzał na miejsce, które zajmowała Julka, niekiedy spoglądał w ulicę, ale nikt nie przychodził. Edward zaczął się modlić, uczuł się bardzo smutnym, wstydził się sam siebie.
Wśród modlitwy usłyszał szelest w ulicy, drobnemi kroki, spieszno szła jakaś kobieta.
— To ona! to pewnie ona! — pomyślał i serce mu zabiło.
Spojrzał i już nie wątpił: postać jej była tak charakterystyczna, ruchy tak cudownie zręczne i szlachetne, iż druga jej stanu dziewczyna mieć by ich nie mogła. Tem mocniej się przekonał, iż to była jego nieznajoma, gdy się zwróciła ku galerji, i uklękła na swojem miejscu, żegnając się do modlitwy.
Lecz zkąd wracała?... Więc miała znajomości, stosunki w mieście, zajęcia? Edward postanowił dowiedzieć się o wszystkiem i nie chcąc jej przerywać, czekał aż dokończy pacierzy. A tymczasem mierzył ją okiem badawczem, nie mogąc pojąć jak wprzódy, zkąd pod ubogą suknią służebnej, sieroty, mogła wykwitnąć twarz taka, taka postawa? przez jaką szczególną przyrodzenia igraszkę dostały się jej wdzięki innego rodu ludzi, których jej równi cenić nawet nie umieją?
— Przypadek — powiedział sobie, bo inaczej pojąć tego nie potrafił.
W pół godziny może wstało dziewczę od modlitwy, ale nie siadła usypiać tu jak pierwszej nocy, przeżegnawszy się odchodziła. Edward potrzebował niesłychanej odwagi, aby ją zaczepić: im prędzej ją gonił, tem chyżej uciekała; rzucił słowo, odwróciła głowę, spojrzała i milcząc jeszcze żywiej pospieszała.
— Nie bój-że się — rzekł Edward — zaklinam cię na wszystko, nie jestem zły człowiek, muszę się z tobą rozmówić koniecznie.
— Czegoż pan chce odemnie? — spytała, odwracając się nagle zdyszana dziewczyna.
— Dowiedzieć się tylko coś za jedna i dla czego spałaś kilka nocy w galerji: czy nie masz opiekuna, miejsca, służby, sposobu do życia?
— Proszę, a cóż panu do tego? — odpowiedziała idąc już dalej nieznajoma.
— Ale stój-że — zatrzymując ją, wołał Edward — nie wiedzieć czego boisz się mnie. Ja nie jestem z tych młodych ludzi, którzy dla twarzyczki tylko gonią za dziewczętami, mogłaś mnie widzieć modlącego się... Uczułem litość nad twoim losem, zwierz mi się i zaufaj.
Dziewczyna wstrzymała się znowu, zastanowiła i spojrzała Edwardowi w oczy ciekawie, ale nic nie powiedziała. Zdawała się zdziwiona niezmiernie.
— Trzy dni, jak co dzień widzę cię rano i wieczorem u Ostrej-bramy: czuwałem nad tobą, gdyś spała pod galerją: słyszałem cię narzekającą przez sen, płaczącą przed obrazem... Musisz być nieszczęśliwa: może nie masz sposobu do życia, może...
— Ale zkąd-że ta litość? — spytała dziewczyna naiwnie.
— Alboż ona jest tak dziwna?
— Nie dziwuję się jej, ale boję od pana — odpowiedziała.
— Dla czegoż? mam-że minę zbójcy?
Dziewczyna kręcąc końce chustki, nic nie odpowiedziała, spuściła tylko głowę.
Edward sam skończył:
— Pojmuję zresztą, moja miła. Całe życie widziałaś młodych roztrzepańców i boisz się mojej młodości.
Uśmiechnęła się dziewczynka, i kłaniając się powiedziała:
— Dobranoc!
— Ale poczekaj-że, na Boga! nie lękaj się choć kilka słów przemówić.. Masz-że ty już służbę, boś jej nie miała wczoraj jeszcze, kiedy ta stara żebraczka.
— Zkąd-że pan?...
— Mówię ci, żem szpiegował dni kilka.
— Mnie! umyślnie?
— I stałem nad tobą, gdy — dodał Edward — gdy ci N. Panna zesłała we śnie jałmużnę!
— To pan!! — zdziwiona krzyknęła dziewczynka.
— Wszystko widziałem; miałaś wówczas sen niespokojny, przez sen wołałaś do Matki Boskiej, aby się zlitowała nad sierotą, nad Julką... Wszak nazywasz się Julka?
— Zkąd-że pan to wiesz?
— Powiedziałaś przez sen.
— A! a! — przerwała dziewczynka — i pan wszystko słyszał! a ja... oczu już nie podniosę...
— Nic złego nie słyszałem... lecz wiem, żeś biedna. Wracasz do miasta, musiałaś znaleść służbę?
— Nie panie! — odpowiedziała dziewczynka; — kiedy pan już tak gwałtem chce wiedzieć, to powiem, cóż robić... Z tej jałmużny założyłam sobie sklepik szkaplerzy, obrazków i paciorek, z którym siedzę w Ostrej-bramie: a tu niedaleko najęłam mizerną izdebkę w suterenach.
— Z czegoż będziesz żyła?
— Z czego? — spytała sierota głosem zadziwienia i odwagi — a mój sklepik, a mój zysk, który mi da Matka Boża, pod której kościołem siedzę?
— Ubogie to będzie życie, bardzo ubogie.
— Ale swobodne — rzekła Julka — już za nic nie chcę służby! za nic! to niewola, to nędza! Bylem miała choć suchy kawałek chleba, na co mi więcej.
— Ale sama jedna, bez pomocy, rady, opieki, tak młoda, cóż ty poradzisz?
— Mam Opiekunkę.
— Kogo? gdzie?
Odwróciła się ku Ostrej-bramie i przeżegnała, mówiąc: Matkę Boską!
— Słuchaj — rzekł Edward po chwilce milczenia — a naprzód odpędź wszelki strach, wszelkie niedowiarstwo. Widziałem cię w największem twojem nieszczęściu, pobożność twoja podobała mi się, interesujesz mnie; jeślibyś kiedy potrzebowała mojej pomocy, zgłoś się do mnie, oto mój adres i nazwisko. Teraz na początek handlu daję ci jeszcze sto złotych, najmij lepsze mieszkanie... Za moją litość zapłacisz mi, jeśli opowiedzieć zechcesz, co cię do tego stanu przywiodło, żeś nie miała gdzie głowy położyć?
Dziewczyna zdziwiona, przelękła prawie na widok pieniędzy, cofnęła się.
— Cóż to, boisz się znowu?
— Panie! ale panie! — bąknęła — bo prawdziwie, bo...
— Weź to jako dar Matki Bożej, nie mój, jako nagrodę ufności w jej opiece. Jutro nad wieczorem przyjdę do twego sklepiku pogadać z tobą.
— Ach! zmiłuj się pan — zakrzyknęło dziewczę, wzięte, oddając pieniądze — nie czyń-że tego, proszę! nie czyń.
— Czemuż?
— Ja nie chcę, nie chcę, dośćby na moją zgubę jednej takiej rozmowy.
— Przecież się muszę dowiedzieć więcej o tobie.
— Ach, ale nie tam... wszyscy będą myśleli...
— Do siebie nie pozwolisz mi przyjść, i o to nie proszę... to by ci więcej szkodzić mogło.
Dziewczynka temi słowy zdziwiona, nabrała odwagi od nich.
— Jutro wieczór u Ostrej-bramy... pod Obrazem; będzie święty świadek rozmowy, a ja nie tyle się będę lękać.

IV.

Mam-że mówić o niespokojnem oczekiwaniu jutra Edwarda?... nie, szeroko o tem piszą tylko ci, którzy sztukować się muszą rzeczami oklepanemi, którzy w braku ładunku prawdziwego, pakują balast nic nieznaczący: my (nie wyrzekając się nadal, bo to ludzka rzecz) damy temu, ten raz przynajmniej, pokój.
Jak tylko dzień zmienił się w wieczór, który wieczorem z biedy tylko nazwać było można, bo jeszcze zmierzchać nie poczynało, Edward poleciał do Ostrej-bramy. Zastał już tam Julkę, która klęczała i modliła się, mając przy sobie w chustce zawinięty cały swój sklepik, tylko co z zydelka zdjęty. Szanował Edward modlitwę i stanął z daleka: jeszcze też ulica nadto była ludna, aby nie narażając się na śmieszność, na dziwaczne przechodniów domysły, można było usiąść do rozmowy pod oczyma owego świata miejskiego, który sam zepsuty, we wszystkiem widzi (tam nawet, gdzie go nie ma) złe tylko. Powoli też ruch ustawać począł, Julka skończyła modlitwę i obejrzała się.
— Dobry wieczór — rzekł Edward.
— Dobry wieczór — odpowiedziała smutnie.
— Dziękuję ci za dotrzymanie słowa.
— Nie ma za co — odezwała się — prawdziwie, teraz jakem się namyśliła...
— Cóż takiego?
— Tutaj, w tem świętem miejscu.
— Nie zechcesz zapewne rozmawiać — podchwycił Edward.
— Nie potrafię... ja tu tylkobym się modliła.
— Gdzież więc?
— Ale ja nie wiem, prawdziwie...
— Pozwolisz mi wejść do siebie?...
— Pan jesteś nabożny... ufam panu... pan jesteś tak dobry... ale... boję się ludzi — przerywanym głosem tłumaczyła się Julka. — Gdyby kto widział, że pan jestem u mnie, pomyśleliby, że jestem nic dobrego.
— Jak chcesz — rzekł Edward, który pałał ciekawością bliższego poznania osobliwszej dziewczyny. — Jeśli nikt nie przychodzi do ciebie, któżby mnie zobaczył?
— No to chodźmy — biorąc swój węzełek i ogarniając się chustką, odpowiedziała Julka. — Nie daleko ztąd; tylko że nie wiem, jak pan wejdziesz... u mnie tak mizerna izdebka.
— Chodźmy! chodźmy! — zawołał Edward. Poszli w milczeniu.
Minąwszy cerkiew św. Ducha, dziewczynka zwróciła się na prawo, ku jednej z większych kamienic; poszła prędzej, potem zastanowiła się, obróciła i rzekła:
— Uważaj pan, gdzie wejdę, a daj mi czas przynajmniej świecę zapalić; przez litość nad biedną dziewczyną, żeby nikt nie widział.
— Dobrze, dobrze — odpowiedział Edward, któryby był w tej chwili przystał na wszystko; cofnął się i powolnie szedł z daleka.
Wkrótce ujrzał Julkę odmykającą drzwi suterenu i spuszczającą się w głęboką jego szyję. W chwilkę potem wyszła ze świecą, którą zapaliła u sąsiadki w dziedzińcu, i przyniosła zakrywając fartuszkiem od wiatru.
Naówczas Edward obejrzawszy się ostrożnie dokoła, przekonany, że nikt go nie widzi, prędko przybiegł do drzwi, ale się u nich mimowolnie zatrzymał. Nigdy w życiu nie spuszczał się do podobnego mieszkania. Było to istne wejście do lochu, długim wązkim kurytarzykiem, po schodkach niezmiernie stromych, ślizkich i chwiejących się. Ciemno też było i w drugich drzwiach w dole, a świecące przez szybę światełko wiodło go tylko. Nareszcie nie bez trudności dobił się tych drzwi drugich i wszedł powoli. Uderzyła go ciężka i wilgotna atmosfera tego podziemnego mieszkania, do którego światło dzienne i promienie słońca nie dochodziły nigdy, bo kilko-szybowe okienko, na wpół w bruk zapadłe, nie dopuszczało ich. Izba była sklepiona, mur nie bielony, zielony od wilgoci, piecyk maleńki i kominek na prawo; na lewo łóżeczko i zydel, skrzynka pod łóżkiem, składały sprzęt i wygodę całą. Na kominka kapturze paliła się świeczka, dziewczynka siedziała na zydlu z twarzą rękoma zakrytą, u nóg jej leżał węzełek przyniesiony. Trzeba przyznać, że o ile tak mizerne mieszkanie czystem być mogło, o tyle niem było. Nad łóżkiem wielki niezgrabny obraz Matki Bożej Ostro-bramskiej przylepiony był opłatkiem.
Ujrzawszy wchodzącego, podniosła głowę Julka, wstała i podeszła ku niemu.
— Ja jestem biedna, uboga, nieszczęśliwa sierota, pan bogaty i szczęśliwy... często podobni panu za żart mają zgubić kogoś; wszak tego nie uczynisz?
Edward odskoczył.
— Przysięgam ci na tę Matkę Bożą, przed której obrazem pierwszy raz cię obaczyłem, że nigdy myśli tej nie miałem i mieć nie będę! Nie ufasz mi, lękasz się?... pójdę.
— Ach panie! — odpowiedziała Julka — sam powiedz, cóż to dziwnego, że nie ufam, że się lękam? Dałeś mi pieniądze, gonisz za mną, jesteś młody! Ludzie i litość udają.
— Więc dobranoc ci i uspokój się, nie chcę cię niepokojem nabawiać, później może, gdy lepiej mnie poznasz.
— Nie idź pan, nie — zawołała dziewczynka — przysiągłeś na Matkę Bożą, ja wierzę teraz, bo ktoby taką złamał przysięgę, ten by wart paść trupem jednej minuty.
Była chwilka milczenia, dziewczynka uspokojona, pokazała na chwiejący się zydelek Edwardowi, a sama pobiegła usiąść na łóżku.
— Przyjąć pana nie mam czem.
— Tem, o co najmocniej proszę, na co czekam, twoją historją.
— Och! — odpowiedziała — smutna! I nie raz mi się wśród niej łzy potoczą, bo ich było dużo w życiu... więcej niż na moje lata być ich powinno. Zaczęły się bardzo wcześnie, a Bóg wie kiedy skończą! Ale nadzieja w Bogu i N. Pannie, że nie opuszczą sieroty.
— Jesteś tutejsza, z Wilna? — spytał Edward, naprowadzając ją na początek.
— Zaraz wszystko powiem.
Podparła się na łokciu, westchnęła, zaczęła.

V.

