Hrabia Monte Christo/Część VI/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ SZÓSTA.
W PARYŻU.
ROZDZIAŁ I.
ŚNIADANIE.

Dnia 21 maja, w domu przy ulicy Helder, dokąd vice-hrabia Albert de Morcef zaprosił w Rzymie hrabiego Monte Christo, od wczesnego rana zajmowano się różnemi przygotowaniami na przyjęcie tak niezwykłego gościa.
Albert de Morcef zajmował apartamenty w prawem skrzydle domu, w rogu wielkiego podwórca, nawprost gmachu przeznaczonego dla służby.
Dwa okna tego skrzydła wychodziły na ulicę, trzy na dziedziniec, wreszcie dwa na ogród.
Między dziedzińcem a ogrodem znajdowała się jeszcze jedna budowla, w złym smaku architektury z czasów Cesarstwa, okazała jednak i rozległa, którą zajmował pan domu, hrabia Morcef.
Wzdłuż całej posiadłości ciągnął się od ulicy mur, na którym, w niewielkich odstępach, były umieszczone wazony z kwiatami. W samym środku tego muru znajdowała się wielka żelazna krata ze złoconemi strzałami, zaś obok tego okazałego wjazdu były jeszcze małe drzwiczki, które służyły za przejście dla przybywających pieszo.
Wybór mieszkania dla Alberta ujawniał troskliwą pieczołowitość matki, która nie chciała rozłączać się z synem, aczkolwiek czuła, że nie może już więzić go przy sobie.
Aczkolwiek apartament Alberta składał się z kilku pokoi na parterze i na pierwszem piętrze, młody gospodarz postanowił przyjąć hrabiego Monte Christo w dolnym salonie, gdzie w rannym stroju oczekiwał przybycia tak jego, jak i kilku innych zaproszonych gości.
Tam właśnie, w salonie tym, na stole zasłanym szerokim i miękkim kobiercem, leżały w oryginalnych fajansowych naczyniach holenderskich wszelkiego rodzaju tytunie, począwszy od żółtego, petersburskiego, aż do czarnego z Sinai, nie pomijając Marylandu i Portorico. Obok w pudełkach leżały cygara systematycznie ułożone: Parus, Regalja, Havanna i Manilla.
Nakoniec w otwartej szafie był umieszczony zbiór niemieckich fajek, cybuchów z bursztynami i t. p.
O trzy kwadranse na dziewiątą, do salonu wszedł pokojowiec; z małym piętnastoletnim garsonem, mówiącym tylko po angielsku, stanowił całą służbę Alberta.
Rzecz zrozumiała, iż w dniach większych przyjęć nietylko kucharz hrabiny, ale i strzelec hrabiego, byli na rozkazy młodego pana.
Pokojowiec imieniem Żerman, obdarzony zupełnem zaufaniem młodego pana, miał w ręku zwitek dzienników i paczkę listów; dzienniki położył na stole, listy oddał Morcefowi.
Albert spojrzał na nie z roztargnieniem; wybrał dwa, skreślone wytwornem piórem, wonne, rozpieczętował, wreszcie przeczytał, z pewną nawet uwagą.
— Skąd te listy? — zapytał.
— Jeden z poczty, a drugi przyniósł służący pani Danglars.
— Każ oświadczyć pani Danglars, że z podziękowaniem przyjmuję miejsce w jej loży. Potem pójdziesz do Rozy: powiesz jej, że po wyjściu z opery przyjdę do niej na kolację: zaniesiesz tam sześć butelek najlepszego Burgunda i Malagi, a także baryłkę ostryg. Ostrygi weźmiesz u Borela, a pamiętaj powiedzieć, że to dla mnie.
— O której godzinie mam podać do stołu?
— A która jest teraz?
— Trzy kwadranse na dziesiątą.
— Podasz punktualnie o jedenastej. Nie wiesz wypadkiem, czy hrabina już wstała?
— Nie wiem, lecz pójdę się dowiedzieć...
— Dobrze. Poprosisz o klucze od piwnicy, bo moja nie bardzo jest zaopatrzona. Powiedz następnie, że będę miał zaszczyt być u niej o godzinie trzeciej i że proszę o pozwolenie przedstawienia jej jednego z moich znajomych.
Pokojowiec wyszedł, Morcef rzucił się wtedy na sofę i zaczął przerzucać dzienniki, lecz je odsunął po chwili, mrucząc z poziewaniem:
— Doprawdy... te pisma coraz bardziej nas zanudzają.
W tej chwili przed bramą zatrzymał się powóz i pokojowiec zaanonsował przybycie pana Lucjana Debray.
Drzwi się otworzyły i wszedł przez nie młodzieniec słusznego wzrostu, blondyn, blady o oku niebieskiem i pewnem spojrzeniu; usta wąskie, zimne i zaciśnięte. Ubrany był w granatowy garnitur ze złotemi guzikami, na szyi biała chustka, z lornetką z perłowej masy, na wąskim jedwabnym sznureczku zawieszoną. Wszedł do salonu bez uśmiechu i bez jednego słowa, z miną napoły urzędową.
— Dzień dobry, Lucjanie, dzień dobry! Ależ przestraszasz mnie, mój drogi, swą miną ministerjalną i swą punktualnością! I to ty, który zazwyczaj przybywasz wszędzie ostatni. To jakiś cud. Czy nie grozi to czasem upadkiem ministerstwa?
— Nie, najdroższy — odrzekł młodzieniec, ze swobodą siadając na sofie — uspokój się, my chwiejemy się zawsze, ale nie upadamy nigdy, nie mówiąc nawet o tem, że sprawy półwyspu umocnią nas zupełnie.
— A tak. Wypędzacie Don Carlosa z Hiszpanji?
— Nie, my go jedynie przetranzlokujemy ku drugiej granicy Francji, dając mu gościnę w Bourges.
— W Bourges?
— Tak. I niema czego żałować, u diabła! Bourges jest przecież stolicą Karola VII. I ty nie wiedziałeś nic o tem? Ależ Danglars zyskał już na tem miljony! Doprawdy, pojąć nie mogę skąd ten człowiek ma zawsze pierwszy najlepsze wiadomości.
— No a ty, dzięki temu, zdobyłeś nową wstążeczkę...
— Ech! przysłano mi gwiazdę Karola III — odparł niedbale Debray.
— Nie udawaj tylko obojętnego i wyznaj, że ci sprawiło to przyjemność.
— Phii... Zresztą, jako uzupełnienie stroju, gwiazda nieźle odbija, gdy się ją umieści na czarnym fraku naprzykład. Wygląda to wcale elegancko.
— I nadaje minę księcia Walji, lub Reichstatu — zauważył Morcef z uśmiechem.
— Z tej przyczyny właśnie masz mnie u siebie tak wcześnie.
— Z tej przyczyny, że dostałeś gwiazdę?
— Ależ z przyczyny Don Carlosa! Całą noc dzięki temu wypadkowi spędziłem w ministerstwie. Wyprawiłem coś dwadzieścia pięć depesz dyplomatycznych. Był już biały dzień, gdy wracałem do siebie, chciałem zasnąć, ale dostałem takiego bólu głowy, że o śnie nie było co i myśleć. Wstałem więc i konno pojechałem do lasku bulońskiego, gdzie opanowały mnie znudzenie i głód. Aż nakoniec przypomniałem sobie, że u ciebie ma być dziś zrana uczta. I oto jestem. Jestem głodny — daj mi jeść.
— To jest moją powinnością, jako gospodarza, mój drogi Lucjanie — rzekł Morcef, dzwonkiem przywołując służącego, gdy tymczasem Debray pejczem o złotej gałce uderzał po rozmaitych dziennikach.
— Żerman — rozkazał Morcef, gdy pokojowiec się ukazał — proszę podać Xeresu i biszkopty. Zanim to nastąpi — mówił dalej, zwracając się do Debraya — co, być może, uratować cię może od głodowej śmierci, masz tam oto cygara, przemycane oczywiście. Radzę ci spróbować i poprosić ministra, aby sprzedawał nam podobne, zamiast liści kapuścianych.
— Tego nie uczynię. A zresztą, jestem pewien, że gdybyśmy sprzedawali wam cygara najlepsze, jak te oto właśnie, to wydałyby się one wam obrzydliwemi, dlatego, że je rząd sprzedaje. Przytem to niema związku z ministerstwem spraw wewnętrznych, lecz skarbu, to też zechciej się z tem udać do pana Humana, wydział dochodów niestałych, pokój Nr. 17, w korytarzu 26-ym.
— Doprawdy, w zdumienie wprowadzasz mnie ścisłością i obfitością swych informacyj! Bierz że cygaro.
— A, drogi hrabio — rzekł Debray, zapalając manillę przy różowej świecy i wygodnie układając się na sofie — jakiś ty szczęśliwy, że nie masz nic do roboty! Doprawdy ty nawet nie pojmujesz ogromu swego szczęścia.
— I cóżbyś począł, mój drogi! Ty, podporo królestwa — odparł Morcef z lekką ironją — gdybyś nie miał żadnej pracy? Jakżeż nieskończenie nudziłbyś się wtedy, gdy umierasz z nudów nawet teraz! Lecz dobrze, ja cię rozerwę!
— Jakim sposobem?
— Zaznajomię cię...
— Z kobietą?... zawołał Debray, momentalnie siadając na sofie.
— Nie, z mężczyzną.
— O!... znam ich aż nadto dosyć!
— Ale nie znasz tego, którego mam na myśli.
— Któż to jest? Skąd przybywa? Z końca świata może?
— Może z dalszych nawet zakątków wszechświata...
— Co u djabła! I może to on przywieźć ma z sobą to twe przyobiecane śniadanie?
— Uspokój się. Śniadanie jest przygotowane przy domowem ognisku. Ale ty może istotnie jesteś głodny?
— Tak, przyznaję się do tego, aczkolwiek nie jest to przyjemne przyznawać się do podobnie smutnego stanu żołądka. Wczoraj jednak obiadowałem u pana de Villeforta, a zauważyłeś już może, że u tych wszystkich panów sądowników stół bywa zazwyczaj bardzo lichy?
— Do stu djabłów! Mógłbyś szkalować obiady innych, gdyby choć znośne dawali wasi ministrowie!
— Prawda, ale my, przynajmniej nie zapraszamy na nie ludzi przyzwoitych.
— Wypijże, mój kochany, drugą szklankę Xeresu i weź drugi biszkopt.
— Chętnie. Wyborne jest bowiem to wino hiszpańskie. Przyznaj, żeśmy mieli słuszność, zaprowadzając w tym kraju spokój. Łatwiej ci będzie teraz to wino sprowadzać.
— Zapewne. Ale biedny Don Carlos...
— O! Don Carlos na tem tylko skorzysta. Zapijać sobie będzie teraz Burgunda! A za lat dziesięć ożenimy jego syna z młodą królową.
— Za co ty dostaniesz order Złotego Runa!
— Jak uważam, Albercie, to chcesz mnie odurzyć dzisiaj dymem kadzideł.
— Przyznać musisz, że to najlepiej usposabia żołądek do trawienia, Ale zdaje mi się, że słyszę w przedpokoju głos zacnego Beauchampa! Doskonale! bo zaraz zaczniecie się sprzeczać, co jest zawsze wyborną dla przysłuchujących się zabawą.
— O cóż mielibyśmy się sprzeczać?
— O dzienniki.
— Alboż ja czytam kiedykolwiek pisma?! — odparł Debray, z najwyższą pogardą.
— I dlatego wasza sprzeczka bardziej będzie zabawna.
— Pan Beauchamp — poważnie powiedział służący.
— Prosimy, prosimy. O, pióro straszliwe — zawołał Morcef, podnosząc się i spiesząc na powitanie przybyłego. — Debray już jest. Ten sam, który cię tak okropnie nienawidzi, aczkolwiek nigdy cię nie czyta. Tak mówi przynajmniej...
— Ma rację — dorzucił Beauchamp wesoło — to tak samo, jak ja; krytykuję go, a nie wiem wcale, co on robi. Dzień dobry, komandorze.
— O!... już wiesz o tem?! — odpowiedział z uśmiechem Debray, podając dziennikarzowi rękę.
— Cóż u Boga! Cały świat o tem mówi. My jednak moglibyśmy porozmawiać o rzeczach poważniejszych. Mój Albercie, będziemy jeść śniadanie, czy obiad? Bo ja spieszę się do izby. Ach, nasze życie nie jest nazbyt wesołe!
— Ależ śniadanie. I czekać nam przyjdzie nienazbyt już długo na nie. Zaczekamy na dwie już tylko osoby i zaraz siadamy do stołu.
— A na kogoż jeszcze czekać mamy?
— Na szlachcica i dyplomatę.
— To znaczy, że czekać nam przyjdzie parę małych godzin na szlachcica, zaś parę wielkich — na dyplomatę. Przyjdę więc na deser. Zostawisz mi poziomek i odrobinę kremu. W izbie zaś zjem kotlety.
— Nie, Beauchamp, tak źle nie będzie. Bo gdyby nawet tym szlachcicem miał być Montmorency a dyplomatą — Metternico, zasiedlibyśmy do śniadania, nawet wtedy, punktualnie o jedenastej. Tymczasem napij się Xeresu, przegryzając biszkoptem, jak to Debray już zrobił.
— A więc zgoda, zostaję, tembardziej, że chciałbym się trochę rozerwać przed obradami w tej okropnej Izbie. Jest to tem konieczniejsze, że trzeba będzie wysłuchać mowy barona Danglarsa, a jego mowy są okropne.
— Mój drogi — rzekł Morcef do Beauchampa — z jakich przyczyn jesteś dziś tak cierpki? Zechciej przypomnieć sobie przytem, że kronika paryska dziennika twego już ogłosiła o mojem małżeństwie z panią Eugenją Danglars. Byłoby bardzo nieładnie, gdybym bez słowa protestu przysłuchiwał się, jak wyśmiewają się z człowieka, który niezadługo powie mi niewątpliwie: „Panie, oddaję w ręce twoje moją córkę i moje dwa miljony“.
— Ależ nie zaprzątaj mi głowy pogłoskami — rzekł Beauchamp — to małżeństwo nie dojdzie do skutku. Pana Danglarsa król mógł obdarować tytułem barona, może go zrobić parem, ale nie uczyni go nigdy szlachcicem. Zaś hrabia de Morcef ma tyle dumy arystokratycznej, że nie zgodzi się nigdy na podobny mezaljans! Jego syn, vice hrabia de Morcef, zaślubić winien conajmniej margrabinę.
— Ale dwa miljony! To ma swoją wagę.
— Dwa miljony?... Jest to kapitał spółkowy teatru na przedmieściach, albo drogi żelaznej w ogrodzie botanicznym.
— Pan Chateau Renaud, pan Maksymiljan Morrel — zaanonsował pokojowiec.
— A więc już jesteśmy wszyscy — zawołał Beauchamp — siadajmy zatem do stołu, bo, jeżeli się nie mylę, tylko na dwie osoby oczekiwałeś, Albercie?
Morrel... szepnął Morcef zdziwiony, nie odpowiadając Beauchampowi — Morrel?... co to znaczy?
Lecz zanim zdołał zebrać myśli, Chateau Renaud, piękny mężczyzna, lat około trzydziestu, szlachcic od stóp do głowy, to jest wyglądem Guicha, a dowcipem Montemorta, ujął go za rękę i rzekł:
— Pozwól mój drogi, bym ci przedstawił kapitana spahisów, pana Maksymiliana Morrela, mojego przyjaciela, więcej nawet, bo mego wybawcę. Proszę cię więc, byś zechciał powitać go uprzejmie.
Czytelnicy nasi poznali już młodzieńca tego w Marsylji, w okolicznościach silnie dramatycznych i zapewne nie zapomnieli go jeszcze. Bogaty mundur nawpół francuski, nawpół wschodni, wybornie zrobiony, pięknie zarysowywał jego pierś szeroką, ozdobioną krzyżem legji honorowej.
Młody oficer skłonił się z ujmującą grzecznością.
— Panie — odezwał się Morcef — pan baron Chateau Renaud bez wątpienia wiedział, jak wielką mi sprawi przyjemność, dając możność poznania pana. Jesteś jego przyjacielem, zechciej być i moim.
— Doskonale — zawołał Chateau Renaud, życzę ci tylko, vice-hrabio, by na wypadek nieszczęścia mógł ci on pospieszyć z taką pomocą, jakiej ja doznałem.
— Cóż to było takiego?
— Drobnostka, o której mówić nie warto.
— Jakto, nie warto mówić? — zaoponował Chateau Renaud — czyż życie ludzkie nie jest warte tego, by je ocenić? Zaiste, zbyt filozoficznie pojmujesz to, mój drogi Morrelu!
— Z tego wszystkiego wnioskuję — wtrącił się do rozmowy Morcef — że pan kapitan Morrel ocalił ci życie?
— Tak jest — odpowiedział Chateau Renaud.
— I w jakich się to stało okolicznościach?
— Mój drogi Beauchamp, wiesz przecie, że umieram z głodu — zawołał Debray — pomówimy o tem przy stole.
— Panowie — przemówił z prośbą w głosie Morcef — mamy dopiero trzy kwadranse na jedenastą, przypomnijcie zaś sobie, że czekamy jeszcze na jednego gościa.
— A prawda! Na dyplomatę! — rzekł Debray.
— Ha!... w takim razie, jeżeli nie siadamy jeszcze do stołu, nalej sobie, baronie, szklankę Xerensu i opowiadaj.
— Wiecie zapewne, że zachciało mi się pojechać do Afryki.
— Drogę tę utorowali ci przodkowie twoi, mój drogi Chateau Renaud, — przerwał uprzejmie Morcef.
— Niestety, ja się na wschód udałem nie dla zdobywania grobu Zbawiciela, jak to czynili moi przodkowie, lecz dla wystrzelenia pistoletów. Do pojedynków, jak wiecie, mam wstręt od czasu, gdy dwaj świadkowie, których prosiłem, ażeby załatwili bardzo drobne nieporozumienie, zniewolili mnie do tego, że musiałem strzaskać ramię memu najlepszemu przyjacielowi, Franciszkowi d‘Epinay, którego wszyscy znacie, szanujecie i kochacie. Otóż po tym fatalnym pojedynku zapragnąłem mój talent strzelecki, jak również nowe pistolety, które w podarunku otrzymałem, wypróbować na arabach. Udałem się więc do Oranu, z Oranu do Konstantyny, i trafiłem właśnie na chwilę, gdy odstępowano od oblężenia. Zostałem zmuszony do cofania się wraz z innymi. Przez czterdzieści osiem godzin znosiłem deszcz w dzień, a śnieg w nocy; trzeciego dnia nakoniec koń padł mi z zimna i wyczerpania. Uciekałem więc dalej pieszo, co dało ten rezultat, iż w pewnym momencie miałem aż sześciu Arabów za sobą, konno mnie ścigających i dybiących na mą biedną głowę. Dwóch powaliłem strzałami z karabinu, następnie jeszcze dwóch, a tu broń była już wystrzelona! Gdy się zbliżyli, jeden pochwycił mnie za włosy, zaś drugi przyłożył mi do szyi jatagan. Poleciłem już duszę Bogu, gdy ten pan, którego tu widzicie, natarł na nich i tego, który się na mnie zamierzył jataganem, zabił wystrzałem z pistoletu, zaś drugiego zarąbał pałaszem. Gdy mu dziękowałem — nie chciał przyjąć nawet moich podziękowań, mówiąc, że było to jedynie spełnienie ślubowań, przysiągł sobie bowiem, jak mówił, że rok rocznie, w tym dniu właśnie ocali życie człowiekowi, zaś wypadek zrządził, że mnie to spotkało.
— W istocie — rzekł z uśmiechem Morrel — wypadek ten zdarzył się dnia 5 września, t. j. w rocznicę dnia, w którym mój ojciec został w cudowny sposób uratowany; i dlatego o ile jest w mojej mocy, dzień ten staram się teraz uczcić jakimś dobrym czynem.
— Bohaterskim... nieprawdaż? — przerwał Chateau Renaud. — Ale to jeszcze nie wszystko. Po wyrwaniu mnie z rąk krwawych Arabów, pan ten po raz drugi uratował mi życie, oddając mi połowę swego płaszcza, bez którego zmarzłbym niechybnie. Oddał mi również połowę swych zapasów, bez których umarłbym z głodu.
— No, od głodowej śmierci nawet pan Morrel cię dziś nie wyratuje — zawołał Debray — ja bo straciłem już nadzieje, byśmy tutaj dostali śniadanie!
— Ależ, przyjaciele moi — zawołał Morcef — dopiero za piętnaście minut uderzy jedenasta. Za kwandrans więc dopiero będziemy mogli zasiąść do stołu. Pozwólcie mi na to, bo i ja także czekam na swego zbawcę.
— A to co znów za nowa historja?
— Czy myślicie, że tylko Arabowie potrafią ucinać głowy? I mnie ktoś uratował życie, aczkolwiek nigdy w Afryce nie byłem. Śniadanie nasze jest wyprawione na cześć wdzięczności właśnie, zaś teraz, zamiast jednego, mieć będziemy aż dwóch dobroczyńców ludzkości.
— Cóż poczniemy w takim razie — zauważył Debray — gdy mamy jednę tylko nagrodę Monthyona.
— O, poradzicie sobie! Dacie ją temu, poprostu, który nigdy nic dobrego dla ludzkości nie zrobił.
— Skąd ten dobroczyńca przybędzie? — zapytał Debray — przepraszam za niedyskrecję.
— Doprawdy, że nie wiem — odpowiedział Morcef — kiedy go zapraszałem na śniadanie, to jest przed trzema miesiącami, był w Rzymie. Ale skądże wiedzieć mogę, gdzie przebywał potem?
— A czy wierzysz przynajmniej w jego cnotę punktualności.
— Wierzę.
— Pamiętaj więc, że temu panu pozostaje już tylko dziesięć minut czasu.
— A więc pozwólcie — rzekł Morcef — bym wam opowiedział coś niecoś o nim.
— Przepraszam — przerwał Beauchamp — czy opowiadanie twe mogłoby dostarczyć tematu do feljetonu?
— Niewątpliwie, i to, do najciekawszego — odparł Morcef.
— A więc opowiadaj.
— W czasie ostatniego karnawału bawiłem w Rzymie...
— Wiemy, wiemy już o tem.
— Ale nie wiecie, że mnie tam porwali rozbójnicy.
— Słuchajno, drogi Albercie — rzekł Debray — ja coś miarkuję, że twój kucharz się upił, że ostrygi nie nadeszły, a lody się nie udały... Więc ty, na wzór pani Maintenon chcesz nam, zamiast śniadania, dać powiastkę. Przyznaj się mój drogi, jesteśmy ci wszyscy tak życzliwi, że ci dość łatwo wybaczymy i przez grzeczność posłuchamy historji będącej niewątpliwie fantazją.
— Tak, historja moja będzie fantastyczna i najzupełniej niprawdopodobna, lecz niemniej, będzie ona prawdziwa. Rzymscy rozbójnicy mnie tedy porwali i uwięzili w miejscu bardzo posępnem, w katakumbach Św. Sebastjana.
— Znam je — przerwał Chateau Renaud — omal nie dostałem tam febry.
— No to ja się lepiej popisałem, bo ją miałem rzeczywiście. Poinformowano mnie, po zamknięciu, że o ile do godziny szóstej zrana nie będzie do ich kasy wpłacony okup w sumie cztedziestu tysięcy piastrów, to o godzinie siódmej wpakują mi do głowy porcję ołowiu. Napisałem to wszystko Franciszkowi d‘Epinay, którego wszyscy znacie.
— No i Franciszek przybył z tą górą złota i dał ją bandytom. On więc jest owym zbawcą i bohaterem.
— Otóż nie. Nie mógł tego zrobić, gdyż ani on, ani ja nie mieliśmy pod ręką podobnie wysokiej sumy do dyspozycji. A o północy nie tak znów łatwo starać się o kredyt. Franciszek przybył wprawdzie, lecz bez pieniędzy i nie sam, lecz w towarzystwie tego pana, na przybycie którego oczekujemy właśnie.
— A więc ten pan, to jakiś Herkules, zabijający Gorgonę, Perseusz, wyzwalający Andromedę?...
— Nie, to człowiek mej budowy i wzrostu.
— Cały w zbroi?
— Nawet szpilki nie miał przy sobie.
— A więc zapłacił za ciebie okup?
— I to nie. Wystarczyło, że się tam zjawił, a już tem samem mnie uwolnił!
— Jeszcze go może przepraszano za to? — zawołał, śmiejąc się, Beauchamp.
— W samej rzeczy, tak było...
— Ależ to bajki prawdziwe. To może jaki Arjosto?
— Nazywa się hrabia Monte Christo.
— Niema takiego nazwiska herbowego, z hrabiowskim notabene tytułem — zawołał Debray.
— Może to jaki rycerz z Ziemi Świętej? — podjął Beauchamp — może który z jego przodków posiadał Kalwarję (Góra Chrystusa — Monte Christo) jak Montemartowie byli w posiadaniu Martwego morza?...
— Pozwólcie panowie — wmieszał się do rozmowy Morrel — dać sobie małe objaśnienie. Monte Christo jest małą wysepką, o jakiej często słyszałem od majtków mego ojca; jest to ziarenko piasku, rzucone na fale Śródziemnego morza nic nie znacząca drobina.
— Otóż tej drobiny panem i posiadaczem jest Monte Christo; dyplom na hrabstwo otrzymał w Toskanji.
— Czy bardzo bogaty?
— Tak się zdaje przynajmniej.
— Ależ bogactwo rzuca się w oczy, jest dla każdego widoczne!
— Właśnie, że nie, mój drogi Debray‘u.
— Nie rozumiem cię.
— Czytałeś Bajki z Tysiąca i Jednej Nocy?
— Cóż za pytanie!
— Otóż bohaterowie opowiadań tych bogaci są, czy też biedni? Ziarna żyta są tam rubinami, lub odwrotnie. Zdaje ci się, że to biedni rybacy, gdy wtem zapalają jakąś lampę — i już są panami pałaców i bogactw, za które kupićby można Indje całe!
— Cóż z tego?
— Otóż mój hrabia Monte Christo jest takim rybakiem. I ma nawet imię odpowiednie; nazywa się bowiem Sindbad żeglarz i posiada podziemia, złota pełne.
— Więc i te podziemia widziałeś, Morcefie?
— Ja nie, ale widział je Franciszek.
— Tylko panowie, proszę was bardzo o to, byście ani jednem słowem nie wspomnieli przy nim o tych jego podziemnych pałacach — powiedział tonem serjo Morcef — D‘Epinay tam był, lecz go wprowadzono z zawiązanemi oczami. W podziemiach tych widział tysiące służby, nawet niemych niewolników, marmury, posągi, bezcenne dywany, rzeźby i malowidła. Dużo najpiękniejszych kobiet... Te ostatnie zresztą są nieco wątpliwe, ponieważ d‘Epinay je widział wtedy dopiero, gdy zażył haszyszu.
Słuchacze spojrzeli na Morcefa wzrokiem, w którym malowały się wyrazy: „albo ci się w głowie pomieszało albo też kpisz sobie z nas niegodnie“.
— O tych podziemnych pałacach — rzekł w zamyśleniu Morrel — opowiadał mi już jeden z majtków mego ojca, Penelon.
— No, szczęśliwie, zaprawdę, że pan Morrel przybył mi z pomocą. Może teraz będziecie skłonniejsi dać wiarę mym słowom?
— Przebacz, mój drogi przyjacielu — powiedział Beauchamp — lecz opowiadanie twe było tak nieprawdopodobne...
— Nieprawdopodobne? A jednak mój hrabia Monte Christo istnieje niewątpliwie.
— Czemużby nie!... Na tym pięknym świecie każdy żyć może.
— Bez wątpienia, że każdy żyć może, tylko, że nie każdy ma czarnych niewolników, książęce pałace, konie po kilkadziesiąt tysięcy franków i kochankę Greczynkę.
— A Greczynkę tę widziałeś?
— Widziałem, lecz zdaleka.
— Lecz ten tajemniczy hrabia, poza swemi niezwykłościami, żyje, sypia i jada, bardzo mało... Hrabina G... która jak wiecie znała Bajrona, mówiła o nim, że musi być upiorem, że jest podobny do lorda Ruthwena.
— Doskonale — rzekł Beauchamp — dla dziennikarza byłby to dalszy ciąg słynnego węża morskiego z Constitutionela. Upiór — to przewyborna dla dziennikarza rzecz.
— Oko płowe, którego źrenica rozszerza się i zwęża dowolnie — zaczął przypominać Debray — kąt policzkowy roztwarty, wyniosłe czoło, cera sino blada, broda czarna, zęby białe i ostre...
— Wybornie, Lucjanie — zawołał Morcef — doskonałą dałeś charakterystykę. Istotnie, hrabia Monte Christo do sylwety przez ciebie nakreślonej jest bardzo podobny. Człowiek ten niejednokrotnie wywoływał we mnie drżenie.
