Mefistofeles
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Mefistofeles |
Pochodzenie | Rzeczy wesołe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy "Bibljoteka Polska" |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Kamil Mackiewicz |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Filozof pewien położył się na łożu i obrócił się twarzą do ściany aby umrzeć; myślał biedak, że to tak łatwo. Filozof to jest zawsze człowiek naiwny, taki, który sądzi, że można umrzeć przez roztargnienie, albo wtedy, kiedy się komu podoba. A to nieprawda.
Umrzeć wolno człowiekowi, który tego nie chce. Można ominąć to prawo, chcieć i powiesić się, ale przecież filozof nie będzie się wieszał, jak byle jaki rozsądny człowiek.
Oto filozof ten przeszedł wszystko piekło ziemskie. Był pełen wiedzy, jak encyklopedja na raty; miał loty górne i spadał, miał pomysły ogromne, ale nie mógł znaleźć wydawcy; wiedział tyle, ile nie wiedział żaden z jego współczesnych. I nie zdało mu się to na nic. Więc przyszła na niego najpierw zgryzota i smutek, a potem melancholja, nieskończona melancholja, stworzenie, które powiek nie ma u oczu, melancholja, wychudła utrzymanka poetów, kuzynka nocy i śmierci.
Filozof siadywał w wypłowiałym fotelu i patrzył przed siebie; na oczach miał mrok, który się w nie sączył z mózgu. Przyszła na niego bezwładność, a pierś mu gniotło coś niezmiernie ciężkiego, czego nie mógł zepchnąć ostatnim wysiłkiem chudych, wyschłych ramion, które były już tak chude, że nieraz nocą fosforyzowały w nich stare kości.
Filozof martwiał w swoim fotelu; ile razy podchodziła ku niemu dobrze skrojona świadomość rzeczy, obracał się do niej tyłem z tą nieskończoną pogardą, która cechuje mędrców.
Chciał zwiędnąć tak i usnąć, aby się nie zbudzić, co się okazało rzeczą niewykonalną ze względu na trzepanie dywanów na gankach kamienicy, w której jak wypłowiała lwica w klatce, zamknięta była dusza filozofa.
Dziś upił się melancholją, jak fałszowanem winem, i spowiadał się jej. Oto uczynił wiele i nie dokonał niczego. Zycie zdało mu się jak wąska przestrzeń pośród wysokich, odrapanych murów, nie szanowanych bynajmniej przez psy i ludzi, co gorzej wychowanych. Przeszedł przestrzeń i w ciemności o mur uderzył głową, tą głową, która była jak magazyn, jak spichlerz, co się przed szczurami ostał.
Zwątpienie zezowate i natarczywe podeszło ku niemu.
Filozof zwiesił głowę i milczał.
— O czem milczysz? — zapytało zwątpienie.
— O śmierci...
— O śmierci... powtórzyło bardzo suchotnicze echo niezamiatanego od urodzenia pokoju.
Filozof postanowił umrzeć.
I tak trwał w tem postanowieniu, a ono w nim. Dreszcz po nim przeszedł od czasu do czasu, rozpacz drapała go w plecy. Nie miał na świecie niczego, niczego nie chciał od życia.
— Niema ratunku! — rzekł sobie filozof — niechaj mi życie poda czarę z cykutą.
Ale życie to nie jest kelner — i filozof trwał dalej w postanowieniu swojem.
— Śmierć, — mówił filozof w pustkę — jest kroplą ostatnią. Gorycz napełniła mnie po brzegi, a przeto umrę.
Rzekł, złożył starannie na krześle ubranie i położył się, aby umrzeć.
W łóżku rozparła się samotność.
— Posuń się, — rzekł filozof, — ja będę umierał...
Leżał tak już dwa dni — i nic.
W mózgu czuł wir, który zaczął szaleć. Z powały padał mu na oczy jakby czarny śnieg; w ustach czuł czczość i nudę. Coś w nim drgnęło.
— To śmierc! — pomyślał filozof.
— To ja! — obruszył się żołądek i warknął.
Więc się biedny zbankrutowany filozof wpatrzył w sufit i czekał.
Pająk ogromny krążył nad nim i snuł sieć. Na dworze padał deszcz, i noc w zabłoconych butach, ociekająca wodą, tłoczyła się do przybytku śmierci. Chciał jej bronić wstępu, wołał coś w stronę drzwi biedny filozof, ale go odsunęła brutalnie i zasypała mu ciemnością oczy.
