Hrabia Monte Christo/Część VI/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VI
Indeks stron

CZĘŚĆ SZÓSTA.
W PARYŻU.
ROZDZIAŁ I.
ŚNIADANIE.

Dnia 21 maja, w domu przy ulicy Helder, dokąd vice-hrabia Albert de Morcef zaprosił w Rzymie hrabiego Monte Christo, od wczesnego rana zajmowano się różnemi przygotowaniami na przyjęcie tak niezwykłego gościa.
Albert de Morcef zajmował apartamenty w prawem skrzydle domu, w rogu wielkiego podwórca, nawprost gmachu przeznaczonego dla służby.
Dwa okna tego skrzydła wychodziły na ulicę, trzy na dziedziniec, wreszcie dwa na ogród.
Między dziedzińcem a ogrodem znajdowała się jeszcze jedna budowla, w złym smaku architektury z czasów Cesarstwa, okazała jednak i rozległa, którą zajmował pan domu, hrabia Morcef.
Wzdłuż całej posiadłości ciągnął się od ulicy mur, na którym, w niewielkich odstępach, były umieszczone wazony z kwiatami. W samym środku tego muru znajdowała się wielka żelazna krata ze złoconemi strzałami, zaś obok tego okazałego wjazdu były jeszcze małe drzwiczki, które służyły za przejście dla przybywających pieszo.
Wybór mieszkania dla Alberta ujawniał troskliwą pieczołowitość matki, która nie chciała rozłączać się z synem, aczkolwiek czuła, że nie może już więzić go przy sobie.
Aczkolwiek apartament Alberta składał się z kilku pokoi na parterze i na pierwszem piętrze, młody gospodarz postanowił przyjąć hrabiego Monte Christo w dolnym salonie, gdzie w rannym stroju oczekiwał przybycia tak jego, jak i kilku innych zaproszonych gości.
Tam właśnie, w salonie tym, na stole zasłanym szerokim i miękkim kobiercem, leżały w oryginalnych fajansowych naczyniach holenderskich wszelkiego rodzaju tytunie, począwszy od żółtego, petersburskiego, aż do czarnego z Sinai, nie pomijając Marylandu i Portorico. Obok w pudełkach leżały cygara systematycznie ułożone: Parus, Regalja, Havanna i Manilla.
Nakoniec w otwartej szafie był umieszczony zbiór niemieckich fajek, cybuchów z bursztynami i t. p.
O trzy kwadranse na dziewiątą, do salonu wszedł pokojowiec; z małym piętnastoletnim garsonem, mówiącym tylko po angielsku, stanowił całą służbę Alberta.
Rzecz zrozumiała, iż w dniach większych przyjęć nietylko kucharz hrabiny, ale i strzelec hrabiego, byli na rozkazy młodego pana.
Pokojowiec imieniem Żerman, obdarzony zupełnem zaufaniem młodego pana, miał w ręku zwitek dzienników i paczkę listów; dzienniki położył na stole, listy oddał Morcefowi.
Albert spojrzał na nie z roztargnieniem; wybrał dwa, skreślone wytwornem piórem, wonne, rozpieczętował, wreszcie przeczytał, z pewną nawet uwagą.
— Skąd te listy? — zapytał.
— Jeden z poczty, a drugi przyniósł służący pani Danglars.
— Każ oświadczyć pani Danglars, że z podziękowaniem przyjmuję miejsce w jej loży. Potem pójdziesz do Rozy: powiesz jej, że po wyjściu z opery przyjdę do niej na kolację: zaniesiesz tam sześć butelek najlepszego Burgunda i Malagi, a także baryłkę ostryg. Ostrygi weźmiesz u Borela, a pamiętaj powiedzieć, że to dla mnie.
— O której godzinie mam podać do stołu?
— A która jest teraz?
— Trzy kwadranse na dziesiątą.
— Podasz punktualnie o jedenastej. Nie wiesz wypadkiem, czy hrabina już wstała?
— Nie wiem, lecz pójdę się dowiedzieć...
— Dobrze. Poprosisz o klucze od piwnicy, bo moja nie bardzo jest zaopatrzona. Powiedz następnie, że będę miał zaszczyt być u niej o godzinie trzeciej i że proszę o pozwolenie przedstawienia jej jednego z moich znajomych.
Pokojowiec wyszedł, Morcef rzucił się wtedy na sofę i zaczął przerzucać dzienniki, lecz je odsunął po chwili, mrucząc z poziewaniem:
— Doprawdy... te pisma coraz bardziej nas zanudzają.
W tej chwili przed bramą zatrzymał się powóz i pokojowiec zaanonsował przybycie pana Lucjana Debray.
Drzwi się otworzyły i wszedł przez nie młodzieniec słusznego wzrostu, blondyn, blady o oku niebieskiem i pewnem spojrzeniu; usta wąskie, zimne i zaciśnięte. Ubrany był w granatowy garnitur ze złotemi guzikami, na szyi biała chustka, z lornetką z perłowej masy, na wąskim jedwabnym sznureczku zawieszoną. Wszedł do salonu bez uśmiechu i bez jednego słowa, z miną napoły urzędową.
— Dzień dobry, Lucjanie, dzień dobry! Ależ przestraszasz mnie, mój drogi, swą miną ministerjalną i swą punktualnością! I to ty, który zazwyczaj przybywasz wszędzie ostatni. To jakiś cud. Czy nie grozi to czasem upadkiem ministerstwa?
— Nie, najdroższy — odrzekł młodzieniec, ze swobodą siadając na sofie — uspokój się, my chwiejemy się zawsze, ale nie upadamy nigdy, nie mówiąc nawet o tem, że sprawy półwyspu umocnią nas zupełnie.
— A tak. Wypędzacie Don Carlosa z Hiszpanji?
— Nie, my go jedynie przetranzlokujemy ku drugiej granicy Francji, dając mu gościnę w Bourges.
— W Bourges?
— Tak. I niema czego żałować, u diabła! Bourges jest przecież stolicą Karola VII. I ty nie wiedziałeś nic o tem? Ależ Danglars zyskał już na tem miljony! Doprawdy, pojąć nie mogę skąd ten człowiek ma zawsze pierwszy najlepsze wiadomości.
— No a ty, dzięki temu, zdobyłeś nową wstążeczkę...
— Ech! przysłano mi gwiazdę Karola III — odparł niedbale Debray.
— Nie udawaj tylko obojętnego i wyznaj, że ci sprawiło to przyjemność.
— Phii... Zresztą, jako uzupełnienie stroju, gwiazda nieźle odbija, gdy się ją umieści na czarnym fraku naprzykład. Wygląda to wcale elegancko.
— I nadaje minę księcia Walji, lub Reichstatu — zauważył Morcef z uśmiechem.
— Z tej przyczyny właśnie masz mnie u siebie tak wcześnie.
— Z tej przyczyny, że dostałeś gwiazdę?
— Ależ z przyczyny Don Carlosa! Całą noc dzięki temu wypadkowi spędziłem w ministerstwie. Wyprawiłem coś dwadzieścia pięć depesz dyplomatycznych. Był już biały dzień, gdy wracałem do siebie, chciałem zasnąć, ale dostałem takiego bólu głowy, że o śnie nie było co i myśleć. Wstałem więc i konno pojechałem do lasku bulońskiego, gdzie opanowały mnie znudzenie i głód. Aż nakoniec przypomniałem sobie, że u ciebie ma być dziś zrana uczta. I oto jestem. Jestem głodny — daj mi jeść.