— „Nie wiem kto byli moi rodzice: znaleziono mnie maleńką w pieluchach, na słomie u bramy jednego domu na wielkiej ulicy. Chciano podobno z początku odesłać do Sióstr Miłosierdzia, ale potem jakoś zlitowała się nademną szynkarka, która na dole tam miała szynczek, wzięła i wykarmiła. Ona sama nie miała dzieci, kochała też mnie biedna.
Ja tego mało co pamiętam, jak przez mgłę, słyszałam tylko od ludzi. W kilka lat biedna kobieta umarła i zostawiła mnie znowu na Bożej opiece, bo Bóg ojciec sieroty.
Siostrzeniec jej wyrzucił mnie z domu, nie myśląc karmić: a gdym siadłszy płacząc w ulicy, głośno wołała matki, ludzie się zaczęli gromadzić koło mnie, rozpowiadać o nieboszczce i kląć nielitościwego siostrzeńca.
Młoda jakaś pani przechodząca wstrzymała się, spostrzegła dziecię, rozpytała o mnie i wzięła do siebie.
O! dobraż to była pani, nabożna, cierpliwa jak anioł, ale nieszczęśliwa, bo płakała często. Ona to nauczyła mnie modlić się i ufać w Bogu, ona dała mi wielki skarb na sieroce życie... pobożność, cierpliwość. Patrząc na nią, musiałam ją naśladować, i nigdy potem nie zapomniałam o niej, o jej macierzyńskich naukach. I ta umarła, zostawując mnie małą, znowu bez opieki, samą jedną.
Mąż jej, który tego anioła nie pojmował, nie rozumiał też litości dla bezużytecznej sieroty. Poszłam z tego domu z wielkim bolem serca. Wzięła mnie potem jedna przekupka, z której kramikiem siedziałam długo w Ostrej-bramie, trzy lata prawie.
Nie mogę narzekać, życie to było rozkoszne: gdy wspomnę, jeszcze łzy mi się kręcą po sercu. Rano bywało szłam z moim stołkiem i towarem, gdy jeszcze spało miasto, przychodziłam na pierwszą mszę u Ostrej-bramy, której słuchałam często sama jedna, albo z kilku mleczarkami, potem szłam na swoje miejsce i usiadałam. U mnie były do przedania obrazki N. Panny i świętych, małe książeczki nabożne, abecadła, szkaplerze, krzyżyki, paciorki, wstążeczki, szpilki, pierścionki mosiężne, medaliki... tyle pięknych rzeczy, którym się wieśniaczki, idące i wracające z targu, tak dziwiły! Dzień wschodził, siedziałam na świeżem powietrzu, wśród ludzi, targowałam złotych kilka, miałam co zjeść i byłam szczęśliwa, bardzo szczęśliwa! Ludzie, których tyle się do Ostrej-bramy zbiera, wszyscy się modlili, wydawali mi się poczciwymi i dobrymi! Nie jeden kupiwszy co, dał groszyk dla biednej dziewczynki, kupowałam sobie mleka, jabłek i długo błogosławiłam go. Wieczorem, o mroku, gdy tylko żebracy przychodzą modlić się u Ostrej-bramy, szłam do domu, tu przędłam, albo pomagałam gospodyni. I sny moje wówczas swobodne były i wesołe. Nie raz pamiętam widywałam we śnie N. Pannę z Panem Jezusem, która mi rzucała grosz na mleko, lub bułkę białą! Teraz nigdy mi się to nie śni, często i przez sen nie można się nawet poradować, kiedy na jawie serce pęka. Szczęśliwemu i we śnie szczęście, biednemu łzy i przez sen.
Mój Boże! jak ja pamiętam te trzy wiosny u Ostrej-bramy i te trzy lata. Zima tylko dokuczała trochę, bo nie było się czem okryć, trzeba było chuchać w ręce, bić nogami, żeby się rozgrzać. Inne kobiety miały żar w garnkach, śmiały się, żem marzła: ja, kiedy było bardzo zimno, myślałam o wiośnie i o lecie, albom się modliła.
Raz, w końcu tych trzech lat, wieczorem, chora czegoś wróciłam do domu, jesień to była chłodna, deszcz bijący z wrót, przemoczył mnie do nitki, bo miałam nie dobre miejsce: gorzej jeszcze, pomokły szkaplerze i obrazki. Przekupka zobaczywszy to, o mało mnie nie wybiła. Płakałam, nie wiedząc co począć; w nocy siedziałam i suszyłam po jednemu wszystko przed kominem, ale że ogień był z trzasek mokrych i więcej dymił niż grzał, do ranku przyszło i już dzwonili na czwartą, gdym robotę skończyła. Ledwiem się spać położyła i usnęła płacząc, przebudziła mnie gospodyni z łajaniem, przypominając niedzielę, i że chłopi rano bardzo na targ jadą, kazała zaraz iść z kramikiem do Ostrej-bramy... Mnie się spać chciało tak, że padałam ze snu. Całą noc nie spałam, czułam się chorą, głowa ciężyła, nogi drżały, oczy się mrużyły, ale kto służy ten musi słuchać... poszłam.
W ulicy jeszcze nikogo nie było, w Ostrej-bramie nikogo, nawet przekupek co najraniej siadały... zmrok i sen wszędzie, wszyscy spali, mnie tylko zasnąć nie dano. Usiadłam, płacząc, na mojem miejscu, i ciężkim snem, oparłszy się o mur, zasnęłam. Nie wiem jak długo spałam na moje nieszczęście, obudziwszy się, mało nie umarłam z przestrachu... przedemną stał tylko goły kramik, paciorki, wstążki, obrazki, szkaplerze... wszystko znikło. O mój Boże! języka nie mam na opisanie mojej rozpaczy; wolałabym była umrzeć; rzuciłam się na ziemię płacząc, przekupki zaczęły śmiać się ze mnie... pobiegłam do Obrazu Matki Boskiej i prosiłam Jej o pomoc, o ratunek... Ona cudowna, mogła cud zrobić, ale ja widać grzeszna, nie byłam cudu warta, bo mnie nie wysłuchała. Nie wiedziałam jak się pokażę przekupce i chciałam z początku uciekać, ale pomyślawszy, że ona mnie może o kradzież posądzić, że biedna ma troje dziatek a uboga, a ja powinnam przynajmniej odsłużyć, kiedy nie mogłam zapłacić... poszłam do niej, nie bez wielkiego strachu.
Przekupka nie zważając na moje łzy, wybiła mnie, odarła z odzienia i wypchnęła z domu. Odszedłszy kilka kroków, usiadłam na kamieniu i płakałam: jakiś pan z panią szli ulicą, zaczęli do mnie gadać, rozpytywać się, a poszeptawszy coś między sobą, kazali mi pójść. Poszłam za nimi dziękując Najświętszej Pannie: Ona to ich sprowadziła... i to był cud dla sieroty.
Pani moja i pan nowy bardzo byli dobrzy ludzie, łagodni, poczciwi, pobożni; żyli z sobą przykładnie i zgodnie, a mnie nie jak sługę domu, lecz uważali jak sierotę, której czynili dobrze dla miłości Bożej. Dla czegoż tak krótko trwała spokojność, tak prędko wszystko się zmieniło! Tak dobrze było mi u nich! Ale na świecie, od wieków to powtarzają, długo być dobrze nie może, bo na to ten świat. Naprzód pani umarła, po której płakałam gorzko; potem pan zaczął słabnąć, chorzeć, z żalu usychać i nawet przytomność tracić powoli.
Jak tylko dowiedzieli się o tem jego krewni, pospieszyli do niego, obsiedli oni, opanowali bezsilnego staruszka i całym domem trząść zaczęli. Wkrótce z pana stał się ich sługą, a płacz brał patrzeć, jak z nim nielitościwie się obchodzono, jak często wszystkiego mu brakło, gdy słudzy obcych brali i porywali pełnemi rękami.
Kilka razy ujęłam się za starego pana, nie dałam rozrywać jego dobra i niszczyć: ztąd gniew na mnie, odgróżki, a potem i zemsta. Słudzy obcych zmówili się na sierotę, i popełniwszy sami kradzież, jednogłośnie zwalili ją na mnie. Nie było dowodów żadnych, obrażona podejrzeniem, pobiegłam do pana z płaczem i skargą na krewnych. Chciał mnie bronić, ale nadbiegli, w oczach jego łajać mnie zaczęli, domagać się, aby mnie odprawił. Tyle krzykiem swoim sprawili na biednym, osłabionym starym, iż milczeniem na wszystko dozwolił. Nie miał siły się oprzeć. Płaczącą wyrzucono mnie za drzwi, wśród śmiechu, szyderstwa i naigrawań sług obcych. A! jakże mi się okropnie serce krajało, kiedym wychodziła z domu, w którym tak dobrze niegdyś mi było, w którym rzucałam biednego starego pana w ręku rozbójników! Lecz cóż począć było? Zabrawszy rzeczy, poszłam do Ostrej-bramy.
Cały dzień tam przesiedziałam, całą noc... Pan widziałeś mnie i wiesz resztę.
Edward, który z ciekawością słuchał naiwnego opowiadania Julki, powstał w tej chwili zadumany.
— Biedna sierota! — zawołał — miałaś przeszłość ciężką, bez pociech, rodziny, opiekunów, rzucał cię los z tułactwa w tułactwo... mam nadzieję, że przyszłość lepsza będzie.
Julka nic nie odpowiedziała.
— Umiesz ty czytać? — spytał po chwili Edward.
— Trochę.
— Cóżeś czytywała?
— Książki nabożne.
— Co za szkoda — pomyślał w sobie młody opiekun. — Tak piękna, według wszelkiego podobieństwa pełna zdatności, oczywiście roztropna i poczciwa, zginie w tłumie, na dnie gminu!
Chciał jeszcze coś do Julki powiedzieć, lecz ona wskazując na dogorywającą na kominku świecę, rzekła po cichu:
— Dobranoc panu, już późno.
Obejrzał się raz jeszcze Edward i wyszedł w ulicę milczący, myślący, niespokojny, sam nie wiedząc czemu i dla czego.

VI.

Zwierzenie się jakiegokolwiek rodzaju jest wielkim węzłem: dwoje ludzi, obojętnych sobie wprzódy, wiążą się czasem jednem słowem powierzonem tajemniczo, jednem wylaniem serdecznem, jedną powieścią o przeszłości. Edward uczuł się połączonym z tajemniczą sierotą, której los przeszły wiedział, a przyszłości pomagał, ona także, choć z bojaźnią, rachowała trochę na jego opiekę. I nie samo opowiadanie dziewczynki tak ich połączyło, widzieliśmy wprzód, że Edward zajął się nią przez litość, przez ciekawość, przez jałmużnę, przez uczucie jej niezwyczajnej piękności. Wiele więc rzeczy nie dało mu o niej zapomnieć. Ona nawzajem pamiętała o nim, myślała, bo musiała mu być wdzięczną.
Stosunki ich z sobą nosiły cechy szczególne... z jego strony delikatność, jakiej w obcowaniu z niższymi nikt prawie nie czuje się obowiązanym zachowywać, udany czy prawdziwy chłód i rozwaga, bezinteresowność zupełna; z jej strony bojaźliwe niedowierzanie, wdzięczność lękająca się wynurzyć i okazać, codzienny strach, aby dobroczyńca nie zmienił się w charakterze i postępowaniu. Co dzień się prawie widywali, co dzień pytał ją o handelek, o zdrowie Edward; ona zawsze bojaźliwie, trwożnie odpowiadała, każdym prawie śmielszym jego ruchem przestraszona. Nie było jednak czego bać się tyle; Edward nie był ani tak zepsutym, aby ją uwiódł, ani tak ograniczonym umysłowie, aby ją mógł pokochać. Wdzięk twarzy, głosu, spojrzenia, działał na nerwy młodzieńcze; lecz odrobina uwagi rozpędzała uroki.
Edward marzył o miłości, kochał dawniej, ale jak wszyscy młodzi, w tej namiętności niebieskiej szukał pokarmu dla duszy, pokarmu myśli, nie rozrywki ciału... marzył kochankę Korynnę, któraby go pojęła, egzaltacją upoetyzowała i sam szał opasała kwiatami wyobraźni. Mogł-że potem pokochać biedną Julkę, tak niepoetyczną z bliska, tak prozaicznie siedzącą z kramikiem u Ostrej-bramy? A jednak, jednak gdy wpatrywał się w rysy jej twarzy, gdy rozbierał znaczenie jej spojrzenia, intencją i myśl uśmiechu, nie raz, nie raz marzył, że ona chyba udaje prostotę, bo nie pojmował, jak tak piękna, mogła nie mieć poetycznej duszy? Ileż to razy podobnie zachwyca nas kobieta wiele mówiącem spojrzeniem i ciągnie, i obiecuje świat ideałów... dopóki się nie odezwie, nie przemówi.
Posąg, który Pigmaljon starożytnych chciał ożywić, pokochawszy kształty jego cudowne, nie tyle go dręczyć musiał swoją nieczułością marmurową, ile nieraz dręczy kobieta, której duszy brakuje. A ileż takich kobiet w świecie, tysiące, miljony... mijasz je, spoglądasz, wszystkie obiecują póki milczą i serca młode i umysły wyższe, ukształcone: w ich oczach czytasz marzenia wielkie, w uśmiechu dowcip, w poruszeniach uczucia! Proś-że niech milczą, niech milczą, bo zginąłeś, gdy tylko usta otworzą. Czasem osłupiejesz zdumiony, gdy z oczu co innego, co innego z ust wyleci; ale któż winien? ty sam łatwowierny młody chłopcze, który cienie byś ściskał po nocy, gdyby tylko westchnieniem nic nieznaczącem się odezwały.
Nie mamy za złe kobietom żadnego zwodzenia, za które dawniej tak bardzo na nie wykrzykiwano, żadnego, prócz tego jednego. Czemuż nie są po większej części tak piękne w środku, jak po wierzchu? czemu obiecują duszę, gdy nie mają tylko instynkta? czemu świecą poezją przez oczy, gdy nie czują co poezja? czemu uniesienie grają, gdy wewnątrz nich chłodno jest jak pod północnym biegunem? A tu znowu potrzeba uniewinnić kobiety, i oneby nie oszukiwały, gdyby z jednej strony... ale dajmy temu pokój, bośmy się puścili manowcami jak podróżny, który postrzegłszy kwiatki, rzuca gościniec, aby się im przypatrzeć bliżej: wróćmy do Edwarda i Julki.
Czego najbardziej na widok pięknej dziewczynki doznawał Edward, to przykrego uczucia politowania nad zaniedbanem jej ukształceniem. Zdawało mu się, był przekonany, że gdyby inny świat, inne wyobrażenie ją otoczyły, stałaby się czemś niewidzianem, cudownem, istotą rzadką, łączącą w sobie wszystko, co tworzy ideał. Zajęty nią i zajmujący się co raz bardziej, potrzebował tej hipotezy, na wytłumaczenie przed sobą swojego przywiązania ku niej. Tymczasem hipoteza ta zupełnie a priori wzięta, zasadzała się na jednym tylko egzystującym przymiocie... piękności. Z niej domyślał się Edward reszty, za oznakę pięknej duszy biorąc tę pobożność posunioną do egzaltacji, która cechowała sierotę.
Witając ją z rana, dobranoc mówiąc wieczorem, przechodząc, poglądając, nazwyczajał się Edward patrzeć na tę twarz tak wdzięczną i powziął coraz silniej myśl próby ukształcenia, które wprawdzie przychodziło trochę późno... ale rachował na ekscentryczność istoty, na jej zdatności, a trochę na tę empiryczną edukacją, którą daje miasto, a która przysposabia (jeśli nie zawadza) do dalszego potem ukształcenia.
Julka okazywała, że ta edukacja miejska, którą się prawie łapie w powietrzu, a która jednak czyni o wiele umysłowo wyższym miejskiego od wiejskiego mieszkańca, nie była dla niej stracona. Skorzystała z niej, nie tak jak wiele kobiet i mężczyzn, którzy złe tylko wsiąkają w siebie, ona wsiąknęła co lubiła; to co było piękne, dobre, poczciwe; wsiękła też urywkowe wiadomostki, nabrała śmiałości... Ale czego nikt jej nie dał, tylko Bóg przy urodzeniu, to takt szczególny w postępowaniu, w ruchu, w mowie, jakieś przeczucie szlachetności i przyzwoitości, jakiś instynkt, który wiódł jej postępowaniem i językiem. Ten to takt najwięcej obiecywał Edwardowi, gdyż będąc czasem towarzyszem głupstwa w wyższych klasach towarzystwa, w niższych jest zawsze oznaką wielkich zdolności.
Gdybym miał czas, łatwobym ten pozorny paradoks wytłumaczył, lecz idźmy dalej, nie mamy czasu do stracenia: powiedziałby kto potem, że się tylko sztukujem.
Chcąc jednak coś więcej zrobić z tej dziewczynki, Edward nie wiedział zupełnie, jak się wziąć do tego. Późno już było myśleć o porządnem wychowaniu, sam jej stan czynił je niepodobieństwem. Pomyślał Edward o książkach, lecz przebiegłszy je wyobraźnią, przekonał się, że ci, którzy nie systematycznie kształcą się czytaniem bez wyboru, wprawdzie mogą w końcu odnieść ztąd korzyści, ale też narażają się na niebezpieczeństwo. Kropelki prawdy pływają w książkach, rozprawione morzem fałszów i czczych dodatków, wyciskać je potrzeba jak odrobinę farby z wielkiej ilości przygotowanego materjału. A ileż razy barwa wyjdzie nieczystą i zalaną mętami? Widział także, iż prosta dusza istoty naiwnej wiele by rzeczy w książkach wzięła za prawdy, które tam są rzucone szyderczo, nierozmyślnie lub dla wyśmiania tylko. Pojmując jednak niebezpieczeństwa kształcenia się na książkach, Edward nie widział dla swej wychowanicy innego; a w części usunąć myślał zły wpływ dobrym wyborem, który miał uczynić! Tak więc mimo wszystkich uwag ostrzegających, Edward przedsięwziął namawiać Julkę, aby długie godziny próżnego życia sprobowała zająć czytaniem.
— Naówczas — mówił do siebie — gdy się ta piękna dusza, śpiąca jeszcze w pączku, rozwinie, gdy rozkwitnie, cóż to za anioł będzie! Ona dziś ubrana w suknią wytworniejszą, nie jednąby z naszych panien zawstydziła, cóż dopiero później!
Ale Edward, jak wszyscy ludzie, którzy dogadzają sobie, nie pomyślał, jakie z tego ukształcenia niestosownego dla stanu jego wychowanicy, wynikną następstwa; nie spytał siebie o przyszłość, nie zastanowił się, czyli to będzie szczęściem dla Julki.
I jednego wieczora naprowadził rozmowę na książki. Szli właśnie ulicą od Ostrej-bramy do jej mieszkania.
— Julko — spytał — nie nudzisz-że się ty, siedząc dzień cały bez zatrudnienia za twoim kramikiem?
— Bez zatrudnienia? — podchwyciła. — A to pięknie! przecież robię pończochę, muszę uważać na przechodzących, a do tego modlę się jeszcze.
— Są jednak godziny próżne, nie nudzisz-że się, nie czujesz potrzeby jakiego innego, szlachetniejszego zajęcia?
— Mówiłam panu, że się modlę! — powtórzyła, nie pojmując o co chodziło.
— Nie zawsze jednak i modlić się można.
— Jak to? nie zawsze? — zdziwiona podchwyciła.
— Juściż czasem — rzekł Edward — są chwile.
— Doprawdy, nie rozumiem.
— Nigdyż ci na myśl nie przyszło — rzekł już wyraźniej — żeby co przeczytać?
— Gdybym była w innym stanie — odpowiedziała dziewczynka — ale w moim... na cóż to mi się zda?
— W każdym stanie, moja droga, im kto więcej umie, pozna, tem lepiej.
— Może to być prawda — obojętnie odezwała się dziewczynka.
— Chciałbym — rzekł Edward — abyś czytała, będę ci dawał książki... wybiorę je sam, powoli poznasz z nich świat lepiej, ludzi, Boga, wszystko.
— Bardzo dziękuję panu, bardzo dziękuję, ależ...
— Ale co?
— Ale tyle mówią złego o książkach, mówią... słyszałam.
— Są złe i dobre, ja sam ci je wybiorę.
— Jednakże — po chwilce dorzuciła Julka — książki pisane dla tych, co już coś umieją, ja nic nie umiem, to próżno będę czytała, pewnie ich nie zrozumiem.
— I na to jest sposób — rzekł młody opiekun — od łatwych przejdziesz kolejno do trudniejszych, od tych do trudniejszych jeszcze, trochę uwagi, a pojmiesz potem wszystko, bylebyś chciała.
— Chęci mi nie zabraknie, ale wątpię czy co z tego będzie! A potem, ja muszę pracować, ja nie mam czasu jak panowie i panie, co całe dni czytają tylko.
— Sprobuj jednakże.
— Kiedy pan każesz...
— Ja tylko proszę... Oto pierwsza książka, po niej dam inną.
Dziewczynka wzięła dość obojętnie, ukłoniła się i weszła do swojej podziemnej izdebki.


