Hrabia Monte Christo/Część II/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
NUMER 34 I NUMER 27.

Dantes przeszedł już wszystkie szczeble niedoli więźniów, w zapomnianych lochach.
Z początku dumny, co było przejawem jego prawości i czystego sumienia, zwątpił następnie i wierzyć przestał nawet w niewinność swoją. Później spadł z wysokości tej dumy niżej i zaczął prosić nie Boga jeszcze, ale ludzi; Bóg jest ostatnią ucieczką.
Nieszczęśliwy, który od Boga powinienby zawsze zaczynać wtenczas dopiero składa w nim swoje nadzieje, wtenczas dopiero porucza się Jego opiece, gdy go już wszystkie inne nadzieje zawiodą.
Dantes tedy zaczął prosić, ażeby go przeniesiono do innego więzienia, chociażby daleko gorszego, byle innego, zmiana bowiem jakakolwiek, nawet niekorzystna zawsze będzie zmianą. Prosił, by mu przedłużono godziny przechadzki, by dano książki. Żadna z próśb nie miała pomyślnego skutku, prosić jednak nie przestawał. Mówił bezustannie do dozorcy, gdy ten wszedł do celi, jednak był on jakby głuchy i niemy; przemawiać wszelako do człowieka niemego choćby — jest zawsze rozrywką. Dantes mówił dlatego, by słyszeć swój głos.
Doszedł wreszcie do takiego stanu, że zaczął pragnąć, ażeby był wtrącony do więzienia wspólnego, choćby żyć miał ze zbrodniarzami ostatniego rzędu; zazdrościł galernikom, zazdrościł im haniebnej odzieży, kajdan na nogach i piętna na ramieniu. Galernicy żyją przecież na otwartem powietrzu i widzą niebo, widzą słońce i gwiazdy, słowem — są szczęśliwi.
Razu jednego prosił dozorcę, aby mu dano jakiegokolwiek towarzysza, choćby owego opata.
Dozorca w głębi serca uczuwał litość dla tego więźnia, tak młodego jeszcze; czuł jak ciężkiem musiało być dla niego życie więzienne w samotni. Przedstawił komendantowi prośbę numeru 34go. Ale komendant odrazu urobił sobie pogląd, że Dantes dlatego o to prosi, bo chce zbuntować więźniów, że chce uknuć spisek — i odmówił.
Dantes wyczerpał tym sposobem wszystkie już środki ludzkie. W takim stanie człowiek szuka pociechy u Boga jedynie. Przypomniał sobie pacierz, którego go matka uczyła i odnalazł w nim myśl, której nigdy przedtem nie dostrzegał. Dla człowieka szczęśliwego, modlitwa jest jedynie szeregiem słów, dopiero w cierpieniu człowiek zbolały zaczyna odczuwać, że słowa te są wyrazem myśli pełnych wzniosłości, któremi przemawia się do Boga.
Modlił się — nie z zapałem, ale z zapamiętałością. Modlił się głośno, nie lękając się echa swych słów, rozlegających się w pustce. Wpadł w ten rodzaj zachwycenia, w którem się widzi Bóstwo, objawiające się.
Ale pomimo modłów tych — pozostawał w więzieniu. Umysł jego sposępniał, oczy przysłoniła gęsta mgła. Był człowiekiem prostym, bez wychowania, przyszłość była dlań zasłonięta bo tylko wiedza mroki te rozjaśnić zdolna.
Dantesa przeszłość była zbyt nikła, teraźniejszość zbyt posępna, przyszłość zbyt niepewna.
Gasła nadzieja, z nią i wiara w Boga.
Po okresie pobożności przyszły dni rozpaczy i wściekłości. Miotał przekleństwa przejmujące grozą nawet stróża więzienia, tłukł się o mury celi, rzucał się na wszystko, co go otaczało i wszystko znienawidził, a zwłaszcza siebie.