Jęknął tylko i obezwładniał.
Leżał tak długo i słuchał. Noc włóczyła się po izbie, łaziła po półkach, bo skrzypiały, jak pod czyjemiś stopami, szeleściła kartkami książek, dzwoniła palcami o szyby. Słyszał jej kroki: chodziła miarowo, jak człowiek, który się zamyślił i chodzi. Cicho... Widocznie przystanęła obok łóżka; schyla się i zimnemi rękoma wodzi po twarzy.
Pot mu wyszedł na czoło.
Zaszeleściła, jak powiew:
— To ty?...
— Ja jestem... Umieram...
— Nie umrzesz.
— Muszę...
— Nie umrzesz; będziesz jeszcze żył długo...
— W męce... Nie krzycz tak głośno! W męce będziesz i nie znajdziesz tego, czego szukasz.
— Ooo!... Ooo!...
— Nie znajdziesz...
Zaczęła chodzić miarowemi krokami. Przystanęła na chwilę, kiedy w oddali zaczął dzwonić zegar na jakiejś wieży; liczyła sama swój czas, albowiem wczoraj zarżnięto w kamienicy ostatniego koguta.
A filozof coś postanowił.
Wstawał blady z łoża boleści i chwiał się na nogach, koło których jaki głupszy powój mógłby się snadnie owinąć, wziąwszy je za dwie tyki. Zapalił świecę i szklanemi oczyma rozejrzał się dokoła.
Noc. Cisza...
Noc, zmrużywszy oczy przed światłem, przesiąkła przez szyby i wyciekła za nie. f on wyglądał strasznie: siedział w koszuli, jak w całunie trupim i z wytężeniem wpatrywał się w karty jakiejś potwornej księgi, po których skakały, jak pchły, czarne litery. Chwila była okropna. Wszystka krew uciekła mu z twarzy, włosy miał rozwiane i brudną koszulę. Czytał coś półszeptem i podnosił się jednocześnie z fotelu. Aż za chwilę szept stał się krzykiem, okropnym, rozpaczliwym, jakby mordowano rzeźnika; filozof stał wspaniały w krwawem świetle dychawicznej świecy, która czyniła ostatnie wysiłki, aby z siebie cokolwiek wydobyć światła. Filozof ręce wyciągnął sztywnie w górę i wolał; wołał, jakby kogoś na ratunek.
Filozof zaklinał djabła.
Chwila tej strasznej ciszy, która poprzedza rzeczy wielkie; wszelki krzyk i szmer wszelki stanęły w cieniu z otwartemi na poły ustami, nie śmiejąc siebie dokończyć. Zdawało się, że komnata jest ogromnem wnętrzem dzwonu, w którym do bronzowych ścian tulą się echa konające i w którym serce, od nagłych rozgrzane uderzeń, umarło i stało się sztywnem.
Była chwila takiego oczekiwania, które mrozi krew w żyłach, jeżeli człowiek nie ma zwapnienia aorty; tego czekania, w trumnie, zanim uderzą młotkiem w gwóźdź ostatni; tego oczekiwania, którego mękę przeżywa człowiek przed otwarciem testamentu ciotki, która się między mumje przeniosła.
Straszna chwila — i drugiej takiej nie mógłby przeżyć filozof czcigodny, pod którym nogi, zrzadka obrosłe, drżały, jakby nie wiedząc, co właściwie innego w sytuacji takiej ze sobą uczynić. Filozof patrzył, sam nie wiedząc, gdzie, wzrokiem, który był gotów na przyjęcie djabła. Zaprawdę, był to wzrok szatański.
Aż nagle... och...! serce filozofa poderwało się z miejsca jak spłoszony zając — nagle ozwał się w kącie suchy trzask. Ktoś niewidoczny potarł zapałkę o pudełko... Przeto świeca filozofa targnęła silniej trzewiem z nici i rozbłysła jaśniej. Filozof ani drgnął, tylko nogi pod nim drżały lekkomyślnie na rachunek własny.
Z mroku zakurzonego kąta wyszła przepyszna postać. Trochę z oberwańca, trochę z arystokraty. Senatorski, pyszny nos, rozstrzelone, zamglone nieco oczy. Brwi pięknie zrosłe nad czołem. Wysoki, chudy, bardzo wymizerowany pan. Strój mocno zaniedbany, atłasowy i niegdyś może czarny. Szpada u boku niepomiernie długa na powiązanych w guzy jedwabnych sznurkach. Zadzierżyste obuwie, wykrzywione histerycznie, choć nie bez pewnego rodzaju pijackiej fantazji.