— Czy on cię oprowadzał czasem po zwaliskach Kolizeum, aby ci trochę krwi wyssać, mój Morcefie? — zapytał Beauchamp.
— Albo może kazał ci, gdy cię wyswobodził z rąk bandytów, podpisać cyrograf na duszę?...
— Żartujcie, żartujcie sobie, ile wam się podoba — rzekł Morcef, nie obrażając się bynajmniej.
— No, drogi Albercie — zawołał Debray — dość tego! Słuchaj, jedenasta bije na zegarze.
— Musiały cię tej nocy jakieś mary napastować! Idziemy do stołu!
Jeszcze nie przebrzmiały echa bijącego dzwonka w zegarze, gdy drzwi się otworzyły i Żerman oznajmił:
— Pan hrabia Monte Christo!
Wszyscy zebrani bezwiednie się poruszyli i zwrócili głowy w stronę otwartych drzwi, do tego stopnia welkie wrażenie wywarło na nich opowiadanie Morcefa.
Hrabia stanął na progu, ubrany z niezmierną prostotą. Najbardziej wybredny elegant wszelako nie miałby nic toalecie tej do zarzucenia.
Po wejściu rozejrzał się po salonie, postąpił na jego środek i przywitał się z Morcefem, podając mu rękę.
— Punktualność — mówił przybyły — jest grzecznością królów. Podróżni jednak zasługują na pewne pobłażanie. To też mam nadzieję, drogi wice-hrabio, że wybaczyć mi zechcesz tych kilka sekund mego opóźnienia. Niepodobna przebyć pięciuset mil drogi, by nie natrafić na jakąś przeszkodę. Stąd me małe opóźnienie.
— Panie hrabio — odpowiedział Morcef — właśnie zapowiadałem twoje przybycie przyjaciołom, którzy dziś byli łaskawi dla mnie, i mam honor przedstawić ich panu. Oto hrabia Chateau Renaud, który między przodkami swymi liczy dwunastu parów i którego pradziadowie zajmowali najwyższe w kraju stanowiska. Pan Lucjan Debray, sekretarz przyboczny ministra spraw wewnętrznych. Pan Beauchamp groźny dziennikarz, postrach rządu dzisiejszego. Nakoniec pan Maksymilian Morrel, kapitan spahisów.
Na to ostatnie nazwisko, hrabia, który do tej chwili, z prawdziwie angielską flegmą, kłaniał się przedstawionym, mrożąc ich swą nieprzystępną postawą, uczynił krok naprzód i lekki rumieniec przemknął po jego twarzy.
— Pan nosisz mundur świeżych zwycięzców Francji — rzekł — piękny to mundur!
— Czy pan nigdy nie widziałeś naszych afrykańskich pułków? — zapytał Morcef.
— Nigdy — odpowiedział hrabia, który odzyskał już zupełną władzę nad sobą.
— Pod tym mundurem, hrabio, bije najwaleczniejsze najszlachetniejsze może serce z całej armji.
— O! panie wice-hrabio... zaprotestował Morrel.
— Pozwól mi skończyć, kapitanie. Przed chwilą — ciągnął dalej Morcef — dowiedzieliśmy się o jednym jego czynie, tak bohaterskim, że, aczkolwiek widzę kapitana Morrela dziś po raz pierwszy w życiu, gorąco go proszę, ażeby zechciał być moim przyjacielem.
— A... widzę, panie Morrel, że nietylko jesteś bohaterskim i szlachetnym, ale i skromnym jeszcze!
Ten pełen entuzjazmu wykrzyknik zastanowił wszystkich, a zwłaszcza Morrela, który spojrzał na hrabiego ze zdziwieniem.
W głosie hrabiego było tyle słodyczy i ciepła, iż — aczkolwiek dziwnym się wydawał — nie mógł obrażać.
— Należy przypuszczać — rzekł Chateau Renaud do Beauchampa, — że ten hrabia Monte Christo zdaje się być istotnie ciekawym i niezwykłym człowiekiem. A ty jakiego jesteś o nim zdania, Morrelu?
— Na honor, ma oko tak szczere i głos tak pociągający, że mimo dziwacznej uwagi, jaką o mnie zrobił, bardzo dobre uczynił na mnie wrażenie.
— Panowie — zaprosił Morcef — Żerman mi doniósł, że podano do stołu. Drogi hrabio, pozwól, bym cię poprowadził.
Wszyscy przeszli do sali jadalnej i w milczeniu zajęli miejsca.
— Panowie — rzekł hrabia, — pozwólcie, bym parę słów powiedział na swe usprawiedliwienie. Możliwe, iż popełnię tutaj parę jakich niewłaściwości, lecz zechciejcie mi to wybaczyć, albowiem po raz pierwszy jestem w Paryżu i nie znam najzupełniej jego obyczajów.
— Patrzajcie, jak on to powiedział! Cóż innego rzecby mógł jakiś indyjski książę? To być musi jakiś ogromny magnat! — zauważył Debray.
— Magnat-cudzoziemiec — uzupełnił Chateau Renaud.
— Magnat wszystkich krajów — dorzucił Beauchamp.
Hrabia i tutaj okazał wstrzemięźliwość w jedzeniu.
— Drogi hrabio — rzekł, widząc to, Morcef — jestem pełen obaw, by kuchnia przy ul. Helder, w Paryżu, nie smakowała ci tak właśnie, jak mnie i Franciszkowi — kuchnia pana Pastriniego, w Rzymie. Powinienem był zapytać uprzednio, jakie hrabia najchętniej jada potrawy i postarać się je przygotować według pańskiego smaku?
— Gdybyś pan mnie znał lepiej, — odpowiedział hrabia z uśmiechem — nie zadawałbyś sobie tyle trudów, upokarzających dla takiego jak ja podróżnika, którego pokarmem były kolejno: „maccaroni“ w Neapolu, „polenta“ w Medjolanie, „alla poerida“ w Walencji, „pilau“ w Konstantynopolu, „karrich“ w Indjach, jaskółcze gniazda w Chinach... Jem wszystko, tylko ,że jem bardzo mało. Za to jeść mogę w każdej chwili, bez względu na porę, tak dobrze w dzień, jak w nocy. Również jestem zdolny zasnąć w każdej chwili. Mam na to sposób niezawodny.
— O! przydałby się on i nam, w Afryce, gdzie rzadko jest co jeść, a jeszcze rzadziej pić. Dobrzeby było przespać takie chwile.
— Niestety, sposób ten — dobry dla mnie, zabójczym okazaćby się mógł dla wojska. Środek mój bowiem sprowadza czasami sen bardzo długotrwały.
— I cóż to jest za środek? Czy nie możnaby wiedzieć? — zapytał Debray.
— O, dlaczegóżby nie?... rzekł hrabia — ja z tego nie robię żadnej tajemnicy. Jest to mieszanina opium w najlepszym gatunku, po który to narkotyk jeździłem specjalnie do Kantonu, i oryginalnego haszyszu, jaki jest zbierany pomiędzy Eufratem, a Tygrem. Z mieszaniny tej robi się rodzaj ciasteczek, czy pigułek, które się gryzie i połyka, wrazie potrzeby. W dziesięć minut po przyjęciu tego środka następuje sen. Zapytać się zechciejcie pana barona Franciszka d‘Epinay, jaką wartość przedstawia mój sposób? Zdaje się, że on moich pigułek próbował.
— Tak jest — odpowiedział Morcef — mówił mi o tem i zachował bardzo przyjemne wspomnienia tej chwili.
— Pigułki te — wtrącił się do rozmowy Beauchamp, który jako dziennikarz, był bardzo niedowierzający — nosisz pan niewątpliwie zawsze przy sobie?
— Tak jest. Oto są — odpowiedział hrabia i dobył z kieszeni przepyszną puszkę, wyrobioną z jednej sztuki szmaragdu, a zamkniętą złotym koreczkiem, wewnątrz której znajdowały się pigułki ciemno-zielonej barwy, wielkości grochu. Miały one zapach ostry i przejmujący, lecz dosyć przyjemny.
Puszeczka obiegła stół dookoła, zebrani podawali ją sobie z rąk do rąk, więcej dla przypatrzenia się zachwycającemu szmaragdowi, aniżeli dla zobaczenia i powąchania pigułek.
— I to kucharz pański przyrządza ten przysmak? — zapytał Beauchamp.
— Nie, panie. Jestem chemikiem i to wcale niezłym, sam przeto robię sobie te pigułki.
— Jakiż to piękny szmaragd, największy ze wszystkich jakie kiedykolwiek w życiu widziałem — rzekł Chateau Renaud.
— Miałem trzy takie — odpowiedział Monte Christo — jeden dałem sułtanowi, który kazał go osadzić w pałaszu; drugi Ojcu Świętemu, który rozkazał umieścić go w tjarze obok szmaragdu jaki dostał od cesarza Napoleona jego poprzednik, Pius VII; wreszcie trzeci zostawiłem sobie i kazałem go wydrążyć, odjęło mu to połowę wartości, uczyniło go jednak dogodniejszym do użytku.
Wszyscy z podziwem spoglądali na Monte Christo. Opowiadał o tych olbrzymiej wartości kamieniach z taką prostotą, że tylko obłąkany lub posiadacz nieprzeliczonych bogactw mógł z podobną swobodą mówić o tem.
— Cóż ci władcy dali panu wzamian, za tak olbrzymiej wartości klejnoty?
— Sułtan darował wolność jednej kobiecie, zaś Ojciec Święty życie jednemu człowiekowi. Tym sposobem dwa razy w życiu byłem tak potężny, jakgdyby mi Bóg dozwolił się urodzić na stopniach swego tronu.
— Tym ocalonym od śmierci był Peppino, nieprawdaż? — zapytał Morcef.
— Być może — rzekł Monte Christo z uśmiechem.
— Nie dasz wiary, panie hrabio, jak wielkiej doznaję przyjemności, gdy cię słyszę podobnie mówiącego — rzekł Morcef. — Już dziś rankiem przedstawiłem pana przyjaciołom moim jako jakiegoś czarodzieja z „Tysiąca i Jednej nocy“, za potężnego cudotwórcę. Paryżanie wszelako mają dziwny umysł. Wszelkie nadzwyczajności, o ile w ich Paryżu się zdarzą — uważają za normalniejsze; jeżeli jednak zdarzą się gdzieindziej — kategorycznie twierdzą: niepodobieństwo, fantazja, bajki! I tak: Debray codzień czyta, a Beauchamp drukuje co dzień, że na bulwarach obrabowano tych, a tych, którzy zbyt późno wyszli z nocnych lokali, lub nawet z Jockey-Clubu, że na przedmieściach Saint-Denis zamordowano tyle a tyle osób, że schwytano tylu a tylu złodziei. To wszystko jest dla nich normalne i najzupełniej realne. Niech jednak ktoś odważy się powiedzieć im, o istnieniu bandytów w Marennes, lub w Kampanii rzymskiej — odrazu zakrzykną: nieprawda. Powiedzże im, panie hrabio, bardzo proszę, że ja byłem przez bandytów naprawdę uwięziony i że gdyby nie szlachetna interwencja twoja, to kto wie, czybym nie znajdował się w obecnej chwili w świecie cieniów, których zresztą, bardzo możliwe, że niema zupełnie!?
— Ależ przyrzekłeś mi pan, że już nigdy nie będzie między nami mowy o drobnostce tej...
— Uczucia wdzięczności nie pozwalają mi na spełnienie mego przyrzeczenia. Wierzę mocno, że uratowałeś mi życie, bo we wspólnej kasie, mej i Franciszka, nie było żądanych czterech tysięcy piastrów. To wiem. Nie wiem natomiast, jakim cudem zdołałeś, panie hrabio, nakazać dla siebie tak wielkie poszanowanie owym bandytom, którzy niczego nie szanują?
— Nic prostszego nad to — odpowiedział hrabia — znam owego Wampę coś od lat dziesięciu, był on wtedy prostym pasterzem, pewnego razu dałem mu sztukę złota za pokazanie mi drogi, zaś on wzamian dał mi sztylet.. Czy jednak zapomniał następnie o tej wymianie podarunków, czy może mnie nie poznał?... dość iż pewnego razu poważył się mnie zatrzymać. Wynik tej nieostrożności był taki, że nie on mnie, lecz ja jego ostatecznie pochwyciłem, wraz z dwunastoma jego podwładnymi. Już oddać go miałem w ręce sprawiedliwości rzymskiej, która prędko wyrokuje, lecz ostatecznie tego nie zrobiłem i puściłem go wolno.
— Pod warunkiem, że nie będzie więcej grzeszył — podpowiedział dziennikarz, śmiejąc się głośno, — z przyjemnością widzę, że dotrzymał obietnicy!
— Nie, panie — odpowiedział chłodno Monte Christo — takich przyrzeczeń nie wymagałem od niego bynajmniej, zażądałem tego jedynie, by zechciał oszczędzać mnie i przyjaciół moich. Może to, co wam powiem teraz, panowie, dziwnem się wyda, lecz ja bynajmniej nie roztaczam swych skrzydeł opiekuńczych nad społeczeństwem, choćby z tej przyczyny, że i ono się mną nie opiekuje, więcej nawet — tylko mi szkodzi.
— Wybornie! — zawołał Chateau Renaud — oto pierwszy człowiek, który jawnie się przyznaje do egoizmu! Brawo! panie hrabio!
— Jest w tem szczerość, a ta jest godna szacunku — rzekł Morrel — jestem pewien, że pan hrabia nie żałuje nigdy, gdy odstępuje od zasad przed chwilą wygłoszonych.
— Alboż ja, panie, odstępuję kiedy od swych zasad? — zapytał Monte Christo, który nie mógł się powstrzymać od spoglądania na Maksymiljana i to z taką siłą i uwagą, że to aż żenowało młodzieńca.
— Myślę, że tak właśnie było, gdyś pośpieszył na ratunek pana de Morcefa. Oddałeś wtedy przysługę bliźniemu swemu przecież, a więc i społeczeństwu.
— Którego jest on właśnie najpiękniejszą ozdobą — dorzucił z wielką powagą Beauchamp, wychylając kielich szampańskiego wina.
— Panie hrabio — zawołał Morcef — mimo twych wywodów pozwolę sobie twierdzić, że egoistą bynajmniej nie jesteś, raczej filantropem. Mienisz się być synem Wschodu, Lewantu, Malty — Indjaninem, Chińczykiem... Nosisz nazwisko hrabiego Monte Christo, to znów każesz się nazywać Sindbadem żeglarzem. Jesteś kosmopolitą, bogaczem bez ziemi, a jednak, gdy tylko stanąłeś w Paryżu, odrazu stałeś się paryżaninem, pod jednym przynajmniej względem. Chwalisz się wadami, których nie masz, a ukrywasz cnoty, które cię zdobią.
— Drogi vice-hrabio — odpowiedział Monte Christo — we wszystkiem co powiedziałem i zrobiłem nie widzę nic, coby mi mogło zjednać u ciebie i u tych panów uznanie, jakiem mnie pragniecie zaszczycić. Pan nie byłeś dla mnie obcym, ponieważ pana znałem, ustąpiłem mu mego powozu, zapraszałem na śniadania... razem z nim wreszcie się bawiłem w czasie karnawału. Przytem jest panu przecież wiadome, iż ocalając go działałem w tej egoistycznej myśli, że wprowadzisz mnie pan do salonów paryskich. Wtedy uważać to mogłeś za słowa bez znaczenia, dziś wszelako przekonać się możesz, że ja istotnie przybyłem, ażeby zrealizować swoją filantropję, by mi zapłacono za moje „dobre uczynki“.
— Możesz hrabio być pewien, że dotrzymam obietnic i będziesz przez moich przyjaciół dobrze przyjęty. Co prawda, to pan tego wszystkiego, mówiąc szczerze i serjo, nie potrzebujesz. Przy pańskiem nazwisku, majątku, dowcipie (tutaj Monte Christo skłonił się z uśmieszkiem nieco ironicznym) — będziesz wszędzie, bez mojej rekomendacji, napewno z radością przyjmowany.
W jednej tylko rzeczy, myślę, mogę być, przypuszczam panu użyteczny: jeśli znajomość życia paryskiego, doświadczenie, przydać się mogą na coś panu — to jestem na jego usługi. Potrzebny będzie panu przedewszystkiem apartament, postaram się go wynaleźć. Nie śmiem proponować swego mieszkania, gdyż jest zbyt ciasne i skromne, a zresztą, szczerze przyznam — jestem do tego stopnia egoistą, że w mem mieszkaniu, prócz mnie, cień nie pomieściłby się nawet... chyba cień kobiety.
— O!... to zakrawa na zapowiedź małżeństwa jakby. Prawda, mówiłeś mi pan w Rzymie, że małżeństwo twoje jest już ułożone. Czy mam już panu złożyć me powinszowania?
— Ta rzecz jest dopiero projektowana, panie hrabio.
— Kto mówi o projekcie — przerwał Debray — ten przypuszcza, że się coś zmienić może jeszcze.
— Nie, bynajmniej — odpowiedział Morcef — mój ojciec bardzo jest za tem i spodziewam się, że niezadługo już będzie mógł przedstawić panów mojej żonie, a już w każdym razie narzeczonej. Mówię o pannie Eugenji Danglars.
— Panna Eugenja Danglars?... zawołał Monte Christo — czy nie jest ona córką barona Danglarsa, bankiera?
— Tak jest — odpowiedział Debray — lecz to jest baron bardzo świeżej daty.
— O, cóż to znaczy! — bronić zaczął przyszłego swego teścia Morcef — ważne jest to, iż otrzymał tytuł ten za zasługi, jakie oddał krajowi.
— Zaś zasługi te były ogromne — wtrącił Beauchamp — wyobraźcie sobie, że dla króla Karola X wystarał się o pożyczkę aż sześciu miljonów franków! No, oczywiście, za czyn tak bardzo patrjotyczno-bohaterski zrobiono go odrazu baronem i dano gwiazdę Legji honorowej!...
— No, no — zawołał Morcef — zachowaj to dla Korsarza, lub dla Charivari... W mojej obecności wszelako zechciej być względniejszym dla mego teścia, co prawda — to przyszłego dopiero.
Zaś zwracając się do hrabiego Monte Christo dodał następnie:
— Wymówiłeś hrabio, jego nazwisko w ten sposób jakby znanym był on panu.
— Nie znam go — odpowiedział niedbale Monte Christo — lecz go w tych dniach poznać będę musiał zapewne, a to z tej racji, że mam u niego otwarty kredyt przez domy: Richard i Blount w Londynie, Arnstein i Eskeles w Wiedniu, nakoniec Thomson i French w Rzymie.
Gdy Monte Christo wymówił te ostatnie słowa, rzucił nieznacznie okiem na Maksymiljana Morrela.
Jeżeli hrabia spodziewał się, że zrobią one na młodzieńcu wrażenie, to się nie zawiódł. Maksymiljan zadrżał, jakby wstrząśnięty iskrą elektryczną.
— Thomson i French — zawołał — więc pan znasz tę firmę?
— To są moi bankierzy w stolicy chrześcijańskiego świata — spokojnie odpowiedział hrabia. — Może pan pragnie załatwić u nich jakiś interes przeze mnie?
— O! panie hrabio! Pan byłbyś w stanie dopomóc mi w pewnych poszukiwaniach. Dom ten wyświadczył nam wielką przysługę, przyczem niewiadomo, z jakich przyczyn, nigdy się do niej przyznać nie chciał.
— Jestem cały na pańskie rozkazy — rzekł Monte Christo z ukłonem.
— Wszystko to dobrze — zagaił świeżą rozmowę Morcef, gdy spostrzegł, że hrabia i Morrel zamilkli — oddaliliśmy się jednak trochę od poprzedniego, a niewyczerpanego jeszcze tematu; mówiliśmy mianowicie o konieczności wynalezienia hrabiemu mieszkania. No, panowie, zastanówmy się wszyscy, gdzieby można było najprzyzwoiciej ulokować go?
— Na przedmieściu Saint-Germain — rzekł Chateau Renaud — wiem nawet o jednym tam się znajdującym czarownym pałacyku, będącym do wynajęcia.
— Ale cóż znowu, mój Chateau Renaud, — rzekł Debray — czyż w Paryżu niema innych, weselszych dzielnic, jak to twoje ponure Saint Germain? Niech go hrabia nie słucha i zamieszka w okolicach Palais Royal, to jest prawdziwe serce Paryża.
— A najlepiej w pobliżu opery — powiedział Beauchamp... — Gdy hrabia każe sobie na balkon wynieść poduszki ze srebrzystej materji, i spocznie sobie na nich, paląc fajkę i połykając swoje pigułki, mieć będzie wtedy przed oczami cały Paryż.
— A tobie nie przychodzi co na myśl, Morrelu? — zapytał Morcef.
— Owszem, odpowiedział młodzieniec z uśmiechem, — mam pewną myśl, tylko waham się, czy ją wypowiedzieć. Otóż hrabio, cobyś powiedział, gdybym ci zaproponował skromny apartamencik w cichym pałacyku, przy ulicy Meslay, w którym zamieszkuje moja siostra?
— Pan masz siostrę, — zapytał hrabia.
— Mam, panie. I to bardzo dobrą siostrę.
— Zamężna?
— Od dziewięciu lat. Jest szczęśliwą, jak tylko człowiek szczęśliwym być może. Wyszła za mąż za człowieka, którego kochała od dzieciństwa, a który pozostawał domowi naszemu wierny nawet w najgorszych chwilach, za Emanuela Herbaud.
Przez usta Monte Christo przewinął się cichy, pełen tkliwości uśmiech.
— Zamieszkuję u nich zawsze w czasie urlopu — mówił dalej Maksymiljan — i bylibyśmy wszyscy bardzo szczęśliwi, gdyby hrabia zechciał przyjąć naszą propozycję.
— Ależ Morrelu! zastanów się, co proponujesz? Widzę, iż chciałbyś bajkowego Sindbada żeglarza, pana wód i skarbów, zamknąć w kole rodzinnem! Z człowieka, który z końca przyjechał świata, ażeby poznać i zobaczyć Paryż, zrobić patrjarchę! — zawołał Morcef, załamując ręce.
— O, bynajmniej — zaoponował Morrel — moja siostra ma dwadzieścia pięć lat, a szwagier trzydzieści, są więc pełni życia, radości i wesela. Wreszcie hrabia miałby pełną swobodę, zajmując zupełnie oddzielną część pałacyku.
— Dziękuję panu, bardzo dziękuję — rzekł Monte Christo — szczęście moje będzie ponad zasługi wielkie, jeżeli bym został przedstawiony przez ciebie, drogi panie Morrelu, twej siostrze i szwagrowi. Przyjąć twej ofiary nie mogę jednak, jak i propozycji wszystkich panów, ponieważ mam już mieszkanie, najzupełniej gotowe na me przyjęcie.
— Jakto?... może masz pan zamiar w hotelu na stałe się ulokować?... Byłoby to dla pana bardzo przykre.
— Czyż to znów było mi tak źle u pana Pastriniego, w Rzymie? — zapytał Monte Christo, zwracając się do Morcefa.
— Napewno nie. Ale w Rzymie straciłeś pan na samo umeblowanie conajmniej pięćdziesiąt tysięcy piastrów. Czyżbyś chciał w każdem mieście, do którego przybywasz, tracić tak olbrzymie sumy bezpowrotnie?
— Toby mnie nie wstrzymało, lecz w Paryżu, uznałem za właściwe posiadanie własnego pałacu. Wysłałem więc naprzód służącego, który już musiał kupić jakąś posiadłość i odpowiednio ją umeblować.
— Tak więc pan mów, że masz służącego, który zna Paryż — zawołał Beauchamp.
— Tak samo jak i ja, po raz pierwszy jest w Paryżu, we Francji nawet. Jestto murzyn, a przytem niemowa.
— To zapewne Ali? — zapytał Morcef, wśród ogólnego ździwienia.
— Tak, Ali, ten sam, którego, zdaje się widziałeś, vice-hrabio w Rzymie.
— Jakżeż pan mogłeś na murzyna, będącego niemową w dodatku, wkładać obowiązek kupowania pałacu w Paryżu, a następnie umeblowania go?
— A jednak jestem pewien, że zrobił wszystko jak najlepiej, — według mego gustu. Pozatem był powiadomiony, że dziś o godzinie dziesiątej stanę u rogatek Paryża, to też o tej godzinie oczekiwał na mnie u bramy Fontinebleau, gdzie mi doręczył dokumenty, dotyczące kupna, a także adres mej nowej posiadłości. Proszę przeczytać!
I mówiąc to, Monte Christo podał papiery Morcefowi.
— Pola Elizejskie Nr. 30 — przeczytał Albert.
— No, to po książęcemu — zawołał Chataeu Renaud.
— Więc pan jest posiadaczem mieszkania, ale go nie zna zupełnie? — zapytał zdumiony Beauchamp.
— A skądże mógłbym je znać?... Nie mogłem przecież się tutaj spóźnić, przebrałem się więc w karecie i po raz pierwszy stopa moja dotknęła paryskiego bruku przed domem vice-hrabiego.
Młodzi ludzie spojrzeli na siebie. Nie wiedzieli, co mają myśleć o tem wszystkiem?...
— Ha, jeżeli nie możemy już dopomóc przy wyszukaniu mieszkania, to jesteśmy gotowi do oddania drobniejszych chociaż usług — powiedział Beauchamp. — Ja, jako dziennikarz, otworzę dla pana wszystkie teatry w Paryżu.
— Dziękuję panu — rzekł z uśmiechem Monte Christo, mój rządca otrzymał już rozkaz zamówienia dla mnie loży w każdym teatrze i na cały sezon.
— Tym rządcą zaś jest zapewne niemy murzyn ów? — zapytał Debray.
— Nie, panie, jest to współziomek pański, jeśli korsykanin może być czyimś współziomkiem. Przypomina go pan sobie, panie Morcef?
— Czy to nie ten poczciwy Bertuccio, który tak dobrze potrafi wynajmować okna?
— Ten sam. Bardzo uczciwy i dobry człowiek, trochę żołnierz, trochę kontrabandzista... wszystkiem był potrochu, byle tylko żyć. Nie ręczę nawet, czy nie był już w rękach policji... za bagatelkę jakąś, zdaje się, że za pchnięcie nożem.
— I tak nieskazitelnego obywatela wziął pan sobie na zarządcę? — zapytał Debray — ile też ukradnie on panu rocznie?
— O, co do tego, ręczę, że nie więcej aniżeli inni. Doskonale prowadzi moje interesy i dlatego go trzymam.
— A więc — rzekł Chateau Renaud — jesteś pan już w Paryżu najzupełniej urządzony; masz pan pałac, rządcę, zaufanego murzyna... brakuje ci już jedynie kochanki.
Na słowa te Morcef się uśmiechnął; przyszła mu na myśl piękna Greczynka, którą widział w loży hrabiego, w Rzymie.
— Mam coś lepszego niż kochankę, bo mam niewolnicę. Wy najmujecie sobie kochanki w teatrze, salach gry, kawiarniach... ja kupiłem sobie w Konstantynopolu niewolnicę. Drożej mnie to kosztowało, choć i to wątpliwe, ale za to mam już spokój zupełny.
— Zapominasz pan — rzekł śmiejąc się Debray — że jesteś we Francji, nie na wschodzie. Gdy twoja niewolnica stanęła swą stopą na ziemi francuskiej, od tej chwili jest wolna.
— A któż jej o tem powie?
— Ah, mój Boże! Pierwszy lepszy, kto z nią mówić będzie!
— Ona tylko po grecku rozumie.
— I taki znaleźć się może...
— Tylko, że ona nie będzie chciała z nim rozmawiać — przybił Monte Christo.
— Ale oglądać i podziwiać się pozwoli, chyba? — zapytał Beauchamp.
— Mój drogi Morcefie — rzekł Debray wstając — już wpół do trzeciej. Uczta twoja pozostawi w nas najmilsze wspomnienia, bo goście twoi byli zachwycający, niema jednak towarzysza, któregoby nie trzeba było porzucić, gdy się ma do spełnienia obowiązki. Zaś mnie woła ma służba w ministerstwie.
Gdy zaś już był we drzwiach, dodał szeptem do odprowadzającego gospodarza:
— Musimy się dowiedzieć, kto jest ten hrabia.
— Daj pokój! Najzłośliwsi nie mogli w nim znaleźć nic złego.
— Ba!... mamy trzy miliony na tajne wydatki... Prawda, że wydajemy je o wiele zawcześnie, no ale na tę sprawę znajdzie się przecież jakieś pięćdziesiąt tysięcy!
Za przykładem Debraya poszli i inni goście, tak, że w końcu z gospodarzem pozostał jeden Monte Christo.