VII.

Z ciekawością, z niepokojem nieopisanym, Edward upatrywał postępów swojej wychowanki. Z początku były one bardzo powolne; czytała niejako z przymusu, z nakazu, póki nie chwyciła ją ciekawość, zapał, póki zrozumianych słów kilka, zwyciężoną trudnością nie wwiodły ją w dalszą drogę. Jakkolwiek Edward dobierał książek; nie mogły one być dla niej zupełnie stosowne, ztąd nie raz gdy ich pojąć nie mogła, wytłumaczyć sobie nie umiała, traciła ochotę. Ale to były początki tylko: w miarę jak oswojona z językiem, z słowy, z myślami, wchodziła w świat pisany, tak różny od jej ulicznego świata, żądza poznania, dowiedzenia się, nauczenia, ogarniała jej duszę.
Razem znowu z postępem tym, rodził się w jej piersiach smutek, tęsknota, niepokój. Ucząc się więcej, poznając, pojmując, zaczynała jakby brzydzić się sobą, jakby tęsknić za czem lepszem. Broniła ją wprawdzie pobożność, lecz dziewczynka nie mogła bez pomocy cudzej wznieść się tak wysoko duszą, aby w młodości pogardzić wszystkiem a niczego nie żałować... Wzdychała mimo woli do Matki Bożej, pytając, czemu tak była biedną. Niedawno jeszcze ubogi kramik i licha izdebka były dla niej wielkiem szczęściem, teraz gorączka powolna trawić ją zaczynała, spoglądając na siebie, na otaczających, których już nie rozumiała, którzy jej nie pojmowali, a z którymi jednak żyć musiała.
Wszystko to rodziło się stopniami, powoli, jedno z drugiego... Edward nie postrzegał nic, prócz zadziwiającego wkrótce postępu dziewczyny.
Jak w samych początkach oporem szła nauka, tak gdy próg tylko przestąpiła, poleciała, schwyciwszy nić, wiodła się nią szybko, nie potrzebując objaśnień, połowę zgadując, połowy się domyślając, niektóre rzeczy zdając się sobie przypominać, jak gdyby je kiedyś wiedziała. Jest wiele umysłów które jakby przypominają sobie tylko ucząc się: znak to usposobień wielkich po większej części. Powtarzamy, Edward upojony radością, coraz z rozmowy, z uwag, z prośb o nowe książki przekonywając się o postępach dziewczynki, nie uważał zmiany jej humoru, pewnego smutku, który się codzień widoczniej rozlewał po twarzy i wymykał ustami, pewnego niepokoju, którego nawet pobożność zwyciężyć nie potrafiła. On szczęśliwy, że rozpromienił tę duszę, doznawał nie opisanych roskoszy, słysząc ją mówiącą teraz cale inaczej, pojmującą inaczej. Czuł się twórcą.
Każdą iskierkę, łapał w rozmowie, nosił w sercu, egzaltując się i rojąc nadal więcej a więcej jeszcze. Podobny był w tej chwili podróżnemu, który naniosłszy gałęzi, długo ogień dmucha, a gdy rozpali go, cieszy się z płomieni, choć one jutro las cały pochłoną. Zaślepiony na wszystko swem szczęściem, młody nauczyciel goręcej jeszcze przywiązywał się do uczennicy. Ze swej strony Julka, coraz śmielsza z nim i poufalsza, nie obawiała go się, a mimowolnie codzień go widując, coraz bardziej ceniąc i serce i umysł, przywiązywała się do niego.
W tej chwili obojga ich ku sobie uczucie nie było jeszcze namiętnością, nie było nawet gwałtownem przywiązaniem, a miłości, owej wielkiej, choć może były już zarody, drobne jednak i niedojrzane. On widział ją piękną, ale myślał najgoręcej o ukształceniu które przedsięwziął i z którego uczynił sobie rodzaj próby, interesującej jego miłość własną... Ona widziała go dobrym, litościwym, ale go miała za zimnego. Czasem mimowoli przemyśliwała, jak to być może, żeby tak młody człowiek nigdy jej słówka nie powiedział którego się obawiała... i tłumaczyła to sobie swojem ubóstwem, poniżeniem, przypisywała sobie głupotę, poczynała nie wierzyć piękności. Świat którego kątek ujrzała już czytając, świat wesoły, bogaty, strojny, nie raz oczy jej ku sobie pociągał i serce. Myślała, gdybym na nim była... wszystkoby się znalazło, czego mi braknie... piękności dodałyby stroje, rozumu piękność: w nędzy, w pracy, cóż się wydać może? Czuła jednak że coś była warta, czuła jak wszyscy jej podobni, że może tyle, może więcej nawet warta była od innych.
Najlepszym dowodem złego wyboru środków ukształcenia, jakie obrał Edward, były ich skutki. Powiedzieliśmy już jak Julka w miarę postępu, traciła wesołość, swobodę, stawała się ponurą, zamyśloną, niespokojną, czuła się jakby nie na swojem miejscu. Wkrótce ten rodzaj życia zbrzydł jej zupełnie, nudziło ją siedzenie z kramikiem, nudzili ją kupujący, nudziły przekupki, które się z niej przedrwiwały, modlitwą tylko słodziła życie zatrute wiadomością złego i dobrego, wprzód spokojne i szczęśliwe o ile być mogło, teraz nieznośne. Powrót do dawnego był niepodobny, drzwi się za nią zamknęły na wieki... człowiek wszystkiego nauczyć się i dowiedzieć potrafi, tego co mu najmocniej cięży zapomnieć nigdy. Jakiejże to potrzeba uwagi w wyborze myśli któremi się żywim, kiedy raz wzięte, mogą nas na wieki nieszczęśliwymi uczynić, a pozbyć się ich potem niepodobna.
Edward jeszcze był ślepy, jeszcze innej odmiany prócz postępu nie widział, może też dziewczynka taiła przed nim myśli i uczucia swoje, wstydząc się ich trochę, przez dumę. Nie chciała dać poznać, że żądała czegoś więcej nad to co miała. Czując się strutą i nieszczęśliwą, Julka jednak nie odpychała trucizny, coraz to co innego dawał jej czytać Edward, coraz to żwawiej pożerała, a on tylko zdolnościom się dziwił. Tak rok i więcej ubiegł, rok który zmienił przyszłość ich obojga, zarodami które zostawił po sobie. W istocie chłodny nawet widz musiałby przyznać, że prosta dziewczynka, która ledwie czytała książki nabożne, cudownie postąpiła, gdy w końcu czytała i rozumiała wszystko, co zwykle najlepiej wychowane czytają kobiety. Edward już mógł z nią swobodnie rozmawiać, pewny był że go pojmie, nie wstrzymywał się jak dawniej, nie pilnował ustawicznie, był sobą samym. Naówczas nie mogąc się dość nasycić, nacieszyć dziełem swojem, wymykał się z domu, uciekał od wszystkich, biegł do niej i wpatrując się w czarne oczy, które już zwykły mówić do duszy, bo dusza była, żyła i objawiała się: wyobrażał sobie że schwytał anioła lecącego nad ziemią i przytrzymał za skrzydła.
Kiedy pierwszy raz wylał się z myślami, i uczuł się zrozumianym, pojętym, kiedy pierwszy raz poznał z jej odpowiedzi, że stali na jednym świecie... Edward uczuł nagle że kochał... Tak być musiało.

VIII.

Nie powiedział jej Edward co uczuł, a jednak, ona się domyśliła wszystkiego, zadrżała, posunęła rękę po czole i smutnie dumając została w swojej izdebce.
Przebiegła myślą swój los, stanęła nad ostatnim rokiem, przejrzała go i pożałowała przeszłości, bo lękała się jutra. To uczucie którego się domyślała w Edwardzie, miłe jej było, pochlebiało jej, odpowiadało jakiemuś niepojętemu bojaźliwemu oczekiwaniu, a jednak jakby przeczuciem, zlękła się postrzegłszy je, domyśliwszy się go.
— Co będzie! co będzie! ty jedna wiesz Matko Boża, — zawołała, — i ty odwróć złe od biednej sieroty! Ach! pocóż on mnie poznał, a jam świat poznała i weszła tam, gdziem nie powinna była przestępować progu!
Duszno jej było w izdebce, ciasno, wybiegła w ulice, odetchnęła całemi piersiami, pochwyciła się za głowę.
— A ja? a ja? — spytała — kochamże go? Spojrzała w siebie.
— Gdyby mi przyszło nigdy go nie widzieć? Zdaje się żebym umarła! Edward to mój ojciec, świat, nauczyciel, dobroczyńca i anioł stróż! Ale niech on o tem nie wie, niech nigdy nie wie, że mi popsuł życie, i że ja go kocham! Moja miłość zatrułaby jego los cały, a wiedząc o nieszczęściu, wymawiałby je sobie. Nigdy wiedzieć nie będzie, nigdy!
W tej chwili tak się czuła znużoną, niespokojną, biedną, że zwróciwszy oczy w stronę Ostrej-bramy, przypomniawszy ile razy w modlitwie znalazła pociechę, zwróciła się na światełko błyszczące przed obrazem. Biegła nie szła, wsunęła się pod galerją na dawne miejsce i padła na kolana.
Chciała się modlić, nie mogła, dziwne, straszne, niepojęte myśli sunęły się po głowie rozżarzonej jak senne widma, zaczynała i nie kończyła i zapominała o modlitwie. Postrzegłszy to rozpłakała się nad sobą.
— Takżem zepsuta, zła, tak zajęta sobą i światem, że mi nawet ostatni ratunek nic pomódz nie może? I ty, Matko Boża, odpychasz mnie! kiedy najwięcej cudu mi Twego i opieki potrzeba; bo jakże mój stan i przyszłość pogodzić z tem, co się dzieje w duszy, co się gotuje przedemną! O! Matko Boża! daj mi wytrwać, daj mi wyjść z walki czystą, bez zgryzoty, nieszczęśliwą ale niepokalaną! Daj mi wybrać raczej cierpienie i cnotę, niż roskosz i występek. Matko Boża, Matko Boża, ześlij mi śmierć, gdy będę miała upaść!
Tak duszą modliła się dziewczyna, której modlitwy jej dawne na teraz wystarczyć nie mogły; znajdowała je zimnemi, często nie zrozumiałemi, jak wszyscy, którzy chcą się modlić szczerze, uciekają się do prawdziwej, do jedynej rozmyślanej modlitwy.
Klęczała długo, płakała, myślała; potem powolnie odeszła do domu, o sobie, o Edwardzie, o przyszłości dumając, spokojniejsza już nieco, bo ufna w opiece Bożej, do której jeszcze czysta uciekała się z dziecinnych lat zapałem.
Nazajutrz po nocy bezsennej, Julka nie poszła na miejsce swoje w Ostrej-bramie, wstała i pobiegła odetchnąć za miastem. Edward niespokojny, nie zastawszy jej tam, gdzie co dzień spotykał, pobiegł do mieszkania, do którego próżno kołatał, drzwi były zamknięte. Tysiąc myśli przeleciało mu najstraszniejszych po głowie, tysiąc razem niebezpieczeństw ujrzał, których nigdy nie widział dotąd, poleciał jak szalony, nie wiedząc co począć z sobą. W godzinę znowu przebiegał też ulicę, pukał do tych drzwi, a nikogo nie było, nikt nie odpowiedział. Niespokojność, domysły rosły olbrzymio, podobny szalonemu, nie umiejąc sobie poradzić stał jak słup naprzeciw mieszkania Julki, lub latał nie wiedząc dokąd, jak opętany.
Spotkał ją gdy wracała do domu: a cały uradowany, przejęty, poskoczył nie patrząc co czyni.
— Na Boga! gdzieżeś była! — zawołał, — oto już dwie godziny jak szaleję, latam i ledwie z niespokojności nie zwarjuję! Co ci się stało!
— Nic mi się nie stało, — odpowiedziała Julka miarkując uczucie, które ją przejęło na widok zapału Edwarda — czułam się chorą i poszłam przejść się za miasto.
— Ależ mnie ciężką nawiedziłaś godziną! — To mówiąc otrząsnął się i odetchnąwszy, spokojniejszy, pojąwszy że nie może z nią rozmawiać w ulicy, pożegnał i uciekł.
Niespokojność ta objaśniła Edwarda o własnych uczuciach, które wprzód pojmując, sam taił przed sobą. Teraz niejako uczynił sobie wyznanie, za którem naturalnie poszło zastanowienie nad przyszłością.
— Kocham ją, — rzekł w sobie — tak jest... ale cóż z tego będzie? Mogęż się z nią połączyć? mogęż jej poświęcić świat, jego wymagania, jego prawa, krewnych, rodzinę, wszystko? kochaż mnie ona? Jeśli kocha, co za przyszłość? jaki koniec?
Na pytania nie umiał dać odpowiedzi, lecz jak zwykłe w takich razach, chwilkę zastanowiwszy się nad skutkami, nie mogąc ich wyrachować, wrócił do użycia teraźniejszości, do bezmyślnego nasycenia się swojem uczuciem, które jakkolwiek grożące nadal, roskoszne było samo w sobie. Jakże to mało jest ludzi tak wielkiego, bohaterskiego charakteru, coby przed poczynającą się namiętnością, przed jej urokami, na widok przyszłości groźnej, swojej lub cudzej, cofnęli się? Najczęściej człowiek kiedy sumienia swego zaspokoić nie umie, rozbrat z niem czyni i rzuca się ślepo w ręce losu, myśląc że przecież jakiś koniec wszystkiemu być musi.
Tak właśnie uczynił Edward, a wiedział sam że źle robił, ale był słabym. W istocie stworzyć duszę do swej duszy, rozwinąć ją, ukształcić w swych ręku, a potem gdy kwitnie, gdy w całym blasku jaśnieje, ustąpić, porzucić, wyrzec się swego tworu?... Któżby miał siłę na taką ofiarę?
Chciał przynajmniej wykreślić sobie dalszą postępowania drogę, choćby oczy na jej cel i koniec zamrużyć, ale i tego nie potrafił, tak się w nim wszystko burzyło, tak gorzał cały spodziewanem szczęściem, spodziewaną miłością, miłością niezwyczajną. Zamiast zastanawiać się nad sobą i nią, on marzył i zgadywał rozmowy wieczorne, oświadczenie, odpowiedź, wielkie owe epochy historji namiętności, którą czynił sobie długą, zapalczywą, roskoszną.
Z myśli w myśl wpadając, uczuł, że Julka, która już nie jest tem, czem była przed rokiem, powinna mieszkanie i zajęcia odmienić. Przewidywał jednak, że trudno ją będzie do tego nakłonić, bo nie wiedział, jak ona sama znudzona i udręczona była swem życiem. — Umie roboty, będzie się z nich utrzymywać na oko — mówił w sobie — w istocie ja ją utrzymywać będę, to mój obowiązek teraz. Najmę jej skromne, ubogie mieszkanie, ale takie w któremby przynajmniej żyć można, oddychać powietrzem i widzieć choć nieba kawałek. Musi na to przystać!
Z temi nowemi myślami wieczorem znowu sunął się ulicą, mimo jej mieszkania, mimo Ostrej-bramy. Nigdzie nie postrzegł Julki, zmierzchało, obejrzawszy się wszedł do niej. Ona była u siebie. Gdy drzwi otworzył, obejrzała się, ale nie zadziwiła postrzegłszy go.
— Przyszedłem dowiedzieć się o twoje zdrowie.
— O! ja już jestem zupełnie zdrową! — odpowiedziała z udaną wesołością.
— Wiem teraz od czego byłaś chora, — mówił dalej Edward, — tysiąc razy przewidywałem, że to obrzydłe mieszkanie szkodzić ci musi. Jabym tu więźnia nie zamknął.
— Ubodzy, — rzekła Julka — i zdrowie mają twardsze i cierpliwość z konieczności, mnie tu dobrze.
— To być nie może, — odpowiedział żywo Edward — ty sobie wmawiasz, oszukujesz siebie, ja ci tu dłużej mieszkać nie pozwolę.
Julka obróciła się zdumiona.
— Dla czego?
— Jakże młodemu żyć można, bez powietrza, słońca i widoku świata i nieba?
— A kiedy musi?
— Nie ma w tem musu dla ciebie.
— Jakże to pan wiesz?
— Jutro ci dam inne mieszkanie.
— Czekaj pan, — przerwała Julka, — pan mi możesz chcieć dać wiele, ale ja przyjąć czy mogę?
— Teraz ja spytam, dla czego?
— Pan nie wiesz, co to jest wdzięczność i obowiązek, jakie to brzemię, kiedy tego długu nie ma czem wypłacić. I tak już za wiele winnam.
— Ty mnie? chyba ja tobie! Gdybyś wiedziała, jak czyniąc to byłem szczęśliwy!
Dziewczynka zamilkła on mówił dalej.
— Ale słuchaj mojego projektu. Ten handel mało korzystny a poniżający, wystawujący na wszystkie przykrości jakie są zwykle skutkiem obcowania z klasą najniższą.
— Do której i ja należę, — przerwała Julka.
— To fałsz zupełny, sama czujesz że nie, — odpowiedział młody opiekun. Ani twoje zdrowie, ani twoja młodość nie wytrwa niepokalana, nietknięta, niezwiędła w takiem życiu. Ja nie odwodzę cię od pracy, owszem, podaję ci tylko inną, umiesz roboty, z nich łatwo się utrzymasz. Mała para pokoików, które ci najmę nie będzie kosztować, wybiorę je ustronne, ciche, spokojne, daleko od oczów ludzi.
— Ale na cóż to wszystko? — z biciem serca odpowiedziała Julka, nie umiejąc opierać się mimo chęci, bo serce jej skakało do swobodniejszego życia. — Na co to wszystko, kiedy mnie i tak dobrze?
— A tak będzie lepiej, i sto razy lepiej, — rzekł Edward. — Pozwól mi się w to wdać jako opiekunowi, który cię jeszcze przecie ni razu nie zdradził.
To mówiąc wziął ją za rękę; dziewczyna była pomieszana, ćmiło się biednej w oczach, serce biło gwałtownie.
— Więc zgoda? — spytał.
O! ja sama nie wiem.
— Spuść się na mnie, ja ci źle nie życzę. To jest jaskinia nie mieszkanie, niepoczciwy sklep wilgotny, który ci zdrowie odejmie, w dzień trzeba świecy, żeby co zobaczyć! No, zgoda?
— Panie, jam ci tyle winna.
— A! nie mówże o tem. Jutro najmę zaraz mieszkanie, nie idź więcej do Ostrej-bramy. Przedaj swój kramik. Zobaczysz tak lepiej będzie! Jutro, jutro jeszcze przed wieczorem urządzę ci gospodarstwo! to ostatnia noc w tym nieznośnym lochu.
I tak mówiąc, chodził niespokojny, zapalony, a Julka patrząc z pod oka na niego ukradkiem, stała u swojego łóżka w milczeniu.
— Ja nie wiem, — dodał, — jak ja ci mogłem tak długo pozwolić tu mieszkać.
— Boś mnie nie kochał, — pomyślała w duchu Julka, która wszystko co się działo w jego duszy, na twarzy czytała.