Figura rozdęła nozdrza i z politowaniem obejrzała się po pokoju; potem zwróciła się w stronę filozofa, którego noga lewa nie wiedziała, co czyni prawa.
Podszedł bliżej i wziął się pod boki.
— Pan mnie prosił o przyjście?
Filozof dobył ze siebie jakąś zbankrutowaną resztkę głosu:
— Ja, panie...
Figura zrobiła grymas.
— Pan nie mógł wybrać lepszej pory? Czas jest psi.
— Umierałem...
— To trzeba było umrzeć; któż panu przeszkadzał?
— Nikt; ja właściwie chciałem, ale nie mogłem umrzeć.
— Chciał pan, ale pan nie mógł... Niech pan usiądzie i niech się pan okryje kołdrą; zimno jest, a pan tylko w koszuli.
Filozof posłusznie spełnił życzenie, potem usiadł.
Figura, usiadłszy również, patrzyła na niego znudzona:
— No i cóż?
Filozof spojrzał śmielej.
— Powiem, tylko z kim mam...?
— Mefisto! Mógłby pan być do tego stopnia bystry, żeby mnie poznać. Łażę po wszystkich warjatach.
— Mefisto!
— A tak... Każda chórzystka poznałaby mnie odrazu. A czemże pan jest z przeproszeniem?
— Filozof.
Mefisto jakby połknął muchę.
— Jeszcze jeden? No, i czegóż pan?
— Przecież pan chyba wie...
— Nic nie wiem, nic nie wiem. Niech się pan streszcza i mówi prędko, bez przenośni i bez kwiatów! Mój czas drogi.
Filozof zaparł dech w piersi, a potem:
— Ja, widzi pan, jestem zbankrutowany filozof... jakby to panu powiedzieć, zupełnie jak Faust...
Mefisto gwizdał na temat z Boity.
— Patrzcie! jak Faust!...
— Tak, panie, jak Faust. Zupełnie jak on.
— Ne pan ma lat?
— Siedmdziesiąt.
— Ładny wiek... I nie może pan umrzeć?
— Chciałem.
— Przecież jest tyle środków.
— Jestem filozof, panie...
— No i cóż?
— Filozof nie umiera, jak diurnista, co się kocha nieszczęśliwie. A zresztą, ja uprawiam zawodowo optymizm.
— Słusznie... Słusznie...
Mefisto patrzył bezczelnie.
— I czegóż pan chce?
Filozof zrobił gest teatralny:
— Młodości! Życia! Powrotu!
Mefisto wziął się za boki i z zadowoleniem rozparł się w fotelu.
— Czy podobna?! Młodości?!
— Tak, i życia, i powrotu!
Filozof szalał.
— I zato pan daje?
— Pan nie wie? Duszę!
Mefisto skrzywił się z politowaniem.
— Czegoś lepszego pan nie ma?
— Co takiego? — zdumiał się filozof.
— No, czegoś lepszego?
— Nie rozumiem pana. Daję to, coś pan zawsze brał i co mam w sobie najlepszego!
Mefisto się niecierpliwił.
— Bynajmniej, kochany panie. Pan myśli, że dla mnie dusza to taki nadzwyczajny ananas, a pan się myli; to dobre dla pańskiego biografa, albo dla reportera, który doniesie o pańskiej śmierci. Co ja zrobię z pańską duszą? Wierzy pan w piekło?
— Nie...
— No, widzi pan! I czegóż pan chce, do stu djabłów! Co z pana za filozof?
Filozof chwycił się za głowę.
— Jakto? Więc co pan właściwie robi?
Mefisto skrzywił się wesoło.
— Kto? Ja? Robię to, czegoby nie robił nikt, gdyby robił to, co ja robię.
— Pan drwi. Pan zawsze drwił.
— I teraz, filozofie, widząc, że się pan kurczy, jak wielka własność szlachecka. A pan mnie nudzi.
Filozof miał minę złą.
— Więc panu nic po duszy?
— Nie mam magazynu tandety.
— I pan mnie nie odmłodzi?
— Nie jestem obowiązany. Idź pan do fryzjera.
— Więc pocóżeś pan przyszedł?
Mefisto był poirytowany. Spojrzał na filozofa, jak na warjata.