ROZDZIAŁ II.
PREZENTACJA.

Gdy Morcef pozostał sam na sam z hrabią, rzekł wtedy do niego:
— Możebyśmy wstali, hrabio i, przeszli na taras, jaki się znajduje poza moim sypialnym pokojem. Odetchniemy wtedy świeżem powietrzem.
Hrabia zgodził się chętnie, a gdy przechodzili przez pokój ten, uwagę hrabiego zwrócił przepyszny istotnie portret kobiecy, pendzla Leopolda Roberta, jaśniejący przedziwnym ciemno-ztotym kolorytem.
Gdy hrabia go ujrzał, zatrzymał się, a następnie zbliżył się do niego paroma krokami.
Portret przedstawiał młodą kobietę, lat około dwudziestu pięciu, o cerze śniadej i ognistem spojrzeniu, rzęsy długie i czarne — ocieniały oczy.
Ubrana była w strój rybaczek katalońskich, miała czerwony gorsecik w czarne paski i złote szpilki we włosach. Portret był robiony na otwartem powietrzu i kobieta portretowana spoglądała na morze, a jej profil odbijał się podwójnie, w przezroczu fal i nieba.
Tylko dzięki temu, iż w pokoju mrok panował, Albert nie dostrzegł oliwkowej bladości, jaka pokrywała twarz hrabiego, nie dostrzegł nerwowego drżenia, jakie wstrząsało całą jego postacią.
— Piękną masz kochankę, panie vice-hrabio!... rzekł Monte Christo po dłuższej chwili milczenia, głosem najzupełniej już spokojnym i opanowanym. — Jej ubiór, to zapewne strój maskaradowy? Bardzo jej w nim do twarzy.
— Ależ, panie, to portret mojej matki! Strój ten jest istotnie fantastyczny, lecz w nim właśnie spodobało się matce mej pozować do portretu, przed siedmioma coś laty, słynnemu Robertowi. Był robiony w czasie nieobecności mego ojca i miał być dla niego niespodzianką; z niezrozumiałych przyczyn nie znalazł jednak uznania w oczach mego ojca, mimo niezaprzeczonej wysokiej wartości artystycznej malowidła. Mówiąc między nami, kochany hrabio, ojciec mój, aczkolwiek najznakomitszy mąż stanu i słynny wódz, jest bardzo miernym znawcą sztuki. Przeciwnie matka; ta sama maluje wcale dobrze.
Gdy ojciec szorstko zganił portret, matka oddała go mnie, by jego widok nie psuł ojcu humoru.
Portret ten i na matkę dziwne wywiera wrażenie. Gdy przyjdzie do mnie, zawsze się w niego wpatruje, i zawsze płacze. Wraz z portretem tym weszła do naszego domu jakaś chmura, która coraz bardziej rozdziela moich rodziców.
A teraz, panie hrabio, gdyś odetchnął świeżem powietrzem i nasycił wzrok widokiem Paryża z tego tarasu, pozwól, bym cię zaprowadził do domu mego ojca. Rodzicom moim niejednokrotnie mówiłem o panu, jako o swym zbawcy.
Na zaproszenie to Monte Christo nie odpowiedział słowa, skłonił się tylko w milczeniu.
Albert zawołał Żermana i rozkazał mu uprzedzić hrabiostwo Morcefów o przybyciu hrabiego Monte Christo.
Gdy się tam udali następnie, hrabia zauważył nad drzwiami, wiodącemi do salonu, herb domu, bogato wyrzeźbiony. Herb ten dawał pojęcie, jak wielkie znaczenie pan domu przywiązuje do rzeczy podobnego rodzaju.
Monte Christo stanął przed tym herbem i zaczął mu się przyglądać z uwagą.
— Na błękitnem tle siedem złotych ptaków... To zapewne herb rodziny domu Morcefów? — zapytał hrabia — na
heraldyce znam się bardzo mało; hrabią jestem z przypadku, zatwierdzonym zresztą przez Toskanję. Nie przyjąłbym tego tytułu, gdyby nie to, że w podróżach jest on bardzo potrzebny, na komorach i w hotelach. Ale proszę mi darować pytanie, jakie uczyniłem.
— Nie widzę w niem nic niewłaściwego. Co do herbu, to zgadłeś pan. Jest to herb Morcefów, ród których jest bardzo znany na południu Francji, od szeregu wieków.
— Tak musi być w rzeczy samej — potwierdził Monte Christo — dowodzą tego ptaki w herbie. Wszyscy rycerze, którzy wychodzili na podbicie Ziemi Świętej, przyjmowali za godło albo krzyż, jako znak swego posłannictwa, albo też ptaki przelotne, jako symbol dalekiej podróży; głowę murzyna nareszcie, na znak, iż oddają się w niewolę idei. Protoplasta rodu Morcefów przeto musiał należeć do jednej z wypraw krzyżowych, a choćby to była wyprawa za Ludwika świętego, to już ród pański sięgałby XIII wieku.
— Zdaje mi się, że w gabinecie ojca mojego jest drzewo genealogiczne naszego rodu. Może zechcesz je przestudiować, jeżeliby cię to, hrabio, miało interesować.
Mówiąc to, pchnął drzwi, wiodące do salonu. Gdy do niego Monte Christo wszedł pierwszy, ujrzał każdemu odrazu rzucający się w oczy ogromny i na pierwszem miejscu wiszący portret mężczyzny lat 35-ciu, do 40-u, w mundurze generała, ze wstęgą Legji honorowej na szyi, z wielką gwiazdą orderu Zbawiciela, na prawej piersi, zaś na lewej — z wielkim krzyżem orderu Karola III. Stwierdzało to, iż mąż portretowany walczył w Grecji i w Hiszpanji, lub też, co na jedno wychodzi, że przeprowadzał na drodze dyplomatycznej sprawy w tych krajach.
Monte Christo przyglądał się temu portretowi z niemniejszą uwagą jak poprzedniemu, w mieszkaniu syna zawieszonemu, gdy wtem otworzyły się drzwi i stanął w nich pan domu, hrabia de Morcef.
Był to mężczyzna lat co najwyżej czterdziestu, lecz wyglądał na pięćdziesiąt. Zupełnie siwe miał na głowie włosy, które dziwnie odbijały od czarnych wąsów i brwi. Ubrany był w garnitur cywilny, na klapie miał dużą ilość różnokolorowych wstążeczek, oznaczających różne ordery.
Wszedł żywo, energicznie, przyczem postawę i ruchy miał dosyć szlachetne.
Monte Christo ani kroku nie postąpił ku niemu, rzekłbyś, że wrósł w ziemię, oczy jedynie w jego twarzy utopił.
— Ojcze — rzekł Albert — mam honor przedstawić ci pana hrabiego Monte Christo, który tyle dobrego zrobił dla mnie.
— Miło mi bardzo powitać pana — przemówił hrabia Morcef — wyświadczyłeś pan wielką domowi naszemu przysługę, zachowałeś nam bowiem przedstawiciela rodu. Dozgonną przeto winniśmy panu wdzięczność.
Rzekłszy to, hrabia Morcef wskazał krzesło hrabiemu Monte Christo, zapraszając go do zajęcia miejsca, a i sam zasiadł w fotelu, nawprost okna.
Monte Christo wziął krzesło i umieścił się tak na niem, że był na tle ciężkich portjer okiennych. Twarz miał więc w cieniu, gdy oblicze hrabiego Morcefa kąpało się całe w świetle. Mógł więc badać bez przeszkód rysy gospodarza domu, napiętnowane udręczeniem.
— Hrabina — rozpoczął Morcef rozmowę — ubierała się właśnie, gdy ją vice hrabia uprzedził, iż będzie miała szczęście przyjąć odwiedziny pańskie. Za małą chwilę wejdzie do salonu.
— Niemałem, jest to szczęściem dla mnie — rzekł w odpowiedzi Monte Christo — że zaraz po przybyciu do Paryża, mam możność zawiązania stosunków z człowiekiem, którego zasługi są równie wielkie, jak sława, otaczająca jego imię. Nie wątpię, że na równinach Mitidji i w górach Atlasu zachowano dla pana laskę marszałkowską?
— O! — odpowiedział Morcef, rumieniąc się lekko — ja już oddawna porzuciłem służbę. Służyłem pod rozkazami marszałka Bermonta, po pierwszej kampanji zostałem mianowany senatorem... i kto wie, jak dalekobym zaszedł, gdyby starsza linja utrzymała się na tronie?... Rewolucja lipcowa była jednak tak szczęśliwa i świetna, że bez najmniejszego niebezpieczeństwa może być niewdzięczną. Poprosiłem zatem o dymisję; porzuciłem broń i oddałem się polityce; staram się utrzymać pokój oraz popierać przemysł i handel.
— Historja pańskiego życia przynosi panu zaszczyt — rzekł Monte Christo. — Szlachcic, potomek znakomitego rodu, dziedzic wielkiej fortuny... postanowiłeś naprzód przelewać krew za ojczyznę. Następnie, zostawszy wreszcie już senatorem i komandorem Legji Narodowej, zapragnąłeś na innej drodze poświęcić się dla ojczyzny, oddając jej swą myśl i wiedzę. O, panie, to jest prawdziwie piękne, to jest wzniosłe!
Albert przysłuchiwał się wywodom hrabiego z podziwem, nie nawykł widzieć go unoszącego się takim zapałem.
— Niestety — mówił dalej cudzoziemiec, w celu zapewne rozproszenia lekkiej chmurki, która nad czołem hrabiego Morcefa zawisła, a którą słowa jego sprowadziły — my, ludzie Wschodu, inaczej żyjemy. My tam żyjemy dla przyjemności przedewszystkiem, dla zadowolenia swej ambicji conajwyżej. I tak przemijamy — bezużytecznie.
— Nie może się to pana dotyczyć. Nawet tutaj, do nas doszły echa jego filantropijnych czynów. To też Francja teraz do pana wyciąga ręce, odpowiedz na jej wezwanie. A Francja nie jest niewdzięczna. Źle się obchodzi czasami z własnymi synami, lecz cudzoziemców nagradza wspaniale.
— Mój ojcze — wmieszał się do rozmowy Albert — nie znasz hrabiego Monte Christo. On od Francji niczego nie pragnie, ani bogactw, ani zaszczytów. Pragnie od niej tego, co najwyżej, by bez większych trudności mógł uzyskać w każdej chwili: paszport. Oto wszystko, za co zresztą gotów po książęcemu zapłacić.
— Jest to najsłuszniejsze zdanie, jakie kiedykolwiek o sobie słyszałem — zawołał śmiejąc się hrabia.
— A oto i moja matka! — wykrzyknął vice hrabia.
Monte Christo spojrzał pełnemi lęku oczyma i ujrzał hrabinę, stojącą na progu drzwi przeciwległych tym, któremi wszedł hrabia. Uderzyła oczy jego niezwykła jej bladość. Gdy Monte Christo z pełnym szacunku ukłonem zwrócił się do niej, opuściła rękę i niewiadomo z jakich przyczyn wsparła się nią o drzwi złocone.
— Cóż to jest, Boże mój! hrabino — zapytał hrabia Morcef — co ci się stało?
— Czy jesteś cierpiącą, matko? — zawołał z niepokojem w głosie Albert, podchodząc do Mercedes.
— Bynajmniej — odpowiedziała, rzucając synowi spojrzenie gorącego uczucia, nie jestem słaba, tylko na widok tego, który ocalił mi syna, uczułam się mocno wzruszona. Panie — rzekła następnie, zbliżając się wspaniałym, jakby królewskim krokiem do hrabiego Monte Christo, — winnam ci życie mojego syna i błogosławię cię za ten czyn twój szlachetny. I dziękuję z głębi serca.
Monte Christo skłonił się raz jeszcze z wielkiem uszanowaniem, przyczem twarz miał zbielałą bardziej jeszcze, aniżeli hrabina.
— Pani... wynagradzacie mnie za mój czyn nader nikły.
Na te słowa, wymówione głosem słodkim i zlekka drżącym, hrabina Morcef odpowiedziała również tonem o cieplejszem zabarwieniu.
— Jestem bardzo szczęśliwa, wierzaj mi, hrabio, że syn mój znalazł w panu przyjaciela, za co gorące składam Bogu dzięki.
Po wygłoszeniu słów tych, Mercedes, z wyrazem nieskończonej wdzięczności podniosła ku niebu swe piękne oczy, w których jak djament szkliły się łzy.
Tę tkliwą scenę przerwał szorstko hrabia Morcef.
— Hrabino — rzekł do żony — przepraszałem już hrabiego, że go muszę opuścić, zechciej również i ty także przeprosić go za mnie raz jeszcze. Posiedzenie w Izbie oddawna jest jednak już otwarte, a ja jestem zapisany do głosu jako jeden z pierwszych.
— Idź, hrabio, starać się będę, by nasz gość nie znudził się u nas. Panie, — rzekła Mercedes następnie, zwracając się do Monte Christa — czy zechcesz łaskawie resztę dnia spędzić w naszym domu?
— Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym mógł tu pozostać dłużej. Jednak wprost z podróżnej karety przybyłem do domu państwa. I nie wiem, nawet, gdzie mieszkam w tem mieście, w którem nigdy nie byłem?
— Zastrzegamy więc sobie dłuższe odwiedziny w przyszłości — powiedziała uprzejmie hrabina.
Monte Christo skłonił się tylko, nic nie odpowiadając, z jego twarzy jednak widać było, że zaprosiny przyjmuje.
— Panie hrabio — przemówił Albert — jeżeli pozwolisz, chciałbym choć drobnostkami ci się odwdzięczyć, za twe uprzejmości w Rzymie. To też zechciej przyjąć mój powóz, dopóki twe ekwipaże nie nadejdą.
— Dziękuję ci, vice-hrabio. Spodziewam się, że mój Bertuccio miał aż nadto czasu dosyć, od godziny dziesiątej zrana, by się postarać o powóz i konie.
W przedpokoju oczekiwał już na swego pana służący hrabiego, ten sam co w Rzymie, z zawiadomieniem, że konie czekają na dole.
— Panie vice-hrabio — rzekł przy pożegnaniu Monte Christo — nie proszę cię do siebie, bobyś znalazł mój dom naprędce tylko urządzony. Proszę jednak o wyznaczenie dnia, w którym zechcesz mnie odwiedzić, to wtedy będę już pewien, że nie uchybię przepisom grzeczności.
— Każesz mi dzień oznaczać, hrabio? O, jestem przekonany, że w pałacu swym mógłbyś choćby już dziś bal urządzić.
— Sądź jak chcesz — odpowiedział Monte Christo, — wchodząc po wyłożonych aksamitem stopniach do wspaniałego powozu...
Gdy hrabia wsiadł, konie ruszyły tak szybko, że Monte Christo nie miał możności zobaczenia, iż po za firankami salonu odjazdowi jego przyglądała się jakaś kobieca postać.
Gdy Albert wrócił do matki, zastał ją w buduarze, siedzącą w olbrzymim fotelu. Portjery były wszystkie opuszczone, to też prawie mrok panował w pokoju, dzięki któremu nie mógł dojrzeć, że miała ona twarz zmienioną. Ze drżenia głosu wywnioskował jedynie, że była słaba.
— Ty cierpisz, matko? — zawołał.
— Nic mi nie jest. To tylko chwilowe jakby pół omdlenie, wywołane silnym zapachem kwiatów w salonie. Czekaj, odpocznę trochę...
— Powiedz mi — zaczęła po chwili — co to za nazwisko Monte Christo?
— Jest to, jak mi się zdaje, tytuł, nie rodzinne hrabiego nazwisko. Hrabia kupił tę wyspę od rządu toskańskiego, co mu dało właśnie tytuł hrabiowski. Hrabia nie miał zresztą żadnych pretensyj do starożytnego rodu i sam siebie nazywa „hrabią wypadku“. Wszędzie jednak uchodzi za wielkiego magnata i posiada bardzo rozległe stosunki.
— Sposób obejścia ma naprawdę zachwycający — zauważyła hrabina — takie przynajmniej zrobił na mnie wrażenie.
— Jest to istotnie człowiek dużej wiedzy i doskonale wychowany.
Hrabina zastanowiła się chwilę, a po krótkim namyśle rzekła:
— Mój drogi Albercie, to, co ci mam powiedzieć teraz, jest zapytaniem matki, pełnej zawsze niepokojów o swe dziecko. Otóż, czy widziałeś tego hrabiego Monte-Christo w jego gronie rodzinnem?... czy jesteś bezwzględnie przekonany, że jest istotnie tym, za którego uchodzić pragnie?
— A za kogóż on uchodzić pragnie? Mówiłem ci już, matko droga, że świat ma go za magnata i tym jest on niewątpliwie.
— A ty, Albercie, jakiego jesteś o nim zdania?
— Przyznam ci się, matko, że nie zastanawiałem się poważniej. Urodził się na Malcie, jak mi mówiono.
— Ależ nie o jego pochodzenie mi chodzi bynajmniej. Chciałabym wiedzieć, czem on jest dzisiaj?
— To rzecz inna zupełnie, tyle rzeczy dziwnych zauważyłem w nim samym i dokoła niego, że gdybym chciał powiedzieć co o nim myślę, określiłbym go w ten sposób może, że jest podobny do jednego z bohaterów Bajrona, którego fatum swem złowrogiem naznaczyło piętnem. Jakiś Manfred, Lara, czy Werner... jakiś nieszczęśnik wyzuty z ojcowizny, któremu los odebrał rodzinę, szczęście... a który cudem jakimś wydobył się z otchłani.
— Tak myślisz?
— Wyspa Monte Christo leży wśród morza Śródziemnego, skalista, niezamieszkała, pustynna. Jest więc schronieniem dla kontrabandzistów, tajemną przystanią dla korsarzy. Kto wie, czy zacni przemysłowcy ci nie opłacają haraczu za przytułek na wyspie?
— Myślę, iż jest to przypuszczenie trochę nazbyt fantastyczne.
— Mniejsza o nie. Kimkolwiek jest on, wszelako, kontrabandzistą, korsarzem, Larą, czy lordem Ruthwenem... przyznać musisz, moja matko, gdy go już widziałaś, że nie jest on człowiekiem przeciętnym, więcej... że jest człowiekiem niezwykłym! To też w salonach paryskich, sadzę, mieć będzie ogromne powodzenie.
— Ileż on też lat mieć może? — zapytała Mercedes, przywiązując widocznie wielką wagę do tego pytania.
— Trzydzieści pięć, do trzydziestu sześciu, conajwyżej.
— Więc jest tak młody?...
— Niewątpliwie. Opowiadał mi niejednokrotnie różne szczegóły ze swego życia. Otóż mówił bez żadnego namysłu: w tej a tej epoce miałem lat pięć, w tamtej dwadzieścia, jeszcze w innej — lat trzydzieści dwa... Porównywałem niejednokrotnie daty te — i nigdy nie zauważyłem najmniejszej w nich sprzeczności. Na zasadzie tych danych przeto, jestem niezbicie przekonany, że ma lat trzydzieści pięć, trzydziesty szósty. Prócz tego, czy zauważyłaś, matko, jak pełne życia są jego oczy?
Hrabina zwiesiła głowę, jakby przygnieciona ciężarem gorzkich myśli.
— Czy ten człowiek, Albercie, jest twoim przyjacielem, czy też tylko okazuje ci dowody przyjaźni? — rzuciła pytanie, wstrząsając się nerwowo.
— A ty?... czy czujesz dla niego sympatję?
— Czy ja wiem?... matko!
— Lubię go, aczkolwiek Franciszek d‘Epinay powiada, że pochodzi on z innego świata.
Hrabina przestraszyła się widocznie.
— Albercie — zawołała głosem wzruszonym — tak bardzo cię prosiłam zawsze, byś był ostrożny przy zawieraniu nowych znajomości.
— Ależ matko droga! Hrabia nie gra nigdy w karty, pija tylko czystą wodę i jest bardzo bogaty; śmiesznością byłoby przypuszczać, iż czyha on na moje pieniądze. Z jakiej więc dobrej racji miałbym unikać jego towarzystwa?
— Masz słuszność. Nierozsądne są moje obawy i tembardziej są one w tym wypadku naganne, że ten człowiek przecież ocalił ci życie. Czy zauważyłeś, jak ojciec go przyjął? Winniśmy być bardzo dla niego uprzejmi. A ojciec jest tak zajęty, tak zapracowany, że czasem mimowoli...
— Ojciec przyjął hrabiego jak najlepiej. Powiem więcej nawet, zdawał się być wyjątkowo ujętym paroma grzecznościami, jakie hrabia Monte Christo potrafił wtrącić niezmiernie zręcznie i szczęśliwie do rozmowy.
Hrabina nie odpowiedziała ani słowa; była jakby pogrążona w głębokiem marzeniu, oczy miała przymknięte. Syn patrzył na nią z troskliwością i bezmiernem przywiązaniem. Gdy spostrzegł, że zamknęła oczy zupełnie, przysłuchiwać się zaczął jej oddechowi, a gdy wreszcie doszedł do przekonania, że zasnęła, oddalił się na palcach, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.
— To szatan nie człowiek — szepnął sam do siebie — byłem pewien, że zrobi na wszystkich wrażenie.
I wrócił do siebie z pewnym, jakby do hrabiego Monte Christo żalem. Bolało go i to również, że cudzoziemiec ten ledwo stanął w Paryżu — już ma w tej stolicy świata najpiękniejszy zaprzęg.

— Zapewne — mówił do siebie — że ludzie nie mogą być sobie równi, muszę jednak poprosić ojca, ażeby fakty podobne wziął pod uwagę, a następnie poruszył je w Izbie.
ROZDZIAŁ III.
BERTUCIO.