IX.

Rano bardzo Edward był na nogach, ubrał się w długi surdut, wziął kapelusz i laskę, pieniądze do kieszeni, poszedł szukać mieszkania dla Julki. Już w myśli je widział, już w marzeniach je stroił, już całą przyszłość tego mieszkania i swoją odmalował był sobie.
Ale gdy przyszło pogodzić rzeczywistość z marzeniami, wiele zaszło jak zwyczajnie trudności. Jedne izdebki były za ciasne, drugie nadto obszerne, te zbyt na ulicę, tamte na brzydkie dziedzińce, w jednych nie podobała mu się fizjonomja prozaiczna, od drugich jakiś ślad przeszłych mieszkańców pozostały, odrażał. On chciał koniecznie tego co roił: czystej, pięknej izdebki, z oknami na pola, na łęgi, na rzeki, nie na brudne miasto, sąsiadów pewnych, uczciwych, nie ciekawych i tysiąc jeszcze dokładał warunków, którym dogodzić razem było trudno.
Nic gorszego, jak kiedy człowiek ma do czynienia z imaginacją swoją i uroi sobie marzenia urzeczywiścić; walczy wówczas jak senny, któremu śni się, że go zabijają, a ruszyć się nie może.
Do południa chodził, szukał, patrzał, przebierał Edward, żadne z mieszkań które widział, nie podobało mu się. Przeszedł tym sposobem większe i pomniejsze ulice miasta, prócz tych, których powierzchowność odstręczająca, nie dozwala myśleć nawet, aby tam podobne mieszkanie znaleść się mogło.
Znużony, z niczem powrócił do siebie, a chwilkę tylko odpocząwszy, udał się jeszcze na przedmieściach szukać owej urojonej izdebki. Poszedł na Antokol: tam nie było prawie mieszkań, lecz żyd, który mu służył za przewodnika, znalazł przecie jedno w mizernym starym domku nad samą Wilją, ocienionym do koła gęstemi drzewy, a tak ukrytym, że go z żadnej strony widzieć nie było można; ścieżka nawet mało udeptana, która do niego wiodła, nie bardzo zdradzała mieszkanie człowieka, zdało się że ją bydło błąkające się nad brzegami wydeptało. Widok domku mile uprzedził Edwarda, było w nim coś tajemniczego, wdzięcznego, malowniczego, poetycznego. Podobali się sąsiedzi, dwoje staruszków, więcej nie było żadnego mieszkańca. Wprowadzono go do pokoików które wynająć chciano. Nizkie, były dość ciemne, ale czyste, sprzęty stare, ale któż nie woli starych? podłoga nierówna, ale wymyta, ściany obielone, okienka zacienione drzewami.
O cenę nie mówił Edward i w pięć minut najął mieszkanie. Chcąc przedłużyć myśl o swojem szczęściu, nadzieją za rok zapłacił z góry. Pobiegł potem z wiadomością do Julki.
— Ostatni raz, — rzekł wpadając do sklepiku, — ostatni raz tu się widziemy, już masz nowe mieszkanie, takie jakiego żądać mogłaś, dalekie, ustronne, ciche, wiejskie, wśród drzew.
— Tak prędko! już! już! — rzekła dziewczyna udając obojętność. — I gdzież?
— Na Antokolu.
— Ach! tak daleko od Ostrej-bramy!
— Bodajże mnie, — rzekł Edward uderzając się w czoło, wszak w wyborze mieszkania o tem zapomniałem. Cóż kiedy całe miasto przetrząsłem, a żadnego dla ciebie stosownego nie znalazłem.
— Ach panie! sam chodziłeś?
— I cóż dziwnego? — spytał Edward, — była to tylko przechadzka. Oto masz nazwisko gospodarza i domu, bierz dorożkę, zabieraj rzeczy, ruszaj, wieczorem będę u ciebie! Musim pogadać o tem, czego ci jeszcze braknie, muszę postarać się o resztę... Może ci z początku nim się oswoisz będzie dziwnie mieszkać tak daleko od ludzi, od miasta: ale potem uczujesz roskosz wioski! Bo tam prawdziwa wieś, można zapomnieć że tuż blisko rusza się w błocie kilkadziesiąt tysięcy ludzi. No, jedź!
— Nie mogę, — rzekła Julka smutnie, — wprzód jeszcze...
— Braknie ci czego? powiedz tylko.
— Muszę pójść pożegnać opiekunkę u Ostrej-bramy.
Te słowa smutnie wymówiła Julka, miała łzy w oczach. O mocy nałogu! źle jej tu było, smutno, ciasno, ciemno, nie jedno więzienie bywa weselsze, żałowała jednak swego mieszkania i swojej przeszłości: tam gdzie lat kilka przecierpiał człowiek, już wrósł częścią swojego serca, przykleił się duszą... już trudno mu się oderwać, żal mu pamiątkę życia porzucać nawet w odmianie na lepsze, jest zawsze tęsknota, bo przyszłość... zagadka, a przeszłość to część nas samych. Nie dziw też, że Julka boleśnie prawie rozstawała się z swoim smutnym sklepikiem, a łzami gorzkiemi zalała się, ukląkłszy pod Ostrą-bramą. Długo tam, długo klęczała, myślała, modliła się, dumała. Rzuciwszy raz ostatni okiem na miejsce, w którem lat kilka siadywała codziennie, które widziało ją ubogą, opuszczoną, potem wspomożoną i cale dziś zmienioną, odeszła powolnie. W tem miejscu żegnała się z życiem swojem dawnem, czując że całkiem nowe ją czekało, nie wiedząc jakie będzie. Ono się już ukazywało z daleka, ale straszne choć słodkie, niebezpieczne, niepojęte, a końca nie było widać, ginęło we mgłach.
— Matko Boża i opiekunko, — w duchu raz jeszcze odwracając się, zawołała dziewczynka — strzeż mnie sieroty, jakeś dotąd strzegła! Lękam się siebie i przyszłości, jego i wszystkiego: Matko Boża, tyś matka sieroty.
I szła i odwracała się, póki widziała obraz za sobą, a nie ocierając łez, potem, zwinąwszy nie wielki węzełek, pojechała do nowego swego mieszkania.
Nie potrzebujem mówić jak się jej wydało, pałacem, rajem! Z okna widać było niebo, drzewa, zieloność, słyszała ptaszki, czystem oddychała powietrzem. Z drugiej izdebki, wyglądał brzeg Wilji, woda i dalekie siniejące wzgórza, w pół tylko widne, za drzew gałeźmi. Niepodobna też było nie uczuć jakiejś tęsknej swobody, jak gdyby świat zapomniał o tem ustroniu i o nie się nie troszczył i nie patrzał na nie; nie było tu niespokojnych oczu, szpiegujących za twemi kroki, ani tego ruchu ustawicznego, wrzawliwego, nieznośnego, który nieprzywykłym głowę zawraca. Julka opatrzyła wszystkie kątki, rozłożyła w drugiej izdebce wszystko co miała, usłała swoje dziewicze łóżeczko, zawiesiła nad niem obrazek swej opiekunki, potem klękła i pomodliła się z bijącem sercem, aby nie wiele łez wylać w nowem mieszkaniu. I znowu opatrywała oba pokoiki, otwierała okna, probowała drzwi, ustawiała krzesła, ścierała stoliki, siadała na kanapach: — biła się jak ptaszek w nowej klatce.
Już się zmierzchało, kiedy nadszedł Edward, niósł on z sobą co mógł tylko zabrać do ozdobienia swego raju. Pełne miał kieszenie i chustki drobnych sprzęcików, których potrzeby dotąd nie znała Julka, które dla niej miały powab zbytku i wdzięk nowości.
— No! na progu jeszcze zaczął Edward, jakże ci się tu podobało?
— A! prześlicznie, wybornie, — odezwała się dziewczynka, już nigdzie na świecie wyborniej, milej być nie może... Jednakże, co powiesz pan na to, żem wychodząc z mego sklepiku, gorzko płakała.
— Pojmuję i nie dziwię się, — odpowiedział z westchnieniem młody człowiek, siedziałem raz w więzieniu, a wychodząc oglądałem się z żalem na jego okna... bom w niem przeżył część życia. Człowiek nie mieszkania, ale życia ubiegłego żałuje.
— Cóżeś to pan poprzynosił? — spytała przestraszona prawie Julka na widok wypchanych kieszeni i pełnych dwóch chustek, które Edward kładł ostróżnie na kanapie. Ach Boże, pewnie nowe dary, a i tych za wiele!
— Tylko mi pozwól pogospodarować, — odpowiedział pełen zajęcia i zapału opiekun. Są to fraszki, ale fraszki czasem lepiej od wielkich rzeczy słodzą życie i wdzięczą... Człowiek się do nich przywiązuje jak do przyjaciół, patrzy na nie czasem z większem niż na obojętnych ludzi uczuciem. To mówiąc dostał naprzód zegarek, który postawił na kominku.
— Cóż to kosztować musi! — mimowolnie zakrzyknęła Julka.
— To do ciebie nie należy! Daj pokój, jeśli mi nie chcesz zrobić przykrości. Zegarek pokaże ci godziny, bez niego trudno się obejść, miło na niego spojrzeć, często ostrzega jak przyjaciel, czasem coś przypomina.
— To, — mówił dalej, — kilka obrazków na ściany; to, lusterko, resztę sama sobie zobaczysz i poustawiasz... Jutro przywiozę ci kwiatki na okna, pieska, żeby ci służył i pilnował ciebie, inne wreszcie potrzebne sprzęty, których nie miałaś, a bez których teraz obejść się nie możesz.
— Ach! mogę, mogę, — zawołała Julka, i wolę się obejść, bo mnie przestraszasz tyle czyniąc dla mnie!
— Przepraszam! — rzekł Edward, — znowu ci więc wracają dawne strachy!
— Prawie, — szepnęła dziewczyna.
— Jeszczeż mnie nie znasz? — z wyrzutem spytał.
Ona milczała i westchnęła tylko nieznacznie, Edward nie pytał więcej, chcąc rozerwać dziewczynę, zaczął z nią obchodzić wszystkie kąty: ustawiać co mieli, wymyślać czego była potrzeba. Tak w słodkich marzeniach upłynął wieczór, późno bardzo wybrał się Edward i powrócił do domu.

X.