— To jest moją powinnością, jako gospodarza, mój drogi Lucjanie — rzekł Morcef, dzwonkiem przywołując służącego, gdy tymczasem Debray pejczem o złotej gałce uderzał po rozmaitych dziennikach.
— Żerman — rozkazał Morcef, gdy pokojowiec się ukazał — proszę podać Xeresu i biszkopty. Zanim to nastąpi — mówił dalej, zwracając się do Debraya — co, być może, uratować cię może od głodowej śmierci, masz tam oto cygara, przemycane oczywiście. Radzę ci spróbować i poprosić ministra, aby sprzedawał nam podobne, zamiast liści kapuścianych.
— Tego nie uczynię. A zresztą, jestem pewien, że gdybyśmy sprzedawali wam cygara najlepsze, jak te oto właśnie, to wydałyby się one wam obrzydliwemi, dlatego, że je rząd sprzedaje. Przytem to niema związku z ministerstwem spraw wewnętrznych, lecz skarbu, to też zechciej się z tem udać do pana Humana, wydział dochodów niestałych, pokój Nr. 17, w korytarzu 26-ym.
— Doprawdy, w zdumienie wprowadzasz mnie ścisłością i obfitością swych informacyj! Bierz że cygaro.
— A, drogi hrabio — rzekł Debray, zapalając manillę przy różowej świecy i wygodnie układając się na sofie — jakiś ty szczęśliwy, że nie masz nic do roboty! Doprawdy ty nawet nie pojmujesz ogromu swego szczęścia.
— I cóżbyś począł, mój drogi! Ty, podporo królestwa — odparł Morcef z lekką ironją — gdybyś nie miał żadnej pracy? Jakżeż nieskończenie nudziłbyś się wtedy, gdy umierasz z nudów nawet teraz! Lecz dobrze, ja cię rozerwę!
— Jakim sposobem?
— Zaznajomię cię...
— Z kobietą?... zawołał Debray, momentalnie siadając na sofie.
— Nie, z mężczyzną.
— O!... znam ich aż nadto dosyć!
— Ale nie znasz tego, którego mam na myśli.
— Któż to jest? Skąd przybywa? Z końca świata może?
— Może z dalszych nawet zakątków wszechświata...
— Co u djabła! I może to on przywieźć ma z sobą to twe przyobiecane śniadanie?
— Uspokój się. Śniadanie jest przygotowane przy domowem ognisku. Ale ty może istotnie jesteś głodny?
— Tak, przyznaję się do tego, aczkolwiek nie jest to przyjemne przyznawać się do podobnie smutnego stanu żołądka. Wczoraj jednak obiadowałem u pana de Villeforta, a zauważyłeś już może, że u tych wszystkich panów sądowników stół bywa zazwyczaj bardzo lichy?
— Do stu djabłów! Mógłbyś szkalować obiady innych, gdyby choć znośne dawali wasi ministrowie!
— Prawda, ale my, przynajmniej nie zapraszamy na nie ludzi przyzwoitych.
— Wypijże, mój kochany, drugą szklankę Xeresu i weź drugi biszkopt.
— Chętnie. Wyborne jest bowiem to wino hiszpańskie. Przyznaj, żeśmy mieli słuszność, zaprowadzając w tym kraju spokój. Łatwiej ci będzie teraz to wino sprowadzać.
— Zapewne. Ale biedny Don Carlos...
— O! Don Carlos na tem tylko skorzysta. Zapijać sobie będzie teraz Burgunda! A za lat dziesięć ożenimy jego syna z młodą królową.
— Za co ty dostaniesz order Złotego Runa!
— Jak uważam, Albercie, to chcesz mnie odurzyć dzisiaj dymem kadzideł.
— Przyznać musisz, że to najlepiej usposabia żołądek do trawienia, Ale zdaje mi się, że słyszę w przedpokoju głos zacnego Beauchampa! Doskonale! bo zaraz zaczniecie się sprzeczać, co jest zawsze wyborną dla przysłuchujących się zabawą.
— O cóż mielibyśmy się sprzeczać?
— O dzienniki.
— Alboż ja czytam kiedykolwiek pisma?! — odparł Debray, z najwyższą pogardą.
— I dlatego wasza sprzeczka bardziej będzie zabawna.
— Pan Beauchamp — poważnie powiedział służący.
— Prosimy, prosimy. O, pióro straszliwe — zawołał Morcef, podnosząc się i spiesząc na powitanie przybyłego. — Debray już jest. Ten sam, który cię tak okropnie nienawidzi, aczkolwiek nigdy cię nie czyta. Tak mówi przynajmniej...
— Ma rację — dorzucił Beauchamp wesoło — to tak samo, jak ja; krytykuję go, a nie wiem wcale, co on robi. Dzień dobry, komandorze.
— O!... już wiesz o tem?! — odpowiedział z uśmiechem Debray, podając dziennikarzowi rękę.
— Cóż u Boga! Cały świat o tem mówi. My jednak moglibyśmy porozmawiać o rzeczach poważniejszych. Mój Albercie, będziemy jeść śniadanie, czy obiad? Bo ja spieszę się do izby. Ach, nasze życie nie jest nazbyt wesołe!
— Ależ śniadanie. I czekać nam przyjdzie nienazbyt już długo na nie. Zaczekamy na dwie już tylko osoby i zaraz siadamy do stołu.
— A na kogoż jeszcze czekać mamy?
— Na szlachcica i dyplomatę.
— To znaczy, że czekać nam przyjdzie parę małych godzin na szlachcica, zaś parę wielkich — na dyplomatę. Przyjdę więc na deser. Zostawisz mi poziomek i odrobinę kremu. W izbie zaś zjem kotlety.
— Nie, Beauchamp, tak źle nie będzie. Bo gdyby nawet tym szlachcicem miał być Montmorency a dyplomatą — Metternico, zasiedlibyśmy do śniadania, nawet wtedy, punktualnie o jedenastej. Tymczasem napij się Xeresu, przegryzając biszkoptem, jak to Debray już zrobił.
— A więc zgoda, zostaję, tembardziej, że chciałbym się trochę rozerwać przed obradami w tej okropnej Izbie. Jest to tem konieczniejsze, że trzeba będzie wysłuchać mowy barona Danglarsa, a jego mowy są okropne.
— Mój drogi — rzekł Morcef do Beauchampa — z jakich przyczyn jesteś dziś tak cierpki? Zechciej przypomnieć sobie przytem, że kronika paryska dziennika twego już ogłosiła o mojem małżeństwie z panią Eugenją Danglars. Byłoby bardzo nieładnie, gdybym bez słowa protestu przysłuchiwał się, jak wyśmiewają się z człowieka, który niezadługo powie mi niewątpliwie: „Panie, oddaję w ręce twoje moją córkę i moje dwa miljony“.
— Ależ nie zaprzątaj mi głowy pogłoskami — rzekł Beauchamp — to małżeństwo nie dojdzie do skutku. Pana Danglarsa król mógł obdarować tytułem barona, może go zrobić parem, ale nie uczyni go nigdy szlachcicem. Zaś hrabia de Morcef ma tyle dumy arystokratycznej, że nie zgodzi się nigdy na podobny mezaljans! Jego syn, vice hrabia de Morcef, zaślubić winien conajmniej margrabinę.