Po upływie sześciu zaledwie minut hrabia znalazł się już u siebie; przez ten czas widziało go zaledwie kilkunastu z młodzieży, znających dobrze cenę pięknej uprzęży. Obejrzeli oni dokładnie ekwipaż, wyciągniętym kłusem pędzący i osądzili, że każdy koń był wart conajmniej piętnaście tysięcy ranków.
Ali wybrał na mieszkanie dla hrabiego dom położony po prawej stronie pól Elizejskich. Był to zresztą pałac raczej, położony wśród obszernych ogrodów; przed pałacem znajdował się olbrzymi klomb, który okrążać musiały zajeżdżające powozy.
Pałac zupełnie odosobniony, miał dwa wjazdy, jeden od pól Elizejskich i drugi dla służby, od ulicy Ponthieu.
Zanim stangret zdołał krzyknąć na oddźwiernego, już żelazna ze złoceniami krata zaskrzypiała na zawiasach i hrabia znalazł się natychmiast otoczony liczną i baczną służbą, gotową na każde jego skinienie.
Przed bogatym przedsionkiem, po objechaniu klombu, powóz się zatrzymał i na czele dwóch lokajów przyjął pana domu Ali, który z niewypowiedzianą radością uśmiechał się do hrabiego, szczęśliwy, że jego długa rozłąka z panem już się skończyła.
Gdy hrabia wysiadł z powozu, stanął przed nim jeszcze jeden mężczyzna, czarno i poważnie ubrany, kłaniający się nisko na powitanie.
— Dzień dobry ci, panie Bertuccio — rzekł doń Monte Christo — notarjusz już jest?
— Oczekuje w małym salonie na pana hrabiego.
— A karty wizytowe, które kazałem zamówić, są już gotowe?
— Znajdzie je pan hrabia na swem biurku. W mojej obecności kazałem przygotować kamień, pierwszą gotową kartę zanieść poleciłem, w myśl pańskich rozkazów, do pana barona Danglarsa, deputowanego, na ulicę Chausse d‘Antin Nr. 7.
— Która godzina?
— Dochodzi czwarta.
Hrabia Monte Christo oddał rękawiczki, kapelusz i laskę świeżo przyjętemu służącemu, paryżaninowi, a następnie udał się do małego salonu, w towarzystwie Bertuccia, który wskazywał drogę.
— Cóż to za nędzne marmury w tym przedsionku? — zauważył — spodziewam się, panie Bertuccio, że je każesz usunąć.
Intendent skłonił się jedynie z uszanowaniem.
Notarjusz, zgodnie z zapowiedzią, oczekiwał w małym salonie.
Urzędnik był sobie nikłą, niepozorną poczciwiną z XVIII okręgu Paryża, wyniesioną najniespodziewaniej dla niego samego do godności rządowego notarjusza.
— Czy to pan jesteś tutejszym rejentem i czy masz prawo sprzedania letniego pałacyku, który pragnę kupić? — zapytał Monte Christo.
— Tak jest, panie hrabio — odparł zapytany.
— Akt sprzedaży jest już gotowy?
— Gotowy, panie hrabio, mam go przy sobie, oto jest.
— Gdzież to znajduje się ta posiadłość, którą zamierzam nabyć? — zapytał niedbale Monte Christo, zwracając się do intendenta i do notarjusza.
Bertuccio rozłożył ręce, na znak, że nie jest mu to wiadome, zaś notarjusz spojrzał z nieukrywanem zdziwieniem na pytającego.
— Jakżeż to — powiedział — to pan hrabia nie wie, gdzie ten pałacyk się znajduje?
— A skądże mam wiedzieć?... u djabła! Przed paroma godzinami zaledwie przybyłem z Kadyksu do Paryża, w którym nie byłem nigdy w życiu przedtem.
— Jeżeli tak... zauważył notarjusz — pałac, który pan hrabia nabyć zamierza, znajduje się w Auteuil.
Na te słowa Bertuccio zbladł widocznie.
— Przy ulicy?...
— Aleja Fontaine Nr. 28, w cudownym cienistym lasku. Bardzo blisko przytem Paryża. W lasku bulońskim przecież?...
— Więc to tak blisko miasta? Jak mogłeś w takim razie, panie Bertuccio, wybrać mi na rezydencję letnią miejscowość jakby na przedmieściu, tuż przy rogatkach Paryża?!
— Ja? — zawołał intendent — ja tego domu bynajmniej nie szukałem! Mnie pan hrabia nie dawał w tej mierze żadnego polecenia! Raczy pan hrabia przypomnieć sobie.
— Prawda! — przyznał Monte Christo — przypominam teraz sobie. Ja sam to załatwiłem. Wyczytałem w jakimś dzienniku, ogłoszenie, które mnie złudziło kłamliwym tytułem: „mieszkanie letnie do wynajęcia“.
— Niema nic straconego — zauważył Bertuccio — ten dom nie został przecież jeszcze kupiony.
— Mniejsza oto — powiedział z lekceważeniem hrabia — kiedy już jest ten, niechże będzie.
— Pan hrabia ma słuszność — wtrącił skwapliwie notariusz, któremu chodziło o honorarjum, rzecz prosta — Auteuil jest uroczym zakątkiem, a i sam pałacyk jest prześliczny, aczkolwiek w stanie nieco opuszczonym. Za to i meble są stare, a antyki teraz w ogromnej są cenie.
— Dom jest więc obszerny i wygodny, jak pan powiadasz?
— Tak jest, położony przytem we wspaniałym angielskim parku.
A więc nie traćmy drogiego czasu i kończmy tranzakcję. Proszę o kontrakt, panie rejencie.
Hrabia wziął do ręki podany sobie akt kupna i nie czytając go nawet podpisał, rzuciwszy zaledwie okiem na miejsce, na którem był zaznaczony adres posiadłości.
— Intendent wypłaci panu pięćdziesiąt tysięcy franków.
Bertuccio spełnił natychmiast wydane polecenie, kładąc przed notarjuszem paczkę banknotów.
Rejent przeliczył je uważnie.
— Więc wszystkie formalności zostały już załatwione?
— Wszystko, panie hrabio.
— Klucze pan masz przy sobie?
— Są one w rękach odźwiernego domu. A oto rozkaz do niego by wprowadził pana hrabiego w stan posiadania.
— Doskonale, a więc żegnam pana.
I Monte Christo dał ręką notarjuszowi znak, który mówił wyraźnie: już cię nie potrzebuję, możesz odejść.
— Przepraszam — rzekł notarjusz — pan hrabia omylił się zapewne, dostałem bowiem okrągłe pięćdziesiąt tysięcy, gdy prawnie należy mi się pięć tysięcy prowizji.
— A!... wybaczyć mi zechciej, lecz ja, jako cudzoziemiec, nie znam zwyczajów tutejszych, Bertuccio wypłać temu panu dodatkowo tysięcy piętnaście.
Pięć tylko ...
— Należy ci się coś przecież za fatygę — rzekł hrabia, życzliwym gestem żegnając poczciwca.
Notarjusz spojrzał zdumiony i odszedł, kłaniając się nisko. Pierwszy raz, od chwili jak objął urzędowanie, zdarzyło mu się trafić na klijenta tak hojnie płacącego.
Gdy tylko drzwi się zamknęły za notarjuszem, który wyszedł odprowadzony przez Bertuccia, hrabia wydobył z pugilaresu notesik, otworzył go małym złotym kluczykiem, wiszącym na szyi, na cieniutkim łańcuszku również złotym, i zaczął się zastanawiać nad jedną kartką tego notatnika, a następnie dane tam zawarte porównał z temi, jakie się znajdowały w kontrakcie tylko co podpisanym przez notarjusza.
— Auteuil, aleja Fontaine, Nr. 28... to samo. Czy mam wierzyć teraz wyznaniu, złożonemu pod wpływem religijnego strachu?... Za godzinę jednak wszystko będzie wiadome.
— Bertuccio — zawołał następnie, uderzając srebrnym młoteczkiem w metalowe naczyńko — Bertuccio!
Intendent wbiegł z pośpiechem.
— Mówiłeś mi kiedyś, panie Bertuccio, że ongi, w młodości swej, podróżowałeś po Francji?
— Tak jest, panie hrabio.
— A okolice Paryża czy są ci znane również?
— Tych, panie hrabio, nie znam zupełnie — odpowiedział intendent wstrząsany nerwowem drżeniem.
— To źle, to bardzo źle — wyraził swe niezadowolenie hrabia — żeś nigdy nie był w Paryżu i jego okolicach. Jedziemy bowiem obejrzeć naszą nową posiadłość, byłbyś więc mógł w drodze udzielić mi nieco informacyj dotyczących Passy, Auteuil, lasku Bulońskiego etc.
— Jechać do Auteuil! — zawołał Bertuccio, którego cera oliwkowa zżółkła nagle jak cytryna — ja mam jechać do Auteuil?
— A cóż w tem tak dziwnego? Mieszkać tam będziemy przecież niezadługo?
Bertuccio spuścił głowę, uderzony rozkazującym wzrokiem hrabiego i, nie odpowiadając, stał nieruchomy.
— Cóż to znów takiego, panie Bertuccio? Każesz mi raz drugi wołać o powóz?... zdumionym głosem zawołał Monte Christo, tonem Ludwika XIV, wymawiającego: „Ja muszę czekać?...“
Bertuccio wybiegł z pośpiechem z saloniku do przedpokoju i zawołał chrapliwym głosem:
— Konie dla pana hrabiego!
Monte Christo napisał tymczasem list.
— Powóz już czeka, panie hrabio.
— A więc bierz rękawiczki i kapelusz — rozkazał pan domu.
— Czy koniecznie pan hrabia rozkazuje mi jechać ze sobą?
— A to co znów za pytanie, panie Bertuccio?... Przecież musisz urządzić dom, w którym mam mieszkać?
I pojechali.


ROZDZIAŁ IV.
DOM W AUTEUIL.

Hrabia Monte Christo spostrzegł, siadając do powozu, że jego intendent, zajmując również miejsce, na przedniem tylko siedzeniu, przeżegnał się w sposób korsykański, to jest że skreślił znak krzyża na twarzy; w powozie zaś już będąc — odmawiał jakąś modlitwę ze złożonemi rękoma.
Kto inny uczułby może litość, widząc lęk podobny, hrabia pozostał jednak niewzruszony.
Nie więcej jak w pół godziny stanęli w Auteuil; w miarę zbliżania się do tej miejscowości, wzruszenie Bertuccia potęgowało się w sposób widoczny. A gdy nareszcie wjechali w aleję Fontaine, nieszczęśliwy wcisnął się w kąt powozu i w febrycznem drżeniu uważać zaczął pilnie na każdy dom, około którego przejeżdżali.
— Każ stanąć przed numerem 28 — rozkazał hrabia, przebijając wzrokiem intendenta.
Zimny pot oblał czoło Bertuccia, lecz mimo to powstał z siedzenia i powtórzył adres:
— Aleja Fontaine 28!
Gdy dojeżdżali do tej villi, ciemne chmury, przepojone elektrycznością, przysłaniać zaczęły niebo.
Powóz stanął wreszcie.
— Cóż to, panie Bertuccio, czy nie myślisz wysiadać? O czemże tak przez cały wieczór rozmyślasz?... u djabła!
Intendent wysiadł ciężko, podając rękę hrabiemu.
— Zadzwoń — rozkazał hrabia — zawiadom odźwiernego o mem przybyciu.
Bertuccio zadzwonił, po pewnej chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich odźwierny.
— Czego panowie żądacie? — zapytał.
— Oto twój nowy pan, który przyjechał, by wziąć swą nową własność w posiadanie.
I, mówiąc to, pokazał nakaz notarjusza.
— Więc dom został sprzedany?
— Tak, mój przyjacielu — odezwał się hrabia — postaram się, byś nie żałował dawnych swoich panów.
— Nie mam zbytnich powodów żałować mego poprzedniego pana — odrzekł odźwierny — ponieważ nieomal zupełnie go nie widywałem. Raz ostatni był przed pięcioma laty i mówiąc szczerze, dobrze zrobił, że dom sprzedał, bo mu żadnej nie dawał korzyści, przysparzając wydatków jedynie.
— Jakże się twój dawny pan nazywa?
— Pan markiz de Saint Meran.
— Markiz de Saint Meran? — powtórzył Monte Christo — zdaję mi się, że nie jest mi obce to nazwisko?... Markiz de Saint Meran.
Zdawał się przypominać sobie.
— Stary to ród — zrobił uwagę odźwierny — mój pan był zawsze wiernym sługą Burbonów; miał przytem córkę, jedynaczkę, która wyszła za mąż, za pana de Villeforta, prokuratora królewskiego, naprzód w Nimes, a następnie w Wersalu.
Monte Christo narzucił okiem na Bertuccia, którego twarz już nie do cytryny, lecz do ściany była z koloru podobna.
— Córka markiza umarła, o ile się zdaje? — zapytał Monte Christo.
— Tak, panie, umarła biedna panienka, lat dwadzieścia jeden temu.
— Dziękuję wam, dobry człowieku, za te wszystkie wiadomości — zakończył rozmowę Monte Christo, mając wzgląd na Bertuccia, który wprost słaniał się ze wzruszenia.
— Poproszę teraz o światło, bo chciałbym zwiedzić pałac.
— Czy i ja mam iść z panem? — zapytał odźwierny.
— Zbyteczne. Pan intendent mi poświeci — rzekł hrabia, dając odźwiernemu parę sztuk monet złotych, czem wywołał powódź błogosławieństw na swą głowę.
— Ach, panie, proszę mi darować — zawołał biedak, wracając ze swej izdebki — w całym moim domu niema kawałka śwecy!
— Odjąć latarnie od powozu i niech pan Bertuccio mi pokaże pokoje — zawołał hrabia.
Intendent, złamany zupełnie, już bez jednego słowa protestu, spełnił rozkaz, wszelako z drżenia rąk, które trzymały latarnię, wywnioskować było można, ile go to kosztowało.
Zwiedzający obejrzeli naprzód pokoje parterowe, które prezentowały się bardzo dobrze, aczkolwiek ogromną wiało z nich pustką. Na pierwszem piętrze znajdował się mały salonik, pokój kąpielowy, buduar i dwa pokoje sypialne. W drugiem, licząc kolejno, pokoju sypialnym, znajdowało się wyjście na schody, gdzieś w dół prowadzące.
— Przypatrz się, Bertuccio, co za wygodne schody — zauważył hrabia — idź no naprzód, zobaczymy, dokąd nas one zaprowadzą?
— Te schody, panie hrabio, prowadzą do ogrodu.
— A ty skąd o tem wiesz, mój drogi?
— Tak mi się zdaję przynajmniej.
— Lepiej się będzie przekonać, o ile twe przypuszczenia są trafne? — rzekł hrabia.
Bertuccio westchnął tylko i poszedł naprzód; schody istotnie wychodziły na ogród.
Gdy zostało to już stwierdzone, intendent chciał wracać z powrotem na górę.
— Ależ panie Bertuccio!... idziemy dalej, przecież i ogród zobaczyć należy.
Intendent stał jednak bez ruchu, jakby w ziemię wrośnięty. Rzucał tylko oczami dookoła, które jednak nic nie widziały, a tylko wspominały, śledziły...
— No, idziemy! — powiedział hrabia rozkazującym tonem, udając, że nic nie spostrzega.
— Nie, panie hrabio!... Nie mogę... zawołał Bertuccio, stawiając na murze latarnię — ani kroku nie pójdę dalej! Nie mogę!
— Dlaczego? — zapytał Monte Christo.
— Pan hrabia widzi... To jest zupełnie zbędne... Kto chce kupić dom na wsi, nie kupuje go w Auteuil... A i ulice są ładniejsze od alei Fontaine...
I tak dalej mówił Bertuccio bez związku. — Lecz w końcu oprzytomniał i głosem już pewniejszym zawołał, załamując ręce:
— O panie hrabio... Dlaczegóż ja wszystkiego panu przedtem nie powiedziałem?! Nie wymagałby pan wtedy ode mnie z pewnością, bym tutaj z panem przychodził! Lecz czyż ja mogłem przypuścić, że pan akurat ten właśnie dom kupi, w którym popełniono morderstwo!
— Co!... zawołał Monte Christo, zatrzymując się nagle — co za straszne wypowiedziałeś słowa! Co za imaginacja! Ale dosyć z tem, weź do ręki latarnię, to się przejdziemy po ogrodzie. Przy mnie możesz się nie lękać widziadeł.
Bertuccio, nie pytając się, skierował swe kroki na prawo.
— Mój Bertuccio, — zaoponował hrabia — z jakiej racji mamy chodzić alejami, gdy klomby są tak zaniedbane? Pójdziemy sobie murawą, ot prosto do tej grupy drzew.
Doszedłszy do nich, Monte Christo stanął i zobaczył wtedy, że intendent nie podążył za nim. Nietylko nie uczynił tego, lecz nawet, z oddali, zawołał:
— Oddal się stamtąd, panie hrabio, oddal się, błagam cię o to, bo już się zbliżasz do tego miejsca.
— Do jakiego znów miejsca, Bertuccio?
— Do miejsca, na którem... on zginął.
— Mój kochany Bertuccio — zawołał, śmiejąc się, Monte Christo — opamiętaj się i przyjdź do siebie.
— Panie, oddal się stamtąd, oddal się! Błagam cię o to i zaklinam.
— Kochany Bertuccio, tracisz najwyraźniej rozum — odpowiedział hrabia — jeżeli tak jest istotnie, powiedz mi, a umieszczę cię w domu zdrowia.
— Niestety!... panie hrabio — szepnął złamanym głosem Bertuccio, załamując ręce z miną tak bolesną, że gdyby nie poważne myśli, byłby się hrabia roześmiał serdecznie. — Niestety, panie hrabio, stało się nieszczęście.
— Panie Bertuccio — zawołał hrabia — gdybym cię nie znał, tobym przypuszczał, że cię szatan opętał. Cóż to za miny tragiczne! Cóż to za załamywanie rąk! Wiem, żeś korsykanin, wiem żeś mściwy i ponury, domyślam się nawet, że na sumieniu masz jakąś krwawą vendettę. We Włoszech na to nie zważałem, boć to są tam rzeczy zupełnie zwyczajne; we Francji, jednak, morderstwo jest bardzo źle widziane, to też sprawkami tego rodzaju zajmują się tutaj nader gorliwie i w rezultacie rusztowanie jest zazwyczaj ich finałem.
Gdy Monte Christo wygłaszał te słowa, wpatrywał się w Bertuccia wzrokiem, jakim przyglądał się egzekucji spełnionej na Andrzeju, a potem zaczął znów mówić głosem, który przejął drżeniem biednego intendenta.
— Widzę, iż ksiądz Bussoni oszukał mnie, gdy w 1829 r. po podróży swej po Francji przysłał cię do mnie z listem polecającym, z którego się dowiedziałem, jakobyś miał być człowiekiem wielkich przymiotów. Napiszę natychmiast do niego z zapytaniem, jakiego rodzaju było to morderstwo, o którem wspominasz? Przedewszystkiem jednak uprzedzam cię, że mam zwyczaj szanować zawsze prawa kraju, w którym zamieszkuję. To też nie mam chęci narażać się, dzięki tobie, na zatargi z władzami francuskiemi.
— O, panie hrabio! Byłem zawsze uczciwym. Nie gub mnie. Czyż ci nie służyłem wiernie?
— Nie przeczę — odparł hrabia — ale z jakich przyczyn jesteś dziś tak bardzo zmieszany? Zły to znak! Czyste sumienie nie sprowadza nigdy bladości na twarz, ani też nie wywołuje drżenia rąk.
— Ależ panie hrabio — rzekł po chwili wahania Bertuccio — czyliż nie powiedziałeś mi, że ksiądz Bussoni, który wysłuchał mej spowiedzi w więzieniu w Nimes, uprzedził cię, odsyłając mnie do ciebie, że wielka wina obciąża moje sumienie?
— Prawda, ale kiedy cię do mnie posyłał z tem, że mieć będę z ciebie wybornego intendenta, myślałem, żeś się zajmował przemycaniem towarów i nic ponadto!
— O, panie hrabio! jak mogłeś tak myśleć o mnie? — zawołał Bertuccio z nagłym rumieńcem na twarzy.
— Myślałem również, że będąc korsykaninem, zabiłeś kogoś, w myśl waszych tradycyj, przez zemstę.
— Otóż tak właśnie było, panie hrabio, tak właśnie było! — zawołał Bertuccio — tak, zabiłem, lecz mszcząc się, nie dla zysku, jak bandyta!
— Pojmuję tę różnicę, nie mogę zrozumieć wszelako, co to mieć może wspólnego z tym domem, który tak widocznie cię przeraża?
— Bo ja... w tym domu mą zemstę nasyciłem.
— Jakto, tutaj?!... tak daleko od twej ojczyzny?
— Tak, panie, ale ten dom jeszcze nie należał wtedy do ciebie — naiwnie powiedział Bertuccio.
— I któż stał się ofiarą tej zemsty? Czy Markiz de Saint Meran? Za cóż, u djabła, mścić się miałeś na markizie?
— O, bynajmniej nie na nim.
— Szczególny zbieg okoliczności! — zawołał Monte Christo — trzeba trafu, bym ja ten dom właśnie kupić musiał, w którym tak okropna stała się zbrodnia i to przez mojego właśnie popełniona intendenta!
— Panie hrabio, to fatalizm, jestem tego pewien, to jakieś widocznie przeznaczenie. Bo tylko pomyśleć: kupujesz naprzód, panie hrabio, ten dom, następnie, przez nic i nikogo nie zmuszony, schodzisz po tych samych schodach do ogrodu, nakoniec na tem samem akurat stajesz miejscu, na którem ja zadałem mu cios śmiertelny, o dwa kroki zaledwie od miejsca, w którem nikczemnik ten zakopał własne dziecko! To nie może być nazwane zbiegiem okoliczności, to jest mój zły los, fatum, przeznaczenie! Jeżeliby miał to być zbieg okoliczności, wypadek, to już niewątpliwie kierowaćby nim musiała ręka Opatrzności.
— A dlaczegóż nie miałaby to być Opatrzność właśnie, mój ty potomku korsykanów? Może jednak zechcesz mi opowiedzieć to krwawe intermezzo swego życia?
— Raz tylko w życiu opowiadałem to zdarzenie. A raczej — wyspowiadałem się przed księdzem Bussonim z tej ciężkiej winy mego życia. O rzeczach takich mówić można przy konfesjonale tylko.
— Rób jak chcesz, mój Bertuccio. Powiem ci jednak, że ogromnie tego nie lubię, gdy moi ludzie chodzą jak cienie, cieni się boją i przed cieniami uciekają, co w wyniku daje ten skutek, że się boją przejść po ogrodzie, uporządkowanie którego jest ich obowiązkiem. A zresztą, przyznać się muszę, że bardzobym sobie nie życzył, aby mnie tu odwiedził pewnego pięknego poranka pan komisarz policji. To też, odprawiam cię, panie Bertuccio.
— Na miłość boską, panie hrabio, — zawołał intendent — przerażony tą groźbą. — Jeżeli żądasz tego, panie, opowiem ci wszystko, opowiem co do słowa. Tylko nie wypędzaj mnie, gdyż bez twojej opieki — napewnobym poszedł na rusztowanie.
— Jak uważasz... Pamiętaj jednak, byś mówił tylko prawdę, gdyż inaczej — lepiej będzie byś zupełnie nie zaczynał.
— O, nie! panie hrabio! przysięgam ci na zbawienie duszy, że mówić będę szczerą tylko prawdę. Ksiądz Bussoni poznał tylko część mej tajemnicy, tobie, panie, powiem wszystko! Błagam cię byś się oddalił z tego okropnego miejsca. Patrz, oto księżyc posrebrza uciekające chmury, tak samo, jak to było wtedy. A i ty, panie hrabio, w tym płaszczu, jakżeś podobny jesteś do Villeforta!
— Co? — zawołał Monte Christo — więc to był Villefort?
— Czy pan hrabia go znał?
— Czy znałem?...
— Otóż miał on opinję człowieka najszlachetniejszego, człowieka bez skazy, zaś był... jednym z najpodlejszych ludzi, jakich ziemia widziała.
— O! — zawołał Monte Christo — to niepodobna!
— A przecież tak jest, jak mówię.
— Czyż tak? A jakież masz na to dowody?
— Miałem je!
— I straciłeś je? O nieszczęsny!
— Tak jest, straciłem je, ale poszukawszy dobrze, możeby je było można znaleźć.
— Czy tak? A więc opowiedz mi wszystko, mój panie Bertuccio, bo istotnie zaczyna mnie to zajmować.
Hrabia zanucił jakąś arię z Łucji, poszedł kilkanaście kroków w głąb ogrodu i usiadł na kamiennej ławce.
Bertuccio stanął przed nim, zbierając myśli.


ROZDZIAŁ V.
VENDETTA.

