<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Hrabiątko
Pochodzenie Hrabiątko. Jak Suzin zginął
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1924
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
HRABIĄTKO.

Od trzech tygodni prawie że nie zsiadaliśmy z koni.
— Koń lepszy, niż broń! — mawiał Różycki, klepiąc swojego kasztana po szyi.
A kasztan prychał radośnie i, wygiąwszy kark pysznym łukiem, skrobał kopytem ziemię.
Różycki śmiał się.
— Ot łoszak[1] — mówił. — Na własnych »szczotach«[2] wybija dzień i godzinę, kiedy mi ugryźć przyjdzie wołyńskiego piasku.
— Wołyńskiej gliny — poprawił Dzwonkowski, który między mną a Różyckim jadąc, ponuro patrzył w ciężką, ubitą ziemię. Wczoraj pod Łaszkami wziął szaszką[3] kozacką w ramię, a choć cięcie było miękkie i nie ruszyło kości, zdesperował nagle, i gdyby nie to, że nam finlandzcy strzelcy po piętach niemal od Miropola deptali, do Lubaru wracać chciał, żeby go ojcowie Dominikanie w konwencie[4] swoim leczyli.
Różycki rachował tymczasem. Nigdy wszakże dorachować nie mógł. Nagle wpośród polskie liczby wpadał mu jakiś »sorok«[5], albo jakieś »dwadcat’«[6], a wtedy spluwał i klął.
Małym chłopcem matce odjęty, w Petersburgu w kadetach[7] chowany, późno wyuczył się Edmund Różycki[8] ojczystej mowy. W junkierskich galonach[9] już coś, czy też później jeszcze. Aż kiedy się o wybuchu powstania[10] dowiedział, zdarł oficerskie szlify i przepadł z nad Newy, wiosną dopiero wynurzywszy się w okolicach Żytomierza, pod Pustochą, jako dowódca blisko dwutysięcznej jazdy.
Był to piękny mężczyzna. Czapa na nim wysoka, barania. Świtka biała, za pasem pistolety. U czapy sterczące pióro.
Cztery szwadrony nas było, a jeszcze ludzie szli. Nie chłopi wszakże. Szła szlachta, szli oficjaliści, było też trochę łyków[11] ze Starokonstantynowa i z Zasławia. Jaki taki chwytał konia ze stajni albo i z pastwiska, piętami w boki i hajże do »wołyńskiej jazdy!« Ekonomów, gajowych, pisarczyków, gorzelanych ze świecą wtedy po wsiach szukać było, tak gęsto dworski naród pod Różyckiego szedł.
Ale się i piesi cisnęli. Z tymi była bieda, gdyż broń nie starczała.
— Dajcie wy mi święty spokój! — krzyczał, chwytając się za głowę, Różycki. — Cóż ja was radi Boha[12], na rzeź będę prowadził? Nie masz pałasza, to rożen z kuchni bierz, a z gołą garścią mi tu nie leź!
Dopiero kiedy się jenerał z pułkownikiem Ciechońskim rozchodził u Koskowickich borów, wziął sobie Ciechoński piechurów owych, a u nas się tylko coś z pięćdziesięciu przy furgonach zostało.
Konie mieliśmy dobre. Ogromne trawy rzuciły się w łąkach tej wiosny, a i owsa też nam hojno sypano po drodze.
Osobliwie wszakże tęgiego ogra[13] miało pod sobą Hrabiątko.
Chłopczyna sam wątły, niewyrosły, szczupły, biały i różowy, jak dziewczyna. Ot sokolątko ze sławnego gniazda, tylko że w pałkach jeszcze i bezpióre.
Był z bratem. Wielki ród, wielkie imię, wielka też powinność ojczyźnie.
I starszy miał pod sobą klacz cenną, na której osobliwsze chody napatrzyć my się nie mogli.
Ale skarogniady ogier »Hrabiątka« był koń wprost hetmański.
Gwałtowny raczej niż piękny, potężnego składu, nozdrza na wiatr, grzywa, jak strumień, szumiała mu z karku, łeb suchy, nogi, jak struny, pod cienką skórą widne żył drgających bicie. Jeden to był z tych koni, co w dziesiątem pokoleniu jeszcze węszą step i tabun.
— Już ten ma niańkę!... — mawiał Różycki, patrząc na »Hrabiątko«, którego mało co i widać było na potężnym ogrze.
— W pieluchach matce detynę[14] to odniesie...
