Historja o malarzu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Historja o malarzu |
Pochodzenie | Rzeczy wesołe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy "Bibljoteka Polska" |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Kamil Mackiewicz |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Szanujący się artysta w polskiem społeczeństwie nie powinien umierać inaczej jak w szpitalu, i nie na inną chorobę, tylko na suchoty. Taka śmierć jest pasowaniem na rycerza.
— Na co umarł? — mówi się w Polsce — na zatłuszczenie serca! Phi! I to miał być artysta?
— Gdzie umarł? — mówi się w Polsce — u siebie? Norwid umierał w przytułku, proszę pana, ale Norwid to był naprawdę poeta.
Przeto polski artysta, jeżeli nie ma suchot, powinien się o nie postarać (najlepsze jest połykanie bakcyli tuberkulicznych bezpośrednio), a następnie, na trzy dni przed śmiercią, wyprowadzić się do szpitala i umrzeć.
A oto był jeden malarz, który miał prawdziwe suchoty, takie polskie, „made in Poland“ — prima quality — suchoty z polską fantazją, albowiem galopujące. Polak jest zawsze rycerz, zawsze ma coś wspólnego z koniem...
Ten malarz był jednak uparty, nie chciał umrzeć. Już mu to nawet w sferach mecenasów zaczynano brać za złe.
— W samą porę by pan teraz umarł, — mówi mu jeden mecenas. — Ostatni pański obraz zrobił furorę... Słowo daję, żebym umarł na pańskiem miejscu.
— To niemożliwe, — rzecze malarz — pan dobrodziej nie mógłby umrzeć na mojem miejscu.
— Czemużby nie? Ojoj!
— Bo pan dobrodziej nie umrze na suchoty, pana dobrodzieja czeka mała apopleksja. Ten kark! Ho! Ho! Mój stryj miał także taki kark i djabli go wzięli. Pan nie wierzy? Jak Boga kocham!
Sympatyczny malarz? Co?
Potem go wzięli do szpitala.
Malarz się rozglądnął i bardzo mu się podobało. Po spędzonej nocy zwrócił się z miłym uśmiechem do najbliższego sąsiada z prawej strony.
— Łaskawy pan mocno chory?
Sąsiad spojrzał z rozczuleniem.
— O mocno!
— To mi pan może łatwo zrobić wielką przyjemność.
— Ależ panie, z miłą chęcią, jeśli tylko potrafię.
— Wie pan co? Niech pan jak najprędzej umrze...
Sąsiad wytrzeszczył oczy.
— Co? Co takiego?
— Mnie tam z tego guzik, uważa pan, ale pan w nocy niemożliwie chrapie. Umrzyj pan, drogi panie.
Tej nocy sąsiad umarł.
— Bardzo był dobrze wychowany człowiek, — rzekł malarz o nieboszczyku. — Tylko za mocno chrapał. Ale ludzie przed śmiercią stają się wogóle bardzo dystyngowani.
Sam nawet usiłował być dystyngowanym. Patrzył rozmiłowanym wzrokiem na siostrę miłosierdzia i chciał jej za wszelką cenę powiedzieć komplement. Myślał bardzo długo, wreszcie rzekł:
— A wie siostra, co?
— Co takiego, proszę pana?
— Siostra ma nadzwyczajny akt!
— Co ja mam?
— Nadzwyczajny akt.
— Ja mam kilka aktów: akty strzeliste, wiary, nadziei...
Malarz się zirytował.
— Ależ nie to! nie to! Ja, uważa siostra, myślę o tem — o! — że siostra ma doskonale zarysowane kłęby — o! tu! — i noga, że tak powiem, ho! ho!...
Siostra stała się purpurowa, ale potem patrzyła na malarza bardzo życzliwie.
Kiedy malarzowi zrobiło się raz bardzo źle, siostra się zmartwiła.
— Może pan ma jakie życzenie?
— A jakże! — rzekł malarz — naturalnie! Przedewszystkiem chciałbym się ożenić.
Siostra się uśmiechnęła.
— Słowo daję dziewicy. Chciałbym się ożenić. Człowiek powinien się żenić, kiedy ma galopujące suchoty, bo zaraz po weselu umarłby przynajmniej. A siostra za mąż się nie wybiera?
Suchoty galopowały w malarzu, jak dorożkarskie konie. Przyszedł go raz odwiedzić mecenas jeden.
— Jakiś pan pyta, czy może przyjść do pana?
— Nie, siostro, niemożliwe. Nie mam czasu. Nie przyjmuję.
— Czemuż to?
— Jest po wpół do siódmej, a ja na siódmą zamówiłem duszę. Będę rozmawiał z duszą.
— Najwyższy czas! — westchnęła biedna siostra.
Raz go chcieli umyć.
— Nie pozwalam, krzyknął malarz, to jest zamach.