— Od jakiego miejsca mam zacząć opowiadanie? — zapytał Bertuccio.
— Jakżeż ja mam ci odpowiedzieć, gdy nie jest mi nic wiadome z tej historji.
— Myślałem, że ksiądz Bussoni...
— Ksiądz Bussoni istotnie coś mi tam wspominał, lecz bardzo ogólnikowo, a przy tem mówił mi o tem coś dziewięć lat temu... Jakżeż możesz wymagać, bym coś pamiętał...
— Mogę więc bez obawy znudzenia pana hrabiego rozpocząć opowiadanie od samego początku?
— Mów, panie Bertuccio, mów, zastąpisz mi dziennik wieczorny.
— Rzecz sięga 1815 roku.
— O!... — zawołał Monte Christo — rok 1815!
— A jednak wszystkie najdrobniejsze szczegóły tych wypadków, tak żywo stoją mi w pamięci, jakby to wczoraj było. Miałem jedynego brata, panie hrabio, brata starszego, który służył w wojsku za cesarstwa. Z biegiem czasu został on porucznikiem swego pułku, składającego się z samych korsykanów. Był on jedynym moim przyjacielem; gdyśmy osieroceni zostali zupełnie przez rodziców naszych, on miał lat dziewiętnaście, a ja pięć zaledwie, wychowywał mnie jak własnego syna. W 1814 roku, za Burbonów, ożenił się. Gdy cesarz powrócił z wyspy Elby — brat mój ponownie wstąpił do szeregów; raniony lekko pod Waterloo, przeszedł z armją za Loarę.
— Ależ to historja Stu Dni, panie Bertuccio!... — wykrzyknął hrabia — skończona i każdemu znana.
— Niech pan hrabia raczy darować, lecz szczegóły te są niezbędne dla jasności mego opowiadania, zechciej więc być cierpliwym.
— W takim razie mów co chcesz i jak chcesz.
— Pewnego dnia, po tych smutnych wypadkach, odebrałem list. A trzeba panu hrabiemu wiedzieć, żeśmy mieszkali w małej wiosce Regliano, na najbardziej wysuniętym w morze cyplu Korsyki. Pisał mój brat i donosił, że armja została rozpuszczona, więc wraca do kraju, przez Chateaurox, Clermont-Ferrand, Puy i Nimes. Jest jednak bez pieniędzy prosi przeto, aby mu ich przysłać do znajomego oberżysty, mającego swój zakład na drodze pod Nimes, a z którym oddawna byliśmy w stosunkach.
Kontrabandowych? — zapytał hrabia.
— Trudno! Trzeba przecież z czegoś żyć, panie hrabio.
— Zapewne. Cóż dalej?
— Szczerze i bardzo kochałem mego brata. Postanowiłem przeto nietylko posłać mu jak najwięcej gotówki, ale nawet sam mu ją zawieźć. Z 1,500 franków, jakie mieliśmy uciułane, wziąłem ze sobą tysiąc, resztę pozostawiając u Ansunty, bratowej, i z tem się do Nimes udałem. Nie było to trudną rzeczą, miałem własną barkę, a przytem znalazł się pewien ładunek do przewiezienia, wszystko więc sprzyjało memu zamiarowi. — Gdyśmy jednak wypłynęli na morze, zawiał wiatr przeciwny, tak, że po upływie pięciu dni dopiero dotarliśmy do brzegów Francji i wypłynęliśmy na wody Rodanu. Gdy się to stało, zostawiłem barkę w miejscu, dobrze osłoniętem drzewami, a znajdującem się pomiędzy Bellegarde a Beaucaire, i sam do Nimes się udałem.
— No i dotarłeś tam bez przeszkody?
— Tak jest, panie hrabio, aczkolwiek działy się tam wtedy rzeczy najokropniejsze. Grasowali tam wtedy trzej słynni bandyci: Trestaillon, Truphemy i Graffan, którzy w oczach władz, patrzących na to przez szpary, wyrzynali wprost ludzi, podejrzanych o bonapartyzm. Musiał pan przecież co słyszeć o tych mordercach?
— Byłem wtedy bardzo, bardzo, daleko!
— Nie przesadzę, jeżeli powiem, że ludność Nimes i okolic we krwi wtedy brodziła. Na każdym kroku widzieć się dawały trupy a całe bandy, zorganizowane jak milicja i doskonale uzbrojone, — zabijały, paliły i grabiły!
— Na widok podobnej rzezi przejął mnie paniczny strach; lękałem się nie o siebie; boć przecie byłem tylko ubogim rybakiem, lecz o brata, który z cesarskich wracał szeregów i musiał być wobec tego w mundurze i szlifach. Jemu więc groziło niebezpieczeństwo.
— Pobiegłem więc co tchu do owego oberżysty, by zasięgnąć języka i, o boleści!... przeczucia moje okazały się prawdziwe: brat mój, gdym wchodził do zajazdu, w oczach oberżysty został zamordowany.
Robiłem wszystko, co było w mej mocy, aby wykryć morderców, nikt jednak nie ośmielił się wymienić mi ich nazwisk. Przyszło mi więc do głowy odwołać się do sprawiedliwości francuskiej, o której mówiono, że jest nieskazitelna. Udałem się więc do prokuratora królewskiego.
— Zaś prokuratorem tym był właśnie de Villefort?... domyślił się Monte Christo.
— Tak, panie hrabio, przeniesiony z Marsylji, gdzie był podprokuratorem. Otrzymał to wyższe stanowisko, za okazaną gorliwość, mówiono mianowicie, że on pierwszy doniósł królowi o wylądowaniu cesarza na brzegach Francji, po ucieczce z wyspy Elby.
— I przed takim bohaterem stanąłeś, biedaku?
— Panie, rzekłem do niego, mój brat został zamordowany wczoraj na ulicy miasta w oczach nieomal władz. Nie wiem przez kogo, ale pan mógłbyś to wykryć. Jesteś głową sprawiedliwości, a do sprawiedliwości należy ujmować się za tymi, których władze obronić nie potrafiły.
— Czem był za życia twój brat? —
— Porucznikiem korsykańskiego bataljonu.
— Był to przeto żołnierz uzurpatora?
— W szeregach francuskiej służył armji.
— A więc jeżeli tak, — to nosił szpadę i od szpady zginął.
— Mylisz się pan, zginął od sztyletu.
— Cóż chcesz tedy, abym dla ciebie zrobił?
— Proszę, abyś pan pomścił śmierć brata mego.
— Na kim?
— Na jego mordercach!
— Ależ ja ich nie znam.
— Każ ich wyśledzić.
— A to z jakiej racji? Twój brat miał z kimś najwidoczniej jakąś sprzeczkę, rezultatem której był pojedynek, w którym zginął. Wszyscy ci dawni żołnierze uzurpatora bardzo są pochopni do awantur, zwłaszcza że im to uchodziło bezkarnie za cesarstwa. Dziś jednak zmieniły się już czasy, cisi mieszkańcy tutejsi nie chcą znosić dłużej awantur i nadużyć.
— Przyszedłem do pana prosić go, byś się zechciał ująć za mym bratem. Nie w swoim więc przyszedłem interesie. Ja może umrę z żalu, a może się zemszczę i na tem koniec. Ale brat mój zostawił żonę, ta kobieta umrze z głodu, bo praca brata mego dawała jej środki do życia. Wyjednaj jej pan jakąkolwiek pensję u rządu.
— Każda rewolucja pociąga za sobą ofiary — odpowiedział urzędnik ten, niczem niewzruszony — brat twój padł właśnie w rewolucyjnej walce, jest to niewątpliwie dla ciebie i dla żony twego brata nieszczęściem, za które jednak rząd zwycięski nie może płacić odszkodowania jego rodzinie. Gdybyśmy chcieli mścić się za wszystkie nadużycia, jakich dopuścili się stronnicy uzurpatora na stronnikach królewskich, brat twój zginąłby może na rusztowaniu. To, co się stało, jest zupełnie normalne.
— I to pan, prokurator królewski mówi do mnie w podobny sposób? Sankcjonujesz więc prawo vendetty korsykańskiej?
— Wszyscy korsykanie, na honor, to szaleńcy najwidoczniej — zawołał na te moje słowa Villefort — zdaje im się nieodmiennie, że ich ziomek ciągle jest jeszcze cesarzem. Otóż mylisz się co do tego, kochanku. Trzeba ci było wnosić skargi podobne przed dwoma miesiącami, dziś zapóźno już trochę na nie. Idź więc precz, bo każe cię wypędzić.
Patrzyłem przez chwilę na niego, pragnąc wywnioskować, czy prośba i błaganie nie zdołałyby go zmiękczyć. Ale był to człowiek bez serca, zbliżyłem się więc do niego i rzekłem cicho:
— Ponieważ pan znasz tak dobrze korsykanów, wiedzieć więc musisz, że potrafią oni dotrzymać słowa. Twojem zdaniem zrobiono dobrze, że zamordowano mego brata, ponieważ był bonapartystą, gdy ty rojalistą jesteś; a więc ja, który bonapartystą również jestem, powiem ci jedną rzecz, tę mianowicie, że cię zabiję. Od tej chwili wypowiadam ci vendettę, którą ty usankcjonowałeś swem prokuratora królewskiego słowem. Strzeż się, strzeż, bo za pierwszym razem, gdy się spotkamy oko w oko, będzie to twoja ostatnia godzina.
Po tych słowach, nie czekając aż wyjdzie z osłupienia, otworzyłem drzwi i uciekłem.
— Wiesz co, panie Bertuccio, — zawołał Monte Christo z udanem zdziwieniem — wyglądasz na bardzo poczciwego i cichego człowieka, a odważyć się śmiałeś na postępek podobny!... i to względem prokuratora królewskiego, w dodatku. Wiedziałże on przynajmniej, co znaczy słowo: „vendetta?“
— Wiedział. I od tej chwili nigdy bez towarzystwa na ulicę nie wychodził. Rozkazał mnie przytem szukać wszędzie. Schowałem się jednak dobrze, więc mnie nie znaleźli. Te złe wyniki poszukiwań musiały na nim najwidoczniej zrobić wrażenie; owiał go strach, poprosił więc o tranzlokację, a ponieważ miał wielkie wpływy u dworu, został mianowany prokuratorem w Wersalu. Pan hrabia wie wszelako, że dla korsykanina niema przeszkód, ni przestrzeni.
Chciałem i musiałem zabić Villeforta, lecz chodziło mi również i o to, bym nie został schwytany. Musiałem więc działać ostrożnie i zwolna. Na szczęście miałem owe tysiąc franków, które były przeznaczone dla brata.
Nie zabijałem więc Villeforta, aczkolwiek go widziałem na ulicach niejednokrotnie, lecz cierpliwie wyczekiwałem na dogodną sposobność. Przez trzy miesiące chodziłem śiad w śiad za Villefortem, aż nakoniec wyśledziłem, że jeździł on potajemnie do Auteuil. Tam przeto postanowiłem sobie załatwić me z nim porachunki.
— Śledząc go, już w Auteuil, stwierdziłem, że po przyjeździe powozem, podąża on pieszo, krążąc, do tego właśnie domu, w którym się teraz znajdujemy. Nigdy jednak nie wchodził frontowem wejściem, lecz temi oto małemi drzwiczkami, które pan widzisz w murze...
Monte Christo dał znak skinieniem głowy, że mimo ciemności furtkę tę widzi dokładnie.
— Pałac ten — ciągnął dalej opowiadanie swe Bertuccio — jak panu oświadczył to już odźwierny, należał do pana de Saint Meran, który mieszkał stale w Marsylji; letnia ta rezydencja, dobra dla mieszkańców Paryża, pozostawała niezamieszkałą i bezużyteczną. W pobliskich oberżach mówiono mi jednak, iż od jakiegoś czasu zamieszkiwała w pałacyku tym jakaś, nieznana nikomu, młoda wdowa, o której wiedziano to jedynie, że jest baronową.
W rzeczy samej, pewnego wieczoru, gdym przez mur zaglądał, spostrzegłem młodą i piękną kobietę, samotnie przechadzającą się po ogrodzie, bezustannie przytem spoglądająca w stronę tych małych drzwiczek, z czego wywnioskowałem, że oczekuje na Villeforta.
— Gdy się do mnie zbliżała, tak, że mimo ciemności byłem w stanie rozpoznać jej rysy, miałem możność przekonania się, że była młodą, piękną, wysmukłą blondynką, lat najwyżej osiemnastu. Dostrzegłem również iż była w odmiennym stanie, a nawet bardzo bliska słabości.
Gdy tak się jej przyglądałem, drzwiczki w murze otworzyły się i wszedł przez nie jakiś człowiek. Blondynka podbiegła ku niemu pospiesznie i padli sobie w objęcia, a następnie weszli razem do domu.
Był to Villefort. Pomyślałem wtedy, że godzina nadeszła, że wychodzić będzie z tego domu, gdy noc będzie zupełna. Ale Villefort opuścił swą kochankę, gdy dzień już biały był na niebie.
Należało czekać na inną sposobność. W trzy dni potem, czatując na ulicy, spostrzegłem, jak z domu tego wyjechał konno służący i pojechał galopem do Wersalu. Po Villeforta jedzie — pomyślałem sobie wtedy. — Domysł był trafny. W trzy godziny potem służący ów powrócił, okryty kurzawą, zaś w kilkanaście minut po nim do furtki zbliżył się jakiś człowiek pieszy, okryty czarnym płaszczem i w kapeluszu z ogromnemi skrzydłami, głęboko na oczy wciśniętym. Człowiek ten otworzył kluczem drzwiczki, a następnie znikł za niemi.
Aczkolwiek nie widziałem twarzy przybysza, po biciu mego serca poznałem, że to był Villefort.
Zdawało mi się, że ten dzień nie skończy się nigdy, lecz nakoniec mroki osłoniły ziemię, dobyłem wtedy nóż z kieszeni, obejrzałem jego ostrze i zręcznie przesadziłem mur.
Naprzód podążyłem do drzwiczek i stwierdziłem, że klucz był pozostawiony w zamku, zaś drzwi na dwa spusty zamknięte. Następnie rozejrzałem się po ogrodzie. Jak pan hrabia widzi, kto chce się dostać z domu do furtki, musi bezwarunkowo około tych drzew przechodzić, ukryłem się więc w ich cieniu, postanawiając sobie czekać cierpliwie.
Było to na schyłku września. Dął silny wiatr, strącający liście z drzew. Mały łuk księżyca przemykał się szybko od czasu do czasu pomiędzy chmurami. Zimno było i aczkolwiek była to dość wczesna jesień, pachniało już dniem zadusznym. Wiatr bezustannie szemrał w gałęziach drzew, które — ludzkiemi zdawało się głosy — jęczały i zawodziły, jak dusze potępione. Pan hrabia nie wiesz może o tem, być może, a jednak jest to pewnikiem, że tam, gdzie ma być spełnione morderstwo, w powietrzu o wiele wcześniej dają się słyszeć jęki i szlochania.
Gdy ostatni przenikliwy jęk serca, bijącego się w metalowej ciaśni, przebrzmiał w przestrzeni, spostrzegłem słabe światełko, błyskające po przez okna klatki schodowej. Po chwili drzwi się otworzyły i wyszedł przez nie człowiek, owinięty w płaszcz. Ręka moja nóż dzierżąca drżeć przestała momentalnie! Byłem gotów zupełnie, by uderzyć.
Człowiek płaszczem owinięty szedł prosto ku mnie. W miarę, jak się zbliżał, zdawać mi się zaczęło, że w prawej jego ręce dostrzegam jakąś broń. Zadrżałem, nie z obawy walki, lecz jedynie, by moja zemsta nie spełzła czasem na niczem. Gdy był już tylko o parę kroków oddalony, stwierdzić mogłem, że nie była to broń, lecz rydel.
Nie mogłem narazie odgadnąć, w jakim celu Villefort narzędzie to przyniósł ze sobą, gdy wtem, nie dochodząc do mnie, zatrzymał się, spojrzał dookoła, złożył jakiś przedmiot, do tej chwili pod płaszczem ukryty, na ziemi i zaczął kopać, gorączkowo wyrzucając ziemię.
Przyznam się, iż bez względu na straszną chwilę ogarnęła mnie ciekawość, co też człowiek ten zamierza ukryć w ziemi? Stałem więc bez ruchu, tłumiąc oddech, i czekałem. Zwolna zacząłem rozpoznawać że przedmiot złożony na ziemi był skrzynką, jakieś sześćdziesiąt centymetrów długą, ze dwadzieścia centymetrów szeroką i tyleż mniej więcej wysoką.
Czekałem, aż skrzynkę złoży w dół i ziemia ją przykryje. Szybko to zrobił, a potem nogami deptać zaczął grunt, dla zatarcia śladów swego czynu.
Wówczas rzuciłem się na niego i utopiłem nóż w jego piersi, te mówiąc słowa:
— Jestem bratem Bertuccia. Oto śmierć tobie, za mojego brata i za głód jego żony. Oto vendetta, którą mi zalecałeś!
Nie wiem, czy słyszał mnie. Zapewne nie, bo padł, nie krzyknąwszy nawet. Uczułem strumień gorącej krwi, która obryzgała moje ręce. Ta krew przywróciła mi przytomność. Oparłem się o drzewo, odpocząłem, a następnie zebrałem się do odkopania skrzynki, przyczem, po jej wydobyciu, dół z powrotem zasypałem, aby nikt nie mógł spostrzec, że coś ze sobą zabrałem. Gdy to wszystko zrobiłem, pobiegłem do drzwiczek, otworzyłem je i wybiegłem na ulicę, klucz unosząc ze sobą, po zamknięciu nim drzwi na dwa spusty.
— Ślicznie — zawołał Monte Christo — popełniłeś zatem morderstwo i kradzież.
— Nie, panie hrabio — odpowiedział Bertuccio z przekonaniem — to była vendetta i nagroda za nią.
— I jakież tam znalazłeś skarby?...
— Tam wcale nie było pieniędzy.
— A, prawda przypominam sobie! Wspominałeś przecież coś o dziecku?...
— Tak, panie. W cienką batystową pieluszkę owinięte dziecko tam było, tylko co narodzone; posiniała twarzyczka świadczyła, że umarło z uduszenia. Że jednak nie zupełnie jeszcze ostygło, wahałem się, czy je rzucić, lub nie, do wody u nóg mych płynącej?
Bóg nie pozwolił mi na popełnienie tej zbrodni; po chwili uczułem, że serduszko dzieciątka lekko bić zaczęło. A ponieważ byłem jakiś czas pomocnikiem lekarzy, w szpitalu w Bastja, robiłem wszystkie zabiegi, jakie się czyni w podobnych wypadkach. Po kwadransie mych usiłowań i nadludzkich starań, wyczułem, że dziecina zaczęła lekko oddychać.
Krzyknąłem wtedy z radości.
— Bóg widocznie nie opuścił mnie jeszcze — powiedziałem sobie — jeżeli mi dozwolił ocalić życie ludzkiej istocie w zamian za to, które zniszczyłem.
— Cóż zrobiłeś z dzieckiem? — zapytał Monte Christo — bo niemały jest to przecież kłopot dla człowieka, który musi uciekać.
— To też na moment nawet nie pomyślałem, by je zabrać ze sobą. Wiedziałem, że w Paryżu jest szpital, w którym przyjmują niemowlęta. Poszedłem więc tam i oświadczyłem, że znalazłem dziecko to na drodze, więc je przynoszę. Skrzynka stanowiła dowód, batystowe zaś pieluszki wskazywały, że noworodek jest dzieckiem bogatych rodziców.
W piętnaście dni potem byłem już z powrotem w Rogliana i rzekłem do Assunty:
— Pociesz się, siostro. Twój mąż został pomszczony. I opowiedziałem jej wszystko.
— Bracie — odpowiedziała Assunta — powinieneś był przynieść tutaj to dziecko; bylibyśmy zastąpili mu rodziców, Bóg byłby nas za ten czyn błogosławił.
W miejsce odpowiedzi, oddałem jej połowę pieluszki, którą zachowałem, aby w razie, gdybyśmy byli bogatsi, mieć możność odebrania dziecka.
— Jakież litery były na tej pieluszce! — zapytał Monte Christo.
— „H“ i „N“ pod baronowską koroną.
— Jak widzę, to jesteś i z heroldją obeznany, panie Bertuccio. — Ale mów dalej, ciekaw jestem dwóch mianowicie rzeczy...
— Jakich? panie hrabio.
— Co się stało z tym chłopczykiem? Bo to był chłopiec? Mówiłeś mi tak, jeżeli się nie mylę?
— Nie przypominam sobie, panie hrabio, bym to mówił.
— A więc mi się tak zdawało. Jak widzę, omyliłem się jednak.
— O, nie, panie hrabio, nie omyliłeś się, bynajmnej. Był to rzeczywiście chłopczyk. A jaka jest druga sprawa, o której pan hrabia pragnąłby wiedzieć?
— O jakiż to inny występek byłeś posądzony, kiedyś żądał spowiednika i ksiądz Bussoni odwiedził cię w więzieniu?
— O, jest to zupełnie inna sprawa — i bardzo długa, więc obawiam się, by pan hrabia się nie znudził, słuchając tak długo mych opowieści?..
— Nic nie szkodzi. Dochodzi dopiero dziesiąta, a wiesz przecież, iż znacznie później udaję się na spoczynek.
Bertuccio skłonił się i zaczął znów opowiadać:
— W części dla odegnania przykrych wspomnień, które mnie trapiły, a w części dla wyżywienia nieszczęśliwej wdowy, nad którą roztoczyłem opiekę, zostałem kontrabandzistą, z tej może także przyczyny, że przemycanie towarów było wtedy bardzo łatwe; władze, jak zazwyczaj po każdej rewolucji, drzemały raczej, aniżeli działały. Południowe brzegi zwłaszcza były bardzo słabo strzeżone.
Od czasu spełnienia na mym bracie morderstwa, przed bramą owej oberży pod Nimes, nie chciałem się tam ukazywać, co było zresztą zbędne, ponieważ ten sam, a będący z nami w stosunkach, oberżysta, sprzedał tam ten interes i założył inną trattorię, na drodze między Bellebarde a Beaucaire, pod godłem: „Pod mostem”. Mieliśmy wtedy, w różnych punktach, kilkanaście tajemnych składów, które podejmowały się przechowywać naszą kontrabandę i gdzieśmy znaleźć mogli zawsze przytułek przed pościgiem celników i żandarmów.
Ale nam zawsze jakoś szczęśliwie się udawało. Ludzie zresztą, którzy przekładają śmierć nad więzienie, są zdolni do cudów. Bo tylko zbytnia dbałość o życie staje na przeszkodzie do spełniania wielkich zamiarów. Gdy kto bowiem raz poświęci życie — już tem samem staje się wyższym od zwykłych ludzi; albo mówiąc inaczej — już ci zwykli ludzie nie są mu już równi. Ktokolwiek zdecydował się na śmierć i jest w każdej chwili na nią gotowy, ten w tejże chwili, gdy tak właśnie postanowił, uczuwa, jak przeogromnie spotęgowały się jego siły, jak ponad zwykłą miarę jest wyższy, jak bardzo rozszerzył się zakres jego światopoglądu i działania.
— Filozofja, panie Bertuccio! — rzekł hrabia — jak widzę jednak, to wszystkiego już próbowałeś w swem życiu?
— Niech pan hrabia zechce mi darować.
— Nic nie szkodzi. Chciałbym ci tylko powiedzieć, że filozofja o godzinie wpół do jedenastej wieczorem, to trochę zapóźno. Jedno tylko zrobię zresztą spostrzeżenie, że wywody twe są bardzo słuszne.
— Otóż dzięki temu może, iż byłem zdecydowany na wszystko, na śmierć nawet, — majątek mój wzrastał, a interesy moje z dnia na dzień stawały się korzystniejsze.
Pewnego dnia, gdy wybierałem się właśnie na dłuższą wyprawę, bratowa moja rzekła do mnie:
— Jedź, z powrotem znajdziesz w domu pewną niespodziankę.
Zapytywałem, coby to miało być takiego, lecz nie chciała mi dać odpowiedzi.
Wyprawa ta zajęła mi coś pięć tygodni czasu, byliśmy bowiem i w Lucca, po oliwę, i w Livorno, po bawełnę angielską, a że spieniężylimy wszystko to bardzo dobrze, wracaliśmy przeto do domów w humorach jak najlepszych.
Gdy wszedłem do domu, spostrzegłem w pokoju Assunty wspaniałą kolebkę, która nie licowała swą wspaniałością z innemi sprzętami naszego ubogiego mieszkania, w niej dziecię siedem, lub osiem miesięcy mieć mogące.
Krzyknąłem z radości. Od chwili zamordowania prokuratora królewskiego porzucenie jego dziecka było przyczyną bezustannie ogarniającej mnie melancholii. Ten stan duszy odczuła Assunta, a korzystając z mej nieobecności zabrała z sobą połowę pieluszki z cyfrą oraz notatkę, w której były oznaczone dzień i godzina oddania dziecka do szpitala. Gdy przedstawiła dowody te, dziecko bez najmniejszych trudności zostało jej wydane.
Przyznam się panu hrabiemu, że gdym zobaczył tę biedną istotkę śpiącą w kolebce, pierś moja się wzdęła i łzy popłynęły mi z oczu.
— Zaprawdę, moja Assunto, — zawołałem — jesteś kobietą wyjątkowo zacną. Niech Bóg Dobrotliwy nagrodzi ci twój dobry uczynek.
— To już nie filozofja, panie Bertuccio, to prawda i wiara sama — rzekł Monte Christo — zaprawdę Bóg zesłał ci to dziecię!
— O tak, panie hrabio, Bóg istotnie dał mi to dziecię by stało się ono karą za moją zbrodnię zabójstwa. Nigdy może jeszcze tak przewrotna na ziemi nie żyła istota, aczkolwiek dziecko to było najtkliwszą zawsze otoczone opieką i wychowywane jak najstaranniej!
Bratowa obchodziła się z chłopcem tym jakby z synem jakiegoś udzielnego księcia. Fizycznie przedstawiał się on najlepiej. Postać miał harmonijną i kształtną, oczy jasnobłękitne, jak zabarwienie najwytworniejszych chińskich waz, włosy miał bardzo jasne o złotawym odcieniu, które jednak z czasem przybierać zaczęły tony czerwonej miedzi. A przysłowie poucza, że rudy człowiek jest albo bardzo dobry, albo też zły zupełnie. Przysłowie to na Benedetto sprawdziło się w zupełności, dobroci nie było w nim na lekarstwo.