— Ale dwa miljony! To ma swoją wagę.
— Dwa miljony?... Jest to kapitał spółkowy teatru na przedmieściach, albo drogi żelaznej w ogrodzie botanicznym.
— Pan Chateau Renaud, pan Maksymiljan Morrel — zaanonsował pokojowiec.
— A więc już jesteśmy wszyscy — zawołał Beauchamp — siadajmy zatem do stołu, bo, jeżeli się nie mylę, tylko na dwie osoby oczekiwałeś, Albercie?
Morrel... szepnął Morcef zdziwiony, nie odpowiadając Beauchampowi — Morrel?... co to znaczy?
Lecz zanim zdołał zebrać myśli, Chateau Renaud, piękny mężczyzna, lat około trzydziestu, szlachcic od stóp do głowy, to jest wyglądem Guicha, a dowcipem Montemorta, ujął go za rękę i rzekł:
— Pozwól mój drogi, bym ci przedstawił kapitana spahisów, pana Maksymiliana Morrela, mojego przyjaciela, więcej nawet, bo mego wybawcę. Proszę cię więc, byś zechciał powitać go uprzejmie.
Czytelnicy nasi poznali już młodzieńca tego w Marsylji, w okolicznościach silnie dramatycznych i zapewne nie zapomnieli go jeszcze. Bogaty mundur nawpół francuski, nawpół wschodni, wybornie zrobiony, pięknie zarysowywał jego pierś szeroką, ozdobioną krzyżem legji honorowej.
Młody oficer skłonił się z ujmującą grzecznością.
— Panie — odezwał się Morcef — pan baron Chateau Renaud bez wątpienia wiedział, jak wielką mi sprawi przyjemność, dając możność poznania pana. Jesteś jego przyjacielem, zechciej być i moim.
— Doskonale — zawołał Chateau Renaud, życzę ci tylko, vice-hrabio, by na wypadek nieszczęścia mógł ci on pospieszyć z taką pomocą, jakiej ja doznałem.
— Cóż to było takiego?
— Drobnostka, o której mówić nie warto.
— Jakto, nie warto mówić? — zaoponował Chateau Renaud — czyż życie ludzkie nie jest warte tego, by je ocenić? Zaiste, zbyt filozoficznie pojmujesz to, mój drogi Morrelu!
— Z tego wszystkiego wnioskuję — wtrącił się do rozmowy Morcef — że pan kapitan Morrel ocalił ci życie?
— Tak jest — odpowiedział Chateau Renaud.
— I w jakich się to stało okolicznościach?
— Mój drogi Beauchamp, wiesz przecie, że umieram z głodu — zawołał Debray — pomówimy o tem przy stole.
— Panowie — przemówił z prośbą w głosie Morcef — mamy dopiero trzy kwadranse na jedenastą, przypomnijcie zaś sobie, że czekamy jeszcze na jednego gościa.
— A prawda! Na dyplomatę! — rzekł Debray.
— Ha!... w takim razie, jeżeli nie siadamy jeszcze do stołu, nalej sobie, baronie, szklankę Xerensu i opowiadaj.
— Wiecie zapewne, że zachciało mi się pojechać do Afryki.
— Drogę tę utorowali ci przodkowie twoi, mój drogi Chateau Renaud, — przerwał uprzejmie Morcef.
— Niestety, ja się na wschód udałem nie dla zdobywania grobu Zbawiciela, jak to czynili moi przodkowie, lecz dla wystrzelenia pistoletów. Do pojedynków, jak wiecie, mam wstręt od czasu, gdy dwaj świadkowie, których prosiłem, ażeby załatwili bardzo drobne nieporozumienie, zniewolili mnie do tego, że musiałem strzaskać ramię memu najlepszemu przyjacielowi, Franciszkowi d‘Epinay, którego wszyscy znacie, szanujecie i kochacie. Otóż po tym fatalnym pojedynku zapragnąłem mój talent strzelecki, jak również nowe pistolety, które w podarunku otrzymałem, wypróbować na arabach. Udałem się więc do Oranu, z Oranu do Konstantyny, i trafiłem właśnie na chwilę, gdy odstępowano od oblężenia. Zostałem zmuszony do cofania się wraz z innymi. Przez czterdzieści osiem godzin znosiłem deszcz w dzień, a śnieg w nocy; trzeciego dnia nakoniec koń padł mi z zimna i wyczerpania. Uciekałem więc dalej pieszo, co dało ten rezultat, iż w pewnym momencie miałem aż sześciu Arabów za sobą, konno mnie ścigających i dybiących na mą biedną głowę. Dwóch powaliłem strzałami z karabinu, następnie jeszcze dwóch, a tu broń była już wystrzelona! Gdy się zbliżyli, jeden pochwycił mnie za włosy, zaś drugi przyłożył mi do szyi jatagan. Poleciłem już duszę Bogu, gdy ten pan, którego tu widzicie, natarł na nich i tego, który się na mnie zamierzył jataganem, zabił wystrzałem z pistoletu, zaś drugiego zarąbał pałaszem. Gdy mu dziękowałem — nie chciał przyjąć nawet moich podziękowań, mówiąc, że było to jedynie spełnienie ślubowań, przysiągł sobie bowiem, jak mówił, że rok rocznie, w tym dniu właśnie ocali życie człowiekowi, zaś wypadek zrządził, że mnie to spotkało.
— W istocie — rzekł z uśmiechem Morrel — wypadek ten zdarzył się dnia 5 września, t. j. w rocznicę dnia, w którym mój ojciec został w cudowny sposób uratowany; i dlatego o ile jest w mojej mocy, dzień ten staram się teraz uczcić jakimś dobrym czynem.
— Bohaterskim... nieprawdaż? — przerwał Chateau Renaud. — Ale to jeszcze nie wszystko. Po wyrwaniu mnie z rąk krwawych Arabów, pan ten po raz drugi uratował mi życie, oddając mi połowę swego płaszcza, bez którego zmarzłbym niechybnie. Oddał mi również połowę swych zapasów, bez których umarłbym z głodu.
— No, od głodowej śmierci nawet pan Morrel cię dziś nie wyratuje — zawołał Debray — ja bo straciłem już nadzieje, byśmy tutaj dostali śniadanie!
— Ależ, przyjaciele moi — zawołał Morcef — dopiero za piętnaście minut uderzy jedenasta. Za kwandrans więc dopiero będziemy mogli zasiąść do stołu. Pozwólcie mi na to, bo i ja także czekam na swego zbawcę.
— A to co znów za nowa historja?
— Czy myślicie, że tylko Arabowie potrafią ucinać głowy? I mnie ktoś uratował życie, aczkolwiek nigdy w Afryce nie byłem. Śniadanie nasze jest wyprawione na cześć wdzięczności właśnie, zaś teraz, zamiast jednego, mieć będziemy aż dwóch dobroczyńców ludzkości.
— Cóż poczniemy w takim razie — zauważył Debray — gdy mamy jednę tylko nagrodę Monthyona.
— O, poradzicie sobie! Dacie ją temu, poprostu, który nigdy nic dobrego dla ludzkości nie zrobił.
— Skąd ten dobroczyńca przybędzie? — zapytał Debray — przepraszam za niedyskrecję.
— Doprawdy, że nie wiem — odpowiedział Morcef — kiedy go zapraszałem na śniadanie, to jest przed trzema miesiącami, był w Rzymie. Ale skądże wiedzieć mogę, gdzie przebywał potem?