Jedynie ów list denuncjacyjny, jaki widział na własne oczy i który był w jego rękach na chwilę, powracał mu przytomność. Każdy wiersz jego błyszczał na sklepieniu więzienia głoskami Baltazara i mówił sobie, że to nienawiść, zazdrość i złość ludzka w tę otchłań go wtrąciły.
Po myśli o wrogach, przychodziła mu myśl o samobójstwie, myśl posępna, z okropnych najokropniejsza. Biada temu, kto w niedoli o tę myśl straszliwą się oprze. Bo jak morze martwe rozciąga się ona bez kresu i granic, a im kto głębiej w myśli tej utonie, tem mocniej uczuje, że tonie w jakimś mroku, w jakiejś przerażającej ciemni i że ciemność ta coraz silniej ciągnie, obejmuje, unicestwia...
Kto na moment choćby myślą taką pieścić się zacznie — zginął, jeżeli pomoc boska go nie wesprze.
Odkąd myśl ta ugruntowała się w umyśle młodzieńca, oblicze jego złagodniało, powlekło się uśmiechem, pogodził się ze swojem twardem łożem i ze swoim czarnym chlebem. Jadł tylko mniej, nie sypiał i ledwo, ledwo znosił ostatnie drgania swego bytowania, które mógł kiedy chciał zrzucić, jak zużyte odzienie. Dwa miał sposoby pozbycia się życia. Jeden bardzo prosty: powiesić się, drugi — udawać, że pokarm przyjmuje, a głodzić się. Do powieszenia się czuł wstręt nieprzeparty. Jako marynarz widział niejednokrotnie, jak na masztach wieszano korsarzy. Powieszenie uważał przeto za karę hańbiącą i nie chciał jej sam do siebie stosować, wybrał więc ten drugi sposób.
Jak postanowił, tak zrobił. Codzień przez małe okienko, poprzez które sączyło się do ciemnicy nieco światła, wyrzucał swoje pożywienie. Z początku z ochotą, następnie ociągając się, wreszcie z wysiłkiem.
Niejednokrotnie musiał przypomnieć sobie przysięgę, aby znaleźć siłę do spełnienia decyzji.
To samo pożywienie, na które ze wstrętem do niedawna spoglądał, teraz wydawało mu się bardzo apetycznem, nęciło smak i powonienie.
Nieraz z godzinę trzymał w ręku talerz z jadłem, wpatrując się chciwie w kawał zgniłego mięsa, albo cuchnącej ryby — zanim wyrzucił je za okno.
Były to ostatnie odruchy życia walczącego ze śmiercią.
Ogarnęła go apatja. Gasł. Młodość jednak nie dawała się pokonać tak łatwo. Miał lat 25 do 26-u. Cztery lata przebył już w więzieniu. Dzień wyzwolenia zbliżał się. Przyszedł dzień, w którym już nie miał siły wyrzucić pokarmu za okno. Wzrok jego przygasł, słuch stępiał. Ogarniać go zaczęło ogólne odrętwienie, przynoszące pewną ulgę w cierpieniach.
Kiedy zamykał oczy, zjawiały mu się pod powiekami ćmy błyszczących światełek, niby ogniki błędne, które nocami tańczą po moczarach. Były to brzaski tych niewiadomych światów, które nazywamy wiecznością.
Zasypiał. Wtem, a noc już była, usłyszał głuchy szmer poza ścianą, przy której się znajdowało jego legowisko.
Ileż to drobnych stworzeń ginie w więzieniach! Do ich hałasów przyzwyczaił się już. Odgłosy te były jednakże silniejsze niż zazwyczaj, to też uniósł się nieco, aby lepiej je rozpoznać. Było to jakieś miarowe jednostajne drapanie, jakby szponami; mógł to być również zgrzyt jakiegoś przedmiotu żelaznego tartego o kamień.
Mózg młodzieńca, jakkolwiek osłabiony, uderzyła myśl jedna, nieustannie w głowie każdego niewolnika nurtująca, myśl o wolności. Szmer przyszedł w porę, bo wtedy, gdy jego słuch gasł już dla wszelkich innych odgłosów życia. Zdawało mu się przeto, że to Bóg ulitował się nad jego cierpieniem i że ten głos zesłał mu jako przestrogę.