W pierwszych latach, Assunta, co prawda, trochę psuła chłopca. Niejednokrotnie biegła do miasta, o parę kilometrów oddalonego, byle tylko kupić chłopcu, a to ciasteczek, to znów najwyborniejszych czekoladek, lub owoców w cukrze. Ale cóż?... od słodyczy tych chłopiec wolał kasztany lub pomarańcze, — kradzione w ogrodzie sąsiada.
Ale to były dopiero początki. Razu pewnego, gdy Benedetto miał około sześciu lat życia, odwiedził nas sąsiad nasz, Bazyli, z tem, że zginął mu luidor z woreczka. A pan hrabia wie, że na Korsyce nie było złodziei, to też pieniędzy nikt tam nie zamyka.
Mówiliśmy mu, że może źle obliczył, on jednak był bardzo pewien swej rachuby.
Zaś tego dnia Benedetto, po całodziennej nieobecności w domu, wrócił wieczorem z małą małpką afrykańską na ręku. Na zapytanie skąd ją wziął — odpowiedział, że ją znalazł na drodze...
Od miesiąca niegodziwe to dziecko uroiło sobie, że musi mieć małpkę. No i znalazło sposób!
Powiedziałem mu, że nie wierzę, by mógł żywe stworzenie, z łańcuszkiem w dodatku, na drodze znaleźć, lecz Benedetto trwał w kłamstwie i popierał je takiemi dowodami, że przynosiły one istotnie wielki zaszczyt jego imaginacji, aczkolwiek w najmniejszej nawet mierze nie były podobne do prawdy.
Rozgniewałem się wreszcie, lecz on na to tylko się roześmiał; pogroziłem mu, — odskoczył natychmiast parę kroków, ze słowami:
— Ty bić mnie nie masz prawa. Nie jesteś, na szczęście, moim ojcem!
Nie mogliśmy się dowiedzieć, kto odkrył mu tę tajemnicę, którą staraliśmy się najusilniej przed nim zachować. W każdym jednak razie odpowiedź ta ujawniła dosadnie charakter tego dziecka, to też dotknęła mnie ona do żywego, jednak opuściłem wzniesioną już rękę, a dziecko odeszło dumne widocznie z odniesionego nade mną zwycięstwa. Od tej chwili stał się jeszcze bardziej zuchwały, terroryzując zwłaszcza Assuntę od której wyciągał pieniądze, tak, iż stale bywała bez grosza.
Mając zaledwie lat jedenaście obcował jedynie z młodzieżą dorastającą, przyczem wdawał się ze wszystkimi największymi łotrami w okolicy, co dało ten skutek, że parokrotnie mieliśmy u siebie odwiedziny policji, która szukała sprawców kilku brzydkich czynów.
To mnie przestraszyło. Zaczęło nam to grozić najgorszemi następstwami, zaś niepokój mój był tem większy, że musiałem się wydalić z domu na czas dłuższy.
Długo rozmyślałem, co mi wypada czynić, zwłaszcza, że mnie prześladowały jakieś złe przeczucia. W końcu postanowiłem wziąć ze sobą Benedetta; spodziewałem się, że czynne i surowe życie kontrabandzistów i ich niesłychana karność na pokładzie, zmienić zdołają charakter chłopca.
Wziąłem więc Benedetta na stronę i powiedziałem, że go zabieram ze sobą.
Pozwolił sobie powiedzieć wszystko do końca, a potem aż parsknął śmiechem, mówiąc:
— Czyś ty oszalał, mój wuju?... Tak mnie zazwyczaj nazywał gdy był w dobrym humorze — Głupibym być musiał chyba, gdybym zmieniał życie, które teraz prowadzę, na takie, jakie ty prowadzić musisz, to znaczy dobre i smaczne próżnowanie, na okropną pracę i trudy, w jakich ubiega twe życie. A mnie na co przepędzać noce na zimnie, lub prażyć się w upale dnia? Poco się kryć bezustannie i narażać na strzały i więzienie? By zyskać trochę pieniędzy? Ależ ja mam i bez tego! Czyż ich nie mam — ile ich tylko zapragnę? Assunta nie odważy się nigdy na to, by mi śmiała ich odmówić.
Osłupiałem na takie zuchwalstwo i na takie rozumowanie.
Pomyśleć tylko, że tak mówił chłopiec zaledwie dwunastoletni!
Benedetto powrócił więc do swoich towarzyszów, by się dalej bawić i widziałem zdaleka, jak mnie pokazywał palcem, a następnie kółka zakreślał na czole! Byłem dla niego skończonym głupcem.
— Wyborne dziecko!... rzekł z cicha do siebie Monte Chrtsto.
— Gdyby Benedetto był moim synem, być może, iż dałbym sobie z nim radę i naprowadził na uczciwą drogę, lecz ta myśl, iż mógłbym używać siły fizycznej względem dziecka, któremu zabiłem ojca — odbierała mi siły.
Prosiłem więc tylko bratowej, by ukrywała dobrze swe oszczędności, w interesie nieszczęśliwego chłopca przedewszystkiem, by ułatwieniem przewinień nie doprowadzać go na drogę zła.
Ja również ze swej strony obmyśliłem sobie plan, który powinien był uratować Benedetta.
Chłopiec był bardzo pojętny i zdolny. Jeżeli tylko chciał się uczyć, nauka z największą mu przychodziła łatwością. Postanowiłem przeto umieścić go, jako sekretarza na okręcie, u pewnego kapitana bardzo mi przyjaznego. Tym sposobem miałby pracę lekką i zostałby odcięty od złego towarzystwa.
Nagły wyjazd do Francji odroczył wykonanie projektu.
Wszystkie nasze operacje na ten raz miały mieć miejsce w Lyońskiej zatoce; jednak warunki pracy naszej z każdym dniem stawały się trudniejsze. Był to już rok 1829-y; kraj coraz bardziej do normalnych wracał stosunków, co za sobą pociągało i te smutne dla nas konsekwencje, iż straż celna coraz sprawniej działać zaczynała.
Wielki jarmark w Beaucaire czujność straży tej spotęgował jeszcze.
Mimo to, wyprawa nasza, początkowo, miała przebieg jak najpomyślniejszy. Bez najmniejszej przeszkody wpłynęliśmy na fale Rodanu, w naszej barce o podwójnym dnie, gdzie była ukryta kontrabanda, i dotarliśmy aż do Arles.
Gdyśmy tam stanęli, zaczęliśmy, korzystając z nocy, z pośpiechem wyładowywać nasze towary i przenosić je do miasta, przy pomocy ludzi, pozostających z nami w stosunkach, lub też oberżystów, u których mieliśmy nasze składy.
Czy dlatego, że ciągłe powodzenia znieczuliły nasz zmysł ostrożności, czy też z przyczyny, że zostaliśmy zdradzeni, dość że powinęła nam się noga. Pod wieczór dnia tego przybiegł do nas jeden z majtków, z zawiadomieniem, iż widział oddział celników, składający się z kilkunastu ludzi, który śpieszył w naszą stronę.
W jednej chwili byliśmy już wszyscy na nogach, ale niestety było już zapóźno. Statek nasz był widocznie pod obserwacją i nagle, jakby na komendę, został ze wszystkich stron otoczony.
W gronie celników, zalewających oba wybrzeża, dojrzałem kilku żandarmów. Do tchórzów nie należałem nigdy i odważnie zawsze potykałem się z każdym rodzajem wojsk, na widok żandarmów jednak ogarnął mnie strach i zacząłem się wycofywać z walki. Po chwili znalazłem się na spodzie okrętu, a następnie wymknąłem się przez okienko i rzuciłem się do wody; płynąłem rzeką dość długo, aż wreszcie wydostałem się na wody kanału, łączącego drogę wodną Beaucaire z Aiduesmortes.
Gdy się tam znalazłem, żadne niebezpieczeństwo już mi nie groziło. Płynąłem więc dalej cicho, z pełną wiarą, że będę uratowany, zwłaszcza że oberżysta utrzymujący tawernę na drodze pomiędzy Bellegarde a Beaucaire, jak już to panu hrabiemu wspominałem, był naszym przyjacielem.
Na nieszczęście moje oberża zmieniła właściciela. Nabył ją jakiś podstarzały człeczyna z Marsylii, który cały swój wielki majątek stracił tam na swem rzemiośle, a teraz próbował szczęścia na innej drodze. W tej to oberży i u tego człowieka miałem szukać schronienia.
— Jak się ten człowiek nazywał? — zapytał nagle Monte Christo, który od niejakiego czasu zaczął baczniejszą zwracać uwagę na opowiadanie Bertuccia.
— Nazywał się Kacper Kadrus, zaś za żonę miał kobietę ze wsi Carconte, którą wszyscy znali pod mianem Karkontki. Biedna ta kobieta była wiecznie chora, trapiła ją jakaś wewnętrzna gorączka.
— Było to tedy — zapytał raz jeszcze hrabia — około roku... jak powiadasz...
— W 1829 roku się to działo, panie hrabio, w miesiącu czerwcu. Dokładnie — dnia 3 czerwca.
— Aha! — odezwał się hrabia, głosem dziwnie zmartwionym, bezbarwnym — działo się to dnia 3 czerwca 1829 roku... Dobrze, mów dalej.
U Kadrusa tedy spodziewałem się znaleźć przytułek. Że jednak nigdy nie wchodziliśmy, my kontrabandziści, do żadnej z oberży zaprzyjaźnionych, przez główne drzwi, więc i w tym wypadku zakradłem się ostrożnie przez tylną furtkę, wiodącą do ogrodu, na tyłach domu się znajdującego. Liczyłem, że zawiadomię Kadrusa o wszystkiem, co się stało, przeczekam najgorsze chwile, przebiorę się i pożywię, a następnie bez względu na zapowiadającą się burzę, udam się w stronę Rodanu, by się dowiedzieć, co się stało z naszym statkiem?
Gdy wszedłem przez kuchnię do izby gościnnej, spostrzegłem z przerażeniem, że Kadrus ma gościa.
Wyglądał on na obcego, mieszkańca większych miast, na jeżdżącego po jarmarkach komisjonera; przypuszczenie to było tem prawdopodobniejsze, iż w Beaucaire odbywał się właśnie jarmark, na który zjeżdżali się zazwyczaj kupcy nawet z Paryża.
Gość ten przybył do zajazdu wraz z Kadrusem najwidoczniej i to jednocześnie prawie ze mną. Kadrus właściwie dopiero wchodził do pomieszczenia, prowadząc podróżnego.
— Hej, Karkontko! — zawołał, widząc izbę pustą zupełnie (ja byłem ukryty za okratowaniem) — ten zacny kapłan nie oszukał nas bynajmniej, nasz brylant jest prawdziwy!
Radosny okrzyk Karkontki, znajdującej się na górze, obił się po ścianach i wkrótce usłyszałem stąpania starej i chorej kobiety, po trzeszczących schodach.
— Czy aby jest to prawdą? zapytała.
— Czy prawda? — ależ ten pan oto, który tu przybył ze mną, a jest najznakomitszym jubilerem paryskim, chce go od nas kupić i daje pięćdziesiąt tysięcy franków za niego. Nie dowierza jednak opowiadaniu memu, w jaki sposób zostaliśmy panami klejnotu tego? Żąda przeto, dla pewności, abyś ty opowiedziała mu, w jaki to opatrznościowy zaiste sposób, brylant ten w nasze się dostał ręce?
W czasie tej małżeńskiej rozmowy jubiler rozglądał się uważnie po oberży, która całem swem urządzeniem świadczyła o ubóstwie jej właścicieli, będących niemniej posiadaczami klejnotu, który pochodzić mógł z książęcego jedynie skarbca.
— A więc zechciej mi pani opowiedzieć całe zdarzenie — rzekł jubiler, chcący skorzystać z nieobecności oberżysty, który zeszedł po wino do piwnicy, i sprawdzić, czy też opowiadanie obojga małżonków będzie zgodne we wszystkich szczegółach
— Boże! — rozpoczęła Karkontka — wypadek ten jest widocznem błogosławieństwem Nieba, na które przestaliśmy już liczyć w naszej niedoli. Wyobraź pan sobie, mój najdroższy panie, że mąż mój był w przyjacielskich stosunkach, przed piętnastoma mniej więcej laty, z niejakim Edmundem Dantesem. Ubogi ten majtek, o którym mąż mój zapomniał już zupełnie, jako o przyjacielu swej młodości, o małżonku moim nie zapomniał jednak, bynajmniej, i w więzieniu, na śmertelnem łożu już leżąc, zostawił mu ten brylant, który pan widziałeś.
— A jakim sposobem ów Dantes doszedł do posiadania tego brylantu? — zapytał jubiler — czyżby już przed wejściem do więzienia, był jego posiadaczem?
— O, nie, łaskawy panie! — odpowiedziała kobieta — w więzieniu dopiero stał się on jego własnością. W więzieniu mianowicie jakiś bogaty anglik, odsiadujący karę za jakieś przestępstwo polityczne, dał mu kamień ten za to, iż Dantes, w czasie choroby anglika, troskliwie go pielęgnował, opiekując się nim, jak synem. Anglik był szczęśliwszy, bo wyszedł na wolność, zaś biedny Dantes umarł w więzieniu nie ujrzawszy świata i nam zostawił ten brylant właśnie i zobowiązał zacnego kapłana, który go na śmierć przygotowywał, ażeby go nam doręczył. Kapłan ów zacny dopełnił tego zlecenia.
— Tak, zupełnie to samo i tamten gadał — zamruczał do siebie jubiler — jest więc bardzo możliwe, iż cała ta historja jest prawdziwą, aczkolwiek z pozoru bajką się wydaje. Chodzi więc teraz tylko o cenę, boć przecie nie mogę tym ubogim ludziom wypłacić całej istotnej wartości kamienia!
— Więc co chcecie państwo za ten kamień? — zapytał głośno.
— Jakto?... czyśmy się już nie zgodzili na cenę? — zawołał Kadrus, wychodzący właśnie z piwnicy, z butelką wina w ręku. — Przecież pan już przyobiecałeś mi dać 50.000 franków?
— Ależ to jakieś nieporozumienie! Ja dawałem 40.000 jedynie.
— Co, czterdzieści tysięcy? — zawołała Karkontka — upewniam pana, że na cenę tę nigdy się nie zgodzimy. Zacny ksiądz zapewniał nas, że brylant, bez oprawy, która też ma swą cenę, jest wart 50.000 franków.
— Jakże się ten ksiądz, rozdający po oberżach brylanty, nazywał?
— Ksiądz Bussoni.
— Więc to cudzoziemiec?
— Włoch z okolic Mantui, jak się zdaje.
— Proszę mi pokazać raz jeszcze ten klejnot. Muszę ściślej ocenić jego wartość, zanim zgodziłbym się wziąć go ostatecznie.
Wtedy Kadrus dobył z kieszeni maleńkie pudełeczko, otworzył je i podał pierścień jubilerowi.
— Kamień, panie hrabio, był wielkości laskowego orzecha i przypominam sobie doskonale, jak na jego widok chciwością rozbłysły oczy Karkontki.
— A ty, mój panie, pod drzwiami podsłuchujący, jakiego byłeś zdania o tych pięknych bajeczkach? — zapytał Monte Christo.
— Wierzyłem, bo znałem Kadrusa, jako uczciwego człowieka i wiedziałem, że nie był zdolny do kradzieży.
— Więcej to przynosi zaszczyt twemu sercu, aniżeli rozumowi — odpowiedział hrabia. — A czy znałeś kiedykolwiek tego Edmunda Dantesa, o którym mówili ci ludzie?
— Nigdy o nim jednego nie słyszałem słowa. Jeden ksiądz Bussoni coś wspominał, ale co? — już nie pamiętam.
— Dobrze, mów dalej.
— Otóż jubiler, gdy Kadrus mu dał do rąk pudełeczko, wydobył z kieszeni maleńkie stalowe szczypczyki i parę filigranowych ważek; następnie odjął oprawę złota i brylant ostrożnie umieścił na wadze.
— Dać mogę najwyżej 45.000 franków, ani centima więcej — rzekł jubiler, zwracając Kadrusowi pierścień i brylant wraz z pudełkiem — więcej nie jest on wart; a nawet żałuję, że dałem już tę cenę, ponieważ brylant, jak zobaczyłem w ostatniej chwili dopiero, ma skazę, co ogromnie obniża jego wartość. Trudno jednak, słowo się rzekło, więc go nie cofam. Daję 45.000 franków, czy bierzecie?
— Nie panie, bo brylant jest wart pięćdziesiąt tysięcy. Nie damy się oszukać — wybuchnęła Karkontka. — Umieść pan jednak kamień na swojem miejscu.
— A prawda, masz pani słuszność — powiedział jubiler i osadził z powrotem brylant w pierścieniu.
— Trudno — rzekł Kadrus, chowając pudełko do kieszeni — nie dasz pan, to da kto inny!
— Kto inny — odpowiedział handlarz — nie będzie prawdopodobnie tak łatwowierny, jak ja. Kto inny... bardzo wątpliwe, by uwierzył w te opowiadania, raczej pomyślałby, że jest rzeczą nader dziwną, że ubogi oberżysta jest posiadaczem klejnotu podobnej wartości. — Kto inny może nawet dać znać policji, a ta przedewszystkiem postarałaby się zabezpieczyć klejnot, a następnie rozpoczęłaby poszukiwać owego księdza Bussoni, zaś księża rozdający brylanty wartości trzech nieomal tysięcy luidorów, bardzo są rzadcy. Tem wszystkiem zainteresować się mogą wtedy sądy, osadzić pana w więzieniu, a jeżeli nawet uznają cię w końcu niewinnym i rozkażą wypuścić, po paromiesięcznym pobycie z więzienia, to brylant... napewno się gdzieś zawieruszy i już nigdy nie będziesz go oglądał.
Kadrus i Karkontka spojrzeli wtedy na siebie.
— Nie, panie, — powiedziała po chwili dłuższego milczenia Karkontka — my nie jesteśmy dość bogaci na to, byśmy mogli tracić pięć tysięcy franków.
— Jak pani chcesz, droga pani, — odpowiedział jubiler — ja przyniosłem ze sobą, jak widzisz, monetę brzęczącą!
To mówiąc, dobył z kieszeni worek złota.
Na ten widok Kadrus, oszołomiony widokiem złota i papierów, zwrócił się do żony i zapytał:
— Cóż ty na to?
— Ha!... cóż mamy robić!? Biednych skrzywdzą zawsze! Oddaj więc brylant, oddaj! — zawołała chrapliwym głosem Karkontka. — Bo jeszcze życzliwi, opowiedzieć mogą o brylancie tym... w policji choćby!
— A więc zgoda — rzekł Kadrus — przystajemy na czterdzieści pięć tysięcy franków, lecz dodasz do nich: dla żony złoty łańcuszek, zaś dla mnie srebrne spinki.
Jubiler bez jednego słowa dobył z kieszeni dość duże płaskie pudełko, wybrał żądane przedmioty, wartości około pięciu luidorów, a doręczając je małżonkom, powiedział:
— Spodziewam się, że teraz jesteście państwo już zupełnie zadowoleni z tranzakcji?
— E!... panie, — ksiądz Bussoni zapewniał nas, iż brylant jest wart 50,000 franków.
— Cóż to za nienasycony człowiek! — zawołał jubiler, wyrywając Kadrusowi pudełeczko z klejnotem z ręki — daję mu 45,000 franków gotówką, to znaczy przeszło dwa tysiące franków rocznego dochodu, faktycznie za nic, bo tylko za kamyk z odrobiną złota, a ten jeszcze narzeka!
— Lecz gdzie są owe 45.000 franków, gdzie one są? — zawołał Kadrus głosem zduszonym.
— Ależ je masz, przecież nie uciekam! — odpowiedział ze śmiechem jubiler i wyliczył na stół piętnaście tysięcy złotem, a trzydzieści asygnatami.
— Poczekaj pan, zapalę lampę — powiedziała Karkontka. — Licząc po ciemku, można się łatwo omylić.
Istotnie, w czasie tej rozmowy ciemności stawały się coraz większe, zwłaszcza że ciężkie, czarne chmury przysłoniły całe niebo. Burza, która groziła już od paru godzin, nadeszła nareszcie i pierwsze grzmoty huczeć zaczynały.
Przy świetle lampy Kadrus przeliczył złoto i papiery, a następnie oddał wszystko żonie, która raz jeszcze wzięła się do liczenia.
Blask złota i widok cennych biletów bankowych robił potężne wrażenie, tak że małżonkowie byli jak zahypontyzowani.
Jubiler również ze swej strony sycił się ogniami, jakie rzucał brylant w świetle lampy. Błyski klejnotu odwracały jego uwagę od widoku burzy, która także błyskawicami rzucała po niebie swe oślepiające światła.
— I cóż, czy wszystko w porządku? — zapytał jubiler.
— W porządku odpowiedział Kadrus — dajno pugilares, Karkontko, i worka poszukaj, — mówił dalej, zwracając się do żony.
Karkontka podeszła do szafy, wydostała jakiś skórzany worek i niemniej stary, zatłuszczony pugilares, do których schowała złoto i papiery.
— Aczkolwiek pan skrzywdziłeś nas — rzekł Kadrus — zechciej jednak zasiąść z nami do wieczerzy, którą panu proponujemy ze szczerego serca.
— Bardzo dziękuję — odpowiedział jubiler — jest jednak bardzo już późno, a ja muszę być dzisiaj jeszcze w Beaucaire. — To też dziewiąta dochodzi! Nie stanę w domu jak około jedenastej. Bądźcie więc zdrowi! A jeżeli wypadkiem ów ksiądz Bussoni kiedy znów was odwiedzi — nie zapominajcie o mnie. Adres mój w Paryżu: Palais Royal, sklep Nr. 42, przyjadę do was umyślnie, jeżeli będzie po co.
Silny grzmot przerwał mu mowę.
— Jakże pan pójdziesz w czas podobny? — zatroszczył się Kadrus.
— Nie boję się piorunów, drogi panie, a że trochę zmoknę — to także mi nie zaszkodzi.
— No, a chodzić po nocy, mając podobnie cenne rzeczy przy sobie, nie boisz się pan również?
— E, na złodziei to mam takie oto zabawki — odpowiedział handlarz, wyjmując z kieszeni parę nabitych krucic.
— Oto moje pieski, które nietylko szczekają, ale i ugryźć śmiertelnie potrafiłyby tych, którym zechciałoby się mego brylantu.
Małżonkowie spojrzeli na siebie ponuro. Widać jakaś jedna wspólna myśl narodziła się w ich głowach.
— Szczęśliwej podróży w takim razie — powiedział Kadrus.
— Dziękuję — odpowiedział jubiler.
Zabrał laskę, stojącą w kącie, na głowę włożył kapelusz i skierował się ku wyjściu.
Gdy otworzył drzwi — szalony wicher omal nie zwalił go z nóg.
— Piękny czas, do djabła! I pomyśleć, iż w taki czas przebyć mi przyjdzie parę kilometrów drogi!
— Zostań pan — zawołała Karkontka — prześpisz się u nas.
— Raz jeszcze dziękuję, muszę jednak bezwarunkowo być dziś jeszcze w Beaucaire.
— A więc dobranoc, w takim razie.
I Kadrus zbliżył się do drzwi, w chęci zamknięcia ich na noc za jubilerem.
— Nie widać, ni ziemi, ni nieba — rzekł już za drzwiami jubiler — powiedźcie, czy na lewo, czy też na prawo mam się zwrócić?
— Na prawo — odkrzyknął Kadrus — zbłądzić pan nie możesz, bo droga z obu stron wysadzona drzewami.
— Dziękuję, już się zorjentowałem — rozległ się głos, oddaleniem i wichurą przytłumiony.
— Zamykajże prędzej — rzekła Karkontka, nie lubię drzwi otwartych w czasie burzy.
— Zwłaszcza gdy są w domu pieniądze... nieprawdaż? — odpowiedział Kadrus, zamykając drzwi na dwa spusty i ryglując je starannie.
Gdy to uczynił, podszedł z pośpiechem do szafy, z której wyjął worek oraz pugilares i małżonkowie raz jeszcze wzięli się do liczenia pieniędzy.
Nigdy w życiu nie widziałem dwóch podobnych twarzy, tyle się w nich malowało chciwości! Ohydny był zwłaszcza wyraz twarzy Karkontki. Gorączkowe drżenie ożywiało tę napoły martwą twarz, zabarwioną w chwili tej kolorem ołowianym. Oczy gorzały straszliwie.
— Co też tobie przyszło do głowy — przytłumionym rzekła głosem — zapraszać go na noc?
— Cóż takiego?... Żal mi go było, ażeby w taki czas miał wracać do Beaucaire.
— Aha!... rzekła Karkontka z niepodobnym do opisania wyrazem twarzy, — a ja myślałam, że mu to proponowałeś z innych zupełnie przyczyn.
— Kobieto! kobieto! — zawołał Kadrus — co się z tobą stało? Jak mogła ci podobna myśl przyjść nawet do głowy?
— Myśl, myśl... gniewnym głosem zawołała Karkontka — gdybyś był mężczyzną, nie byłby on od nas wyszedł!
— Kobieto, jakżeż ty straszliwie obrażasz Boga! Zastanów się!... Posłuchaj!...
W tej chwili straszliwa, jasnobłękitna błyskawica oświeciła całą izbę i zahuczał grzmot ogłuszający, przewalając się długo w chmurach.
— Jezus, Marja!... krzyknęła Karkontka, żegnając się.
Wśród przerażającej ciszy, która zazwyczaj panuje po uderzeniu pioruna, rozległo się pukanie i ktoś poruszył klamką.
— Kto tam? — zawołał Kadrus, powstając z sofy i gorączkowo pakując do worka złoto i papiery — kto tam?
— To ja, jubiler!
— Widzisz — szepnęła Karkontka ze złowrogim uśmiechem — sam Bóg oddaje go w nasze ręce!
Kadrus, blady i drżący, padł z powrotem na sofę.
Karkontka przeciwnie, pewnym zupełnie krokiem podeszła do drzwi i otworzyła je.
Prosimy, panie, bardzo prosimy — rzekła.
— Doprawdy — zawołał jubiler, z którego strumieniami lała się woda, — widać, że sam djabeł nie chce, bym wracał do Beaucaire. Ofiarowałeś mi gościnę, panie Kadrus, a więc ją przyjmuję.
Kadrus, wybąkał parę słów bez związku, ocierając pot, spływający strumieniami z czoła.
Co do Karkontki, to ta najspokojniej zapraszała gościa w głąb izby.