— A czy wierzysz przynajmniej w jego cnotę punktualności.
— Wierzę.
— Pamiętaj więc, że temu panu pozostaje już tylko dziesięć minut czasu.
— A więc pozwólcie — rzekł Morcef — bym wam opowiedział coś niecoś o nim.
— Przepraszam — przerwał Beauchamp — czy opowiadanie twe mogłoby dostarczyć tematu do feljetonu?
— Niewątpliwie, i to, do najciekawszego — odparł Morcef.
— A więc opowiadaj.
— W czasie ostatniego karnawału bawiłem w Rzymie...
— Wiemy, wiemy już o tem.
— Ale nie wiecie, że mnie tam porwali rozbójnicy.
— Słuchajno, drogi Albercie — rzekł Debray — ja coś miarkuję, że twój kucharz się upił, że ostrygi nie nadeszły, a lody się nie udały... Więc ty, na wzór pani Maintenon chcesz nam, zamiast śniadania, dać powiastkę. Przyznaj się mój drogi, jesteśmy ci wszyscy tak życzliwi, że ci dość łatwo wybaczymy i przez grzeczność posłuchamy historji będącej niewątpliwie fantazją.
— Tak, historja moja będzie fantastyczna i najzupełniej niprawdopodobna, lecz niemniej, będzie ona prawdziwa. Rzymscy rozbójnicy mnie tedy porwali i uwięzili w miejscu bardzo posępnem, w katakumbach Św. Sebastjana.
— Znam je — przerwał Chateau Renaud — omal nie dostałem tam febry.
— No to ja się lepiej popisałem, bo ją miałem rzeczywiście. Poinformowano mnie, po zamknięciu, że o ile do godziny szóstej zrana nie będzie do ich kasy wpłacony okup w sumie cztedziestu tysięcy piastrów, to o godzinie siódmej wpakują mi do głowy porcję ołowiu. Napisałem to wszystko Franciszkowi d‘Epinay, którego wszyscy znacie.
— No i Franciszek przybył z tą górą złota i dał ją bandytom. On więc jest owym zbawcą i bohaterem.
— Otóż nie. Nie mógł tego zrobić, gdyż ani on, ani ja nie mieliśmy pod ręką podobnie wysokiej sumy do dyspozycji. A o północy nie tak znów łatwo starać się o kredyt. Franciszek przybył wprawdzie, lecz bez pieniędzy i nie sam, lecz w towarzystwie tego pana, na przybycie którego oczekujemy właśnie.
— A więc ten pan, to jakiś Herkules, zabijający Gorgonę, Perseusz, wyzwalający Andromedę?...
— Nie, to człowiek mej budowy i wzrostu.
— Cały w zbroi?
— Nawet szpilki nie miał przy sobie.
— A więc zapłacił za ciebie okup?
— I to nie. Wystarczyło, że się tam zjawił, a już tem samem mnie uwolnił!
— Jeszcze go może przepraszano za to? — zawołał, śmiejąc się, Beauchamp.
— W samej rzeczy, tak było...
— Ależ to bajki prawdziwe. To może jaki Arjosto?
— Nazywa się hrabia Monte Christo.
— Niema takiego nazwiska herbowego, z hrabiowskim notabene tytułem — zawołał Debray.
— Może to jaki rycerz z Ziemi Świętej? — podjął Beauchamp — może który z jego przodków posiadał Kalwarję (Góra Chrystusa — Monte Christo) jak Montemartowie byli w posiadaniu Martwego morza?...
— Pozwólcie panowie — wmieszał się do rozmowy Morrel — dać sobie małe objaśnienie. Monte Christo jest małą wysepką, o jakiej często słyszałem od majtków mego ojca; jest to ziarenko piasku, rzucone na fale Śródziemnego morza nic nie znacząca drobina.
— Otóż tej drobiny panem i posiadaczem jest Monte Christo; dyplom na hrabstwo otrzymał w Toskanji.
— Czy bardzo bogaty?
— Tak się zdaje przynajmniej.
— Ależ bogactwo rzuca się w oczy, jest dla każdego widoczne!
— Właśnie, że nie, mój drogi Debray‘u.
— Nie rozumiem cię.
— Czytałeś Bajki z Tysiąca i Jednej Nocy?
— Cóż za pytanie!
— Otóż bohaterowie opowiadań tych bogaci są, czy też biedni? Ziarna żyta są tam rubinami, lub odwrotnie. Zdaje ci się, że to biedni rybacy, gdy wtem zapalają jakąś lampę — i już są panami pałaców i bogactw, za które kupićby można Indje całe!
— Cóż z tego?
— Otóż mój hrabia Monte Christo jest takim rybakiem. I ma nawet imię odpowiednie; nazywa się bowiem Sindbad żeglarz i posiada podziemia, złota pełne.
— Więc i te podziemia widziałeś, Morcefie?
— Ja nie, ale widział je Franciszek.
— Tylko panowie, proszę was bardzo o to, byście ani jednem słowem nie wspomnieli przy nim o tych jego podziemnych pałacach — powiedział tonem serjo Morcef — D‘Epinay tam był, lecz go wprowadzono z zawiązanemi oczami. W podziemiach tych widział tysiące służby, nawet niemych niewolników, marmury, posągi, bezcenne dywany, rzeźby i malowidła. Dużo najpiękniejszych kobiet... Te ostatnie zresztą są nieco wątpliwe, ponieważ d‘Epinay je widział wtedy dopiero, gdy zażył haszyszu.
Słuchacze spojrzeli na Morcefa wzrokiem, w którym malowały się wyrazy: „albo ci się w głowie pomieszało albo też kpisz sobie z nas niegodnie“.
— O tych podziemnych pałacach — rzekł w zamyśleniu Morrel — opowiadał mi już jeden z majtków mego ojca, Penelon.
— No, szczęśliwie, zaprawdę, że pan Morrel przybył mi z pomocą. Może teraz będziecie skłonniejsi dać wiarę mym słowom?
— Przebacz, mój drogi przyjacielu — powiedział Beauchamp — lecz opowiadanie twe było tak nieprawdopodobne...
— Nieprawdopodobne? A jednak mój hrabia Monte Christo istnieje niewątpliwie.
— Czemużby nie!... Na tym pięknym świecie każdy żyć może.
— Bez wątpienia, że każdy żyć może, tylko, że nie każdy ma czarnych niewolników, książęce pałace, konie po kilkadziesiąt tysięcy franków i kochankę Greczynkę.
— A Greczynkę tę widziałeś?
— Widziałem, lecz zdaleka.
— Lecz ten tajemniczy hrabia, poza swemi niezwykłościami, żyje, sypia i jada, bardzo mało... Hrabina G... która jak wiecie znała Bajrona, mówiła o nim, że musi być upiorem, że jest podobny do lorda Ruthwena.
— Doskonale — rzekł Beauchamp — dla dziennikarza byłby to dalszy ciąg słynnego węża morskiego z Constitutionela. Upiór — to przewyborna dla dziennikarza rzecz.
— Oko płowe, którego źrenica rozszerza się i zwęża dowolnie — zaczął przypominać Debray — kąt policzkowy roztwarty, wyniosłe czoło, cera sino blada, broda czarna, zęby białe i ostre...