Nie przestawał przysłuchiwać się szmerom. Trwały blisko trzy godziny, potem mu się zdało jakby coś w głębi zapadło i zapanowała cisza.
Po kilku godzinach przerwy, szmer dał się słyszeć ponownie i trwał do rana.
Gdy dzień stawał się coraz jaśniejszy, przyszedł dozorca, przynosząc śniadanie.
Dantes podniósł się wtedy na łóżku i natężając głos, rozpoczął rozmowę o różnych przedmiotach. Przechodził z tematu na temat, byle mówić, byle dozorca nie usłyszał szmeru, gdyby ten znów się miał powtórzyć.
Nadużywał najwidoczniej cierpliwości dozorcy, który w tym dniu właśnie żądał dla więźnia, jako chorego, buljonu oraz świeżego chleba i otrzymał to wszystko.
Szmer się znów wzmógł na sile i stał się tak wyraźny, że nawet z oddalenia słyszeć go było można. Dantes już teraz był pewien, że to więzień jakiś w ten sposób wykuwa swą wolność, pracuje nad wydostaniem się na swobodę.
Nagle posępny obłok zasunął gwiazdę nadziei. Umysł nawykły do nieszczęścia, nową niespodziewaną myślą został porażony, czy czasem hałas ten nie jest odgłosem pracy robotnika, naprawiającego być może z rozkazu komendanta sąsiednie cele.
Łatwo można się było o tem przekonać, ale czyż wolno wystawiać rzecz taką na próbę? Zaczekać na dozorcę i pozwolić mu, ażeby i on szmer tajemniczy usłyszał. Ale czyż wolno, dla zaspokojenia ciekawości jedynie, poświęcać sprawę tak wielkiej doniosłości?...
Pragnął uważniej rozpatrzyć tę sprawę, lecz spostrzegł, że mąci mu się w głowie. Nazbyt był głodem osłabiony. Był sposób zaradzenia złemu — posilić się. Spojrzał więc na buljon, który dozorca na stołku postawił, wstał, chwiejnym krokiem podszedł do stołka, wziął talerz, podniósł do ust i pochłonął płyn żarłocznie. Słyszał ongi, że rozbitkowie, wycieńczeni głodem, umierali w męczarniach, jeżeli przyjęli pokarm w zbyt obfitej dozie. Odsunął przeto chleb od ust, położył na stole i wrócił na posłanie.
Szmer i nadzieja z nim połączona wybawiły go, nie chciał już umierać. Światło jakieś rozbłysło mu w umyśle, wyobrażenia dotąd błędne i bezkształtne, przybrały kształty realne. Zaczął więc rozważać.
Trzeba próbować szczęścia. Zastukam w ścianę. Jeżeli jest to zwyczajny robotnik — nie zwróci na to uwagi, jeżeli więzień — to go przerazi, zaprzestanie swej pracy narazie i wznowi ją w czasie głuchej nocy, gdy mniemać będzie, iż wszyscy spoczywają we śnie.
Myśl ta wydała mu się doskonałą, powstał więc natychmiast, nogi nie chwiały się już pod nim, a wzroku nie ogarniała ciemność. Poszedł w kąt izby, odłupał kawałek kamienia i uderzył potrzykroć w mur.
Szmer ustał natychmiast, jakby gromem wstrzymany. Edmund w słuchu skupił całą duszę. Upłynęła godzina jedna i druga, a cisza za murem trwała niezmiennie.
Czuł wracające przytem siły. Zjadł kilka kęsów chleba i napił się wody.
Dzięki silnemu organizmowi, głodówka nie miała dla niego żadnych złych następstw.
Dzień cały upłynął — a cisza trwała, noc nawet nadeszła — a żaden szmer się nie ponowił.
— To więzień — rzekł wtedy Dantes sam do siebie z niewymowną radością.
Gorączka go opanowała, pragnienie życia wróciło z całą swą bezmierną siłą.