— Żaden zamach, proszę pana, ale umyć się pan musi.
— Nawet po śmierci nie!
— To trudno, ale teraz pan musi.
— Proszę się nie zbliżać, bo będę wierzgał. A zresztą mnie Kościół zakazał się myć.
— Kto panu zakazał?
— Naturalnie, że Kościół. Czy siostra wie, kto ja jestem? Pomazaniec boży, a takiemu nie wolno nigdy się myć, boby starł boże pomazanie. Aha!
Pan Bóg opuścił malarza, ale mecenasy go nie opuściły. Przyszedł wreszcie jeden i rozpoczął posłannictwo.
— No! no! niech się pan nie niepokoi. Z tego się wychodzi, czego panu szczerze życzę.
— Wierzę w szczerość panie łaskawy — jestem panu coś winien.
— Ach! któż o tem mówi?
— Nie ja...
— I ja także nie. Przyszedłem panu nawet coś zaproponować. Widzi pan, panu potrzebne jest południe. Sam pan przyzna?
— Nie mogę!
— Pan nie musi wyjechać?
— Nie chcę, łaskawy panie; chcę umrzeć na koszt rodzinnego kraju.
Mecenas się zaśmiał, jak ropucha do słońca.
— Pan sobie żartuje. A ja panu coś powiem. Ja panu dam na wyjazd! Pan jest niesłychanie zdolny i ja panu dam na wyjazd...
Malarz spojrzał nieufnie.
— Niech mi pan wierzy — mówił mecenas — robię to dla pańskiego talentu.
— To pan źle robi...
— Niby czemu?
— Bo ja jestem świnia i każdego, co mi chce dobrze zrobić, uważam za idjotę.
Mecenas znowu się zaśmiał.
— Humor z pana tryska, a pan rozpacza. Pojedzie pan na południe i będzie dobrze ze wszystkiem.
— O, nie ze wszystkiem!... Z pańskiemi pieniędzmi będzie bardzo źle.
— Jestem spokojny, mistrzu. Zresztą nie robię panu łaski.
Malarz filuternie przymknął jedno oko.
— Żeby pana nie urazić, nie da się panu za darmo — rzekł szybko mecenas. — Panu żadna łaska niepotrzebna. Pan ma talent i może pan dyktować warunki. No, czyż nie? Czy nie mam racji?
— Ho! ho!
Mecenas spojrzał ciekawie.
— Jak pan to rozumie?
— Co?
— Ten wykrzyknik...
— Bynajmniej! Niech pan nato nie zwraca uwagi, to są przedśmiertne rzężenia.
— Pan zawsze taki sam, — zauważył mecenas.
— Pan dobrodziej także...
— A tak, tak... Przystąpmy do rzeczy. Wyjedzie pan na południe za moje pieniądze. To pana nie powinno obrażać. Niech pan się namyśli, niech pan sam ze sobą pomówi...
— Niemożliwe! Z suchotnikami nie gadam!...
— He! he! Bardzo słusznie, wybornie! I widzi pan, pan te pieniądze odrobi. Użyje ich pan rozumnie...
— Również niemożliwe. Pijaństwo nie należy do rzeczy rozumnych.
— Pan mi nie da przyjść do słowa... Pan te pieniądze odrobi. Dostanie pan czterysta koron, zato będzie pan rok we Włoszech i będzie pan malował. A co pan namaluje, to pan mnie przyśle... Zgoda? Ale, ale! Obrazeczków będzie najmniej dwadzieścia... No i jakże?
Malarz się uśmiechnął jadowicie jak okularnik.
— Chwileczkę, łaskawco...
— Bardzo proszę...
Malarz wyjął z pod poduszki naczyńko, specjalnie sporządzone dla suchotników i rzekł wielce uroczyście:
— Widzi pan, tu nie wolno pluć na nic, a jabym panu chciał napluć w gębę. Pan pozwoli, że ze względu na hygjenę, napluję tylko w to naczynie...
No i plunął, jak przyszło na porządnego malarza.
— Kłaniam!... — rzekł i odwrócił się do ściany.
Mocno był poirytowany zacny malarz. Całą noc sam ze sobą gadał.
— Polska, mówił, to jest miły kraj. Ze spluwaczką trzebaby chodzić. Umrzeć nie dadzą spokojnie, a Pan Bóg z burżuazją trzyma. Naturalnie!... Dwadzieścia obrazów, powiada mu daj, a on ci pomoże do śmierci, bałwan jeden, galernik! Sztukę popiera i kamienicę kupi, na podwieczorek cię zaprosi. Świnia! Takiemu powinien ksiądz na spowiedzi poradzić, aby się powiesił, aby na suchoty przypadkiem nie umarł, bo to za porządna śmierć... Naturalnie, że za porządna... Abyś cztery żony miał, gorylu jeden!... Dwadzieścia obrazów! Czterysta koron ci daje... Najmiesz pałac w Rzymie, kupisz wagon farb i będziesz malował włoską królowę. Bogdajbyś sczezł... Że ta święta ziemia jest taka cierpliwa. Inna na jej miejscu, porządna kobieta, toby kopnęła to ścierwo na cztery wiatry... Malarzem być? Do dymisji się podam i ministrem zostanę. Słowo daję!