ROZDZIAŁ VI.
KRWAWY DESZCZ.

Jubiler, wszedłszy, rzucił badawczym wzrokiem dokoła; nic jednak nie zauważył podejrzanego. Jeżeli miał nawet jakieś obawy, to zostały one stłumione.
Kadrus jedynie, który przytrzymywał rękami kupę złota i papierów, jakich nie zdążył jeszcze do worka wpakować, zwrócił jego uwagę.
— Jak widzę — rzekł jubiler głośno — nie byliście państwo dość pewni tego, czy wypłaciłem rzetelnie całą należność, aczkolwiek już przed mojem wyjściem dwukrotnie liczyliście wypłaconą wam gotowiznę.
— Nie o to nam bynajmniej chodziło — szczerze odpowiedział Kadrus — pieniądze te jednak spadły na nas tak bardzo niespodziewanie, iż nie możemy uwierzyć temu, ażby to była rzeczywistość.
Jubiler uśmiechnął się kącikami ust i zmienił temat rozmowy.
— Przybyłem do was, lecz obawiam się teraz, czy nie zrobię wam zbyt wielkiej subjekcji?...
— O, bynajmniej, jesteśmy panu bardzo radzi — rzekła wdzięcznie Karkontka — przysięgam panu, żeśmy bardzo radzi z pana powrotu.
— Gdzież mnie umieścicie?
— W pokoju na górze.
— Lecz jest to, być może, prywatne wasze pomieszczenie?
— O, to nic nie szkodzi, gdzieindziej się ulokujemy.
Kadrus ze zdumieniem spojrzał na żonę.
Jubiler zanucił jakąś aryjkę, grzejąc się przy kominku, na którym Karkontka przed chwilą rozpaliła ogień, rozniecony w tym celu, ażeby gość mógł się osuszyć.
Po pewnej chwili przyniosła i ustawiła na stole jakieś resztki nędznego obiadu, do którego dodała jedynie omlet, świeżo usmażony, ser, wino i owoce.
Kadrus tymczasem, już nie niepokojony przez nikogo, ułożył systematycznie bilety w pugilaresie, zaś złoto wsypał do worka i wszystko razem zamknął do szafy.
Z gościem nie rozmawiał i był widocznie przybity.
— Prosimy uprzejmie pana do posiłku, — czem chata bogata, tem rada...
— A państwo nie przekąsza?
— Nie jestem głodny — rzekł Kadrus.
— Bardzo późno jadłam obiad — odpowiedziała ciągle wdzięcząca się Karkontka.
— Więc ja sam mam zasiąść do stołu? — zapytał jubiler.
— My będziemy panu usługiwali — odpowiedziała Karkontka z takiem przymileniem, jakie może jeszcze nigdy nie gościło na jej twarzy.
Burza szalała bez przerwy.
— Czy słyszy pan? — zawołała Karkontka — na Boga!... dobrześ pan uczynił, że powróciłeś do nas.
— Może jednak burza przeminie; gdyby się tak uciszyło, wyruszyłbym natychmiast w drogę.
— Wiatr północno zachodni, — zawołał wstrząsając głową Kadrus — burza trwać będzie napewno do jutra.
I westchnął.
— Tem gorzej dla tych — odparł gość, odstawiając talerz po zjedzonym omlecie — którzy znajdują się teraz w drodze.
I zabrał się do sera.
Karkontka usługiwała mu z najbardziej staranną grzecznością, uśmiechając się bezustannie do gościa.
Za to Kadrus milczał, a gdy gość skończył wieczerzę, otworzył drzwi, a następnie powiedział:
— Burza o ile się zdaje, ucicha.
Lecz w tej chwili, jakby dla zaprzeczenia jego słowom, po oślepiającej błyskawicy, piorun uderzył tak blisko, że cały dom wstrząsł się w posadach, a silny powiew wichru, który się wdarł przez uchylone drzwi, zgasił lampę.
Nie było co więcej mówić. Kadrus więc zamknął drzwi a Karkontka od dogasających głowni zapaliła świecę, a podając ją gościowi, rzekła:
— Zechciej pan przejść do swego pokoju, musisz być bowiem bardzo znużony, i śpij spokojnie. Już powlekłam tam panu świeżą bieliznę.
Jubiler podniósł się i podszedł do okna, gdy się jednak przekonał, że deszcz i błyskawice potęgują się raczej, aniżeli uciszyćby się miały, powiedział swym gospodarzom dobranoc i poszedł na górę.
Przechodził nad moją głową i słyszałem każde stęknięcie, każde stąpnięcie jego kroków.
Karkontka odprowadziła go wzrokiem pełnym chciwości i żądzy. Kadrus uporczywie patrzył w ogień i nawet nie spojrzał w stronę odchodzącego gościa.
Ponieważ i ja byłem bardzo znużony i zmęczony, postanowiłem już nie wychodzić aż do jutra z tego domu; ze względu na gościa, nie chciałem znów opuszczać mej kryjówki, słusznie obawiając się, że rozmowa prowadzona o tak późnej porze, musiałaby zaniepokoić jubilera. Usadowiłem się w mem schowanku jak tylko było to możliwe najwygodniej, starając się zasnąć. Nie obawiałem się w tym domu niczego, nie miałem również żadnych podejrzeń, oczy me kleiły się więc coraz bardziej. Jak przez mgłę przeto widziałem już tylko to, co się działo w izbie.
Kadrus siedział przy stole; głowę miał pochyloną i obu rękoma zakrytą.
Karkontka w milczeniu czas bardzo długi spoglądała na niego; potem wzruszyła ramionami i usiadła naprzeciwko niego.
Dogorywający płomień ogarniał resztę dopalającego się drzewa, oświecając ponure wnętrze izby. Karkontka wpatrywała się w męża, a że ten siedział ciągle nieruchomo, w tej samej pozycji, trąciła go w ramię.
Kadrus wtedy najwidoczniej zadrżał. Potem zaczęła mówić, lecz czy to mówiła bardzo cicho, czy też sen morzył mnie coraz bardziej — dość, że nic nie słyszałem. Wystrzał z pistoletu i krzyk okropny obudziły mnie; następnie jakieś chwiejące się kroki odbiły się echem po izbie i jakieś ciężkie ciało upadło na schody, akurat nad moją głową.
Wszystko to słyszałem w pół śnie; słyszałem jakieś kroki, jakiś krzyk przytłumiony, jakąś walkę... lecz nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, czy dzieje się to w rzeczywistości, czy też tylko we śnie? Nareszcie jednak krzyk bardziej przejmujący przywrócił mi przytomność. Podniosłem się, oparłem na ręku, wreszcie otworzyłem oczy. Będąc jednak w grubych ciemnościach, nic dostrzec nie mogłem, podniosłem wreszcie rękę do czoła, na które, zdało mi się, że spada kroplami deszcz rzęsisty i obfity.
W domu tymczasem zapanowała absolutna cisza. Po dobrej chwili dopiero, usłyszałem chód mężczyzny po schodach; potem ktoś wszedł do gościnnej izby, przystąpił do kominka i od tlejących popiołów zapalił świecę.
Był to Kadrus, blady śmiertelnie, w pokrwawionej koszuli. Z zapaloną świecą poszedł ponownie na górę, a po chwili wrócił na dół, trzymając w ręku otwarte pudełeczko, w którem lśnił i połyskiwał brylant. Pudełeczko to po chwili rzucił, a następnie wyjął z pierścienia, który rzucił również, brylant, zawinął go w chustkę, którą okręcił następnie szyję. Gdy to zrobił, pobiegł pospiesznie do szafy, dobył z niej pugilares z papierami i worek ze złotem i schował to wszystko do kieszeni. Potem otworzył drzwi wejściowe i znikł w ciemnościach.
Wtenczas dopiero rozjaśniło mi się w oczach. Zrozumiałem wszystko i zacząłem gorzkie sobie czynić wyrzuty, że nie przeszkodziłem zbrodni. Pomyślałem przytem, że jubiler może żyje jeszcze, że może będzie można udzielić mu pomocy? Wyskoczyłem więc ze swej kryjówki, porwałem pozostawioną przez Kadrusa świecę i pobiegłem po schodach na górę.
U ich szczytu, napoprzek, leżało jakieś ciało; schyliłem się — był to trup Karkontki.
Wystrzał z pistoletu, który we śnie słyszałem, był rzeczywistością. Karkontkę ugodziła kula, szyję miała ona nawylot przebitą, a krew strumieniami płynęła z ran i z ust wpół otwartych.
Nie żyła ona bez najmniejszej wątpliwości; ciało już stygło. Poszedłem więc dalej. Pokój Kadrusów był w najokropniejszym nieładzie. Sprzęty na środku pokoju poprzewracane, na łóżku potargana pościel, wszystko to mówiło o zaciętej walce, jaka się tutaj toczyła. — Na ziemi, obok łóżka, leżał trup jubilera; trzy rany, jakie miał w piersiach, broczyły krwią; w czwartej ranie pozostawał nóż długi, kuchenny, utkwiony w ciele aż po trzonek.
Obejrzałem drugi pistolet; był nie wystrzelony, najwidoczniej proch w nim zamókł.
Podszedłem ponownie do jubilera, by się przekonać, czy istotnie już skonał? Gdy się doń zbliżyłem, spojrzał obłąkanym wzrokiem, poruszył ustami — i umarł.
Okropny ten widok do szaleństwa mnie omal doprowadził, uczułem potrzebę jaknajszybszej ucieczki stamtąd; rzuciłem się więc na schody i zsunąłem się z nich błyskawicą.
Gdy znalazłem się w izbie, — zdrętwiałem. Było w niej pięciu, czy sześciu celników oraz paru żandarmów.
Porwano mnie. Przerażony — nie stawiłem najmniejszego oporu. Chciałem powiedzieć parę słów w swej obronie, bełkotałem jednak tylko jakieś słowa bez związku.
Dostrzegłem, że celnicy i żandarmi mówili coś o mnie, wskazując na mą twarz i głowę, podniosłem rękę do czoła i spostrzegłem, że była cała czerwona od krwi. Ten deszcz ciepły, który spadał na mnie przez szpary w deskach schodowych, była to krew z ran Karkontki płynąca.
Wskazałem palcem miejsce, gdzie byłem ukryty.
— Co on chce tem wyrazić? — zapytał jeden z żandarmów — że chciał tamtędy, po dokonaniu morderstwa uciekać?
Wtedy zrozumiałem, że mnie biorą za mordercę! Odzyskałem momentalnie głos i siłę. Wyrwałem się z rąk dwóch ludzi, którzy mnie trzymali i krzyknąłem:
— To nie ja! To nie ja!
W odpowiedzi, wymierzono do mnie lufy karabinów.
— Jeżeli się poruszysz — zawołali — zginiesz natychmiast.
— Ależ to nie ja zabiłem? — krzyknąłem z rozpaczą.
— Opowiesz, jak to tam było, panu sędziemu w Nimes. Tymczasem ruszaj z nami. Jednę ci przytem damy radę: nie myśl o najmniejszym choćby oporze.
Nie miałem bynajmniej zamiaru, by opór stawiać, wyzuty z sił i przerażony. Włożono mi zresztą na ręce kajdany i tak doprowadzono do miasta.
O tem, bym się mógł uniewinnić — nie mogłem nawet marzyć. Zostałem schwytany przecież prawie na gorącym uczynku. Mógł mnie uratować jeden ksiądz Bussoni tylko, który dał Kadrusowi ów brylant, — o ile opowiadanie Kadrusów było notabene prawdziwe.
Minęły dwa miesiące i nic się w mem położeniu nie zmieniło. Sędziowie nie mogli nigdzie znaleźć owego księdza, a i Kadrus nie został schwytany.
Już miałem być sądzony, gdy dnia 8 września t. j. w trzy miesiące i pięć dni po wypadkach tych, ksiądz Bussoni zjawił się nagle u dozorcy więzienia, z żądaniem, aby go zaprowadzono do więźnia, który jak słyszał, chce się z nim widzieć. Dowiedział się o wszystkiem w Marsylji i pospieszył zadość uczynić memu żądaniu.
Pojmuje pan hrabia, z jakim przyjąłem go zapałem. Opowiedziałem mu wszystko, czego byłem świadkiem, pełen niepokoju, czy historja z brylantem była prawdziwa? Na szczęście, okazało się, iż było to wszystko prawda, większe nawet spotkało mnie szczęście, ksiądz Bussoni i memu opowiadaniu dał wiarę; uwierzył zapewnieniom mym, że nie ja byłem mordercą.
Wtenczas ujęty jego łagodnością i słodyczą, zobaczywszy przytem głęboką znajomość obyczajów naszego kraju, opowiedziałem mu, pod tajemnicą spowiedzi, wypadek w Auteuil, ze wszystkiemi szczegółami, jakie i panu z całą otwartością przedłożyłem. Przyznanie się do morderstwa, o które mnie nigdy nikt nie podejrzewał, utrwaliło w nim wiarę, iż w sprawie z jubilerem byłem ofiarą nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Po wysłuchaniu spowiedzi mej, ksiądz Bussoni pożegnał mnie, wlewając w serce me otuchę, dodając przytem, iż nie zaniedba uczynić wszystkiego, co będzie w jego mocy, byle tylko przekonać sędziów, że jestem niewinny.
Po jego bytności, zaczęto mnie traktować w więzieniu zupełnie inaczej.
W tym czasie i Kadrus został schwytany. Przyznał się do wszystkiego, zatajając jedynie, iż to żona go do spełnienia zbrodni namówiła.
Wtedy niewinność moja w jasnem stanęła świetle i zostałem bez sądu uwolniony.
Kadrus skazany został na galery do końca życia.
— I wtedy po opuszczeniu więzienia, zgłosiłeś się do mnie z polecającym listem księdza Bussoni?
— Tak jest, panie hrabio. Gdy opuszczałem więzienie, rzekł do mnie poczciwy ksiądz: pamiętaj, że rzemiosło kontrabandzisty zgubi cię wcześniej czy później, radzę ci przeto, abyś je porzucił.
— A z czegóż ja wyżyję, wielebny ojcze? — zapytałem — i nietylko ja, ale i bratowa moja?
— Jeden z moich penitentów ma wiele dla mnie szacunku i prosił mnie, bym mu wskazał człowieka godnego zaufania. Otóż mógłbym ciebie tam polecić...
— O, ojcze szanowny, jakże nieprzebranie jesteś dobry — zawołałem.
— Czy jednak mógłbyś mi przysiąc, że nigdy żałować nie będzie mej rekomendacji?
Podniosłem rękę, gotowy złożyć żadaną przysięgę.
— Nie trzeba, ufam ci i bez tego — odpowiedział — znam i cenię korsykanów, więc bez żadnych już trudności dam ci rekomendację.
I napisał ów list, jaki miałem zaszczyt podać panu hrabiemu, a dzięki któremu dostałem się do twego domu, panie hrabio. Jeżeli zaś tak się rozmowa nasza złożyła, to pozwolę sobie zapytać się pana hrabiego, czy ksiądz Bussoni miałby powody uskarżać się na mnie, że nie dotrzymałem danego słowa?
— Nie — odpowiedział hrabia — przyznaję z całą otwartością, że obowiązki swe spełniasz jak najlepiej i że jesteś nieposzlakowanie uczciwy, aczkolwiek nie we wszystkiem jestem z ciebie, panie Bertuccio, zadowolony.
— O, panie hrabio, proszę mi wskazać moje przewinienia?
— Tak jest, bo czyż się godziło nie wspomnieć mi nawet nigdy, że masz bratowę i przybranego syna?
— Niestety, panie hrabio, jeszcze ci nie opowiedziałem tej karty mego życia.
— Po wyjściu z więzienia, udałem się z największym pośpiechem na Korsykę, oczywiście, by uspokoić, pocieszyć i zobaczyć moją bratowę. Za przybyciem jednak do Rogliano zastałem cały dom w żałobie. Zdarzył mi się tam mianowicie wypadek, który pamiętny będzie na długo zapewne.
A oto co się stało. Bratowa moja, pamiętna moich uwag, zaprzestała dawać drobną monetę Benedyktowi. Pewnego dnia, po ostrzejszej z tego powodu sprzeczce, pogroził biednej mej Assunce pięścią i przez cały dzień nie pokazał się w domu.
Biedna kobieta, jak mi opowiadali sąsiedzi, cały dzień spędziła we łzach; nadszedł wieczór, potem noc, a ona się nie kładła, czekając na krnąbrnego chłopca.
O godzinie jedenastej przyszedł nakoniec; nie sam jednakże, lecz w towarzystwie dwóch przyjaciół. Assunta szczęśliwa, że chłopiec powrócił nakoniec, wyciągnęła do niego ręce, lecz ten odtrącił ją precz i zawołał:
— No, stara mów mi zaraz, gdzie masz pieniądze?
Sąsiad nasz najbliższy, Bartolomeo, był w dniu tym na nieszczęście w Bastja, jego żona jedynie była w domu, ona to widziała i słyszała wszystko.
Otóż gdy Benedykt w ten sposób się odezwał do swej przybranej matki, dwóch jego przyjaciół pochwyciło ją za ręce. Wtedy Benedykt pozamykał wszystkie okna i okiennice, a następnie wszyscy trzej oprawcy zatkali naprzód usta nieszczęśliwej kobiecie, a następnie zaczęli się nad nią znęcać w najstraszniejszy sposób; nakoniec postawili ją na rozżarzonych głowniach, ażeby tym sposobem wymusić na nieszczęśliwej ofierze zeznanie, gdzie przechowuje szczupłe swoje zasoby? Aż nakoniec suknie zapaliły się na biednej kobiecie; widok ten przestraszył morderców tak, że uciekli.
Assunta cała w ogniu pobiegła za nimi, lecz zastała drzwi już zamknięte, chciała ratować się oknem, lecz okazało się ono z tyłu podparte. Zaczęła krzyczeć o ratunek, ale wkrótce ucichł jej głos...
Gdy w jakieś kilkanaście minut przybyła pomoc, sprowadzona przez żonę Bartolomea, wszelki ratunek okazał się już spóźniony.
Benedykt znikł. Od tego czasu nie słyszałem o nim nic.
Wobec tego, czy pan hrabia rozumie teraz, dlaczego jednem słowem nie wspomniałem nigdy o mej rodzinie? O Benedykcie — bo przepadł bez wieści, o bratowej — bo umarła...
— A jakie jest twoje mniemanie, o ciosach, które spadły na ciebie? — zapytał Monte Christo.
— Że to była kara za mój grzech zabójstwa. Ale przecież, mój dobry panie, ten Villefort to był łotr.
— I ja tak myślę — szepnął posępnie hrabia.
— Teraz — pojmujesz, panie, mój przestrach, na widok tego domu, tych drzew i tej murawy? One widziały zbrodnię moją, za którą już mnie spotkała tak straszna kara. A być może przecież, że to jest dopiero początek mej pokuty. Wszystko jest możliwe.
— Istotnie, wszystko jest możliwe — rzekł Monte Christo, podnosząc się z ławki — to nawet — dodał zcicha — że prokurator królewski nie umarł dotąd. Ksiądz Bussoni dobrze zrobił, że cię do mnie przysłał, tyś również zrobił dobrze, żeś mi historję swego życia opowiedział, dzięki temu bowiem, nie będę cię nigdy odtąd nawet o cień zła podejrzewał. Co się zaś tyczy Benedykta, to czyż nigdy nie próbowałeś szukać jego śladów?... nie starałeś się nigdy dowiedzieć, co się też z nim stało?
— Nigdy. A gdybym nawet wypadkiem się dowiedział, gdzie się on znajduje, to, zamiast go szukać, uciekałbym od niego, jak od potwora. Na szczęście nigdy o nim nic nie słyszałem i pieszczę się myślą, że może już nie żyje.
— Nie ciesz się przedwcześnie, mój Bertuccio — rzekł hrabia — źli nie giną tak łatwo. Bóg bierze nawet ich czasem pod opiekę, aby się narzędziem Jego pomsty stali!
— Nie wiem, lecz i to możliwe — odpowiedział Bertuccio. — Ja o to jeszcze proszę Boga, bym go już nigdy w życiu nie zobaczył.
— A teraz — dodał intendent, nisko schylając głowę, wiesz już o mem życiu wszystko. Dziś, możesz być, tu na ziemi, mym sędzią, jak Bóg będzie nim kiedyś, gdy opuszczę już ten padół bólu i łez. A teraz, panie hrabio, czy nie znalazłbyś dla mnie jakiegoś słowa pociechy?
— Mogę ci powtórzyć to jedynie, co ci mógł, a więc zapewne i powiedział ksiądz Bussoni: Villefort zasługiwał niewątpliwie na karę za to, co zrobił, a i za wiele innych złych czynów, o których ty nie wiesz, bo wiedzieć nie możesz. Benedykt, jeżeli jeszcze żyje, posłuży właśnie i być może, za narzędzie zemsty Bożej, a potem, z kolei i sam karę poniesie. Na tobie jeden tylko ciąży zarzut, a raczej — ten jeden wyrzut robić sobie możesz: dlaczego, wyrwawszy dziecię z objęć śmierci, nie oddałeś go matce? W tem cała twoja wina, Bertuccio.
— Przyznaję, panie i już niejednokrotnie bolałem nad tem, tak jest, to moja bardzo wielka wina, to mój grzech śmiertelny, za który niema pokuty dość wielkiej, ten czyn rzucił cień hańby na moje całe uczciwe życie; lecz nie uczyniłem tego z pobudek istotnie niskich, nikczemnych może nawet. Poprostu lękałem się, że oddając dziecię, zostanę schwytany i ukarany śmiercią za zabójstwo. A ja tak chciałem żyć! O, nie jestem godzien mego brata, to był naprawdę człowiek mężny i bohaterski.
Bertuccio zakrył twarz rękoma. Monte Christo wlepił weń wtedy wzrok pełen siły i badawczy.
Po chwili rzekł Monte Christo głosem uroczystym:
— Zanotuj dobrze w swej pamięci, Bertuccio, słowa, które zawsze miał na ustach ksiądz Bussoni: „wzsystkie boleści, najkrwawsze, koją się wreszcie pod wpływem czasu, zanikają w mgle oddalenia“.
A teraz, panie Bertuccio, pozostaw mnie samego. Chciałbym się przejść po tym ogrodzie samotny. Od ciebie bowiem się dowiedziałem, że ten dom i ten ponury ogród są pełne mar i widziadeł. Umarli mieszkają tutaj. Stare zaś kroniki uczą, że zmarli, w przeciągu sześciu tysięcy lat nie wyrządzili tyle złego, ile w jednym dniu żywi wyrządzają!
Idź więc mój Bertuccio, i śpij spokojnie.
— Jeżeli spowiednik twój, ksiądz Bussoni, nie rozgrzeszy cię w twej uroczystej chwili, — mnie przywołaj, a wtedy, jeśli żyć będę, wynajdę dla ciebie słowa, które ukoją i ukołyszą twą duszę, odlecieć mającą w tę wielką, bez kresu podróż, która nazywa się wiecznością.
Bertuccio skłonił się hrabiemu i oddalił się — cichy, smutny, ale i pokrzepiony na duszy.
Monte Christo pozostał sam. Po dłuższej chwili bezruchu i milczenia, zaczął mówić do siebie cicho:
— Tu, pod tym klombem, miał być grób, tutaj drobne ciałko nowonarodzonego dziecięcia zostało złożone. Tam oto, znajdują się drzwiczki, przez które wpadł zbrodniarz, rzucający do grobu żywe dzieciny... Notatek robić nie potrzeba, któżby był zdolen zagubić je w pamięci?!...
I hrabia zmierzywszy jeszcze parokrotnie krokami ogród, wsiadł bez słowa do powozu. Bertuccio, nie chcąc przerywać zamyślenia hrabiego umieścił się na koźle.
Tegoż jeszcze wieczora, po powrocie do pałacu na Polach Elizejskich, hrabia zrobił przegląd całego apartamentu. W czasie przeglądania jego poszczególnych salonów, hrabiemu towarzyszyli jedynie Ali i Bertuccio. Ten ostatni otrzymał parę poleceń, dotyczących zmian poszczególnych: bądź mebli, bądź dzieł sztuki. Następnie wyjął zegarek i rzekł do nubijczyka:
— Dochodzi już dwunasta. Haide powinna była już przybyć. Czy uprzedzono o tem służebną francuzkę?
Ali wyciągnął rękę, wskazując na drzwi wiodące do apartamentów, zarezerwowanych dla greczynki. Były one tak odosobnione, że po zasłonięciu drzwi tych — przejść było można cały pałac i nie wpaść na myśl, że tam właśnie, po za drzwiami temi, znajdują się jeszcze: salon, pokój sypialny i buduar.
Ali, po wskazaniu drzwi, podniósł do góry trzy palce.
— Aha! — zawołał Monte Christo, obznajmiony już z gestykulacjami niemowy — więc są tam trzy pokoje dla Haide przeznaczone?... Doskonale!
Że jednak w tejże chwili rozległ się głos odźwiernego i zaskrzypiały zawiasy otwieranej bramy, hrabia nie miał już czasu na obejrzenie pokojów przeznaczonych dla greczynki, skinął więc tylko Alemu głową i wyszedł.
Gdy znalazł się w przedsionku, powóz podróżny już stał przed pałacem. Hrabia wtedy podał rękę wysiadającej kobiecie, spowitej w płaszcz jedwabny, jasno-zielonego koloru. Kobieta ta, młoda i piękna, gdy już stanęła na ziemi, zatrzymała w swej podaną sobie rękę i ucałowała ją z wyrazem szacunku i przywiązania.
Ali, ze srebrnym kandelabrem w ręku, przeprowadził następnie greczynkę do jej apartamentu, u drzwi wejściowych którego hrabia pożegnał paroma życzliwemi słowy piękną greczynkę i udał się do tej części pałacu, która dla niego została przeznaczona.
O godzinie pierwszej wszystkie światła w całym domu były pogaszone i wszystko pogrążyło się w sen.


ROZDZIAŁ VII.
NIEOGRANICZONY KREDYT.