Noc minęła w absolutnej za ścianą ciszy. Noc ta dla Edmunda — była bezsenna.
Nadszedł dzień i dozorca znów przyszedł z żywnością. Jak zwykle. Dantes zjadł wszystko z ogromnym apetytem.
Następnie zaczął się mocować z kratami, w pragnieniu przywrócenia ciału siły i rzeźkości. Nie przychodziło mu to łatwo, gdyż żadnych ćwiczeń nie uprawiał oddawna, odwykł od nich. Robił zaś to wszystko, ażeby w razie potrzeby mieć ciało gotowe do działania, do największych choćby wysiłków. Tak czynią zapaśnicy, zanim wystąpią w szranki.
W przerwach tych ćwiczeń, przysłuchiwał się bacznie, zbliżając ucho do ściany, czy czasem nie usłyszy szmeru. Lecz ten zacichł zupełnie. Wtedy niecierpliwił się zbytnią ostrożnością więźnia, który mógł odgadnąć przecież, że jego pracę dosłyszał inny podobny do niego więzień, któryby pomógł mu chętnie, bo pragnie niemniej silnie powietrza, światła, słońca!
Lecz minęły trzy dni i trzy długie noce — bez szmeru.
Czwartej nocy nakoniec, gdy Dantes po raz setny, tysiączny, przyciskał ucho do ściany, wydało mu się iż czuł jakby lekkie muru wstrząśnienie, które — niedosłyszalne prawie — odezwało się głucho w jego głowie.
Cofnął się, aby jego umysł, silnie wstrząśnięty doznanem wrażeniem, ocknął się, uspokoił... Postąpił parę kroków na środek celi i znów w to samo miejsce ucho przyłożył.
A wtedy usłyszał szmer, lecz tak cichy, że ledwo naprężonymi do krańców nerwami mógł być dosłyszany. Pracujący więzień poznał widać niebezpieczeństwo i aby dalej prowadzić pracę, użył w miejsce żelaza — ciszej działającego drąga.
Ośmielony tem odkryciem, Dantes postanowił również działać. Pragnął pomóc niestrudzonemu pracownikowi, nie był już zdolen trwać dłużej w bezczynności. Przedewszystkiem się zastanowił, czemby można było, jakiem narzędziem dzieło rozwalania muru rozpocząć? Nie miał jednak ani noża, ani najmniejszego choćby kawałka żelaza. Była w oknie wprawdzie krata, ale jak ją stamtąd wydobyć?
Sprzętami nory były: łóżko, stołek, stół, dzbanek i kubek. W łóżku były żelazne pręty, ale przymocowane były one silnie śrubami do ram. Bez obcęgów niepodobieństwem było je stamtąd wydobyć.
Jeden tylko pozostał sposób: potłuc dzbanek i jego skorup użyć jako narzędzia pracy. Rzucił, bez dłuższych namysłów, dzbanek na ziemię. Wybrał kilka ostrzejszych kawałków i ukrył w słomie, resztę pozostawiając na ziemi.
Miał teraz przed sobą całą noc do pracy. Spostrzegł jednak szybko, że narzędzie ma nietęgie, bo na twardym murze kruszyło się łatwo.
Wyczerpany, położył się do łóżka i zasnął odrazu.
Zrana przyszedł dozorca. Dantes zawiadomił go natychmiast o stłuczeniu dzbanka. Dozorca zaczął krzyczeć, rzecz prosta, lecz na tem się skończyło. Skorup nie pozbierał. Natomiast przyniósł nowy dzbanek.
Z niewysłowioną radością usłyszał Dantes łoskot zamykających się drzwi więzienia, co poprzednio zawsze wywoływało w nim ucisk serca. Wsłuchiwał się w echo oddalających się kroków, a gdy te ucichły, zerwał się z energją i przy świetle dnia, dopiero przedzierającego się do ciemnicy, ujrzał, że cała nocna praca na nic się nie zdała. Zamiast podbierać wapno — rozbijał i żłobił cegłę. Zabiło mu mocniej serce, gdy się przekonał, że samo wapno, mocno przesycone wilgocią, odpada bardzo łatwo; po półgodzinnej pracy miał go już pełną garść.