A Malewski rotmistrz:
— At! Gdzie tu kadencja[15] jaka!... Taki jeździec do takiego konia!
I splunął.
Powiem prawdę, z »Hrabiątka« podrwiwaliśmy potrosze wszyscy. Ale go ludzie lubili. Takie to było subtelne[16], delikatne, a takie ugrzecznione, ciche.
Jenerał zrazu przyjąć go do partji nie chciał.
— Do Mamy! Do Mamy! Na pokoje! — wołał, opędzając się ręką, jakoby od osy. — Tu cukierków nie dają. Nie!
Ale się Hrabiątko uparło: Z bratem, i z bratem. Tak został.
Zrazu kozaczka luźnego[17] przy sobie panicz miał, który jemu i koniom służył. Gdy się wszakże po obozie obejrzał, że to tam każdy sam pan i sam sługa, a jenerał także, dał w garść kozaczkowi zapaśną krócicę[18] i do furgonów go posłał.
Już od Połonnego coś sam czyścił ogra, sam poił, sam karmił i siodłał.
Śmiechu było z tego, że to na wóz czterokonny nie zabrałby, bo mu to szło — at!... jak żydowi rola.
— Patrz, patrz, jak się Hrabiątko na pazury bierze!... Patrz, patrz, jaki to Hryć z Hrabiątka!
I tak kołem...
A on chłopaczyna czerwienił się, udawał, że nie słyszy, i swoje. Chciałem pomóc nieraz: nie dawał.
— Ja sam!... Ja sam!... Ja wszystko sam!
Ano, dobrze.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kończył się maj.
Za nami leżał Lubar, leżało Połonne, leżał Miropol, wszystko dnie sławne dla Wołyńskiej Jazdy. Ale po miropolskiej bitwie, gdzieśmy razem z Zasławczykami nieprzyjaciela znieśli, puścił się Różycki w pilne i długie marsze za wymykającym się mu Szemiakinem, korzystając z tego, że finlandzkich strzelców Zasławska partja trzymała na sobie. Przez osiem dni tedy tyleśmy postoju mieli, co pod Łaszkami, gdzieśmy też przepędzili kozactwo.
I konie, i ludzie strasznie to było strudzone. Ani zsiąść, ani wytchnąć, ani przepoprężyć; strach, co za mitręga!
Hrabiątko zmizerowało się prawie że do niepoznania. Z owej to białej, różem lukrowanej łątki[19] zrobiło się wyschłe, czarne, postarzałe, czerkieska[20] na tem, jak na kołku, twarz zapadła, oczy wielkie, smutne, gorące.
— Na mleczko! Na mleczko do Mamy! — żartował Różycki, gdy go tak wyciągniętym zobaczył.
Hrabiątko przygryzło wargi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dzień był parny, duszny, ku burzy się miało. Tuman kurzawy kłębił się po drodze. Konie rzucały łbami, wyparskując pyły.
Pod wieczór zaciągnęło się niebo het, dokoła. Zrobił się nagły mrok, ptactwo polatywało niespokojnie, trawy były wyschłe, pragnące, wielkie zboża sterczały po stronach nieruchomą ścianą.
— Aby do Salichy!... Aby do Salichy! — przemówił rotmistrz Malewski, zwróciwszy się do nas.
A już konie utykać zaczęły. Chcieliśmy z siodeł zsiąść, żeby zwierzętom ulżyć nieco. Zaledwie wszakże Dzwonkowski, stękając, złazić zaczął, kiedy jenerał obejrzał się, brwi ściągnął, krzyknął: »Marsz!« i poprzód koniem ruszył. Musieliśmy za nim.
Ale jeszcze pierwszy pluton nie dojechał do stojącego na uwrocie[21] krzyża, kiedy się zboże zaruszało, a mały chłopak oklep na źrebaku wynurzył się z niego i, złożywszy ręce przy ustach, huknął:
— ...Sołdaty we wsi!...
Poczem przepadł, jakby go nie było.
Skoczył Malewski, skoczył Baranowski i inni, rotmistrzowie poszeptali z wodzem, i ruszyliśmy stępa, wbok nieco poza faliste wzgórza się biorąc, które między nami a Salichą stały.
Tymczasem zaczęło pogrzmiewać. Zrazu zdaleka, potem bliżej coraz. Szła burza. Gęsty mrok opuścił się teraz na ziemię. Przeszywały go błyskawice nagłe, rażące.
Zawichrzyły się zboża, grube krople deszczu zaczęły kapać, rzadkie i ciężkie.