Miał jednak na drugi dzień pociechę.
Koło południa wsunęła się do celi dziwna figura.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus...
Malarz spojrzał i zdumiał się.
— A tyś się tu skąd wziął?
Był to równie zacny malarz, tylko głupszy.
Cienka figura, przybrana w czarne, potwornie szerokie aksamitne spodnie i w białą bluzę. Pod szyją coś jak stryczek, coś jak krawat. Bródka ruda, zakręcona fantazyjnie w lewo i rzewne, niezmiernie smętne wąsiki. Jakiś szczątkowy zabytek, jakaś mizerna pozostałość wyrudziałego materaca, jakaś resztka pendzla. Przyjaciel nie mówił, tylko piszczał, jakby na pękniętym flecie grał. Wogóle zaś głos miał trochę zapity.
Spojrzał filuternie na przyjaciela, powalonego na żelazne, szpitalne łoże boleści i zdumiał się.
— To ty jeszcze żyjesz? Na! na! I suchoty masz? Psia krew, hrabia!
— A widzisz, zawsze byłem arystokratą.
— Słusznie, słusznie... I rosół ci tu podobno nawet dają. Pańskie życie, słowo daję. Taki jak ja nie ma szczęścia. Można tu usiąść? Słuchajno, a może ty nie masz czasu, może ci przeszkadzam!
— Siadaj!
— Jakbyś chciał umierać, albo co, to ja wyjdę. Nie lubię patrzeć na umierających. Raz w moich oczach tramwaj psa przejechał, tom potem przez trzy dni obiadu jeść nie mógł. Zresztą nie miałem nawet pieniędzy na obiad i bardzom był z tego rad.
— Ty z Paryża wracasz?
— A jakże! Powiadam ci bracie, Babylon! Słowo daję. Sodoma i Gomora! Palce lizać... Na balu jednym to albo we fraku albo bez niczego, uważasz, tak jak model. Nie miałem fraka, tom tak poszedł jak Adam... Słowo daje. Furorę zrobiłem, bo musisz wiedzieć, że jestem tak zbudowany ładnie jak kobieta.
— E!
— Słowo uczciwości... Cały bal za mną biegał.
— Wystawiałeś w Salonie?
— W Salonie? Ktoby tam wystawiał! Same knoty. Francuzy mydłkowate... Byłem z obrazem i na pysk mnie wylali. Małpy berberyjskie. Śliczny obraz! Stoi uważasz, koło płotu dziewczyna całkiem zezowata; trzyma w ręku kawkę. Obraz nazywa się „Nieśmiertelność“.
— Bardzo słusznie się tak nazywa. I nie przyjęli?
— Powiadam ci, że mnie na pysk wylali. Pytają się mnie, co to jest ta dziewczyna? — Życie, powiadam. — A ta kawka? — Powiadam, że dusza. Życie schwytało duszę i więzi ją. A ją woła nieśmiertelność. No, czy nie mam racji?
— I życie było zezowate?
— Naturalnie, bo powiedz sam, czy tak nie jest. Więc kto jest idjota, ja czy oni?
— Ich nie znam...
— A no właśnie. No i tak... A ty tu długo myślisz leżeć?
— Do śmierci.
— To z jakie trzy dni w każdym razie?
— Może trzy, może mniej.
— To ci pieniądze żadne nie potrzebne?
— Żadne. Chciałeś mi co dać?
— To nie, ale może ty co masz?
— Mam w banku angielskim, dam ci czek...
Przyjaciel posmutniał.
— Jeszczem na ciebie tylko liczył. Myślałem: umiera, więc mu już niczego nie trzeba. No i czy życie nie jest zezowate?
— Owszem, przyjacielu. Nawet z egipskiem zapaleniem oczu. Owszem. Ale słuchaj no, ty. Sytuacja nie jest bez wyjścia.
— Wolałbym wyjście bez sytuacji.
— Widzisz te szaty, które ze mnie zdjęto?
— No?
— Prosta historja. Po śmierci nie potrzeba mi spodni. Mogłeś ty chodzić goły na bal, mogę ja goły umierać. Zabieraj to i idź do djabła.
— Serjo mówisz?
— Nie żartuje się w obliczu karawanu, mój drogi. Weźmiesz szaty?
— Wezmę, ale co będzie, jak ty wyzdrowiejesz?
— Będziesz musiał się powiesić nago i zwrócisz mi ubranie.