Dantes wyrzucał sobie teraz, że tyle czasu zmarnował bezużytecznie, na rozpacz, nadzieje i daremne prośby, gdy powinien był pracować, tworzyć jakiś czyn, nawet nie realny choćby. Pięć lat prawie przebył w więzieniu i strawił je — w bezczynie. Gdyby był działał, praca, zamierzona dziś dopiero, byłaby ukończona i byłby dziś może już na wolności!
Myśli te dodały mu zapału, po trzech dniach gorączkowej pracy, odłupał wierzchni tynk na całej zakreślonej przestrzeni i dostał się do gołego kamienia. Był to kamień wapienny na szczęście; gdzieniegdzie tylko dla mocy powstawiano płyty ciosowe, do jednej z płyt takich dostał się, należało teraz poruszyć ją i wyjąć. Próbował dokonać tego paznokciami, ale za słabe były do tego. Kawały zaś dzbana kruszyły się, gdy ich chciał użyć za dźwignię.
Po godzinie próżnych usiłowań, powstał, potem boleści i męki oblany. Czyż miał trwać w bezczynności i czekać, by sąsiad wykonał całą zamierzoną pracę?
Wtem zaświtała mu w głowie nowa myśl, zroszone potem czoło obeschło odrazu.
Dozorca przynosił mu codzień zupę w blaszanym rondelku. Była w nim podwójna porcja, dla niego i dla sąsiada. Gdy dozorca go przynosił, był on raz pełny, drugi raz — w połowie tylko napełniony, zależnie od tego, czy dozorca podział od niego, czy też od jego sąsiada rozpoczynał.
Rondelek miał żelazną rączkę i o nią właśnie Dantesowi chodziło.
By ją pozyskać, obmyślił plan taki: po zjedzeniu zupy umył talerz, jak to był czynić obowiązany i postawił go następnie na ziemi nawprost drzwi.
Dozorca, gdy wszedł wieczorem, nastąpił oczywiście na talerz, miażdżąc go w drobne kawałki...
Lecz teraz nie mógł łajać za to Dantesa zbyt surowo, prawda, że postąpił niedorzecznie, stawiając talerz na ziemi, ale i on źle zrobił, nie patrząc pod nogi!
Zaklął więc tylko pan dozorca i obejrzał się, w coby tu przelać zupę. Ale nic wynaleźć nie mógł, rzecz oczywista.
— Zostaw mi pan rondelek — rzekł Dantes — weźmiesz go sobie jutro, gdy przyniesiesz śniadanie.
Rada ta dogadzała bardzo lenistwu dozorcy. Zostawił więc naczynie.
Dantes zadrżał z radości. Zjadł żywo zupę i oddał się marzeniu, że teraz praca zostanie niechybnie wykonana.
Następnie wziął się do pracy, odsunął łóżko, wziął rondelek do ręki i koniec jego rączki wbił pomiędzy kamienie i zaczął je podważać. Po godzinie pracy kamień wyjął z muru; nie ustając w pracy, wziął się do podważania drugiego, którego wyjęcie przyszło mu już o wiele łatwiej. Zebrał wapno pokruszone, rozniósł je po kątach celi i legł spać.
Gdy rankiem przyszedł dozorca, Dantes nie ujrzał w jego ręku nowego talerza.
— Cóż to — zapytał — to mi pan talerza nie przyniesiesz?
— Nie — odpowiedział dozorca — za wiele tłuczesz, gdyby każdy więzień robił tyle szkody, co ty — rząd musiałby chyba ogłosić bankructwo. Zostawię ci rondelek, do którego wlewać ci będę twoją porcję zupy i basta.
Dantes wniósł oczy ku niebu, w gorącej Bogu podzięce.
I wziął się do pracy, z tem większą energją, że jego sąsiad przestał pracować zupełnie. Nie zrażało go to bynajmniej. Jeżeli ów sąsiad nie chce lub nie może przyjść do niego, to on go odwiedzi.