Ażeby uspokoić swoje sumienie, które jej wyrzucało że Edwardowi była ciężarem, nazajutrz raniuchno siadła Julka do roboty, snując w myśli projekta na przyszłość, zyski jakie jej praca dać miała. Zdawało jej się, że opłaci łatwo mieszkanie i inne życia potrzeby bez pomocy swego opiekuna, którego codzień bardziej lękała się, bo codzień więcej mu czuła się winną i codzień widziała go wyraźniej, namiętniej przywiązującym się. Stale postanowiła sobie udawać, że się nie poznaje na jego uczuciach i okazywać dziecięcą obojętność. Pojmowała bowiem, że gdyby Edward wiedział jak go kochała, jak codzień rosła w jej piersiach namiętność, powiększyłoby się jeszcze jego przywiązanie, któremu końca i skutków dobrych spodziewać się nie mogła.
Źle to, — mówiła sama w sobie, — że od niego tyle przyjmuję, daję mu prawa nad sobą; źle że go widuję codzień, on więcej kocha, ja coraz słabszą się czuję... przyszłość okropna! Ale cóż było zrobić? on mi popsuł wprzód wystarczające dla mnie życie, on miał obowiązek może osłodzić teraźniejsze. Chciał mnie do siebie przybliżyć, oderwał od tych z którymi wprzód żyłam, uczynił nieszczęśliwą, niech osłodzi choć kilka chwil. Powinnam była nic nie przyjąć, uciec, oddalić się pierwszej godziny kiedym poznała że mnie kocha... nie miałam siły; — teraz może zapóźno... a może?... Kto wie co tam w przyszłości? Ach! nie, to długo potrwać nie może, to się musi skończyć, przyjdą burze po pogodzie! Straszno myśleć o tem! Nie będę myślała... Jak przyjdzie złe, dość czasu zostanie rozmyślać nad niem i znosić. Matka Boża nademną.
Julka pojmowała doskonale swoje położenie, jego niebezpieczeństwa: lecz z jednej strony rachowała na uczciwość Edwarda, z drugiej na mocne postanowienie oddalenia się w pierwszej chwili gwałtowniejszego wybuchu namiętności, objawienia się jej wyraźnego, gdyż dotąd Edward nie śmiał powiedzieć Julce że ją kochał. Wprawdzie było to bardzo wyraźne; lecz chcąc koniecznie, można się było jeszcze z biedy niewiadomością tłumaczyć... Tak więc przestraszona następstwy, żądna swobodniejszego życia, które poczynała, i które jej smakowało, dziewczynka lękała się jutra i nie śmiała więcej oczu podnieść na przyszłość, którą wystawiała sobie zawsze straszliwą. Pierwszy dzień przepędzony w tej izdebce ustronnej był bardzo rozkoszny, mimo przelatujących po nim myśli czarnych, snujących się jak chmurki napędzane wiatrami po niebie. Julka gwałtem się im oganiała, chcąc korzystać z szczęścia, któremu nie dowierzała. Jak dziecię przetrząsała darowane wczoraj sprzęciki, bawiła się niemi, nasycała, poiła, probowała ich użytku, przypatrywała się ozdobnej powierzchowności. Edward zachwycił ją przy tem zatrudnieniu jeszcze: niósł on i za nim dorożkarz kwiaty z wazonami na okna. Za nim wbiegł piesek także, obiecany wczoraj.
Julce serce biło z radości, głowa od szczęścia bolała.
— Ach to za wiele na raz! — zawołała do Edwarda — trzeba było swoje dary rozdzielić na części; dłużejby mi trwała uciecha, potem się niemi oswoję i stracą dla mnie powab nowości jaki dziś mają.
— Naówczas — odpowiedział Edward — znajdę coś nowego.
— Proszę, błagam — przerwała Julka — już nic więcej, już nigdy! Chyba chcesz pan mnie biedną uczynić. Ja i tak płaczę myśląc, że pan tyle tracisz dla mnie, tyle czynisz dla sieroty!
Nie pozwolił jej dłużej mówić Edward i pokazał pieska.
— Zostaniesz tu Milutki, zostaniesz! to twoja pani!
Pies się łasił i skakał.
— Co za śliczne stworzeńko! — biorąc na ręce, odezwała się Julka. — Zaręczam, że mu u mnie dobrze będzie, będę go pieścić... będę się z nim bawić.
— Oprócz zabawy, będziesz jeszcze inną miała korzyść z niego; sama jedna mieszkasz w miejscu bardzo ustronnem, Milutki jest niezmiernie czujny i zły dla obcych, ostrzeże cię i nikogo nie dopuści.
— Podobno tego od niego potrzebować nie będę — zawołała Julka — złodzieje tu nie przyjdą, bo nie ma po co, a zresztą nikt nie zajrzy.
Edward usiadł i milcząc wpatrywał się w Julkę, która zarumieniona lekko, promienna ukontentowaniem, wydawała się w swej skromnej ciemnej sukience i różowej chusteczce na ramionach, piękniejszą niż kiedykolwiek. Czarne jej włosy uczesane gładko i zapięte w warkocze, odbijały cudnie od zawsze prawie bladej twarzyczki, którą chyba przelotne wzruszenie słabo na chwilę zarumieniało. Zgrabna wcięta kibić przechylała się jak trzcina z wiatrem: w każdym ruchu, każdem drgnieniu prawie był wdzięk nieopisany: a tem bardziej zadziwiający, tem cenniejszy, że widocznie nie wyrachowany, nie wymuszony, nie nauczony, lecz instynktowy, naturalny, a jednak nie odstępujący jej nigdy.
Sama twarz przy swej bladości przezroczystej, oświecona czarnemi oczyma, przecięta ustami drobnemi i kształtnemi, miała w sobie coś tak niepospolitego, charakterystycznego, iż obojętny nawet człowiek byłby sobie namiętność Edwarda wytłumaczył. Cóż dopiero, gdy piękne te rysy ożywiały się w rozmowie, gdy oczy migały tysiącem wyrazów coraz odmiennych, a zawsze zachwycających, gdy usta to się podnosiły uśmiechem, to zniżały smutnie i zamykały; gdy uczucia i myśli przelatując po pięknych kształtach, piękniejszemi je jeszcze ożywiając, czyniły? Każdy inny w położeniu Edwarda byłby uległ urokowi czarodziejskiemu jej twarzy, której podobną, ujrzaną przypadkiem chwilowo, całe się życie pamięta.
W milczeniu nasycał się wdziękiem Julki młody jej opiekun, podparty na ręku, zamyślony, marzył patrząc na nią. On także odepchnął wszystkie myśli jutra, a żył tylko dniem dzisiejszym.
— Czego-żeś pan tak smutny? — spytała, spojrzawszy dziewczynka.
— Smutny?
— Tak mi się zdaje przynajmniej... a jeśli nie, to zamyślony.
— To prawda; patrząc na ciebie, zadumałem się.
— Nie pytam o czem — przerwała Julka — możem panu przypomniała kogo?
— Kogo? — podchwycił Edward — cóż to znaczy?
— Pomyliłam się — zawołała dziewczynka — chciałam powiedzieć, że pan przypomniałeś sobie kogoś zapewne.
— Masz mnie więc za jednego z tych, którzy gdzieindziej umieją być oczami, a gdzieindziej duszą?
— Każdy to umie, mniej więcej.
— Ja nie umiem — rzekł Edward — nie potrafiłbym na kogo innego patrzeć, a o kim innym myśleć.
— O mnie przynajmniej — odpowiedziała Julka — nie masz już ani obowiązku, ani potrzeby myśleć więcej, uczyniwszy tyle dla mnie!
— Proszę cię, nigdy o tem nie wspominaj, zawstydzasz mnie tylko!
Julka zamilkła, rada, że rozmowa nie zatoczyła się na niebezpieczną stronę, na którą już się zdawała pochylać. Edward zamyślił się znowu, nie śmiejąc mówić o tem co czuł, a to tak nieustannie i tak głęboko, że prawie pół godziny upłynęło, a on ani się słowa nie odezwał, zawsze w jednem położeniu, sparty, z oczyma wlepionemi w Julkę, przesiedziawszy. Pod płomienistym jego wzrokiem, jak pod słońcem w spiekę, siedząc, biedna dziewczyna nie śmiała przerywać milczenia, rumieniła się tylko, kręciła, psuła swoją robotę: a gdy Edward porwawszy za kapelusz wybiegł, odetchnęła dopiero swobodniej.

XI.

— Miłość moja wzmaga się — mówił do siebie Edward uciekając z domku i biegnąc szybko ulicą do miasta — co dzień przywiązuję się więcej; nie szukam na to lekarstwa, nie probuję środków, gubię siebie i ją, zatopiwszy się w teraźniejszości. Jedno z dwojga, albo trzeba skończyć, albo rozerwać! Ale jak skończyć? Kto wie czy ona mnie kocha, nigdym nie dostrzegł nic prócz suchej wdzięczności dziecinnej... a jeśli ona nie czuje dla mnie tego, co ja dla niej? Wpadłem w nierozwikłane trudności, przez jeden krok nieostrożny. Co począć? co począć teraz? Jak się to wszystko skończy?
Porzucić ją? niepodobna. Cóż ona pocznie z sobą? przywykła już do innego świata, innej rozmowy, obejścia, jakże potrafi wytrzymać spadając znowu w życie, z którego wyszła i zostawiła za sobą? Nie, nie mogę jej porzucić! Mogęż, drugie pytanie, zwyciężyć siebie? Ach! i to niepodobna... gdybym tylko co dzień ją widział, gdybym co dzień mógł się wpatrywać w jej oczy, zdaje mi się, żeby mi tego dość było. Ale trzeba, żebym wiedział, czy mnie kocha! Cóż jeśli tak jest? jeśli się przyzna? jeśli z ust jej wywabię wyznanie? Będęż mógł zimno patrzeć na miłość, którą sam wyprosiłem, stworzyłem i kazać się jej kontentować przyjacielskiem, zimnem, na wodzy trzymanem widywaniem z sobą kiedy niekiedy? Niewiedzieć co począć? Tak jak jest, być dłużej nie może, musi się rozstrzygnąć. A gdybym się z nią ożenił? — pomyślał raz pierwszy Edward i zaraz odpowiedział sobie: — I to być nie może. — Jeszcze jej dość nie kochał; jeszcze nie dość był rozjątrzony, aby pobudzić w sobie odwagę do tak stanowczego kroku.
— Jutro — rzekł nareszcie — pójdę i powiem jej, że ją kocham, jutro zobaczę co mam dalej czynić!
Tak powiedziawszy sobie, Edward powrócił do mieszkania i gotował się tylko na wielkie jutro, o którem myśl sama sprawiała w nim bicie serca i krwi wrzenie. Nadeszło jutro. Edward poszedł z rana, bawił godzinę całą i nic nie powiedział. Uwierzycież, że się nie odważył? tak było.
— Wieczorem — rzekł odchodząc — będę śmielszy, wieczorem jej powiem.
Powrócił wieczorem. Julkę zastał w oknie izdebki, spoglądającą przez ogródek na Wilją, zadumaną i dość smutną. Ona także myślała o swojej przyszłości, o nim, niepojęte jakieś strachy ogarniały ją, jak każdego, kto się czuje szczęśliwy, a lęka o swoje szczęście. Usłyszawszy chód, odwróciła się, poznała go.
— Dobry wieczór!
— Dobry wieczór.
Zamilkli, on nie wiedział od czego począć, ona bała się mówić, nie wiedzieć dla czego jeszcze zmrok padający szybko więcej ją czynił nieśmiałą i niespokojną.
Edward usiadł na kanapie naprzeciw niej, darł chustkę w ręku, spoglądał, zaczynał, urywał. Z tego Julka już się domyśliła ważności rozmowy, którą miał począć, drżała, przeczuwając coś niezwyczajnego.
— Jest-że ci zawsze tutaj tak dobrze jeszcze jak pierwszych dni? — spytał.
— Coraz lepiej, coraz milej — odpowiedziała — oswajam się z miejscem, kocham je coraz bardziej, i nie żałuję miasta. We środę i w sobotę chodzę do mojej patronki na mszę, a resztę tygodnia rada jestem, że nudnego miasta nie widzę i nie słyszę.
— Cieszę się, żem potrafił przeczuć, iż ci tu dobrze będzie — rzekł Edward — miasto może bawić godzinę, może nie wiele się przykrzeć przyzwyczajonemu, może wspomnieniami zajmować, gdy je widzim po długich rozłączenia latach; ale niepodobna jednak, usuwając się od zgiełku, nie uczuć się swobodniejszym.
— Ja też teraz nietylko go nie żałuję — powiedziała Julka — ale w ostatniej chyba konieczności wróciłabym do niego nazad. Tu tak spokojnie, tak miło! Ile razy chcę, mam przechadzkę, której nikt nie przerywa, samotną a piękną! Gdybym nawet chciała zgiełku, dość mi wybiedz na antokolską drogę, żeby się nim nasycić.
— Więc nic ci nie braknie? więc jesteś szczęśliwa? — spytał Edward — i niczego więcej nie żądasz? — Wymówił to wyraziście, tak, iż na chwilkę Julka się wstrzymała z odpowiedzią.
— Jestem szczęśliwa i niczego nie żądam więcej, tylko, tylko...
— A! masz więc jeszcze niespłacone życzenie?
— Jedno.
— Jakie?
— Żeby się to życie tak miłe, swobodne, nie zachmurzyło, nie przerwało; więcej nie żądam niczego. Może-bym nawet z wielu jeszcze drobnych przyjemności ustąpiła, byle się przy głównem utrzymać.
— A nigdyż nie przychodzi ci na myśl, że mogłabyś być jeszcze szczęśliwszą?
— Ja? a to jak? — spytała, udając doskonale, że nic nie pojmuje o co chodzi. — Dla mnie nie ma już we śnie nawet większego szczęścia.
— Nigdy-żeś — rzekł Edward coraz bardziej sam się mięszając — nigdy-żeś nie wspomniała na to uczucie, na miłość, która w życiu kobiety tak jest konieczną potrzebą, warunkiem szczęścia.
— A! rozumiem! — zawsze obojętnie odezwała się Julka — pan wyobrażasz sobie kobiety tak złemi, tak zepsutemi... że ich serc uczucie przyjaźni, wdzięczności, nie może zaspokoić? czyliż nie dość przyjaciela, jakim pan jesteś dla mnie, i mogłażbym myśleć o kochanku? A potem — dodała — ta miłość, którą pan wystawiasz jako potrzebę, ja ją widzę jako robaka, który życie toczy. Od niej zaczynają się zgryzoty, udręczenia, niepokoje, od niej schnie serce, więdnieje ciało, tęsknieje dusza, upadają siły. Za chwilkę może zapału, szaleństwa, trzeba potem lata pokutować! Na co mi ta miłość, czytałam o niej, a trochę i widziałam po świecie, jaki jej koniec bywa.
Tą mową, której Julka potrafiła nadać akcent prawdziwości, przekonania, tak zdumiał się i pomięszał Edward, nie spodziewający się podobnego zaparcia przyszłości, że dalej już nie miał odwagi wyrzec tego, z czem przyszedł.
— Znać — odpowiedział cicho i smutnie — że jeszcze na ciebie pora nie przyszła.
— Jak to? — spytała Julka.
— Bo naówczas kobieta i mężczyzna równo nie mają już tej chłodnej krwi, przytomności i rozwagi. Potrzeba miłości, konieczność tak się mocno czuć daje, iż im przyszłość zakrywa; rzucają się na oślep, bo nie mają siły do odparcia.
— Alboż koniecznie wszystkich to czeka? — spytała ona — są przecie ludzie, którzy nie przypuszczając myśli, podobieństwa tego uczucia, oddalili je od siebie.
— Masz je więc za rzecz dającą się odwrócić?
— Nietylko odwrócić i uniknąć, ale gdy przychodzi zwyciężyć!
— Nigdy!
— Zawsze! — odpowiedziała Julka zimno i rozważnie, a choć co innego czuła w sobie, widziała konieczność, potrzebę pokazania się zimną przed Edwardem, dla oddalenia go od siebie, a przynajmniej usunienia końca tego, którego się nie bez przyczyny obawiała. — Zawsze można zwyciężyć — powtórzyła — ja tak myślę... można przemódz miłość uczuciem obowiązków, pobożnością i ciągłem czuwaniem nad sobą.
— Lecz zkądże — przerwał Edward — możesz o tem mówić z taką pewnością, z takiem przekonaniem, zastanawiałaś-że się nad tem, myślałaś o tem?
— Czytając — odpowiedziała Julka — osobliwie ostatnie książki, które miałam od pana, przyszło mi to na myśl, z wielkiego jednego i świętego przykładu, który mnie przekonał i nauczył, że i to uczucie zwyciężyć można.
— Z jakiego przykładu?
— Z historji naszej Jadwigi. Pan wiesz — dodała Julka — jak kochała niewartego przywiązania jakiegoś tam książęcia, z którym się wychowała; przypominasz, jak szalała za nim, jak nie mogła z początku znieść myśli oddalenia, rozerwania związków: a jednak, gdy jej wystawiono potrzebę innego małżeństwa, gdy pokazano, że ofiarą samej siebie kupowała krajowi spokój, a religji miljony ludu... potrafiła się zwyciężyć.
— Ale nie piszą — rzekł Edward z uśmiechem — ile ją ta ofiara łez kosztowała.
— W takim razie łzy się nie liczą — odezwała się Julka — chodzi o zwycięstwo, a jak po bitwie wygranej cieszą się nie rachując poległych, tak tu łez i cierpień wspominać nie trzeba.
— A gdyby — mówił dalej niespokojny oziębłością dziewczyny opiekun — a gdyby kiedy to uczucie zajrzało do ciebie... miałażbyś siłę i odwagę z niem walczyć?
— Niezawodnie — odpowiedziała — nie spodziewam się jednak tego na mnie nieszczęścia (to słowo wymówiła z przyciskiem), nie czuję, żebym inaczej kochać nawet potrafiła, jak przyjaźnią, szacunkiem, wdzięcznością... dla mnie też, przywykłej do cierpień, tak mało potrzeba do szczęścia, że się bez tego zbytkownego dodatku, którego tylko wypieszczeni losu kochankowie żądają, łatwo i bez żalu obejdę.
— Jesteś bardzo rozumna Julko — rzekł Edward, chwytając kapelusz z odrobiną gniewu, który źle ukrywał — mało kobiet tobie podobnych, a jeszcze w takich latach!
— Bo mało kobiet tyle co ja cierpiało — odpowiedziała — i mało ich pewnie tyle się co ja lęka najmniejszego cienia groźnego dla przyszłości.
— Co za ostrożność! — sam do siebie szepnął Edward — co za chłód i rozwaga! Miałażby istotnie tak być zimną, tak wyrachowaną? Być-że to może?
Julka kończyła:
— Nareszcie, drogi mój panie, nie byłożby to zbrodnią, gdyby mi nie wystarczały uczucia, które mam dla ciebie, spokojne, nie groźne a tak miłe!
To mówiąc, zwróciła ku niemu oczy.
Edward spotkał je, i gniew jego, który duszą wstrzęsać zaczynał, zachwiał się i upadł. W oczach jej bowiem tyle wyczytał uczucia, tak one sprzeciwiały się z ustami, tak mówiły i obiecywały miłość, że zapomniał o wyznaniach przykrych, uczynionych przed chwilą.
Biedna Julka nie umiała jeszcze wyrazu oczów zastosować do mowy i zdradzała się spojrzeniem.