— Pan się pyta, pocom przyszedł? A czemuś się pan darł, jak niemowlę, jakby panu zęby rwali? Co mnie to obchodzi, żeś pan zbankrutował razem ze swoim systemem? Co to wogóle kogoś obchodzi? Przyszedłem, bo takie już mam niemądre przyzwyczajenie. A pan pewnie myślał, że ja panu napoczekaniu sprokuruję młodość i piękną kobietę na pociechę nowego życia. Nie, panie, ja nie jestem stręczycielem...
— Aleś pan niegdyś stręczył...
— To pana niech nie obchodzi. Zresztą inne były czasy, inni ludzie. A co pan jest?
— Jakto, co?
— Zlepek, zdrutowany garnek; powywracał pan do góry nogami to, co stało na głowie, i zdawało się panu, żeś pan dokonał wielkich rzeczy. Płodził pan filozofję na temat końca nosa. Zdawało się panu, żeś pan zrobił rewolucję, a pan jest błazen.
Filozof zgrzytnął wspomnieniem zębów:
— Panie!
Mefisto się tymczasem rozsierdził.
— ...Jęczał pan, udawał pan prawowiernego, czytał pan „Głos organistów“. I zato zrobili pana suplentem. Czy nie tak? No, niechże pan powie! Czyż nie tak?
Filozof spokorniał.
— Nie szło, więc pan stanął na głowie, tłukł pan głową o mur, wrzeszczał pan w niebogłosy i groził pan końcem świata. Coś pan tam pewnie wytargował. Ma pan jeszcze tę czerwoną krawatkę?
Filozof skłonił głowę na piersi.
— ...A widzi pan. Na starość pan filozofem został. Myśmy już takich widzieli... Mełł pan otręby, jak wiatrak, co kto gdzie panu nasypał w gardło. Pan myślał, że duszę można obracać na rożnie, jak kurczę, i polewać zgniłym sosem. A tak nie można... Zresztą proszę pana! Takich, jak pan, jest miljon. Byle idjota kładzie teraz mokry parasol do łóżka, a sam staje w kącie i myśli, że już filozofem został. Co pan wie? Platona pan umie napamięć? Ja także. I to już wszystko?
— Napisałem traktat...
— O czem takiem?
— O moralności kłamstwa.
— Pan!
— Ja...
Mefisto spojrzał niechętnie.
— Więc to pan spłodził... A ja o ten traktat podejrzywałem jeszcze marniejszą figurę. Pański traktat? Poza na rewolucyjność, gadanie bez przekonań, filozofja bez kręgosłupa, rzecz przytem tchórzliwa, szablon i nędza. Ohydna prawda wyłazi z pańskiego kłamstwa, jak wnętrzności z rozprutego żelazem brzucha, ta podła prawda, która dlatego chodzi naga, bo jest żebracza i nie ma się w co przyodziać. Głupia prawda, filozofie!
— Pan się djablo uprzedził, Mefistofelu...
— Nie, kochany panie, tylko pan pochodzi z tej czeredy, która szpik ma w kościach wyschły do cna i nie widziała nigdy słońca. Pan się, filozofie, wywodzi z tego ohydnego tłumu, który dusze powyciskał, jak cytryny, tak, że zgniłe są, pomarszczone i żółte. Niekształtną pałubę z życia sobie pan zrobił na starość i czci pan bałwana. Pan nie umiał być lekkomyślny, nigdy i w niczem. Szaleństw od pana się już nie żąda. Pan, drogi filozofie, nie miał nigdy odwagi skoku, pan wciąż tylko pełzał, gryząc ziemię, jak gad. A to może dobre dla chwały niebieskiej, po odpowiedniem nawróceniu się, dla uczynienia zadość formalnościom. Dedalom i innym takim aeronautom wstęp do nieba wzbroniony.
Spojrzał na filozofa zpodełba.
— Pana to dziwi, co ja mówię, nieprawdaż?
— W istocie...
— Nic nie szkodzi... Cieszy mnie, że pana jeszcze cokolwiek dziwi; człowiek, który się już niczemu nie dziwi, ma pewnie znieczulony mózg. Paralysis.. A widzi pan, ja to mówię, gdyż ja jestem stary romantyk. Na tem wykrzywionem obuwiu mam jeszcze pył z lepszych dni... Widzi pan — o! — szpadę jeszcze noszę, bo mnie to bawi, tak, bawi mnie i przypomina mi rzeczy milsze ponad wszystko. Miałem swoje piękne szaleństwa, a teraz żyję wspomnieniem, poezją wspomnień i poezją szaleństw, po których mi nie zostało nic, prócz tej długiej szpady i tego koguciego ogona, co mi się nad czołem chwieje...