Cały dzień pracował bez wytchnienia, tak, że wieczorem wyrzucił dziesięć garści gruzu i kilkanaście kawałków gipsu, kamienia i wapna.
Gdy nadchodziła chwila odwiedzin dozorcy, uporządkował wszystko, a następnie wyprostował jak mógł pogiętą rączkę rondelka, stawiając go na zwykłem miejscu.
Zbir wlał weń zwykłą porcję zupy z mięsem, a właściwie zupy z rybami, bo był to właśnie dzień postny i poszedł sobie.
Dantes chciał się przekonać teraz, czy rzeczywiście jego sąsiad zaprzestał pracy, zaczął więc wsłuchiwać się.
Lecz za murem panowała głucha cisza.
Dantes westchnął, sąsiad najwidoczniej mu nie ufał.
Nie zraziło go to bynajmniej i pracował znowu noc całą.
Po trzech czy czterech godzinach pracy trafił na przeszkodę niespodziewaną; żelazo ześlizgiwało się po jakiejś gładkiej powierzchni.
Dotknął rękami przeszkody, była to belka.
Przegradzała ona otwór z tamtej strony wybity.
Trzeba było teraz wyżej lub niżej zacząć ponownie przebijanie muru.
— Boże, mój Boże — zawołał — Boże, który ulitowałeś się nade mną, który zesłałeś mi cień nadziei, który wlałeś w serce moje nową otuchę, który wyrwałeś mnie z objęć śmierci, gdy już napoły martwy byłem — mniej litość nade mną, nie daj mi ginąć w rozpaczy!...
— Kto mówi jednocześnie o Bogu i rozpaczy? — odezwał się głos z pod ziemi.
Włosy zjeżyły się na głowie Dantesowi i ugięły się kolana. Usłyszał ludzki głos! Od lat pięciu słyszał jedynie głos dozorcy i jego gburowate wymysły.
— W imię Boga — zawołał Dantes — ktokolwiek jesteś, ty, któryś się odezwał, mów, mów kto jesteś?
— Kto ty jesteś? odpowiedz pierwszy — rozległ się ponownie głos z pod ziemi.
— Nieszczęśliwy — odpowiedział Dantes.
— Skąd, co za jeden?
— Nazywam się Edmund Dantes, jestem francuzem, marynarzem.
— Od jak dawna tu siedzisz?
— Zostałem aresztowany, a następnie tutaj przewieziony dn. 20 marca 1815 r.
— Za co siedzisz?
— Jestem niewinny.
— Co ci zarzucają?
— Przyczynienie się do powrotu cesarza.
— Jakto do powrotu cesarza? Czyż Napoleon nie jest już na tronie?
— Abdykował w Fontainebleau w 1814 r. i został osadzony na wyspie Elbie. Od kiedyż ty tu jesteś, jeżeli nie jest ci to wiadome?
— Od roku 1811-go.
Dantes zadrżał. Ten człowiek siedzi o 4 lata dłużej.
— Kop więc dalej — odrzekł głos — powiedz mi jednak przedewszystkiem, na jakiej wysokości znajduje się wyłom, jaki zrobiłeś?
— Nad samą ziemią.
— Jak go ukrywasz?
— Zasłaniam łóżkiem.
— Gdzie twój pokój wychodzi?
— Na korytarz!
— A korytarz?
— Dotyka podwórza.
— Niestety! — jęknął głos.
— Boże! — czegóż złego się dowiedziałeś?
— Praca moja okazuje się bez wartości. Omyliłem się. Niedokładność planów moich jest temu winna. Przytem mój kompas źle, jak się okazuje, działa, wynikiem czego, że brałem mur, który przebijasz za ścianą zewnętrzną cytadeli.
— A twoja cela na morze wychodzi?
— Gdybyż tak było! Rzuciłbym się w morze po przebiciu muru i dostał się na jednę z wysp, otaczających zamek If, dopłynąłbym po brzegu nawet i byłbym wybawiony. Teraz wszystko stracone.