— Wybornie, Lucjanie — zawołał Morcef — doskonałą dałeś charakterystykę. Istotnie, hrabia Monte Christo do sylwety przez ciebie nakreślonej jest bardzo podobny. Człowiek ten niejednokrotnie wywoływał we mnie drżenie.
— Czy on cię oprowadzał czasem po zwaliskach Kolizeum, aby ci trochę krwi wyssać, mój Morcefie? — zapytał Beauchamp.
— Albo może kazał ci, gdy cię wyswobodził z rąk bandytów, podpisać cyrograf na duszę?...
— Żartujcie, żartujcie sobie, ile wam się podoba — rzekł Morcef, nie obrażając się bynajmniej.
— No, drogi Albercie — zawołał Debray — dość tego! Słuchaj, jedenasta bije na zegarze.
— Musiały cię tej nocy jakieś mary napastować! Idziemy do stołu!
Jeszcze nie przebrzmiały echa bijącego dzwonka w zegarze, gdy drzwi się otworzyły i Żerman oznajmił:
— Pan hrabia Monte Christo!
Wszyscy zebrani bezwiednie się poruszyli i zwrócili głowy w stronę otwartych drzwi, do tego stopnia welkie wrażenie wywarło na nich opowiadanie Morcefa.
Hrabia stanął na progu, ubrany z niezmierną prostotą. Najbardziej wybredny elegant wszelako nie miałby nic toalecie tej do zarzucenia.
Po wejściu rozejrzał się po salonie, postąpił na jego środek i przywitał się z Morcefem, podając mu rękę.
— Punktualność — mówił przybyły — jest grzecznością królów. Podróżni jednak zasługują na pewne pobłażanie. To też mam nadzieję, drogi wice-hrabio, że wybaczyć mi zechcesz tych kilka sekund mego opóźnienia. Niepodobna przebyć pięciuset mil drogi, by nie natrafić na jakąś przeszkodę. Stąd me małe opóźnienie.
— Panie hrabio — odpowiedział Morcef — właśnie zapowiadałem twoje przybycie przyjaciołom, którzy dziś byli łaskawi dla mnie, i mam honor przedstawić ich panu. Oto hrabia Chateau Renaud, który między przodkami swymi liczy dwunastu parów i którego pradziadowie zajmowali najwyższe w kraju stanowiska. Pan Lucjan Debray, sekretarz przyboczny ministra spraw wewnętrznych. Pan Beauchamp groźny dziennikarz, postrach rządu dzisiejszego. Nakoniec pan Maksymilian Morrel, kapitan spahisów.
Na to ostatnie nazwisko, hrabia, który do tej chwili, z prawdziwie angielską flegmą, kłaniał się przedstawionym, mrożąc ich swą nieprzystępną postawą, uczynił krok naprzód i lekki rumieniec przemknął po jego twarzy.
— Pan nosisz mundur świeżych zwycięzców Francji — rzekł — piękny to mundur!
— Czy pan nigdy nie widziałeś naszych afrykańskich pułków? — zapytał Morcef.
— Nigdy — odpowiedział hrabia, który odzyskał już zupełną władzę nad sobą.
— Pod tym mundurem, hrabio, bije najwaleczniejsze najszlachetniejsze może serce z całej armji.
— O! panie wice-hrabio... zaprotestował Morrel.
— Pozwól mi skończyć, kapitanie. Przed chwilą — ciągnął dalej Morcef — dowiedzieliśmy się o jednym jego czynie, tak bohaterskim, że, aczkolwiek widzę kapitana Morrela dziś po raz pierwszy w życiu, gorąco go proszę, ażeby zechciał być moim przyjacielem.
— A... widzę, panie Morrel, że nietylko jesteś bohaterskim i szlachetnym, ale i skromnym jeszcze!
Ten pełen entuzjazmu wykrzyknik zastanowił wszystkich, a zwłaszcza Morrela, który spojrzał na hrabiego ze zdziwieniem.
W głosie hrabiego było tyle słodyczy i ciepła, iż — aczkolwiek dziwnym się wydawał — nie mógł obrażać.
— Należy przypuszczać — rzekł Chateau Renaud do Beauchampa, — że ten hrabia Monte Christo zdaje się być istotnie ciekawym i niezwykłym człowiekiem. A ty jakiego jesteś o nim zdania, Morrelu?
— Na honor, ma oko tak szczere i głos tak pociągający, że mimo dziwacznej uwagi, jaką o mnie zrobił, bardzo dobre uczynił na mnie wrażenie.
— Panowie — zaprosił Morcef — Żerman mi doniósł, że podano do stołu. Drogi hrabio, pozwól, bym cię poprowadził.
Wszyscy przeszli do sali jadalnej i w milczeniu zajęli miejsca.
— Panowie — rzekł hrabia, — pozwólcie, bym parę słów powiedział na swe usprawiedliwienie. Możliwe, iż popełnię tutaj parę jakich niewłaściwości, lecz zechciejcie mi to wybaczyć, albowiem po raz pierwszy jestem w Paryżu i nie znam najzupełniej jego obyczajów.
— Patrzajcie, jak on to powiedział! Cóż innego rzecby mógł jakiś indyjski książę? To być musi jakiś ogromny magnat! — zauważył Debray.
— Magnat-cudzoziemiec — uzupełnił Chateau Renaud.
— Magnat wszystkich krajów — dorzucił Beauchamp.
Hrabia i tutaj okazał wstrzemięźliwość w jedzeniu.
— Drogi hrabio — rzekł, widząc to, Morcef — jestem pełen obaw, by kuchnia przy ul. Helder, w Paryżu, nie smakowała ci tak właśnie, jak mnie i Franciszkowi — kuchnia pana Pastriniego, w Rzymie. Powinienem był zapytać uprzednio, jakie hrabia najchętniej jada potrawy i postarać się je przygotować według pańskiego smaku?
— Gdybyś pan mnie znał lepiej, — odpowiedział hrabia z uśmiechem — nie zadawałbyś sobie tyle trudów, upokarzających dla takiego jak ja podróżnika, którego pokarmem były kolejno: „maccaroni“ w Neapolu, „polenta“ w Medjolanie, „alla poerida“ w Walencji, „pilau“ w Konstantynopolu, „karrich“ w Indjach, jaskółcze gniazda w Chinach... Jem wszystko, tylko ,że jem bardzo mało. Za to jeść mogę w każdej chwili, bez względu na porę, tak dobrze w dzień, jak w nocy. Również jestem zdolny zasnąć w każdej chwili. Mam na to sposób niezawodny.
— O! przydałby się on i nam, w Afryce, gdzie rzadko jest co jeść, a jeszcze rzadziej pić. Dobrzeby było przespać takie chwile.
— Niestety, sposób ten — dobry dla mnie, zabójczym okazaćby się mógł dla wojska. Środek mój bowiem sprowadza czasami sen bardzo długotrwały.
— I cóż to jest za środek? Czy nie możnaby wiedzieć? — zapytał Debray.
— O, dlaczegóżby nie?... rzekł hrabia — ja z tego nie robię żadnej tajemnicy. Jest to mieszanina opium w najlepszym gatunku, po który to narkotyk jeździłem specjalnie do Kantonu, i oryginalnego haszyszu, jaki jest zbierany pomiędzy Eufratem, a Tygrem. Z mieszaniny tej robi się rodzaj ciasteczek, czy pigułek, które się gryzie i połyka, wrazie potrzeby. W dziesięć minut po przyjęciu tego środka następuje sen. Zapytać się zechciejcie pana barona Franciszka d‘Epinay, jaką wartość przedstawia mój sposób? Zdaje się, że on moich pigułek próbował.