— Ale zdaje mi się, że niema obawy, abyś ty wstał, — zauważył wesoły przyjaciel, patrząc okiem znawcy.
Nagle się roześmiał szeroko.
— Kapitalnie będziesz wyglądał w trumnie. Słowo daję. Umyślnie przyjdę popatrzeć, choć pogrzebów nie lubię.
— Nogi sobie przedtem połam...
Przyjaciel patrzył na niego z rozczuleniem.
— Dobrą duszę miałeś. Phi! Kobiety cię zniszczyły. Mój drogi, ja jestem ostrożny. Ja się nie kocham, — rzekł z westchnieniem.
— Za głupi nato jesteś.
— To może nie. Sam zresztą nie wiem, czemu; nie miałbym i tak szczęścia.
— Zanadto po kobiecemu jesteś zbudowany...
— A może i to? Kto wie?! Aleś ty używał, co? No i umierasz nie tyle w spokoju, co w szpitalu. No, zabieram ubranie i bądź zdrów.
— Jak powiadasz?
— Bądź zdrów!
— W takim razie zostaw mi ubranie!
— Ah! pardon! Wesołej śmierci! Tylko mnie przy śmierci nie wspominaj, bo mi może być trochę przykro. I nie opowiadaj w niebie, kto ci ubranie wziął. Powiedz, że w szpitalu zginęło... Łatwiej uwierzą... Tyle ludzi tu ginie, że i spodnie także zginąć mogły.
Malarz mu ścisnął rękę.
— Do widzenia!
— Jak powiadasz? — zapytał zkolei przyjaciel. — Do widzenia? Obejdzie się... Ale! ale! Byłbyś umarł i nie dowiedział się wesołej rzeczy. Proszę ciebie, — stado jedno, mecenasy i kobiety opasłe, zrobiły komitet i robią raut. A wiesz jaki raut? — ze śpiewami i tańcami.
— Będziesz na nim nago?
— Jako żywo nie! Raut jest na twój dochód.
Malarz spojrzał na niego jak na warjata.
— Oszalałeś?
— Nie miałem nigdy do tego skłonności... To jest, uważasz, niby tajemnica, ale wszyscy wiedzą, o co idzie. Chcą cię do Włoch wysłać, magocie jeden. Co ci jest do djabła?
— Do Włoch? — krzyczał malarz.
— Nie krzycz! bakcyle przelękniesz... Zresztą powinieneś się cieszyć, byku egipski. Sama ona śpiewa, ta donna z długą szyją, którą malowałeś sto razy, z suknią i bez sukni.
— Milcz!
— Co mam milczeć? Myślałem że ci przyjemnie będzie dowiedzieć się, że ona śpiewa na twoje suchotnicze konto i podobno stara się o cały ten rautowy interes. Nie jęcz! Musiała się chyba kochać w tobie, naco trzeba mieć uderzenia krwi na mózg.
Malarz kąsał poduszkę, której treść skompromitował, albowiem siano się z niej ukazało.
— Ty tak długo potrafisz? — pytał się zaciekawiony przyjaciel.
— Bydło! bydło! — krzyczał malarz.
— Ja wiem, że bydło. Ale ona może w najlepszej chęci...
— Ona największe bydlę!
— Tak sądzisz? Ha! jeżeli tak sądzisz, to pewnie i prawda. Głupiom tylko zrobił, żem ci o tem wszystkiem powiedział.
Malarz coś postanowił.
— Dobrześ zrobił... ale słuchaj-no, kiedy jest ten raut?
— Dzisiaj wyć ma ona tłuszcza.
— Dzisiaj? Otóż nie będzie wyła. Dla mnie raut? Niedoczekanie ich! I ona śpiewać będzie, gołębica? Nie, tego nie dożyje. Nową suknię ma, — otóż właśnie, że jej nie pokaże!...
— Wstajesz? mam ci oddać ubranie? Możebyś się już raz wreszcie zdecydował...
A malarza znowu napadło. Darł zębami poduszkę; krew mu się jeszcze jaka taka zbiegła do twarzy. W gardle mu świszczało nieznośnie. Ręce kurczowo zaciskał.
Przyjaciel patrzył niespokojnie i nie wiedział, co uczynić.
— Słuchaj-no, ty, czy ty przypadkiem nie umierasz?
Malarz coś rzęził.
— Ach, — pojął przyjaciel, — ty im chcesz tak na złość?! Paradne! słowo daję...
Patrzył z coraz większem zajęciem, pokiwał głową, potem krzyknął w stronę drzwi:
— Pani siostro!
— Co takiego? co się stało?
— Nadzwyczajnego nic. Tylko ot! — ten się niegrzecznie obrócił do ściany i umarł. Złośliwa bestja! Do widzenia, siostro, ja tu może wrócę, tylko nie na suchoty, a na delirjum.