— Wszystko?
— Tak. Wszystko! Zasłoń otwór, który zrobiłeś, dalszej pracy zaprzestań i oczekuj znaku ode mnie.
— Powiedz przynajmniej, kto jesteś?
— Ja?... Ja jestem numer 27-y.
— Nie ufasz mi! — widzę...
W odpowiedzi, pod ziemią rozległ się śmiech gorzki.
— Ze słów twych wnioskuję — zawołał Dantes — że jesteś chrześcijaninem. Przysięgam ci zatem na Jezusa Chrystusa, że dałbym się prędzej zabić, niż bym miał cię zdradzić choćby słówkiem. Na Boga, błagam cię, nie pozbawiaj mnie swej obecności, pozwól, bym mógł słyszeć głos twój bo inaczej, przysięgam ci, że roztrzaskam sobie o mur głowę, bo wyczerpały się już wszystkie moje siły.
— W jakim jesteś wieku? Głos twój zdaje się być młodzieńczy.
— Nie wiem już, bom stracił rachubę czasu, od chwili uwięzienia. Pamiętam, że miałem lat dziewiętnaście, gdy mnie tu zamknięto, a było to 28 marca 1815 roku.
— Więc nie masz jeszcze lat 25-u. Ludzie w tym wieku rzadko bywają zdrajcami.
— Przysięgam, że nim nie byłem i nie będę.
— A więc, dobrześ zrobił, żeś się odezwał do mnie, w imię Boga mnie zaklinając; chciałem się oddalić na zawsze od ciebie. Słowa twoje i wiek twój uspokoiły mnie. Czekaj więc, zobaczymy się napewno. Kiedy, nie wiem jeszcze. Muszę rozważyć wszystkie okoliczności. Bądź spokojny. Dam ci hasło.
— Tylko mnie nie opuszczaj, przyjdź tylko do mnie, albo pozwól, bym ja przyszedł do ciebie. Ujdziemy może jeszcze razem, a jeżeli nie, to przynajmniej rozmawiać będziemy o tych, których kochamy i którzy nas kochają. Musisz przecież kogoś kochać?
— Sam jestem na świecie.
— No, to mnie kochać będziesz, jak ja już teraz ciebie kocham. Jeżeli jesteś młody, znajdziesz we mnie przyjaciela, jeżeli w wieku sędziwym już jesteś, syna. Ojciec mój ma lat siedemdziesiąt, jeżeli żyje jeszcze. Kocham mego ojca i kocham młodą dziewczynę, którą Mercedes wołają. Ojciec o mnie nie zapomniał, tego jestem pewien, lecz czy Mercedes mnie pamięta — nie wiem! Kochać cię będę jak ojca.
— Do jutra, synu.
Te ostatnie słowa wypowiedziane zostały tonem cieplejszym. Dały one Dantesowi nadzieję, że nieznajomy nie jest dla niego stracony.
Powstał więc, przysunął łóżko i położył się spać — prawie szczęśliwy.
Może mu przyjdzie na wieki zostać w wiezieniu, lecz przynajmniej nie będzie teraz sam. Wspólne skargi — mniej bolą i są raczej podobne do wspólnej modlitwy. W samotni rzucane, duszą.
Tak minął dzień wśród drażniącego oczekiwania. Zapadła noc, lecz i ta minęła, a ściana pozostała głucha, nie doszedł z poza niej żaden najcichszy choćby szmer. Dopiero nazajutrz dały się słyszeć trzy uderzenia w ścianę, a potem głos:
— Czy dozorca twój już był?
— Był i poszedł.
— Mogę więc działać?
Zaledwie skończył, kawał ziemi na której opierał ręce będąc nawpół schowany w uczynionym otworze zaczął jakby ustępować. Cofnął się więc wtył, a masa kamieni, już przez niego obluzowanych, zapadła się w głąb.
Z ciemni utworzonej wychyliła się wtedy głowa, a następnie i cała postać ludzka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.