— Tak jest — odpowiedział Morcef — mówił mi o tem i zachował bardzo przyjemne wspomnienia tej chwili.
— Pigułki te — wtrącił się do rozmowy Beauchamp, który jako dziennikarz, był bardzo niedowierzający — nosisz pan niewątpliwie zawsze przy sobie?
— Tak jest. Oto są — odpowiedział hrabia i dobył z kieszeni przepyszną puszkę, wyrobioną z jednej sztuki szmaragdu, a zamkniętą złotym koreczkiem, wewnątrz której znajdowały się pigułki ciemno-zielonej barwy, wielkości grochu. Miały one zapach ostry i przejmujący, lecz dosyć przyjemny.
Puszeczka obiegła stół dookoła, zebrani podawali ją sobie z rąk do rąk, więcej dla przypatrzenia się zachwycającemu szmaragdowi, aniżeli dla zobaczenia i powąchania pigułek.
— I to kucharz pański przyrządza ten przysmak? — zapytał Beauchamp.
— Nie, panie. Jestem chemikiem i to wcale niezłym, sam przeto robię sobie te pigułki.
— Jakiż to piękny szmaragd, największy ze wszystkich jakie kiedykolwiek w życiu widziałem — rzekł Chateau Renaud.
— Miałem trzy takie — odpowiedział Monte Christo — jeden dałem sułtanowi, który kazał go osadzić w pałaszu; drugi Ojcu Świętemu, który rozkazał umieścić go w tjarze obok szmaragdu jaki dostał od cesarza Napoleona jego poprzednik, Pius VII; wreszcie trzeci zostawiłem sobie i kazałem go wydrążyć, odjęło mu to połowę wartości, uczyniło go jednak dogodniejszym do użytku.
Wszyscy z podziwem spoglądali na Monte Christo. Opowiadał o tych olbrzymiej wartości kamieniach z taką prostotą, że tylko obłąkany lub posiadacz nieprzeliczonych bogactw mógł z podobną swobodą mówić o tem.
— Cóż ci władcy dali panu wzamian, za tak olbrzymiej wartości klejnoty?
— Sułtan darował wolność jednej kobiecie, zaś Ojciec Święty życie jednemu człowiekowi. Tym sposobem dwa razy w życiu byłem tak potężny, jakgdyby mi Bóg dozwolił się urodzić na stopniach swego tronu.
— Tym ocalonym od śmierci był Peppino, nieprawdaż? — zapytał Morcef.
— Być może — rzekł Monte Christo z uśmiechem.
— Nie dasz wiary, panie hrabio, jak wielkiej doznaję przyjemności, gdy cię słyszę podobnie mówiącego — rzekł Morcef. — Już dziś rankiem przedstawiłem pana przyjaciołom moim jako jakiegoś czarodzieja z „Tysiąca i Jednej nocy“, za potężnego cudotwórcę. Paryżanie wszelako mają dziwny umysł. Wszelkie nadzwyczajności, o ile w ich Paryżu się zdarzą — uważają za normalniejsze; jeżeli jednak zdarzą się gdzieindziej — kategorycznie twierdzą: niepodobieństwo, fantazja, bajki! I tak: Debray codzień czyta, a Beauchamp drukuje co dzień, że na bulwarach obrabowano tych, a tych, którzy zbyt późno wyszli z nocnych lokali, lub nawet z Jockey-Clubu, że na przedmieściach Saint-Denis zamordowano tyle a tyle osób, że schwytano tylu a tylu złodziei. To wszystko jest dla nich normalne i najzupełniej realne. Niech jednak ktoś odważy się powiedzieć im, o istnieniu bandytów w Marennes, lub w Kampanii rzymskiej — odrazu zakrzykną: nieprawda. Powiedzże im, panie hrabio, bardzo proszę, że ja byłem przez bandytów naprawdę uwięziony i że gdyby nie szlachetna interwencja twoja, to kto wie, czybym nie znajdował się w obecnej chwili w świecie cieniów, których zresztą, bardzo możliwe, że niema zupełnie!?
— Ależ przyrzekłeś mi pan, że już nigdy nie będzie między nami mowy o drobnostce tej...
— Uczucia wdzięczności nie pozwalają mi na spełnienie mego przyrzeczenia. Wierzę mocno, że uratowałeś mi życie, bo we wspólnej kasie, mej i Franciszka, nie było żądanych czterech tysięcy piastrów. To wiem. Nie wiem natomiast, jakim cudem zdołałeś, panie hrabio, nakazać dla siebie tak wielkie poszanowanie owym bandytom, którzy niczego nie szanują?
— Nic prostszego nad to — odpowiedział hrabia — znam owego Wampę coś od lat dziesięciu, był on wtedy prostym pasterzem, pewnego razu dałem mu sztukę złota za pokazanie mi drogi, zaś on wzamian dał mi sztylet.. Czy jednak zapomniał następnie o tej wymianie podarunków, czy może mnie nie poznał?... dość iż pewnego razu poważył się mnie zatrzymać. Wynik tej nieostrożności był taki, że nie on mnie, lecz ja jego ostatecznie pochwyciłem, wraz z dwunastoma jego podwładnymi. Już oddać go miałem w ręce sprawiedliwości rzymskiej, która prędko wyrokuje, lecz ostatecznie tego nie zrobiłem i puściłem go wolno.
— Pod warunkiem, że nie będzie więcej grzeszył — podpowiedział dziennikarz, śmiejąc się głośno, — z przyjemnością widzę, że dotrzymał obietnicy!
— Nie, panie — odpowiedział chłodno Monte Christo — takich przyrzeczeń nie wymagałem od niego bynajmniej, zażądałem tego jedynie, by zechciał oszczędzać mnie i przyjaciół moich. Może to, co wam powiem teraz, panowie, dziwnem się wyda, lecz ja bynajmniej nie roztaczam swych skrzydeł opiekuńczych nad społeczeństwem, choćby z tej przyczyny, że i ono się mną nie opiekuje, więcej nawet — tylko mi szkodzi.
— Wybornie! — zawołał Chateau Renaud — oto pierwszy człowiek, który jawnie się przyznaje do egoizmu! Brawo! panie hrabio!
— Jest w tem szczerość, a ta jest godna szacunku — rzekł Morrel — jestem pewien, że pan hrabia nie żałuje nigdy, gdy odstępuje od zasad przed chwilą wygłoszonych.
— Alboż ja, panie, odstępuję kiedy od swych zasad? — zapytał Monte Christo, który nie mógł się powstrzymać od spoglądania na Maksymiljana i to z taką siłą i uwagą, że to aż żenowało młodzieńca.
— Myślę, że tak właśnie było, gdyś pośpieszył na ratunek pana de Morcefa. Oddałeś wtedy przysługę bliźniemu swemu przecież, a więc i społeczeństwu.
— Którego jest on właśnie najpiękniejszą ozdobą — dorzucił z wielką powagą Beauchamp, wychylając kielich szampańskiego wina.