Hrabiątko jechało tuż przy mnie. Z trudnością wstrzymywał swego ogromnego ogra, który się wspinał i rżał w pole.
Nigdzie głos nie rozlega się tak szeroko i tak osobliwie, jak w wołyńskiem polu. Wzgórza podają go dolinom, a doliny wzgórzom, przeciągłem, słabnącem i znów wzmagającem się echem. Wprost jakby kto organu w pustej nawie tknął...
Nagle oślepił nas, ogłuszył błysk i huk. Piorun uderzył gdzieś blisko.
Nigdy nie zapomnę Różyckiego w tej chwili.
Zdjął czapkę, białe jego czoło zaświeciło w mroku, wbił w niebo oczy siwe, wielkiemi ogniami płonące:
— Komu ten grom, Boże Wszechmogący? — zawołał silnym głosem. — Nam, czy im, Panie?
— Im!... Im!... — krzyknęli nasi.
Hrabiątko zbladło, jak chusta.
Jenerał podjechał ku nam już z dobrą fantazją.
— A co? — zapytał. — Strach...
Na chłopca buchnęły ognie. Spuścił oczy i rzekł cichym głosem:
— Nie, jenerale! Niema strachu!
A wtem lunął deszcz nawalny.
Różycki się śmiał.
— No, — rzekł — na dziś im się upiecze! Szemiakin w taki psi czas nie wylezie z budy. Zaraz za górką staniemy. Ognia i dymu tyle, co z fajki albo z cygara! Kto chce spać — może, ale u kulbaki. Pikiety[22] wzdłuż żyta aż przed wieś. A jutro im krzykniemy na dzień dobry! Co?... Do widzenia, panowie!
Salutował nas ręką, chcieliśmy mu przyhuknąć, ale dał znak, żeby nie. Zawracał konia, kiedy Hrabiątko ruszyło ogrem ku niemu.
— Panie jenerale!
— A co tam, detyno?...
— Ja... ja chciałbym... Jabym prosił, żeby mnie jenerał do pierwszego plutonu odkomenderował.
— Co?... Co?... Co?... — wołał Różycki, cofając się z koniem. — Pierwszy pluton nie dla dzieci!
I, nie słuchając dłużej, skoczył rysią[23].

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rzadko tak pięknej bitwy, jak ta pod Salichą. Ranek po burzy był cudny. Ziemia w rosach świeżych. Pozycja nasza wyborna.
Na górce, dla zwrócenia ognia na siebie, rozwinął front pierwszy pluton, który zawsze ochotnika dawał, długą, lekko wklęsłą linją. Drugi stał za nim rezerwą[24] w pewnem oddaleniu.
Trzeci i czwarty po obu stronach wzgórza zachodziły flankiem[25] ku wsi, nakryte wyrosłemi, jak trzcina, zbożami. Furgony stały na tyłach pod wzgórzem.
Musiał Szemiakin w nocy jeszcze powziąć o nas języka, bo się sformował od wczesnego rana.
Na równi stał, w sile czterech kompanij piechoty i czterech sotni kozaków, mając za sobą wieś i płynący przez nią szumnie po wczorajszej ulewie Hniłopiat.
Widzieliśmy wszystko, jak na dłoni, nawet bez lunety. Ranne słońce zapalało iskry na sztykach[26] piechoty i na kozackich lancach. Sam Szemiakin, otoczony sztabem, stał u pierwszych płotów.
Zahuczały w dole bębny, zagrały im odzew trąbki nasze. Stanęliśmy w strzemionach pochyleni, naprzód podani, krótko zebrawszy cugle, gotowi do skoku.
Piechota Szemiakina posuwała się ku nam głęboką, czarną kolumną.
Adjutant przeleciał front. Kolumna stanęła na odległość karabinowego strzału.
Zaczerniały gęstym płotem wytknięte lufy. Źle było celować. Żołnierze mieli słońce wprost w oczy. Mżący blask ich ślepił.
Oficer podniósł pałasz, zabrzmiała komenda.
Ale w tej samej chwili lufy drgnęły, strzały poszły dołem, kolumna się zmieszała. To flanki[27] nasze, oskrzydliwszy piechotę, wynurzyły się nagle ze zboża i z trzaskiem na nią wpadły. Mignęła w modrem powietrzu szabla Różyckiego świetną błyskawicą.
— Bij, zabij!... — huknął gromko i skoczył wdół z koniem.