XII.

Zaledwie się drzwi za nim zamknęły, Julka, która nie przywykła była do udawania, padła zmęczona i smutna na kanapę. Uczyniła, co czuła swoją powinnością, ale jakże jej było boleśnie kłamać, jak boleśnie było widzieć w twarzy Edwarda smutek, zawód, niepewność, nareszcie prawie rozpacz. Wszystko to jednak wytrzymała, bo powiedziała sobie, że obowiązkiem jej było odstręczyć go od siebie. A ona go kochała! pojmijcie więc ofiarę, oceńcie moc jej duszy. Czując szczęście tuż blisko, zawieszone nad głową na włosku, musiała je od siebie odpychać, musiała się go zaprzeć; jego przyszłość, jej przyszłość, uczucie cnoty i obowiązków utrzymywały je na tej drodze. Kto wie, gdyby o nią tylko szło jedną, gdyby mogła była dać mu szczęście, choćby je długiemi łzami okupić potem miała i utratą niepowróconego nigdy pokoju duszy, kto wie, czyby się nie poświęciła: lecz ona pojmowała, iż jedna miłość może Edwardowi zepsuć całe życie, całą przyszłość, którejby potem żałował, ona pojmowała, jak raz przeszedłszy próg, zawrócić się trudno i wyrachować dokąd zajdzie.
Gdy Edward wyszedł, znużona, z twarzą rozognioną, bijącem sercem, głową zbolałą, upadła; chwyciła się za skronie, w których czuła gwałtowne bicie krwi, i bez myśli leżała długo. Zmrok padł, nie miała siły powstać. Serce jej było ściśnione, dopełnienie tego, co widziała swym obowiązkiem, drogo je kosztowało.
Nie prędko przypomniała sobie patronkę swoją i ucieczkę w modlitwie, uklękła przed obrazkiem zawieszonym u łóżka, chciała się pomodlić, sparła głowę na poduszkach i po chwili usnęła w gorączce.
Edward wyszedł od niej tak niespokojny, tak zawstydzony, gniewny, oburzony, a razem niepewny, czego się gniewał i burzył, że nie potrafił się zastanowić nad sobą i swojem położeniem. Wszystko mu się w głowie przewracało, przypomnienia rozmowy, której nie wierzył, marzenia, nadzieje: raz się gniewał i postanawiał więcej jej nie zobaczyć, to znów usiłował wmówić sobie, że ona co innego czuła, że przez pewien wstyd dziewiczy i dumę tak dziwną udawała nieczułość. Ostatnie jej wejrzenie najbardziej go o tem przekonywało, bo zadało kłamstwo słowom. Nim doszedł do domu, tysiąc przesnuł marzeń, smucił się i spodziewał, rozpaczał i roił szczęście. Nareszcie stanął na tem, że gdyby nawet w istocie Julka była taką, jaką się pokazała, kto wie, czy taką będzie zawsze? może w niej można czucie obudzić, jak rozwinięto umysł? może przyjdzie chwila, w której brak życia, czczość, zapragnie gwałtowniejszemi uleczyć środkami?
— Tak, młoda jeszcze! — mówił do siebie — czekajmy, mówi, że ma dla mnie uczucia wdzięczności, przyjaźni, one się nieznacznie, niewidocznie, powolnie odmienić mogą. Sama się nie opatrzy... Tak być musi.
Edward rozjątrzony, nie myślał już jej porzucić, miłość własna dodawała mu nowego zapału; tak, to prawda, że nie ma bodźca skuteczniejszego nad nią. Przywiązanie stało się jeszcze gwałtowniejsze, a pozyskanie jej serca koniecznością w oczach Edwarda, który wstydził się być zwyciężonym i upaść cicho w walce, w której wszystko zdawał się mieć za sobą.
— Czekajmy więc, kiedy czekać potrzeba — rzekł w sobie — czekajmy, nie okazując, co się tu dzieje w tem sercu. Ktoby powiedział, żeby istota z ostatniej towarzystwa klasy tyle miała rozwagi, a tak mało uczucia? pospolicie dzieje się przeciwnie, czucie aż do zbytku szczodre, rozwija się tam w dole, u nas, na tak zwanym wyższym świecie, panuje zimny tylko rozsądek w piętnastoletnich nawet sercach. Kto wie, czy nie ja winienem sam sobie, żem jej umysł wykształcił, a przez to ostudził serce... Lecz taką, jak wprzód była, mógłżebym pokochać? Czekajmy i nie pokazujmy nic po sobie... zimno, spokojnie... Może też przyjdzie na nią chwila szału... a wówczas...
— Byłżebym tak podły, żebym z tej chwili chciał korzystać? — spytał sam siebie. — Nie... Więc na cóż czekać? — Edward nic sobie nie odpowiedział.
Nazajutrz nie był u Julji. Wiele musiało go kosztować to zwycięstwo nad sobą; bo sto razy zrywał się, brał za kapelusz i wracał od drzwi, ze schodów, od bramy. Wieczorem wybiegł aż w ulicę i znowu rozmyśliwszy się powrócił.
— Nie potrzebuję widywać jej tak często — mówił do siebie. — Moja miłość rozpłomienia się tem więcej coraz, ona nic nie czuje, a ja się dręczę. Dość będzie pójść tam raz we dwa dni, dość zajrzeć na chwilę, kiedy ją ujrzę zmienioną, smutną, kiedy będę mógł domyślić się, żem jej potrzebny, natenczas wrócę. Trzeba mieć moc duszy i siłę nad sobą.
A to mówiąc, wybiegał jeszcze i znowu powracał.
Co się działo z Julją, trudno opisać. Czekała go o zwykłych godzinach, spoglądała na drzwi, za każdym poruszała się szelestem, przydawał jej się sto razy chód jego, zrywała się go widzieć, gdy nikt nie przychodził. Tak minęła dnia połowa: zdarzało się wprzódy, że Edward raz tylko odwiedzał ją wieczorem, jakkolwiek więc przykro jej było, że próżno wyglądała, miała nadzieję, pewność, iż go zobaczy jeszcze. Zaledwie zmierzchać zaczęło, porzuciła robotę, siadła w okienku, które wychodziło na ścieżkę od drogi antokolskiej: patrzała, czekała. Godzina zwykła przyszła i przeszła, ona jeszcze czekała. Z początku wątpliwość, potem niepokój ją ogarnął; jednakże nie zamknęła okna i czekała nań jeszcze.
Zciemniało się, noc nadeszła. Julka nie umiejąc się wyrzec nadziei widzenia go, nie przestawała wyglądać. Późno bardzo odeszła od okna i załamała ręce, spuściła głowę, zapłakała gorzko.
— Nie przyszedł! — zawołała — nie przyszedł! wczoraj go zraziłam, odstręczyłam, widział mnie zimną, zaparłam się własnego serca, udałam nieczułość, teraz on mnie nie chce widzieć nawet, on mnie może ze wszystkiem opuści. Chwaliłam mu się wdzięcznością i przyjaźnią! A! gdyby wiedział, ile więcej czuję dla niego... Lecz on tego nigdy wiedzieć nie będzie, tajemnica moja umrze ze mną... Mój Boże, mój Boże, czemuż ja tak cierpię, gdym tylko raz go nie widziała przez dzień, już mi się zdaje, że wieki jak mnie opuścił, żem najnieszczęśliwsza. Jak-że ja wytrzymam dalej, jak-że ja zniosę ciężkie moje ofiary? Ach! Matko Boża, dodaj sił swemu dziecięciu!

XIII.

Nazajutrz Edward z rana zaraz, raniej niż zazwyczaj był u Julki. Pomimo mocy, którą miała nad sobą, niepodobna jej było nie pokazać trochę smutku, snującego się po twarzy. Udawała wesołość, ale to udawanie tak było niezgrabne, że je łatwo poznał nawet Edward. Wczorajsze lepiej jej się udało; dziś nadto czuła, żeby mogła obojętność wygrać zupełną. Nie śmiała wszakże spytać o przyczynę wczorajszej niebytności; zdawało jej się, że ją wiedziała, bała się rozmowę w tę stronę zawracać. Edward sam się tłumaczył.
— Byłem trochę chory, trochę smutny, trochę zajęty, kilka razy szedłem do ciebie, zawsze mi coś przeszkodziło.
— A! panie — przerwała Julka żywo — po tylu ofiarach dla mnie, śmiałażbym pomyśleć, nietylko wymagać, abyś z najdroższego czasu jeszcze dla mnie czynił ofiarę? Godziż się, jakby tłumaczyć przedemną, gdy i to łaska, jeśli tu kiedykolwiek zajrzysz?
Mimowolnie w akcencie Julji było trochę więcej uczucia niż chciała; nie wprawna, wydała się na wpół z tem, co się działo w jej sercu, zdradzała się także unikając spojrzenia, spuszczając oczy, nie umiejąc wczorajszej swobody, poufałości, śmiałości odzyskać.
Edward łatwo postrzegł zmianę, lecz przypisał ją wczorajszej swej niebytności, która mogła przestraszyć dziewczynkę, nie mającą innego nad niego opiekuna, lękającą się powrotu do życia pracy, upokorzeń, spodlenia, z którego ją wywiódł, a niejako trzymał jeszcze zawieszoną nad niem.
Gdy więc Julka sama czując, że się zdradzała, plątała się coraz bardziej, Edward brał to wszystko nie za uczucie, lecz za przestrach, który taiła, i dać mu widzieć nie chciała.
Ulitował się nad nią, bo ją szczerze kochał, jął więc zaraz rozwodzić się z kłamliwem wyszczególnieniem wczorajszych zatrudnień, aby wytłumaczyć się, uniewinnić, i wszelką bojaźń od niej oddalić. Czynił to z uczuciem, potrafił więc kłamstwu dać wszelkie pozory prawdy i uspokoił dziewczynkę. Tu jednak mimowolnie zboczył z drogi, którą był sobie na przyszłość przepisał, i nie okazał się tak zimnym i obojętnym, jakim być miał. Owszem, nastając na uniewinnienie siebie, popierał swoją sprawę z większym niż kiedykolwiek zapałem.
Postrzegłszy się potem, gwałtem obwinął się chłodem, umilkł, zaczął chodzić po izdebce i zamyślony zdawał się całkiem nie uważać na Julkę.
— Nie dziwuj się — rzekł do niej po chwilce — jeśli czasem teraz rzadziej widzieć mnie będziesz niż wprzódy, jeśli nie przyjdę dzień cały, może dwa dni.
— Dla czegoż? — spytała patrząc mu w oczy Julka.
— Mnóstwo zatrudnień, różne przyczyny, o których długo byłoby rozpowiadać, nie jestem zupełnie swobodny.
— Cóż się stało?
— Nic... zmiany, okoliczności, interesa.
— Może co złego?
— Nic złego, wszystko jak dawniej — odpowiedział zimno — jeślibyś w przypadku potrzebowała czego odemnie, przyszlij tutejszego chłopca, wiesz gdzie mieszkam, napisz słów kilka.
Milczeli, Julji się serce krajało z żalu, ale wszystko zamknęła w sobie. To zapowiedzenie wczesne, ta groźba niejako, była dla niej zrozumiałą, dręczyła ją okropnie, ale nie wymogła na niej najmniejszej oznaki czułości; dziewczynka powiedziała sobie, że dla przyszłości ich obojga, musi wszystko pokryć w sobie i miłość swoją Bogu tylko i swemu sercu zostawić; powiedziała i dotrzymała. Edward znowu marzył wielką ofiarę z siebie dla niej i postanawiał nie odkryć przywiązania, które jej mogło być tylko nieznośnym ciężarem, bo nie podzielając go, przez wdzięczność, przez położenie swoje przyjąćby je musiała.
Tak oboje walczyli z sobą, nie wiedząc o swoich cierpieniach. Bez wątpienia Julka i więcej uczyniła i więcej cierpiała, Edward miał tysiąc na świecie wynagrodzeń, ona żadnego; on mógł zapomnieć o niej w tłumie innych, ona była jedna i sama musiała wystarczać sobie.
Kilka dni tak przeszły, kilka dni długich, okropnych, smutnych, w przeciągu których ledwie się parę razy widzieli, a skutkiem walki wewnętrznej, skutkiem tego rozdziału, zimniejsi byli z sobą niż kiedykolwiek, mniej się coraz rozumieli. Tracąc się z oczów, witali się potem jakby obcy, coraz bardziej cudzy. Położenie ich dla obojga było nieznośnem. Edward zamyślał zapewnić jej przyszłość i nigdy więcej nie widzieć, aby siebie uleczyć z miłości śmiesznej, ją uwolnić od tego, co zwał swem natręctwem. Zachodziły jednak trudności, jak to uczynić wypadało. Tymczasem widząc, że spodziewane uczucie nie przychodzi, nie mając nadal cierpliwości oczekiwać go, rzadko ukazywał się u Julki i krótko bawił, bo rozpacz i udręczenie, których doznawał, taką nad nim górę wzięły, iż pokryć ich nie umiał.
Julka widziała wszystko, pojęła. Któraż kobieta jakimś instynktem nie czyta w sercu najlepiej utajonego kochanka? Bóg dał im tę władzę; najmniej przenikliwa pozna uczucia, które wzbudzi, pierwsze objawienie, najlżejszą oznakę zrozumie.
W miarę rosnącej boleści Edwarda, czytała postęp jej Julka, w obłąkanych oczach, urywanej rozmowie, postępowaniu pełnem dziwacznych i namiętnością tylko tajoną dających się tłumaczyć, poruszeń; cierpiała podwójnie, jego i swojem cierpieniem: część jej była tem cięższą, że i miłość ukrywać i boleść taić musiała i grać obojętność i okazywać, jakby nic nie widziała.
Wkrótce jednak z rosnącą trudnością uczuła, że nie podoła wszystkiemu, że dłużej udawać i taić się nie potrafi, siły ją odbiegły, odwaga upadła, wprzód tak potężny strach przyszłości, bojaźń upadku i zgryzot sumienia zacierały się; czuła, że słabła, a nie mogła w modlitwie nawet sił dawnych odzyskać. Jakaś obojętność na przyszłość, na świat, na wszystko zajęła serce... znużona była walką.
Edward zaś w tem wyczerpaniu odwagi i zaparciu się siły widział tylko nowe oznaki oziębłości, chłodu serca, braku czucia, o które obwiniał Julkę. Kochał ją bardziej jeszcze niż kiedykolwiek, ale nawet tą niewyczerpaną nadzieją, jaką zwykle mają kochankowie, nie potrafił rozjaśnić przyszłości, w której chmury widział same.
— Może tak i lepiej — rzekł w sobie — ona będzie szczęśliwa, bo nie ma serca, ja... ja się rozerwę, pojadę, zapomnę może, a przynajmniej zagrzebię w sobie tak śmieszną namiętność. Pójdziem każde swoją drogą! Nie opuszczę ją jednak, uczynię zapis, który jej zapewni swobodę na zawsze, polecę ją w opiekę jakiej uczciwej kobiecie... Kto wie, może też inny będzie szczęśliwszy odemnie, może kiedy i ona kochać potrafi!
— O na cóż tak długo patrzałem na nią, na cóż dozwoliłem przyjść do tego stopnia chorobie!