— Panie hrabio — zawołał Morcef — mimo twych wywodów pozwolę sobie twierdzić, że egoistą bynajmniej nie jesteś, raczej filantropem. Mienisz się być synem Wschodu, Lewantu, Malty — Indjaninem, Chińczykiem... Nosisz nazwisko hrabiego Monte Christo, to znów każesz się nazywać Sindbadem żeglarzem. Jesteś kosmopolitą, bogaczem bez ziemi, a jednak, gdy tylko stanąłeś w Paryżu, odrazu stałeś się paryżaninem, pod jednym przynajmniej względem. Chwalisz się wadami, których nie masz, a ukrywasz cnoty, które cię zdobią.
— Drogi vice-hrabio — odpowiedział Monte Christo — we wszystkiem co powiedziałem i zrobiłem nie widzę nic, coby mi mogło zjednać u ciebie i u tych panów uznanie, jakiem mnie pragniecie zaszczycić. Pan nie byłeś dla mnie obcym, ponieważ pana znałem, ustąpiłem mu mego powozu, zapraszałem na śniadania... razem z nim wreszcie się bawiłem w czasie karnawału. Przytem jest panu przecież wiadome, iż ocalając go działałem w tej egoistycznej myśli, że wprowadzisz mnie pan do salonów paryskich. Wtedy uważać to mogłeś za słowa bez znaczenia, dziś wszelako przekonać się możesz, że ja istotnie przybyłem, ażeby zrealizować swoją filantropję, by mi zapłacono za moje „dobre uczynki“.
— Możesz hrabio być pewien, że dotrzymam obietnic i będziesz przez moich przyjaciół dobrze przyjęty. Co prawda, to pan tego wszystkiego, mówiąc szczerze i serjo, nie potrzebujesz. Przy pańskiem nazwisku, majątku, dowcipie (tutaj Monte Christo skłonił się z uśmieszkiem nieco ironicznym) — będziesz wszędzie, bez mojej rekomendacji, napewno z radością przyjmowany.
W jednej tylko rzeczy, myślę, mogę być, przypuszczam panu użyteczny: jeśli znajomość życia paryskiego, doświadczenie, przydać się mogą na coś panu — to jestem na jego usługi. Potrzebny będzie panu przedewszystkiem apartament, postaram się go wynaleźć. Nie śmiem proponować swego mieszkania, gdyż jest zbyt ciasne i skromne, a zresztą, szczerze przyznam — jestem do tego stopnia egoistą, że w mem mieszkaniu, prócz mnie, cień nie pomieściłby się nawet... chyba cień kobiety.
— O!... to zakrawa na zapowiedź małżeństwa jakby. Prawda, mówiłeś mi pan w Rzymie, że małżeństwo twoje jest już ułożone. Czy mam już panu złożyć me powinszowania?
— Ta rzecz jest dopiero projektowana, panie hrabio.
— Kto mówi o projekcie — przerwał Debray — ten przypuszcza, że się coś zmienić może jeszcze.
— Nie, bynajmniej — odpowiedział Morcef — mój ojciec bardzo jest za tem i spodziewam się, że niezadługo już będzie mógł przedstawić panów mojej żonie, a już w każdym razie narzeczonej. Mówię o pannie Eugenji Danglars.
— Panna Eugenja Danglars?... zawołał Monte Christo — czy nie jest ona córką barona Danglarsa, bankiera?
— Tak jest — odpowiedział Debray — lecz to jest baron bardzo świeżej daty.
— O, cóż to znaczy! — bronić zaczął przyszłego swego teścia Morcef — ważne jest to, iż otrzymał tytuł ten za zasługi, jakie oddał krajowi.
— Zaś zasługi te były ogromne — wtrącił Beauchamp — wyobraźcie sobie, że dla króla Karola X wystarał się o pożyczkę aż sześciu miljonów franków! No, oczywiście, za czyn tak bardzo patrjotyczno-bohaterski zrobiono go odrazu baronem i dano gwiazdę Legji honorowej!...
— No, no — zawołał Morcef — zachowaj to dla Korsarza, lub dla Charivari... W mojej obecności wszelako zechciej być względniejszym dla mego teścia, co prawda — to przyszłego dopiero.
Zaś zwracając się do hrabiego Monte Christo dodał następnie:
— Wymówiłeś hrabio, jego nazwisko w ten sposób jakby znanym był on panu.
— Nie znam go — odpowiedział niedbale Monte Christo — lecz go w tych dniach poznać będę musiał zapewne, a to z tej racji, że mam u niego otwarty kredyt przez domy: Richard i Blount w Londynie, Arnstein i Eskeles w Wiedniu, nakoniec Thomson i French w Rzymie.
Gdy Monte Christo wymówił te ostatnie słowa, rzucił nieznacznie okiem na Maksymiljana Morrela.
Jeżeli hrabia spodziewał się, że zrobią one na młodzieńcu wrażenie, to się nie zawiódł. Maksymiljan zadrżał, jakby wstrząśnięty iskrą elektryczną.
— Thomson i French — zawołał — więc pan znasz tę firmę?
— To są moi bankierzy w stolicy chrześcijańskiego świata — spokojnie odpowiedział hrabia. — Może pan pragnie załatwić u nich jakiś interes przeze mnie?
— O! panie hrabio! Pan byłbyś w stanie dopomóc mi w pewnych poszukiwaniach. Dom ten wyświadczył nam wielką przysługę, przyczem niewiadomo, z jakich przyczyn, nigdy się do niej przyznać nie chciał.
— Jestem cały na pańskie rozkazy — rzekł Monte Christo z ukłonem.
— Wszystko to dobrze — zagaił świeżą rozmowę Morcef, gdy spostrzegł, że hrabia i Morrel zamilkli — oddaliliśmy się jednak trochę od poprzedniego, a niewyczerpanego jeszcze tematu; mówiliśmy mianowicie o konieczności wynalezienia hrabiemu mieszkania. No, panowie, zastanówmy się wszyscy, gdzieby można było najprzyzwoiciej ulokować go?
— Na przedmieściu Saint-Germain — rzekł Chateau Renaud — wiem nawet o jednym tam się znajdującym czarownym pałacyku, będącym do wynajęcia.
— Ale cóż znowu, mój Chateau Renaud, — rzekł Debray — czyż w Paryżu niema innych, weselszych dzielnic, jak to twoje ponure Saint Germain? Niech go hrabia nie słucha i zamieszka w okolicach Palais Royal, to jest prawdziwe serce Paryża.
— A najlepiej w pobliżu opery — powiedział Beauchamp... — Gdy hrabia każe sobie na balkon wynieść poduszki ze srebrzystej materji, i spocznie sobie na nich, paląc fajkę i połykając swoje pigułki, mieć będzie wtedy przed oczami cały Paryż.
— A tobie nie przychodzi co na myśl, Morrelu? — zapytał Morcef.
— Owszem, odpowiedział młodzieniec z uśmiechem, — mam pewną myśl, tylko waham się, czy ją wypowiedzieć. Otóż hrabio, cobyś powiedział, gdybym ci zaproponował skromny apartamencik w cichym pałacyku, przy ulicy Meslay, w którym zamieszkuje moja siostra?
— Pan masz siostrę, — zapytał hrabia.
— Mam, panie. I to bardzo dobrą siostrę.
— Zamężna?
— Od dziewięciu lat. Jest szczęśliwą, jak tylko człowiek szczęśliwym być może. Wyszła za mąż za człowieka, którego kochała od dzieciństwa, a który pozostawał domowi naszemu wierny nawet w najgorszych chwilach, za Emanuela Herbaud.