Runęliśmy za nim, jak piorun.
Na dole wrzała bitwa. Piechota Szemiakina formowała trójkąt w pośpiechu i w zamieszaniu. Bębny, kwik koni, wrzask walczących głuszyły komendę.
Nagle posłyszałem za sobą potężne rżenie ogra. Głos ten znaliśmy wszyscy. Cała wolność, cała dawność rasy w nim była. Nic, tylko bojowa surma[28], gdzieś z pod Cecory jeszcze... Zwróciłem głowę.
W ogromnych szczupakach[29] leciał ogier z Hrabiątkiem wprost na nas. Chłopiec w siodle schylony, blady, z rozwianym włosem, wzrok miał pałający, pałasz wyniesiony wysoko nad głowę. Ot nic, tylko święty Jerzy, kiedy w smoka godzi.
Przesadził niewielką przestrzeń, wparł się w nasze szeregi, miałem go tuż wpobliżu przez mgnienie.
— Ha!... Ha!... — zakrzyknął, prąc kolanami ogra, i przeleciał wichrem. Czapka spadła mu z głowy, pęd podwiał czerkieskę. Sokolątko dostało nagle ogromnych, piorunowych lotów.
Już błysnął pałasz jego na frontowej linji. Otarł się ogier bok w bok o konia Różyckiego, złamał linję, wyniósł się przed nią i wprost na wroga leciał.
Błysnęło wzdłuż kolumny, huknęły strzały salwą.
Dym zakrył świat.
Gdy opadł, ujrzałem znowu i konia i jeźdźca.
Hrabiątko trzymało się grzywy, leżąc prawie na niej. Ogier rżał ogromnym głosem.
Nagle okręcił się, zawrócił i ku sztabowi pędził. »Niańka« odnosiła »detynę«.
Prawie że u nóg Różyckiego spadło Hrabiątko z siodła. Krew buchnęła mu z piersi. Żył jeszcze.
Skoczył Różycki i, jak dziecko, na ręce go porwał.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Grały gdzieś dzwony na Anioł Pański, a Szemiakin z niedobitkami daleko za Hniłopiat uchodził, kiedy nasz pierwszy ochotniczy pluton szablami płytki dół dla Hrabiątka kopał.
Niejedna łza tam padła z tych twardych oczu w ziemię, gdyśmy go tak zobaczyli wyciągniętym, zmizerowanym po śmierci, w podziurawionej od strzałów czerkiesce. Pięć kul w piersi wziął, jak stary, dzielny żołnierz.
Różycki stał nad dołem, oczy w ziemię wbił i wąsa targał. Z dalekim głosem dzwonów mieszało się żałosne, przeciągłe rżenie.







  1. Łoszak — źrebak.
  2. Szczoty (rosyjsk.) — liczydło, rachownica — ramki z żelaznemi prętami, na których umieszczone są przesuwane kółka drewniane, ułatwiające liczenie.
  3. Szaszka — szabla (rosyjsk.).
  4. Konwent — zakon, klasztor.
  5. Sorok — czterdzieści (rosyjsk.).
  6. Dwadcat’ — dwadzieścia (rosyjsk.).
  7. W szkole, in. w korpusie kadetów; kadet — kandydat na oficera, podchorąży.
  8. Syn gen. Karola Różyckiego, jednego z wodzów w powstaniu listopadowem 1830/31 r.
  9. Jako junkier, kandydat na oficera.
  10. Powstanie r. 1863.
  11. Łyk — mieszczanin.
  12. Radi Boha — po rosyjsku: dla Boga! na Boga!
  13. Ogra — 2 przyp. l. p. od ogier, forma staropolska.
  14. Dziecinę.
  15. Miara, umiar; wyraz kadencja w takiem znaczeniu mało używany.
  16. Drobne, wątłe.
  17. Nie należącego do wojska.
  18. Krócica — pistolet, mała strzelba.
  19. Łątka — lalka dziecięca.
  20. Surdut, obcisły w stanie, z długiemi połami, na wzór ubioru Czerkiesów.
  21. Na zakręcie.
  22. Pikieta — mały oddział żołnierzy, stojący na straży.
  23. Rysią — kłusem (z rosyjsk.).
  24. Rezerwa — oddział zapasowy.
  25. Flank — bok.
  26. Sztyk — bagnet.
  27. Boczne skrzydła wojska.
  28. Starodawna trąba metalowa, obszyta w skórę.
  29. Susami, skokami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.