XIV.

Nareszcie pod ciężarem uczuć, walki, niepewności, udręczeń nad siły, Julka zaczynała upadać. Edward postrzegł jednego wieczora, iż blada jej zwyczajnie twarzyczka, jeszcze się bledszą stała, oczy wpadły i zagasły, usta zsiniałe skryły się prawie; głowa opadała na piersi, oddech był ciężki, jakby jej brakło powietrza, a ramiona uginały się mimowolnie, jakby pod ciężarem.
— Nie czujesz się słabą? — spytał.
— Ja? — cicho odpowiedziała dziewczynka — nie...
— Zdajesz się smutną... coś ci dolega?
— Nic a nic — odezwała się znowu spokojnie Julka — trochę mnie dziś głowa bolała, może dla tego inaczej wyglądam.
Edward dał jej dobranoc i wyszedł, ale niespokojny wstrzymał się za drzwiami, pierwszy to raz lękając się o jej zdrowie, odważył się ją szpiegować i stanął u okna.
Zaledwie wyszedł, Julka porwała się z krzesła, odetchnęła, jak gdyby szukała powietrza, którego jej brakowało, pobiegła do okna, otworzyła je, i w niem płakać zaczęła gorzko nad sobą i cierpieniem, któremu podołać nie mogła.
Edward ujrzał ją płaczącą i pojąć łez nie mógł, ale na widok ich straszliwa opanowała go niespokojność, miał jak gdyby przeczucie wszystkiego, ale nie był jeszcze pewny.
Długo tak dziewczyna płakała w oknie, potem poszła do drugiej izdebki i rzuciła się nierozebrana na łóżko. Nie miała siły nawet na modlitwę; uczuła zimny dreszcz przebiegający po ciele, szum w głowie; sen, ten sen straszny chorych, sen przezroczysty, przez który wszystko widzą i czują co się w koło nich dzieje, zamknął jej powieki. Wkrótce przyszła gorączka, lice zapłomieniło się, pragnienie palić zaczęło, głowa gorzała, piersi poruszały się częstszym coraz oddechem, a słowa wymykać się zaczęły z ust niewstrzymane, obłąkane, straszne, nie powiązane z sobą, jak gdyby z innego przychodziły świata.
Przy świetle dogorywającej świeczki, przytulony do szyby, widział Edward stan Julki, poznał cierpienie, usłyszał nawet kilka wyrazów, a ich dźwięk przekonał go bardziej niż wszystko o obłąkaniu chorej. W sercu jego burza była okropna, tajemnica bowiem wielka wykrywała się przed nim w tych wyrazach po jednemu z ust jej wzlatujących. Poznał, że był kochanym, że w piersiach tej kobiety potrafiła się ukryć do niepoznania miłość, aby nie zatruć jego życia, że obojętność Julji była tylko bohaterskiem męczeństwem, ofiarą nad siły. Wszystko wiedział.
Naówczas oszalał prawie nie wiedząc co począć. Julja w gorączce wzywała śmierci, modliła się o nią do Matki Bożej, a śmierć i bez cudu przyjść mogła, bo choroba wzmagała się strasznie.
Edward poleciał co tchu po doktora. Nie pokazał się z nim razem u łóżka chorej, zrozumiał, iż przytomność jego nie w porę była, nie wiedział też co i jak dalej robić; czy wyznać jej, że wiedział tajemnicę, czy uciec i nie widzieć jej więcej?
Lekarz zapisał chłodzący napój, gdyż gorączka była tylko zapalną, a Edward osadziwszy u łóżka służącą tego domu, wrócił nad ranem do siebie bezprzytomny i sam prawie w gorączce.

XV.

Nazajutrz posłał Edward dowiedzieć się o jej zdrowie, a niedoczekawszy odpowiedzi, sam pobiegł na Antokol.
Julka miała się lepiej, smutna i blada siedziała na łóżku, gorączka ustała była zupełnie, osłabienie tylko po niej zostało.
— Jakim sposobem znalazł się tu doktor? — spytała Edwarda.
— Wychodząc ztąd, postrzegłem, żeś nie była zdrowa, powróciwszy do domu, napisałem do doktora, prosząc, aby cię zaraz odwiedził. Szczęściem że nadjechał, bo jak mi mówił, leżałaś w gorączce gdy przybył.
Julka zamyśliła się, westchnęła, umilkła.
— Zaśnij, spocznij — rzekł do niej Edward — potrzebujesz wypoczynku, nie będę ci przeszkadzał, chociaż życiebym dał, żeby zostać przy tobie!
Julka podniosła na niego oczy ździwione; pierwszy to raz usłyszała z ust jego takie wyznanie... Wczoraj jeszcze tak był zimny! — pomyślała, — cóż to się stało, mamże ja umrzeć?
— Wieczorem przyjdę się o twoje zdrowie dowiedzieć, — dodał Edward. — Wszystko czego możesz potrzebować przysłałem już, przyjąłem ci służącą, bo obca nigdy tak jak swoja nie usłuży. Nadewszystko proszę cię bądź spokojna.
Julka zaczerwieniła się, ale nic na to wszystko nie umiała odpowiedzieć.
— Dla czegoż — spytała sama siebie, — tak mi zalecał spokojność? Cóż to znaczy? Czym się ja z czem wydała? Poznał-że co się we mnie dzieje? Ach! to okropne, to okropne życie — dodała płacząc, — lepsze już były dawne moje cierpienia! O! sto razy.
Lecz gdy słaba Julka myśli i dręczy się myślami, Edward nie mniej niepewny, udręczony, szalony swojem szczęściem, z którem nie wie co zrobić, przebiega miasto, nie mogąc spokojnie chwili w miejscu usiedzieć. Jeszcze wieczór nie nadszedł, on znowu jest w domku na Antokolu, znowu u jej łóżka, wpatrując się w bladą twarz i przygasłe oczy dziewczynki, od płaczu i znużenia zaczerwienione.
Nie śmiejąc jej powiedzieć, że wie o wszystkiem, Edward przesiedział część wieczora, nie umiejąc poprowadzić rozmowy. Tu dopiero mógł ocenić wielką ofiarę dziewczynki, gdy sam na sobie sprobował, jak nietylko uczucie, lecz wiadomość obchodzącą mocno, trudno w sobie pogrześć, aby się z nią nie wydać.
Nazajutrz Julka wstała; nie była ona zupełnie zdrową, lecz choroba odeszła, zostawując tylko ślad po sobie... osłabienie. Dłużej nie mógł już wytrzymać Edward, pasując się z sobą, nie potrafił wymódz na sobie zachowania tajemnicy. Wieczorem, gdy sami tylko zostali, zbliżył się do Julki, wziął ją za rękę i przyciskając do serca... rzekł:
— Juljo, na coś to przedemną taiła, za cobym dał życie?
— Co? — krzyknęła przestraszona Julka, — ja taiłam przed... tobą? ja?
— O! umiem ja ocenić twoje poświęcenie mój aniele, zawołał, — postrzegłaś moją miłość, chciałaś mnie z niej wyleczyć i udawałaś żeś jej nie podzielała.
— Ja? ja? na Boga! cóż to, — wołała Julja. — Cóż się stało? jakim sposobem? ach!
— Gdyś była chora, wszystko powiedziałaś w gorączce, wszystko słyszałem, wiem wszystko.
I ukląkł przed nią, całując jej ręce. Julja tak była przestraszona, przejęta, ździwiona, pomieszana, że długo słowa wymówić nie mogła.
— Stało się! Bóg tak chciał! — zawołała, — zginęliśmy! O! nieszczęśliwa!
Te wyrazy płacząc powiedziała.
— Cóż ci to jest? — spytał zmieszany Edward, — co ci jest? czego płaczesz? Wstyd ci? Jest-że wstydem pokochać... Któż drugi jak ty kochaćby potrafił? Juljo! uspokój się!
Ona rękoma twarz zakryła i płakała.
— Na Boga, na wszystko zaklinam cię, — zawołał Edward, — uspokój się, ulituj nademną. Chceszże iżbym się skarał za to, żem ci to nieostrożnie powiedział. Juljo, maszże mnie za człowieka tak podłego, żebym z twoich uczuć dla mnie chciał podle korzystać? Czyliż już mi nie wierzysz?
— Tobie! — zawołała Julja przychodząc do siebie, — o najszlachetniejszy człowieku, godziłożby się nie ufać? Chciałżebyś tej którą... powiadasz że kochasz zostawić w nagrodę jej przywiązania zgryzoty? Chciałżebyś korzystać z mojego położenia?
— Nigdy, — zawołał Edward uniesiony, egzaltowany, który w tej chwili nie wiem na coby nie przysiągł, — nigdy! przysięgam ci! kocham cię jak anioła, który mi się cudem u Matki Bożej obrazu zjawił, jak siostrę; szanuję ciebie, czczę.
To mówiąc klęczał i w ręce ją całował; milczeli długo oboje. Położenie ich tak się nagle zmieniło, iż nie wiedzieli jak teraz przemawiać do siebie. Julja mimo przysiąg Edwarda była bardzo smutna.

XVI.

— Wieszże ty, — mówił nazajutrz Edward do Julji, — wieszże od jak dawna kocham ciebie?
— Wiem, — odpowiedziała mu naiwnie, dzień prawie i godzinę od której się miłość twoja poczęła a moje cierpienia. Naówczas spytałam i ja siebie raz pierwszy, a serce mi odpowiedziało, że kochałam ciebie. Biegłam i modliłam się do Matki Bożej, jak wczoraj, dziś, co dzień czynię, aby się opiekowała sierotą i nie dała jej zginąć. I wówczas zaraz weszła mi do duszy myśl tajenia mojego uczucia przed tobą, uczucia, z którem walczyłam tak długo, aż nieprzewidziany wypadek... Ach! płonę cała ze wstydu! tyś podsłuchiwał!
— Nie myśl żebym to czynił z ciekawości... byłem niespokojny o ciebie, zdawałaś mi się chorą, lękałem się... Gdy pierwsze słowo z ust ci się wyrwało, gdym mógł już domyślać się reszty, nie miałem sił uciekać, nacóżby się to zdało? Nie lepiejże, że wszystko skończono i spokojność obojgu wróciła?
— Spokojność? — spytała Julka powolnie, — ufaszże w przyszłość?
— Widzę ją jasną i szczęśliwą jak dzień dzisiejszy... Wkrótce... Tu się zatrzymał chwilę.
— Tak, — dodał, — ty będziesz moją żoną!
— Ja! — porywając się zakrzyknęła dziewczynka, — ja! tyś to pomyślał! tyś to powiedział szczerze?
— Najszczerzej!
— O! dzięki ci za to słowo — odpowiedziała po chwilce, — umiem z niego ocenić ciebie, i poznaję żeś mnie więcej kochał niżem się spodziewała. Dzięki ci... za przyrzeczenie; ale ty marzysz w zapale, a mógłżeś sądzić, abym ja taką przyjęła ofiarę?
— Jestże to ofiara?
— W tej chwili nie pojmujesz jej, ale ja, ja widzę wszystko sercem, mojem przywiązaniem ku tobie... O! to nigdy, nigdy być nie może!
— Wątpiszże o mnie?
— Ja, twoją żoną, — mówiła Julja, — ja sierota, ja biedna dziewczyna, ja bez rodziny i nazwiska? A cóż na to powie świat, krewni twoi, rodzina?
— Muszą zezwolić.
— Zezwolą ale co pomyślą! — odpowiedziała Julja — jestże w waszym świecie taki coby pojął, coby uwierzył, że żyjąc z sobą tyle czasu, byliśmy czyści oboje? Chciałżebyś żeby żonę twoją wskazywano palcami! O! nigdy! nigdy!
— Więc oddalim się od nich.
— W pierwszej to chwili takie się robią zamysły. Ja nie znam waszego świata, ale go z książek przeczuwam. Dla jednej kobiety nie zerwie człowiek wszystkich węzłów, które z nim wiążą świat, które go łączą z rodziną, towarzystwem, z wszystkiem do czego od młodości przywykł, co kocha nałogiem. Mógłbyś się oddalić od nich, lecz pożałowałbyś tego, a wówczas ja, jabym tylko cierpiała, żem przyjęła ofiarę nad siły. Nie... Edwardzie... zostańmy jak jesteśmy, czyści i dalecy od siebie... widujący się jak przedtem, zostawmy losowi resztę, może on rozwiąże tę zagadkę okropną, którą ty sam, podając mi rękę, zadałeś sobie i mnie. Twoją żoną! twoją żoną! — powtarzała, — znać żeś to wyrzekł w zapale.
— Ale ja nad tem myślałem, myślałem długo, — rzekł Edward, — nie jest to urodzony w tej chwili projekt, któryby bezsilny mógł spełznąć, ja go doprowadzę do skutku, jam go ważył, ja go rozebrałem. Słuchaj mnie, nie mam blizkich krewnych, jestem także sierotą, nikt nademną praw żadnych nie ma, jestem wolny i swobodny. Świat ten, z którego ci czynię ofiarę niczem jest dla mnie, mało w nim żyłem, małom go kochał, od roku i więcej całkiem się go już dla ciebie zaparłem. Wszystko więc jest podobnem do uskutecznienia, nie ma ofiary, trudności, zawady.
— Edwardzie, — odpowiedziała Julja, — tak tylko dziś ci się zdaje. Cóż gdybyś po roku, gdybyś w lat dziesięć, lepiej poznawszy tę, z którąś się połączył, żałował swego kroku? Mogłażbym to znieść i nie umrzeć z rozpaczy? Pod wpływem uczucia wszystko ci dziś zdaje się łatwem, podobnem; a ja się lękam, ja widzę że to być nie może! Jestżem tego warta? Znamże ja ten świat do którego mnie wwiedziesz, zwyczaje, przyzwoitości, jego mowę, jego ruchy? Nie byłażbym śmieszną, zuchwałą, ja com żyła w tułactwie, ja sierota! A ileż cierpień, ile wstydu na tym świecie waszym by mnie czekało? Nasza przeszłość nie byłażby dla twoich braci obrażonych do tysiąca potwarzy osnową? Nie, Edwardzie... jest wielka słuszność w tych granicach, które klasy między sobą kładą. Czytałam o tem szyderstwa, a czułam że niesłuszne. Biada temu, kto próg w dół lub w górę przestąpił, w jednym i drugim razie, prędzej czy później żal go czeka... Swoi go nazad nie przyjmą, a tamci odepchną, zostanie sam jeden!
— Lecz to, — rzekł Edward, — co ci się tak nieuskutecznionem i trudnem wydaje, codzień się dopełnia na tym naszym (jak go zowiesz) świecie, bez wrzawy i podziwienia. Codzień schodzą jedni, podnoszą się drudzy... ludzie zaledwie na to patrzą. Wreszcie, mamże wszystko powiedzieć? najtrudniejszem w tych przejściach z jednej do drugiej klasy towarzystwa, nie jest przyjęcie tej lub tego, którzy już czemś zasłużyli na to, ale przyjęcie z niemi razem ich koła, ich rodziny. Tyś sierota, ty nie masz nikogo.
— To prawda, — odpowiedziała Julja, — jeślibym była zawadą, to sama jedna tylko... Przecież — dodała z gorzkim uśmiechem — i sieroctwo na coś się przydało. Jednakże im więcej myślę, tem mocniej czuję, że to nigdy być nie może.
— Ale to będzie! — zawołał Edward.
— Nie, nie, — odpowiedziała Julja stanowczo, — ja widzę, ja czuję, jabym tam była tobie ciężarem, tybyś się mnie wstydził, jabym była śmieszna! Dla ciebie świat ma jeszcze tyle obietnic, tyle nadziei, i tyś bogaty, dobrze wychowany, młody, miałżebyś skończyć na tem, co i ja i ludzie nazwą szaleństwem młodości?
— I ty mogłabyś tem imieniem nazwać naszą świętą miłość?
— O! z innego świata, inaczejbym ją widziała, innem może nazwała imieniem, z naszego, tutejszego, jakże ją nazwać, proszę! Może, gdy kiedyś w niebie, tam będziemy, wyda się ona piękną i szlachetną, ale na to potrzeba, — dodała z westchnieniem, — aby się skończyła jak zaczęła... ofiarą.