Przez usta Monte Christo przewinął się cichy, pełen tkliwości uśmiech.
— Zamieszkuję u nich zawsze w czasie urlopu — mówił dalej Maksymiljan — i bylibyśmy wszyscy bardzo szczęśliwi, gdyby hrabia zechciał przyjąć naszą propozycję.
— Ależ Morrelu! zastanów się, co proponujesz? Widzę, iż chciałbyś bajkowego Sindbada żeglarza, pana wód i skarbów, zamknąć w kole rodzinnem! Z człowieka, który z końca przyjechał świata, ażeby poznać i zobaczyć Paryż, zrobić patrjarchę! — zawołał Morcef, załamując ręce.
— O, bynajmniej — zaoponował Morrel — moja siostra ma dwadzieścia pięć lat, a szwagier trzydzieści, są więc pełni życia, radości i wesela. Wreszcie hrabia miałby pełną swobodę, zajmując zupełnie oddzielną część pałacyku.
— Dziękuję panu, bardzo dziękuję — rzekł Monte Christo — szczęście moje będzie ponad zasługi wielkie, jeżeli bym został przedstawiony przez ciebie, drogi panie Morrelu, twej siostrze i szwagrowi. Przyjąć twej ofiary nie mogę jednak, jak i propozycji wszystkich panów, ponieważ mam już mieszkanie, najzupełniej gotowe na me przyjęcie.
— Jakto?... może masz pan zamiar w hotelu na stałe się ulokować?... Byłoby to dla pana bardzo przykre.
— Czyż to znów było mi tak źle u pana Pastriniego, w Rzymie? — zapytał Monte Christo, zwracając się do Morcefa.
— Napewno nie. Ale w Rzymie straciłeś pan na samo umeblowanie conajmniej pięćdziesiąt tysięcy piastrów. Czyżbyś chciał w każdem mieście, do którego przybywasz, tracić tak olbrzymie sumy bezpowrotnie?
— Toby mnie nie wstrzymało, lecz w Paryżu, uznałem za właściwe posiadanie własnego pałacu. Wysłałem więc naprzód służącego, który już musiał kupić jakąś posiadłość i odpowiednio ją umeblować.
— Tak więc pan mów, że masz służącego, który zna Paryż — zawołał Beauchamp.
— Tak samo jak i ja, po raz pierwszy jest w Paryżu, we Francji nawet. Jestto murzyn, a przytem niemowa.
— To zapewne Ali? — zapytał Morcef, wśród ogólnego ździwienia.
— Tak, Ali, ten sam, którego, zdaje się widziałeś, vice-hrabio w Rzymie.
— Jakżeż pan mogłeś na murzyna, będącego niemową w dodatku, wkładać obowiązek kupowania pałacu w Paryżu, a następnie umeblowania go?
— A jednak jestem pewien, że zrobił wszystko jak najlepiej, — według mego gustu. Pozatem był powiadomiony, że dziś o godzinie dziesiątej stanę u rogatek Paryża, to też o tej godzinie oczekiwał na mnie u bramy Fontinebleau, gdzie mi doręczył dokumenty, dotyczące kupna, a także adres mej nowej posiadłości. Proszę przeczytać!
I mówiąc to, Monte Christo podał papiery Morcefowi.
— Pola Elizejskie Nr. 30 — przeczytał Albert.
— No, to po książęcemu — zawołał Chataeu Renaud.
— Więc pan jest posiadaczem mieszkania, ale go nie zna zupełnie? — zapytał zdumiony Beauchamp.
— A skądże mógłbym je znać?... Nie mogłem przecież się tutaj spóźnić, przebrałem się więc w karecie i po raz pierwszy stopa moja dotknęła paryskiego bruku przed domem vice-hrabiego.
Młodzi ludzie spojrzeli na siebie. Nie wiedzieli, co mają myśleć o tem wszystkiem?...
— Ha, jeżeli nie możemy już dopomóc przy wyszukaniu mieszkania, to jesteśmy gotowi do oddania drobniejszych chociaż usług — powiedział Beauchamp. — Ja, jako dziennikarz, otworzę dla pana wszystkie teatry w Paryżu.
— Dziękuję panu — rzekł z uśmiechem Monte Christo, mój rządca otrzymał już rozkaz zamówienia dla mnie loży w każdym teatrze i na cały sezon.
— Tym rządcą zaś jest zapewne niemy murzyn ów? — zapytał Debray.
— Nie, panie, jest to współziomek pański, jeśli korsykanin może być czyimś współziomkiem. Przypomina go pan sobie, panie Morcef?
— Czy to nie ten poczciwy Bertuccio, który tak dobrze potrafi wynajmować okna?
— Ten sam. Bardzo uczciwy i dobry człowiek, trochę żołnierz, trochę kontrabandzista... wszystkiem był potrochu, byle tylko żyć. Nie ręczę nawet, czy nie był już w rękach policji... za bagatelkę jakąś, zdaje się, że za pchnięcie nożem.
— I tak nieskazitelnego obywatela wziął pan sobie na zarządcę? — zapytał Debray — ile też ukradnie on panu rocznie?
— O, co do tego, ręczę, że nie więcej aniżeli inni. Doskonale prowadzi moje interesy i dlatego go trzymam.
— A więc — rzekł Chateau Renaud — jesteś pan już w Paryżu najzupełniej urządzony; masz pan pałac, rządcę, zaufanego murzyna... brakuje ci już jedynie kochanki.
Na słowa te Morcef się uśmiechnął; przyszła mu na myśl piękna Greczynka, którą widział w loży hrabiego, w Rzymie.
— Mam coś lepszego niż kochankę, bo mam niewolnicę. Wy najmujecie sobie kochanki w teatrze, salach gry, kawiarniach... ja kupiłem sobie w Konstantynopolu niewolnicę. Drożej mnie to kosztowało, choć i to wątpliwe, ale za to mam już spokój zupełny.
— Zapominasz pan — rzekł śmiejąc się Debray — że jesteś we Francji, nie na wschodzie. Gdy twoja niewolnica stanęła swą stopą na ziemi francuskiej, od tej chwili jest wolna.
— A któż jej o tem powie?
— Ah, mój Boże! Pierwszy lepszy, kto z nią mówić będzie!
— Ona tylko po grecku rozumie.
— I taki znaleźć się może...
— Tylko, że ona nie będzie chciała z nim rozmawiać — przybił Monte Christo.
— Ale oglądać i podziwiać się pozwoli, chyba? — zapytał Beauchamp.
— Mój drogi Morcefie — rzekł Debray wstając — już wpół do trzeciej. Uczta twoja pozostawi w nas najmilsze wspomnienia, bo goście twoi byli zachwycający, niema jednak towarzysza, któregoby nie trzeba było porzucić, gdy się ma do spełnienia obowiązki. Zaś mnie woła ma służba w ministerstwie.
Gdy zaś już był we drzwiach, dodał szeptem do odprowadzającego gospodarza:
— Musimy się dowiedzieć, kto jest ten hrabia.
— Daj pokój! Najzłośliwsi nie mogli w nim znaleźć nic złego.
— Ba!... mamy trzy miliony na tajne wydatki... Prawda, że wydajemy je o wiele zawcześnie, no ale na tę sprawę znajdzie się przecież jakieś pięćdziesiąt tysięcy!
Za przykładem Debraya poszli i inni goście, tak, że w końcu z gospodarzem pozostał jeden Monte Christo.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.