Skłonił głowę na piersi i zamyślił się. Długie nogi wyciągnął przed siebie i milczał długo. Potem, odetchnąwszy, zaczął mówić ciszej i jakby ze smutkiem:
— A wie pan co? Nie powinienem tego mówić, ale mnie pana żal... Mnie wszystkich żal, wszystkich zmarnowanych pysznych głów, wszystkich tych dusz, któreby mogły jak latarnie morskie świecić na fundamencie skał, a świecą zgniłem próchnem, które obnoszą nocami, bo się wstydzą dnia. Ot, Lucyferowie z prowincji! I pana mi żal... Ale pan w sobie nie ma nic, no nic!... Żeby jaki łachman, pstry łachman, w którym chadzał niegdyś poeta, czy rycerz. Nic... nic... Mumja pan jest, zawinięta w śmiertelne gzło mumja, z tych, które życie sobie fabrykuje do swojego muzeum. Pan i panu podobni, jesteście jak ryby, nasolone filozofją, aby nie było czuć zgnilizny. Jesteście liście, które w błoto spadły. A to już wstrętne... Bo widzi pan, filozofie, ja mam swoją poezję i dlatego żal tak przeze mnie w twoją stronę złorzeczy; wspomnienia mnie kolą w oczy, jak gdybym w słońce patrzył! Ot, i naco mi przyszło!... Niech pan sam powie! Włóczę się, jak nędzarz, co majątek stracił, i nie mogę na nic patrzeć bez żalu...
Głos mu bardzo drżał.
Filozof spojrzał na Mefistofela zaciekawiony; zdawało mu się, że w tym niezmiernie miłym, dźwięcznym głosie zadrgały łzy. Chciał zagadać, ale Mefisto położył sobie rękę na oczy i tak trwał.
— Lascia, ch’io pianga... — szepnął z patosem, jak stary aktor.
Chwila ciszy, jakiejś bardzo pięknej ciszy, która nie śmie odetchnąć, byle tylko uszanować milczenie.
Mefisto brzęknął szpadą.
— Melancholik jestem... Melancholja mnie gryzie, jak rdza moją szpadę. I oczy mnie od czasu do czasu pieką. Płakał pan kiedy?
— Nigdy...
— To źle. Ja płakałem, może być dlatego, że mam trochę kobiece usposobienie, a może i dla czego innego. Wtedy zwykle czytam Danta; to mnie uspokaja, kiedy po raju z Dantem błądzę...
— Pan tak poezję kocha?
— Kocham! Sam jestem trochę poetą, podobno stylowy nawet. Wydzwaniałem niegdyś rymy szpadą, że mi wiersze spływały krwią. Lubiłem awanturę piękną, złocistą, bajeczną awanturę, która niepokoiła noc i ludzi, szaleństwa, do niczego niepodobne... Zdawało mi się nieraz, że, jak rycerz trubadur, szaleję pięknie... Co mówię! Jak św. Jerzy! O, filozofie! Śpiewałem madrygały i całowałem róże... Wychował mnie wiek, który piersi miał szerokie, wiek, co na mieczu spał i na lutni. Piękny wiek... Tak jest! Kocham poezję, i wściekłość mnie bierze na myśl, co ze mnie zrobił taki gbur Marlowe lub inny jemu podobny. A wy? Wy wszyscy jesteście suchotnicy i dlatego znieść was nie mogę, antypodów własnego myślenia, manekinów, rafinowanych fałszerzy wartości wszelkich.
Filozof spojrzał smętnie, jak dziecko.
— Niema nadziei?
— Żadnej, filozofie. Będzie gorzej. Wszystko jest jałowe i wszystko jest mdłe, nie macie płuc, ani nie macie serc, macie mózgi i macie żołądki; to miało walor, kiedy trzeba było zakuty plebejski tłum namówić do powrotu w rzymskie mury. A dziś? Gdzie są wasze serca? Imitacje, szczątki, wspomnienia serc?! Jesteście jak automaty w muzeum woskowych figur, najmądrzejszych, jakie były kiedykolwiek. I płodzicie w dalszym ciągu, ludzie bez fantazji, dla zachowania gatunku, któryby należało zachować w spirytusie...
— Tak... — jęknął filozof.