XVII.

Późno wieczorem Edward odszedł zamyślony, mimowolnie uderzyły go pełne trafności, rozsądku i uczucia słowa Julki, która teraz jeszcze mu się wyższą, jeszcze wydała cudowniejszą istotą. Przywiązanie jednak ku niej zbijało wszystko, co przeciw niestosownemu związkowi powiedzieć było można. Ufał też że Julja da się w końcu przekonać i nakłonić.
— Na Boga, — rzekł do siebie po chwili rozmysłu, — gdybym to co się zemną od roku dzieje, jednemu z moich przyjaciół powierzył, myślałby żem oszalał, albo przez sen bredzę! A jednak to wszystko stało się i dzieje!
I miał słuszność, bo ze zwykłego stanowiska uważana, dla tych którzy nie wierzą w cnotę, w ofiary, w egzaltacją poetyczną, jego historja wydałaby się bajką z Tysiąca Nocy. Słyszałże kto o czem podobnem dzisiaj, o dwojgu takich kochanków, którzyby dotrwali czyści najwyższego rozkwitnienia namiętności?
Nazajutrz około południa Edward jak był przywykł, szedł na Antokol, myślał o Julce, o sobie i o dziwaczności położenia i stosunków w których zostawali. Zadumany przebył ścieżkę stromą, zbliżył się do drzwi, wszedł do izdebki... Spotkał się z służącą.
— Gdzie pani?
— Gdzieś wyszła.
— Zapewne do Ostrej-bramy na mszą, — rzekł do siebie, — a potem na przechadzkę, poczekam na nią.
Usiadł i czekał, Julja nie przybywała, południe minęło, jej nie było. Natenczas uderzyło go dopiero, gdy spojrzawszy na jej łóżeczko, nie zobaczył nad niem obrazu Matki Bozkiej. Serce uderzyło mu gwałtownie, wzdrygnął się, porwał, przestraszył.
— Gdzieżby się podziała? — zawołał chodząc niespokojny.
— Ale to marzenie, — dodał po chwilce, — to marzenie tylko, dla czegożby...
Tu na myśl mu przyszły wczorajsze jej słowa, że miłość ich powinna się skończyć... ofiarą. Zadrżał, ale jeszcze swemu nieszczęściu nie wierzył. W tem na stole spostrzegł papier i swoje imie na nim.
Pochwycił go, to była ręka Julki; bezprzytomny rzucił się na kanapę, rozdarł go nie rozwinął i czytał.
Było tam tylko kilka słów pożegnania bolesnych, bo prostych, bo pod niemi znać było łzy i cierpienie straszne. Julka dziękowała mu za wszystko, prosiła aby jej nie szukał, błagała aby przyjął ofiarę.
— Ty, — pisała, — mam ufność w Bogu, będziesz szczęśliwy, ja pójdę tam gdzie modlitwą, poświęceniem, pokorą kupię spokojność i pociechę. Dłużej być razem nie mogliśmy, a zawsze, ty wiesz, że było niepodobna.
Kończyła bolesnem pożegnaniem.
Gdy skończył czytać Edward, porwał się za włosy:
— Głupi! szalony, zbójca jestem, — zawołał — nie znałem tego anioła, nie wiedziałem jeszcze jak postąpić! Potrzebaż było straszyć ją ślubem, aby zmusić do nowej ofiary!
Rozpacz jego była istotnie okropna... nie myślał jej szukać, nie umiał, zwierzyć się lękał komukolwiek, pozostał pod ciężarem nieopisanej boleści. Sposób jeszcze w jaki ją utracił, dodawał mu żalu; bo go pozbawiał wszelkiej nadziei. Ze słów listu łatwo się było domyślić, że Julka musiała wejść do klasztoru. Chociaż do pewnego przeciągu czasu mogła jeszcze się cofnąć; niepodobna było prawie odkryć ją w mitrach klasztornych, nieprzystępnych badaniom. Druga trudność, Julka nie miała nazwiska, należała do klasy licznej, w którą wmieszana, utonęła jak w morzu.
Wszystko więc zapowiadało Edwardowi, że życie jego wśród najpiękniejszych nadziei, rozerwało się i poczerniało na zawsze.

XVIII.

Powolnie upływał czas Edwardowi, który nie wrócił do raz porzuconego świata i żył sam tylko w sobie. Przeniósł się on do owego domku, pod którego dachem krótkich kilka chwil przepędził z Julką. Tu ze wspomnieniami żył swemi. Wszystkie sprzęty zostały na swoich miejscach, jej łóżeczko usłane, jej robota, jej ulubione kwiatki; zdawało się, że wyszła tylko i miała powrócić za chwilkę. Lecz nie myślcie, że Edward wzdychał tylko i płakał; nie jest w naturze ludzkiej długo w ten sposób utraty czyjejkolwiek żałować. Usiłował on życie zapełnić czem więcej, oddał się nauce, a gasząc w sobie młodzieńcze ognie, zostawił tylko za całą pamiątkę młodości, wspomnienie Julki, które możeby mu snem tylko się wydało, gdyby nie to mieszkanie, przypominające ją tak żywo.
Rok upłynął, rok długi i jednaki. Napróżno starali się przyjaciele wciągnąć go w świat, rozbić tę mizantropją, w której żył i nakłonić go do przemiany sposobu życia. Bez gniewu, zimno, odpychał ich rady, dziękował za życzenia, ale pozostał jak był. Jedyną jego rozrywką, najmilszem stanowiskiem, na którem przepędzał długie czasem wieczory, modląc się; bo teraz bardziej niż kiedykolwiek stał się pobożnym, była galerja przed obrazem Matki Bożej Ostro-bramskiej. Ludzie się śmieli z nabożeństwa, nazywali to dziwactwem, on litował się nad nimi, że go pojąć nie mogli.
Z tego miejsca codzień wieczorem powracał spokojniejszy, ufny w przyszłość nieziemską, w życie lepsze, które wszystkich rozpierzchnionych przyjaciół połączy, wszystkie dłonie i serca przytuli na łonie Bożem. Tam on spoglądając na miejsce, w którem raz pierwszy ujrzał biedną sierotę płaczącą, w którem ze łzami dawno nieznanemi rzucił jej jałmużnę, mającą go z nią połączyć, tam on nie raz z westchnieniem do Matki Bożej pytał, czy ta miłość niewinna i czysta zasłużyła na tak okropny koniec? Potem korzył się przed wolą Boga i znowu nadziejami swemi wybiegał na świat lepszy.
— Jeśli nie tu, to tam, — mówił — musim się połączyć! Cierpieć, nie jestże przeznaczeniem naszem?
Czuł Edward, że każda przechadzka do świętego obrazu spokojniejszym go czyniła, czuł że promienie łaski, któremi Bogarodzica świat obsypuje, i na jego zranione padały serce; a im więcej ufał w Bogu, tem spokojniejszem okiem patrzał w przyszłość. Miłość jego nie zmniejszyła się, ale pobożnością umiarkowała, oczyściła, upiękniła; a była wówczas taką, że gdyby ją był świat nasz szyderski zobaczył, byłby jej nie wierzył, byłby ją nazwał szaleństwem. Edward też taił ją jak skarb w sercu.
Jednego wieczora później niż zwykle wyszedł z domu, gdy przybył do Ostrej-bramy, była prawie godzina, w której niegdyś pierwszy raz Julkę tu zobaczył. Wspomnienie tem bardziej go uderzyło w serce, że i pora była taż sama, taki sam chłodny wieczór jesienny, takież niebo, taż miasta fizjonomja, taż spokojność. A jakby na powiększenie boleści i złudzenia, w miejscu, w którem ujrzał biedną sierotę raz pierwszy, postrzegł znowu klęczącą kobietę, czarno ubraną. Serce mu uderzyło gwałtownie, stanął i modlił się, a mimowolnie oka z niej nie spuszczał. Ona obejrzała się po chwilce a widząc z odkrytą głową modlącego się mężczyznę, odwróciła się, poruszyła, przeżegnała, odeszła.
Kiedy szła Edward mógł lepiej ją rozpoznać... Suknie jej nie okazywały stanu, były czarne, skromne, na głowie miała chustkę, twarzy nie widział bo się odwróciła, lecz chód, poruszenie, coś nieopisanego przypomniały mu Julją; obejrzał się, już jej nie było. Serce jeszcze mu biło gwałtownie pod ciężarem wspomnienia, ale wkrótce ukołysała je potęga modlitwy. Bardzo późno już do domu powrócił, i długo zasnąć nie mógł, nie umiejąc sobie wracającego co chwila niepokoju wytłumaczyć. Dawno już podobnego nie doznawał.
Nazajutrz znowu później niż zwyczajnie poszedł do Ostrej-bramy, nie taił przed sobą, że chciał zobaczyć ten cień Julji, to jej żywe wspomnienie; że żądał tego zjawiska, które go tak żywo przenosiło w miłą przeszłość. Ale nazajutrz nikogo tam nie znalazł, pusto było i cicho.
Naówczas znikła iskierka jakiejś niedogasłej nadziei, która mu, choć sam się do tego nie przyznawał, znowu zaświeciła w głębi serca; wrócił do dawnych pociech, nie rojąc już innych, a smutnie żegnając się z niemi, dziękował i za dwa dni, które przemarzył.
— Oczywiście, — powiedział sobie, — był to przypadek, ta kobieta nie była Julją, moja wyobraźnia przypisywała jej podobieństwo postaci i ruchu, których w istocie nie było.
I znowu rok upłynął, znowu takaż jesień nadeszła. Edward w niczem nie zmienił trybu życia, kupił tylko ów domek nad Wilją, urządził go na mieszkanie dla siebie, a dwie izdebki Julki zostawił jak były. Tam przychodził on czytać, rozmyślać, modlić się. Świat wreszcie, który chwilę tylko zajmuje się człowiekiem, zapomniał Edwarda i przestał go ku sobie pociągać. On stworzył sobie w samotności życie o tyle, o ile z bolem w duszy znośne być mogło; dzielił je między czytanie, rozmyślanie, rysunek, muzykę, modlitwę. Człowiek umiejący żyć duszą, z temi pomocnikami potrafi obejść się bez ludzi i świata, gdy ma tylko spokojne sumienie i widok przyrodzenia, tego wielkiego obrazu, którym nasycić się nigdy niepodobna. W młodym nawet zabije praca, namiętności, popędy i wszystko co w nim ze zwierzęcia zostało, życie uciecze do głowy, do serca i szczęście spokojne, pogodne jak piękny dzień jesieni, zabłyśnie nad nim. Biada temu kto tego szczęścia nie pojmuje, nigdy on szczęśliwy nie będzie, a zawsze płakać swej przeszłości.

XIX.

I znowu jesień nadeszła, ta pora, która smutnie przypomina człowiekowi nadchodzącą lub nadejść mającą starość. Edward nałogowie już życia swego porządkowi był posłuszny. Od czasu jak w Ostrej-bramie przed rokiem spotkał tę postać tajemniczą, która mu przypomniała Julkę, chodził na modlitwę później daleko, wracał prawie w północ do domu: ale nigdy nie zjawiła się więcej.
Właśnie rok prawie był temu, gdy raz w wieczór posępny przyszedł na swoje miejsce. Zwyczajnie nikogo tu nie zastawał, stracił więc nawet nadzieję i nie patrzał w galerją pamiętną mu pierwszem Julki poznaniem. Wśród modlitwy przypadkiem obrócił oczy, cofnął się i zadrżał. Taż sama w czerni kobieta klęczała tam. Ona nie widziała go i modliła się, oczy jej były wzniesione, ręce załamane, słyszał szmer słów niewyraźny i coś jakby płacz tłumiony. Głos ten którego tylko odbicie słabe dochodziło jego uszu, przypomniał mu żywiej jeszcze Julkę, zbliżył się, spojrzał znowu. Blady promień lampy płonącej przed obrazem padł na twarz i oświecił ją. Zaledwie mógł oczom swym uwierzyć Edward.
— To ona była!
— O! teraz, — rzekł w duchu, padając na kolana, — teraz nic nas nie rozłączy!
Ona posłyszała szelest, obróciła się, spojrzała, porwała, chciała uciekać. Edward rzucił się naprzeciw niej.
— Juljo! — zawołał, — w imie Boże, zatrzymaj się! zatrzymaj!
— Panie... ja pana nie znam! proszę mnie puścić! — odezwała się kobieta.
— Nie znasz mnie, — rzekł znowu Edward, — Juljo! ty mnie nie znasz? możeszże to powiedzieć! Posłuchaj, proszę cię, wstrzymaj się... Nie oszukasz mnie, poznałem cię, nie puszczę, przekonasz się, że twoja ofiara nie była tylko tobie ofiarą. Dwa lata upłynęły, znalazłaś mnie tu znowu, wiernego twemu wspomnieniu... Świat, którego według ciebie miałem żałować, opuściłem, on o mnie zapomniał.
Kobieta płakała.
— O słowo jedno cię proszę, aniele mój drogi, — zawołał Edward, — nie znaszże już mnie? zapomniałaś! powiedz mi, jestżeś szczęśliwą?
Kobieta milczała jeszcze.
— Więc odpychasz mnie!
— O! Edwardzie! — odezwała się nareszcie słabym głosem.
— Juljo moja!
— Prawdaż to coś mówił, żeś mnie nie zapomniał jeszcze?
— Chodź i przekonaj się o tem, — odpowiedział jej — ja mieszkam w twoim dawniej domku, żyję tam twojem wspomnieniem. Od dwóch lat nic nie poruszono z miejsca, i jam się ztamtąd nie oddalił, chyba żeby tu przyjść się pomodlić. Małoż to jeszcze dowodów?
— O! wartażem była tego! — po cichu wyrzekła Julja.
— Lecz teraz, — przerwał jej Edward, — wszak prawda, tyś poznała że to przywiązanie musi być wiecznem, że się niem opiekuje Matka Boża, ty już nie opuścisz mnie, Juljo powiedz... wszak nigdy?

XX.

W tydzień potem czytano zapowiedzi w kościele księży Karmelitów, Edward się żenił, całe miasto gadało o tem, nie pojmując tego kroku, jak wprzód nie pojmowało nabożeństwa i samotności. Nie potrzebuję mówić, jak okrutnie zżymali się na to wszyscy krewni, jakie historje pomyślano na biedną sierotę.
Dwa lata próby męczeńskiej, w ciągu których nie spuszczając oka z Edwarda, służyć musiała, uczyniły ją świętszą jeszcze w oczach jego; może straciła na nich piękność dziewczynki, lecz prędko znowu pod szczęściem zakwitnąć mogła. Dusza jej, umysł, serce, na otarciu się o świat zyskały jeszcze, nabierając siły i charakteru.
Wzięli ślub przed obrazem Matki Bożej Ostro-bramskiej, przed którym się pierwszy raz poznali, błogosławił im najstarszy Karmelita, siwy jak gołąb staruszek, który wiedząc ich historję, polecił opiece Najświętszej Patronki. Wesele odbyło się bez żadnych przyborów, w domku na Antokolu, — ja tylko na niem byłem, miód, wino piłem... resztę wiecie.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.