— Niech nie życie stwarza was, lecz wy stwarzajcie życie; bezczelnym trzeba być, aby cię nie zagłuszył byle grzmot, byle dzwon, byle krzyk. Urodzić w sobie trzeba odwagę, aby ci nie drżały nogi, filozofie, jak w chwili, kiedyś mnie ujrzał... Filozofja Powieś najpierw ją, a potem siebie! Mózg ci rozcieńcza i pęta ci nogi. Filozofie! Czybyś potrafił, naprzykład, na moim płaszczu wznieść się ze mną w chmury?
Filozof milczał.
— A widzisz... A byli tacy, co latali i ocierali się o gwiazdy i myli zbrudzone w szynkowni ciała w powodzi słońca. Byli tacy i byli piękni. Wznieś się tak, a będziesz pierwszy wśród pierwszych. Ty myślisz, że idziesz na czele, a ty tylko uciekasz, filozofie. To nie nietzscheanizm. Tak jest! Uciekasz przed wszystkiem, a szczególnie przed tą hołotą, która się tobą bawi, bo jej jesteś potrzebny. Ty jesteś dla niej pajac i nic więcej. I rozpacz cię dlatego żre i umrzeć chcesz — tchórz pan jest, kochany panie...
— Tchórz, powiadasz?
Filozof mówił bezdźwięcznie i bardzo cicho.
— Tak, tchórz. Podłości i szarzyźnie pluje się w pysk i nie robi się dyskusji. A ty uciekasz; niech ktoś w tłumie krzyknie, a ty podnosisz połę chlamidy i, gubiąc złote myśli, uciekasz, jak stary jeleń. Czy ustąpiłem kiedy tłumowi? Nigdy. I tłum mnie zato czci, a ja nim gardzę. To nie jest arystokratyzm, to filozofja, która siebie czcić każe i bóstwa w sobie szuka. Ale tobie tłum jest potrzebny; ty, nawet uciekając, starasz się nie zginąć tłumowi z oczu. Chcesz, aby cię tłum widział. Nie miałeś nigdy odwagi samotności, a to jest wielka odwaga.
Mefisto westchnął ciężko i na gardzie szpady wsparł obie ręce.
— Tak... tak, filozofie, rzeczy są przykre. Stwórz sobie tedy romantyzm i szalej. Wtedy będziesz piękny. Szalej! Szaleństwo jest czemś pod słońcem najpiękniejszem, jak burza, jak wulkan, jest wyzwoleniem duszy, jest hymnem krwi i serca. Niszcz i łam, aby ktoś mógł budować, jeśli ty już nie zdołasz. Może kto zbuduje Babel?... Kto wie?... A potem odejść w samotność...
Spojrzał na filozofa, który jakby zastygł w bólu; więc Mefisto głos podniósł:
...A lbo ukochaj, ukochaj coś do szaleństwa! Nie kobietę! Szkoda czasu i atłasu, który jej kupisz na suknię. Z kobiety uczyń sobie epizod, jeden akt wesoły, piosenkę, pijaństwo nocy po dniu, w którym znużyłeś duszę, bo inaczej stracisz to, coś zdobył. Każ jej odejść w chwili stosownej...
Filozof patrzył na niego i nie słyszał już nic. Twarz miał Mefisto zmęczoną bardzo i gorzko uśmiechniętą.
Przez okno tłoczył się brudny świt, bezbarwny i nędzny.
Mefisto powstał.
— Ja pana pożegnam...
— Już?
— Już! Dzień wstaje.
Filozof spojrzał przez łzy.
— Jakto? — i nic?
— Cóż ma być?... Chociaż żal mi pana. Nawet, bardzo mi pana żal. Nie odmłodzę pana, bo to żaden interes dla mnie, dusza pańska przyda się psu na buty, ale cośbym dla pana chciał uczynić.
Zamyślił się, szeroko rozkraczywszy nogi. Filozof patrzył błagalnie w oczy jego, jak zgłodniały pies.
— ...Widzi pan, ja mam trochę wpływów, filozofie, więc jedno panu zrobię. Postaram się o to, abyś pan został docentem prywatnym na uniwersytecie. Zgoda?
Filozof się zatoczył i nie mógł wymówić słowa.
Mefisto skinął mu ręką, podniósł kołnierz czarnej niegdyś peleryny i rozpłynął się w kącie w mgłę.
Filozof stał, jak słup soli bydlęcej.
Zdaje się, że myślał ciężko. Pot mu spływał wielkiemi kroplami z czoła.
Potem się powiesił na klamce.
O, filozofie!...