Nazajutrz, około godziny drugiej po południu, przed pałac hrabiego zajechał powóz, zaprzężony w przepyszną parę ogierów pełnej krwi angielskiej.
Wysiadł z niego jakiś mężczyzna w surducie granatowym, z guzikami obszytemi jedwabną materią tego samego koloru, w białej kamizelce, na której się zwieszał bardzo gruby i ciężki łańcuch złoty od zegarka, i w pantalonach orzechowego koloru. Czarne włosy przybysza były zafryzowane i spadały nisko na czoło, co dawało wrażenie, iż była to peruka. Lat mógł mieć około pięćdziesięciu pięciu, lecz znać było wysiłki, iż chciałby uchodzić za czterdziestoletniego.
Gdy powóz już stanął, wtedy przybyły posłał gnoma do odźwiernego, z zapytaniem, czy hrabia Monte Christo przyjmuje?
Sam zaś ze szczególną uwagą przyglądać się zaczął pałacowi.
Oko żywe, chytry wyraz twarzy, usta wąskie i zaciśnięte, wystające kości policzkowe, czoło wklęsłe i wcale nie arystokratyczne uszy — nie robiły najlepszego wrażenia. Ogromna brylantowa szpilka w krawacie i czerwona wstęga przy klapie surduta — dopełniały portretu.
Gnom, spełniając rozkaz, zapytał przedewszystkiem, czy tutaj mieszka hrabia Monte Christo?
— Tak jest, — odpowiedział odźwierny. — Ale...
I spojrzał na Alego pytającym wzrokiem — ale... pan hrabia nie przyjmuje nikogo.
— W takim razie proszę oddać ten bilet panu hrabiemu i powiedzieć, że pan mój, baron Danglars, jadąc na posiedzenie Izby, pragnął złożyć hrabiemu swe uszanowanie.
— Ja nie jestem przy osobie pana hrabiego — odpowiedział odźwierny, — to należy do obowiązków kamerdynera.
Gnom wrócił z niczem do powozu.
— No cóż? — zapytał Danglars.
Gnom, zawstydzony przyjęciem, jakiego doznał, opowiedział całą rozmowę.
— A to jakiś książę, ten pan, którego tylko hrabią nazywają. Mniejsza o to jednak, ponieważ on do mnie ma interes, a nie ja do niego, więc niewątpliwie zobaczę go u siebie. I niezadługo, bo będzie ten pan, myślę, potrzebował pieniędzy.
I Danglars rzucił się w głąb powozu, dając rozkaz głosem tak doniosłym, że go na całej ulicy dosłyszano.
— Do izby deputowanych!
Hrabia Monte Christo całą tę scenę widział z okna, za firankami ukryty.
— A!... powiedział do siebie — niesmaczny to bardzo typ i szkaradnego charakteru człowiek! Cóż to za próżność, marna pycha i parwenjuszostwo!
— Hej tam! — zawołał, uderzając w srebrny dzwonek.
Ukazał się Ali.
— Poproś mi natychmiast Bertuccio — dał rozkaz.
Nie upłynęła minuta, a już intendent stawił się na rozkazy.
— Co pan hrabia sobie życzy? — zapytał.
— Czy widziałeś powóz i konie, które przed chwilą stały przed pałacem?
— Widziałem, panie hrabio, bardzo ładne konie.
— Co to znaczy, panie Bertuccio?! — zawołał hrabia zagniewanym głosem — powiedziałem ci przecież, że życzeniem jest mojem, by najpiękniejszy zaprzęg w Paryżu w mojej się znajdował stajni... Widzę zaś, że ktoś ma konie piękniejsze od moich. Co to ma znaczyć?... powtarzam!
Na widok zmarszczonych brwi i drgającego gniewem głosu, Ali schylił głowę i pobladł.
— Tyś nie winien temu, mój dobry Ali — powiedział hrabia, po arabsku, z taką słodyczą, że pozazdrościćby jej mogła najlepsza kobieta — ty się przecież nie możesz znać na pełnej krwi anglikach!
Uśmiech szczęścia rozjaśnił twarz nubijczyka.
— Panie hrabio! — ośmielił odezwać się Bertuccio — konie te, które pan widział przed chwilą, nie były na sprzedaż.
Monte Christo wzruszył ramionami.
— Trzeba ci wiedzieć, panie intendencie, że wszystko na świecie można kupić, trzeba tylko płacić!
— Pan Danglars zapłacił za tę parę 16.000 franków, panie hrabio.
— A więc należało mu zaproponować za nie trzydzieści dwa tysiące, jest to bankier, więc by ci za tę sumę sprzedał je na pewno. Bankier bowiem nie opuszcza nigdy sposobności podwojenia kapitału.
— Czy pan hrabia mówi to na serjo? — zapytał Bertuccio.
Monte Christo spojrzał na intendenta zdziwiony.
— Dziś przed wieczorem mam do złożenia pewną wizytę i życzę sobie, abym te właśnie konie miał u powozu i w nowych szorach.
Bertuccio skłonił się i odszedł bez słowa. U drzwi już będąc, zatrzymał się jednak:
— O której godzinie pan hrabia ma zamiar wyjechać?
— O piątej.
— Ośmielam się zwrócić uwagę pana hrabiego, że teraz, jest godzina dwunasta — odezwał się nieśmiało Bertuccio.
— Wiem o tem — spokojnie odpowiedział hrabia.
Zaś, zwracając się do Aliego, powiedział pogodnie:
— Każ wszystkie konie przeprowadzić przed panią, by sobie wybrała, które jej przypadną do gustu. Zapytaj pani również, czy zechce dziś zasiąść razem ze mną do stołu? Jeżeli tak, to dasz rozkaz, by nakryto w jej jadalnym pokoju. Możesz teraz odejść, przyślesz mi tylko lokaja.
Zaledwie Ali znikł, już lokaj był na rozkazy.
— Mój Baptysto!... zwrócił się do niego hrabia, — rok już jesteś w moim domu, jest to zwykły okres czasu, jaki pozostawiam sobie, ażeby poznać swą służbę. Spodobałeś mi się.
Baptysta skłonił się pokornie.
— Chodzi teraz o to, czy i ja znalazłem uznanie w twych oczach?
— O, panie hrabio! — zawołał pospiesznie Baptysta.
— Słuchajże do końca. Masz pensji 1,500 franków rocznie, to jest tyle, ile bierze dobry i mężny oficer, narażający codzień swe życie; masz stół taki, jakiego pragnąłby niejeden z szefów biura, mający pracy z pewnością więcej od ciebie. Jesteś sługą, a masz służbę na swe rozkazy, która myśli o twem pożywieniu, troszczy się o twą bieliznę i wszystkie wygody. Oprócz tych tysiąca pięciuset franków pensji, okradasz mnie, przy zakupach dla mnie ubrań, bielizny i obuwia, conajmniej na drugie 1,500 franków rocznie...
— O, panie hrabio!
— Nic nie szkodzi, ja się o to nie gniewam, bynajmniej, mój Baptysto, bardzo dobrze to bowiem pojmuję, pragnałbym jednak, żeby już na tem był koniec; lepszego miejsca jak to, które ci los nadarzył, nie znajdziesz nigdzie. Ja na moich ludzi nie gniewam się i nigdy nie mam dla nich przykrych wyrazów, przewinienie jednak przebaczam raz tylko jedynie. To sobie zapamiętaj. Przyjmij do wiadomości i to również, iż gdybym się dowiedział, że gdziekolwiek źle o mnie mówisz, krytykujesz moje postępowanie, lub mnie śledzisz — w jednej chwili będziesz wypędzony. Ja raz przytem ostrzegam moich służących, ciebie już ostrzegłem! A teraz możesz odejść.
Przemowa ta, wygłoszona przed Alim, który zresztą nie rozumiał ani słowa po francusku, wywarła na Baptyście ogromne wrażenie.
— Starać się będę usilnie, ażeby pan hrabia był ze mnie zadowolony — odpowiedział Baptysta, kłaniając się uniżenie — jako wzór wezmę sobie pana Aliego.
— Nie będzie to właściwe — odpowiedział hrabia z mrożącym chłodem — Ali ma wiele wad, obok wielkich przymiotów, nie trzeba więc, abyś brał z niego przykład. Zresztą Ali nie jest moim służącym, on jest moim niewolnikiem. Gdyby Ali popełnił jakiś błąd, nie oddaliłbym go, lecz bym go zabił.
Baptysta spojrzał zdumiony.
— Sądzisz może, że żartuję — i hrabia powtórzył Alemu po arabsku, co powiedział po francusku Baptyście.
Ali wysłuchał, uśmiechnął się, zbliżył się do swego pana i z niewolniczem poddaniem ucałował jego ręce.
Tak zakończyła się rozmowa cudzoziemskiego pana z francuskim sługą.
Pod wrażeniem usłyszanych słów Baptysta wyszedł w ukłonach. Hrabia zaś długo jeszcze pozostawał w gabinecie rozmawiając z Alim.
O godzinie piątej hrabia trzykrotnie uderzył w dzwonek.
Jedno uderzenie przywoływało Alego, dwa Baptystę, trzy — Bertuccia.
Intendent zjawił się natychmiast.
— Konie już są?
— Stoją przed pałacem, gotowe na rozkazy — odpowiedział Bertuccio. — Czy i ja pojadę z panem hrabią?
— Nie, jedynie Ali i Baptysta.
Monte Christo, po zejściu na dół, zanim wsiadł do powozu — obejrzał stojące w zaprzęgu konie, które mu się tak bardzo podobały rano, przy powozie Danglarsa.
— Konie te istotnie są wspaniałe, dobrze więc, że je kupiłeś; szkoda tylko, że tak późno.
— Panie hrabio — odparł Bertuccio — nie przyszło mi to kupno zbyt łatwo. Zapłaciłem za nie bardzo drogo.
— Czy dlatego są mniej piękne? — zapytał hrabia, wzruszając ramionami.
— Jeżeli pan hrabia jest z nich zadowolony, to już wszystko dobrze. Dokąd pan hrabia rozkaże jechać?
— Na ulicę Chausse d‘Antin, do barona Danglarsa.
— Ale, ale, zaczekaj no jeszcze, mój panie — rzekł Monte Christo, cofając się do przedsionka — chciałbym nabyć dobra w Normandji, koniecznie nad brzegiem morza, między Hawrem a Boulogne: warunek jeden, by w majątku tym był jakiś najmniejszy choćby port, jakaśkolwiek najmniejsza choćby przystań, gdzieby korweta moja znaleźć mogła schronienie. Statek wtedy musi być zawsze do wyjazdu gotowy. Korweta jest już w drodze do północnych brzegów Francji, wszak prawda?
— Tego samego dnia, gdyśmy wyjeżdżali z Marsylji, wypłynęła na morze.
— A jacht?
— Otrzymał rozkaz zatrzymania się w Kadyksie.
— No, a statek parowy?
— Znajduje się w Chalons.
— Gdy nabędziesz już dobra, pozakładasz pomiędzy Normandją a Paryżem, w odstępach dziesięciomilowych stacje na których dzień i noc czekać będą konie.
— Może być pan hrabia pewien, że stanie się zadość jego woli.
Hrabia wtedy wsiadł do powozu, który bardzo szybko stanął przed domem bankiera.
Danglars przewodniczył właśnie zebraniu akcjonarjuszy jednej z dróg żelaznych, gdy zawiadomiono go o przybyciu hrabiego Monte Christo. Sesja była już prawie na ukończeniu.
Gdy Danglars usłyszał nazwisko hrabiego, podniósł się natychmiast.
— Panowie darują — rzekł, zwracając się do zebranych, pomiędzy którymi było wielu członków Izby i Senatu — że muszę ich opuścić, lecz właśnie dom Thomson i French w Rzymie polecił mi hrabiego Monte Christo, otwierając mu na mój dom nieograniczony kredyt. Jest to polecenie tak niezwykłe, że aż śmiesznem się wydaje, to też muszę względem niego zachować pewną rezerwę, a przedewszystkiem poznać tego hrabiego. Możliwe bowiem, iż jest to tylko jakieś nieporozumienie.
Powiedziawszy to, skłonił się z miną nadętą i wyszedł, kierując swe kroki do najbogatszego salonu, białego ze złotem, swych apartamentów, do którego polecił wprowadzić hrabiego Monte Christo, na wypadek gdyby ten przybył.
I hrabia był istotnie zdumiony, gdy ujrzał porozwieszane w salonie nieudolne kopie Albana i Fottora, które, jak się zdaje, uchodzić chciały za oryginały. Zdziwiony był również obfitością złoceń, które aż kapały z mebli i sufitu.
Na bardzo głośny krok barona przy wejściu, hrabia Monte Christo się odwrócił.
Danglars wtedy lekkiem skinieniem głowy powitał przybyłego i dał znak, by ten usiadł na krześle złoconem, a obitem białym atłasem, również przetykanym złotem.
Hrabia w milczeniu zajął wskazane miejsce.
— Czy mam zaszczyt mówić z panem Monte Christo? — zapytał Danglars.
— A ja czy mam honor widzieć przed sobą pana barona Danglarsa, kawalera Legji honorowej i członka Izby deputowanych?
Monte Christo wypowiedział wszystkie tytuły, wypisane na karcie wizytowej Danglarsa.
Danglars uczuł przycinek i zagryzł wargi.
— Zechce mi pan darować — rzekł — iż nie wymieniłem tytułu: wiadome jest jednak panu niewątpliwie, iż żyjemy pod rządem gminowładnym, a także, iż ja jestem reprezentantem tego właśnie ludu.
— I dlatego właśnie — odpowiedział Monte Christo — utrzymujesz pan zwyczaj tytułowania się baronem, nic nie chcąc wiedzieć o tem, iż inni są hrabiami.
— O, ja bardzo mało dbam o swój tytuł — odpowiedział Danglars niedbale — mianowali mnie baronem i zrobili kawalerem Legji honorowej, za pewne wyświadczone przysługi, ale...
— Ale pan, panie baronie, zrzekasz się tytułów tych, jak ongi zrzekli się ich Montmorency i Lafayette?... Piękne jako wzór wziąłeś sobie przykłady...
— No, ja nie tak zupełnie się ich zrzekłem — odpowiedział z widocznem zakłopotaniem Danglars — pojmiesz pan... dla służby... jest to...
— Aha!... Tym sposobem tytułujesz się pan jaśnie wielmożnym dla swych służących, dla dziennikarzy jesteś wielmożnym, wreszcie dla urzędników w Izbie — obywatelem. Są to odcienie bardzo subtelne i bardzo właściwe przy rządach gminowładnych, jak się, baronie, wyraziłeś...
Danglars ponownie przygryzł sobie wargę, a widząc, iż na tem polu nie dorówna hrabiemu Monte Christo, przeszedł na teren lepiej mu znany.
— Panie hrabio — rzekł z ukłonem — odebrałem list z podpisem przedstawicieli domu Thomson i French.
— Jestem bardzo szczęśliwy z tego powodu, panie baronie. O, niech mi pan pozwoli tak się tytułować, jak go tytułują jego słudzy! Otóż nieskończenie rad jestem, powtarzam, z tego, iż list ten otrzymałeś.
— Otrzymałem go, lecz nie pojmuję dobrze jego treści.
— I cóż ja na to panu, panie baronie, poradzę!?
— Z tej właśnie przyczyny pozwoliłem sobie niepokoić pana hrabiego dziś rano.
— Bardzo mi przykro, iż nie mogłem go przyjąć, lecz teraz jestem cały do jego usług. O cóż więc chodzi?
— Otóż list ten otwiera panu, panie hrabio, kredyt nieograniczony na mój dom w Paryżu.
— I cóż w tem widzisz, panie baronie, niejasnego, czy niezrozumiałego?
— Nie pojmuję znaczenia określenia: „kredyt nieograniczony“.
— Cóż w tem nie jasnego? Czy to wyrazy nie francuskie może?
— Panie hrabio! nie chodzi tutaj o niejasności stylistyczne, lecz o nieścisłość określenia w pojęciu bankowem.
— Czyżby dom Thomson i French — zapytał Monte Christo najniewinniejszym z pozoru tonem, pod którym jednak taiło się szyderstwo — nie był dość pewnym wypłat ze strony pana barona? Do djabła!... zrobiłoby mi to pewną różnicę, mam tam bowiem nieco gotowizny...
— O, niechże się pan uspokoi! W kołach bankowych jestem uważany jako „dosyć“ pewny — odpowiedział Danglars z uśmiechem nieco żartobliwym — znaczenie słowa „nieograniczony“ jest jednak tak ogólnikowe...
— Bo jest niczem nieograniczone! Czy tak? Nie znaczy to nic innego, jak to, iż jeżeli dom Thomson i French jest na drodze popełnienia niedorzeczności, to dom barona Danglarsa niema zamiaru iść w jego ślady.
— Nie rozumiem pana, panie hrabio?!
— A jednak jest to jasne. Panowie Thomson i French podejmują się interesów, które nie dają się ująć w koło cyfr zamkniętych, pan baron Danglars natomiast dla swych interesów ma określone granice... Jest to małostkowe, kramarskie, ale za to bardziej pewne.
— Łaskawy panie — z pychą odpowiedział bankier — moich kas jeszcze nikt nigdy nie przeliczał.
— A więc ja... robię to pierwszy — zaznaczył zimno Monte Christo. — Trudności, jakie mi pan robisz zakrawają na wahanie się, na obawę, czy aby kasy banku pana byłyby zdolne zadość uczynić mym żądaniom...
Danglars po raz trzeci przygryźć musiał wargę. Przybyły cudzoziemiec już po raz drugi pokonał go i to, ostatnio, na jego własnym terenie!
Wytworna grzeczność hrabiego graniczyć się zdawała bardzo blisko z tem, cośmy zwykli nazywać impertynencją.
— Panie hrabio — odezwał się Danglars, po dłuższej chwili milczenia — możebyś zechciał objaśnić mnie w słowach bardziej konkretnych, jakie są twoje żądania, jakie sumy masz zamiar podnieść z kas mego banku?
— Szanowny panie — odpowiedział twardo Monte Christo — zażądałem kredytów nieograniczonych u bankierów moich właśnie dlatego, iż sam określić nie jestem zdolen, ile mi będzie potrzeba?
Gdy Danglars usłyszał te ostatnie słowa uczuł się pewniejszym; rozparł się więc w krześle i rzekł z uśmiechem zarozumiałości i pychy:
— No, mogę pana upewnić, że bez obawy żądać ci wolno sum nieograniczenie prawie wielkich. Choćbyś zażądał miljona — kasy moje w każdej chwili sumę tę ci wypłacą!
— Co pan mówi? — zapytał Monte Christo.
— Mówię — powtórzył Danglars tonem pewności, aż do głupoty posuniętej, — że możesz pan żądać miljona!
— A cóż jabym z miljonem począł? — odrzekł hrabia. — Boże... gdybym potrzebował marnego miljona jedynie, nie kazałbym sobie otwierać nieograniczonego kredytu u pana! Co to jest miljon? Dla mnie zwłaszcza!
Przy słowach tych Monte Christo wyjął z bocznej kieszeni surduta mały pugilaresik, w którym, pomiędzy wizytowemi kartami były umieszczone dwa czeki, na okaziciela, na sumę 500,000 franków każdy.
Człowieka tego rodzaju jak Danglars należy zgnieść, przytłoczyć, nie zaś drażnić jedynie. To też to pokazanie fortuny, tak niedbale noszonej, wywarło skutek pożądany; bankier zachwiał się w swej bucie i wytrzeszczył na Monte Christo obłąkane zdumieniem oczy.
Zaś Monte Christo przeszył go straszliwem spojrzeniem.
— Widzę teraz — rzekł — panie baronie, że pan nie ufasz domowi Thomson i French! Jest to, aż nazbyt wyraźne. Jest to dosyć rzadkie w bankowych stosunkach, ale ja ten wypadek przewidywałem i odpowiednio się zabezpieczyłem. Mianowicie mam podobne jak do pana listy: jeden domu Arsein i Eskeles w Wiedniu, na barona Rothszylda i drugi firmy Baring, w Londynie, na dom P. Laffite‘a. Powiedz więc pan wyraźnie, że ten interes jest zbyt wielki dla ciebie, a udam się do jednego z tych domów.
Danglars po raz trzeci został zwyciężony. Wziął do ręki listy bankierów powyżej wymienionych, sprawdził autentyczność podpisów, jak najbardziej skrupulatnie, co było już widoczną obrazą hrabiego, i z uczuciem przygnębienia oddał je ich właścicielowi.
— Te trzy podpisy, szanowny panie hrabio — wykrztusił — są warte — miljony! Trzy nieograniczone kredyty, na trzy nasze największe domy!
— Taki dom, jak pański, panie baronie, nie może dziwić się podobnym listom — rzekł Monte Christo z uprzejmością jak najbardziej wyszukaną. — Wracając jednak do sprawy. Czy zechcesz przyjąć ten interes?
— Jestem na rozkazy pana hrabiego.
— Cieszy mnie, żeśmy nakoniec doszli do porozumienia. Jeżeli jednak się to już stało, to poprosiłbym, jeżeli łaska, o sześć miljonów do końca roku.
— Sześć miljonów?... dobrze! — odpowiedział Danglars, zakrztusiwszy się nieco.
— Jeżeli potrzebować będę więcej — dodał Monte Christo niedbale — to uprzedzę o tem pana. Wprawdzie nie myślę bawić we Francji dłużej, jak rok jeden, lecz być może, iż więcej nie wydam tutaj. Na początek zechciej mi pan przysłać jutro rano 500.000 franków.
— Pieniądze będą panu przysłane jutro, o godz. 9-ej rano — odpowiedział Danglars — jak pan żąda: złotem, biletami bankowemi, czy też srebrem?
— Połowę złotem i połowę asygnatami, jeżeli łaska.
Hrabia podniósł się.
— Jednę rzecz panu wyznać muszę, panie hrabio — rzekł Danglars uniżenie — zdawało mi się, że znam wszystkie większe fortuny w Europie, a widzę, iż o pańskiej nic nie wiedziałem. — Majątek ten powstał w ostatnich czasach chyba?
— O!... bynajmniej, mój panie! — odpowiedział Monte Christo — przeciwnie, jest to fortuna bardzo stara. Był to jednak rodzaj familijnego skarbu, którego nie wolno było naruszać. Pojmuje pan, iż po upływie paru wieków, jego wartość wzrosła nadzwyczajnie. Termin przez testatora oznaczony upłynął przed kilkoma laty i od tej chwili ja właśnie stałem się jego posiadaczem. Niewiedza pańska jest więc najzupełniej zrozumiała.
Słowa te hrabia wymówił z tym sobie właściwym uśmiechem, który dreszczem przejmował zawsze Franciszka d‘Epinay.
— Przy pańskich nawyknieniach i usposobieniu — rzekł Danglars — zajaśniejesz pan tak wielkim zbytkiem w stolicy, że nas, biednych miljonerów tylko, zaćmisz w zupełności.
A propos jednak, czy pozwolisz hrabio, bym cię przedstawił mojej żonie, baronowej Danglars?
Monte Christo skłonił się, na znak przyzwolenia.
Bankier zadzwonił, po chwili wszedł lokaj przybrany w nadzwyczaj bogatą liberję.
— Czy pani baronowa znajduje się w swych apartamentach? — zapytał pan domu służącego.
— Jest. Pani baronowa ma gości u siebie.
— Któż tam jest u pani baronowej?... Czy pan Debray? — zapytał Danglars dobrodusznie, co rozbudziło w Monte Christo śmiech wewnętrzny.
— Właśnie pan Debray został przez panią baronową przyjęty — odpowiedział lokaj.
Danglars skinął głową, a następnie rzekł do hrabiego.
— Lucjan Debray jest dawnym naszego domu przyjacielem; jest on sekretarzem osobistym ministra spraw wewnętrznych. Arystokratyczne są to stosunki! Moja żona, dodać muszę, jest z domu panną de Servieres, wyszła za mnie jako wdowa po pułkowniku, margrabim de Narbonne.
— Pana Lucjana Debray już miałem zaszczyt poznać u hrabiego Morcefa — rzekł w odpowiedzi Monte Christo.
— To pan już znałeś dawniej młodego wicehrabiego? — zapytał Danglars.
— Poznaliśmy się w Rzymie, w czasie karnawału.
— Ach, prawda, przypominam sobie — powiedział Danglars — zdaje mi się, że słyszałem coś o jakimś wypadku z bandytami...
— Pani baronowa oczekuje jaśnie wielmożnych panów — rzekł lokaj wchodząc.
— Pozwolisz hrabio, że pójdę pierwszy, ażeby panu wskazać drogę — powiedział Danglars z etykietalnym ukłonem.
— Zastosuję się do twych, panie baronie, wskazówek — odpowiedział niemniej grzecznie hrabia.



ROZDZIAŁ VIII.
ZAPRZĘG SIWOJABŁKOWITY.

Danglars, prowadząc hrabiego, przeszedł długi szereg salonów, urządzonych wprawdzie bardzo bogato, lecz bez najmniejszego smaku, aż do niewielkiego rozmiarami ośmiokątnego saloniku pani domu, wybitego różowym atłasem; antyczne mebelki i rozwieszone na ścianach pastele pasterskie Buchera sprawiały jak najlepsze wrażenie; był to jedyny w całym pałacu salon, urządzony gustownie i ze smakiem. Znać było, że to nie pan domu go przyozdabiał. I istotnie urządziła go sobie pani domu sama, stosując się zresztą do rad pana Debraya.
Pani Danglars, mimo 35 roku życia, była skończoną pięknością jeszcze, pełna powabów i kobiecego szyku.
Jeszcze przed przybyciem hrabiego, Lucjan opowiedział swej przyjaciółce sporo szczegółów, dotyczących osoby tego cudzoziemca.
Czytelnicy pamiętają zapewne, jakie niezwykłe wrażenie, w czasie śniadania u Morcefa, sprawił hrabia Monte Christo na współbiesiadnikach, to też ciekawość baronowej była wielce podrażniona.
Gdy baron wraz z gościem ukazali się na progu salonu różowego, młoda gospodyni uprzejmym uśmiechem przyjęła męża, co nader rzadko spotykało zacnego bankiera, a gdy ten przedstawił jej hrabiego Monte Christo, powitała tego ostatniego ceremonjalnym ukłonem.
— Pani baronowo — rzekł Danglars, po pierwszych ukłonach — pozwól się powiadomić, iż pana hrabiego de Monte Christo korespondenci moi z Rzymu polecają mi jak najusilniej. Myślę przy tem, iż wszystkie nasze najpiękniejsze kobiety szaleć będą za nim niezadługo. Przybywa bowiem do Paryża z zamiarem zabawienia całego roku i wydania przez ten czas sześciu miljonów.
Aczkolwiek prezentacja w tej formie uczyniona była bardzo ciężka i nietaktowna, pani Danglarsowa przyjęła hrabiego nader uprzejmie, rzucając na niego płomienne spojrzenia.
— Kiedyż, hrabio, przybyłeś do naszego Paryża? — zapytała.
— Wczoraj, pani.
— I jak zazwyczaj, jak chce legenda, dookoła pańskiej postaci się tworząca, przybyłeś z końca świata?
— Ależ bynajmniej pani baronowo! Z Kadyksu tylko.
— Przybyłeś pan do Paryża w najgorszym czasie. Paryż w lecie jest nieznośny: nie mamy ani balów, ani towarzystw, ani żadnych uroczystości. Opera włoska wyjechała do Londynu, francuska rozpierzchła się na wszystkie strony... Co do teatru, to pan wiesz chyba, że jest on dziś żaden. Została nam na pociechę jedynie przejażdżki na pole Marsowe i do Sotorego. A pan co zamierza porabiać w Paryżu?
— Ja, pani, robić będę wszystko, co robią paryżanie.
W tej chwili do salonu weszła zaufana pokojówka i szepnęła swej pani do ucha parę słów, po usłyszeniu których pani Danglars zbladła.
— Czyż to możliwe? — zapytała zdumiona.
— Może pani baronowa sama się przekonać o tem — odpowiedziała powiernica.
Wtedy baronowa zwróciła się do męża.
— Czy to prawda, mój panie? — zapytała.
— Co takiego? — zapytał z kolei.
— Zaufana moja powiedziała mi właśnie, że w chwili, gdy stangret miał zakładać me konie do powozu, nie znalazł ich w stajni. Zapytuję więc, co to ma znaczyć?
— Zechciej mnie pani wysłuchać... rozpoczął Danglars.
— O, wysłucham bardzo chętnie, jestem bowiem bardzo ciekawa, co zechcesz mi powiedzieć. Ale naprzód rzecz całą opowiem tym panom!
— Panowie — rzekła do gości się zwracając — pan baron Danglars ma w swej stajni dziesięć koni; jedna para należała jednak do mnie. Były to konie prześliczne, najpiękniejsze w Paryżu. Znasz je przecież, panie Debray, siwojabłkowite. Otóż dziś mój zaprzęg pożyczyłam pani de Villefort, gdy jednak konie te zakładać miano do powozu, nie znaleziono ich w stajni! Jest rzeczą niewątpliwą, iż pan baron Danglars, a mój szanowny małżonek, dla zarobku paru tysięcy franków, sprzedał je komuś! Cóż to za nikczemna rasa ci spekulanci!
— Pani — odpowiedział Danglars — konie te były nazbyt gorące, czterolatki, obawiałem się zawsze, by nie stały się przyczyną jakiegoś wypadku...
— Co pan tam opowiadasz! — rzekła szorstko baronowa — mamy przecież najlepszego w Paryżu stangreta! Szczęście, żeś go wraz z końmi nie sprzedał.
— Droga przyjaciółko! Postaram się o konie niemniej piękne, piękniejsze nawet, lecz łagodniejsze.
Baronowa, w odpowiedzi, wzruszyła tylko ramionami z najwyższą pogardą.
Danglars udał, iż nie dostrzegł tego gestu i zwracając się do Monte Christo rzekł:
— Doprawdy, wielka szkoda, panie hrabio, że dopiero dziś miałem szczęście cię poznać, Wszak ty, hrabio, urządzasz dopiero swój dom, prawda?
— Tak jest — odpowiedział hrabia.
— Byłbym konie te więc tobie sprzedał, bo piękne były istotnie. A sprzedałem je za pół darmo prawie. Dla pana, jako człowieka młodego, te pełnej krwi, gorące tylko nieco, racery byłyby w sam raz.
— Dziękuję panu — odpowiedział hrabia — właśnie dziś rano kupiłem parę wcale niezłą i bardzo tanio. Może zechcesz, panie Debray, rzucić na nie okiem, bo wiem, iż jesteś znawcą.
Gdy Debray wraz z hrabią podeszli do okna, Danglars przystąpił do żony.
— Moja droga, wyobraź sobie — szepnął — że dziś właśnie przyszedł ktoś do mnie i zaofiarował mi za konie twe sumę niesłychaną. Szaleniec chyba jakiś. Zapłacił za nie 32,000 franków, to znaczy, że zarobiłem na czysto 16,000 franków. Nie gniewaj się, dostaniesz z sumy tej cztery tysiące, zaś dwa dam Eugenji.
Pani Danglars spojrzała na męża wzrokiem, pełnym nienawiści i pogardy.
— Co to jest! — zawołał nagle u okna Debray — niema najmniejszej wątpliwości! Przeciż to pani, pani baronowo, konie stoją w zaprzęgu tu obecnego hrabiego Monte Christo!
— Co?... moje cuda siwojabłkowite! — zakrzyknęła pani Danglars podbiegając do okna.
— Ależ tak! To one! te same...
Danglars osłupiał.
— Czyż podobna? — zawołał Monte Christo.
Baronowa rzuciła parę słów do ucha Debrayowi, który po usłyszeniu ich podszedł natychmiast do hrabiego.
— Czy nie byłoby to zbyt wielką niedyskrecją — zapytał — gdyby tak pan zechciał mnie objaśnić, za jaką sumę nabył te konie?
— Na honor, panie, sam nie wiem dobrze. To mój intendent zrobił mi taką niespodziankę.
Debray zaniósł odpowiedź tę baronowej, która, usłyszawszy ją, zmarszczyła tylko brwi i pełnym złości wzrokiem rzuciła na męża.
Widząc, iż zanosi się na burzę małżeńską, Debray wyniósł się pospiesznie, zostawiając na łup gniewu barona, bo i Monte Christo poszedł w ślady Debraya.
— Dzięki Bogu — pomyślał Monte Christo odchodząc, — W dobry czas przybyłem do domu tego, mam bowiem jego spokój w swem ręku i mogę jednym uczynkiem pozyskać teraz i serce męża i serce żony. Prawdziwe to szczęście, zaprawdę! Szkoda tylko, że nie miałem sposobności poznania obiecującej panny Eugenji.
Tak rozmyślając, wsiadł do powozu i odjechał do domu.
W dwie godziny potem, pani Danglars odebrała jak najgrzeczniejszy list od hrabiego Monte Christo, w którym ten oświadczył jej, iż błaga, ażeby zechciała przyjąć z powrotem swe konie. Były one w tych samych szorach, które zrana widziała, z tą tylko różnicą, że w środek każdej rozety nad uchem, hrabia poumieszczać kazał po jednym djamencie.
List otrzymał również i Danglars, w którym hrabia prosił go, ażeby zechciał puścić w niepamięć drobny kaprys pani baronowej, a jednocześnie i jemu darować raczył wschodni obyczaj zwracania koni.
Wieczorem udał się Monte Christo wraz z Alim do Auteuil.
Nazajutrz, o godzinie trzeciej po południu, Ali na wezwanie dzwonka wszedł do gabinetu hrabiego.
— Słuchaj, Ali — rzekł Monte Christo — mówiłeś mi wielokrotnie o swej zręczności w rzucaniu lasso.
Ali stanął w pozie, jakby szykując się do rzutu.
— Mógłbyś zatem takiem lasso bawołu zatrzymać?
Ali skinieniem dał znak potwierdzenia.
— A lwa?
Ali powtórzył ten sam gest, naśladując ryk duszonego zwierza.
— Rozumiem — rzekł Monte Christo — polowałeś widać na lwy!
Czarny sługa dumnie skinął głową.
— A czy byłbyś zdolny powstrzymać bieg rozszalałych koni?
Ali tylko się uśmiechnął lekceważąco.
— A więc słuchaj — rzekł hrabia — niezadługo przed pałacem mym przejeżdżać będzie powóz, zaprzężony w parę koni śiwojabłkowitej maści, tych samych, któremi ja wczoraj jeździłem. Otóż parę koni tych zatrzymasz przed bramą mego pałacu, choćby cię to życie kosztować miało.
Ali skłonił się i wyszedł bez jednego słowa. Gdy zaś znalazł się przed domem, rzucił wzrokiem bacznie dookoła, następnie odwrócił się i gestem dał znak hrabiemu, iż teren zbadał dokładnie.
Nubijczyk zapalił fajkę i usiadł przed bramą.
Nagle dał się słyszeć turkot, z szybkością piorunu zbliżający się i na zakręcie drogi ukazał się powóz, z szaloną pędzący szybkością; unosiła go para siwojabłkowatych koni o oczach wysadzonych, z rozwianemi grzywami, rozszalałych!...
W powozie siedziała młoda kobieta, z dziecięciem lat sześciu, siedmiu conajwyżej, które przyciskała do piersi w trwodze niewymownej.
Lada kamyk, a powóz w każdej chwili mógł się roztrzaskać w kawałki.
W tej groźnej chwili jakaś czarna postać wybiegła na środek ulicy, jakby z wężem w ręku, wijącym się dookoła głowy. Nagle wąż ten się wypręża, przez chwilę unosi się w powietrzu, wreszcie owija nogi jednego z pędzących koni.
To Ali rzucił lasso.
Spętany rumak siłą bezwładu jakiś czas jeszcze posuwa się naprzód, lecz, szybko pada na dyszel, łamie go, wstrzymując tem pęd drugiego, ponoszącego dalej w szale konia, który zresztą i tak już dalej iść nie może, ponieważ Ali swą żelazną ręką pochwycił go za nozdrza, tak, że i ten drugi koń za chwilę leżał na ziemi w konwulsyjnych drgawkach.
Wszystko to nie trwało dłużej, jak czas, którego potrzeba, aby kula z broni ognistej wypuszczona — dosięgła celu.
W tejże samej chwili, z domu, przed którym zdarzył się wypadek, wybiegł jakiś mężczyzna, a za nim kilkunastu służących.
Mężczyzna porwał z powozu damę, która jedną ręką kurczowo trzymała się krawędzi powozu, zaś drugą tuliła do łona omdlałego syna.
Monte Christo oboje wniósł do salonu i złożył na kanapie.
— Nie lękaj się już pani niczego — rzekł — jesteś ocalona.
Dama w miejsce odpowiedzi, wskazała wzrokiem swe omdlałe dziecię.
— Pojmuję — powiedział hrabia wtedy — niech się pani nie obawia; dziecinie nic się nie stało, omdlało jedynie ze strachu.
— O, panie!... zawołała strwożona matka — być może chcesz mnie pan pocieszyć tylko? Jaki on blady! Synu mój! dziecko moje! Edwardzie, czy nie słyszysz mego głosu?... O, panie!... zechciej posłać po lekarza, cały oddam swój majątek temu, który ocali mego syna!
Monte Christo bez jednego słowa otworzył pudełeczko, dobył z niego kryształowy flakonik, bogato złotem zdobiony, otworzył go i wpuścił zeń jedną kroplę w usta dziecięcia. Chłopczyk, aczkolwiek blady, otworzył oczy natychmiast.
Radość matki nie miała granic.
— Gdzież jestem? — zawołała — i komu mam do zawdzięczenia życie mej dzieciny?
— Jesteś pani — odpowiedział Monte Christo — u człowieka, szczęśliwego niewymownie, że ci oszczędził smutku.
— O, przeklęta ciekawość! — szepnęła nieznajoma — cały Paryż mówił o tych wspaniałych rumakach, należących do pani Danglars, więc i ja, szalona, zapragnęłam lepiej zapoznać się z ich wartością.
— Jakto? — zawołał hrabia z doskonale udanem zdziwieniem — koni nie widziałem, gdyż po wypadku myślałem jedynie o ratowaniu pani... Więc to były konie pani baronowej Danglars?
— Tak, panie. Czy pan może znasz baronową?
— Miałem zaszczyt być jej przedstawionym. Tembardziej się teraz cieszę, iż to mój służący uchronił panią od katastrofy. Bo ja byłem pośrednim sprawcą wypadku. Wczoraj właśnie konie te kupiłem, że jednak pani baronowa bardzo ich żałowała, więc je odesłałem z powrotem, z prośbą, by zechciała konie te przyjąć ode mnie w darze.
— Ach! Więc pan jesteś w takim razie hrabią de Monte Christo, o którym Herminja tak wiele mi wczoraj mówiła?!
— Tak jest, pani.
— Ja zaś jestem Elvirą de Villefort.
Hrabia skłonił się z takim wyrazem twarzy, jakby po raz pierwszy w życiu usłyszał to nazwisko.
— Mąż mój będzie hrabiemu wdzięczny niewymownie. Gdyby nie pan, to postradalibyśmy życie. Ocaliłeś mu żonę i syna, gdyby nie twoja szlachetna pomoc, ja i moje drogie dziecię zginęlibyśmy niewątpliwie.
— Jeszcze w tej chwili ogarnia mnie drżenie na myśl, w jak bardzo wielkiem znajdowałaś się, pani, niebezpieczeństwie.
— Pozwolisz, panie hrabio, bym mogła odpowiednio wynagrodzić twego sługę.
— Pani — odpowiedział Monte Christo — proszę mi nie psuć mego Alego ani datkami, ani pochwałami nawet. Ali nie jest zresztą sługą, lecz moim niewolnikiem.
— Jednak narażał on swe życie?
— I ja również wyrwałem go z objęć nieuchronnej śmierci — odpowiedział hrabia — należy on teraz do mnie bezspornie.
Pani de Villefort zamilkła. Z podziwem spoglądała i badała wzrokiem tego człowieka, który na wszystkich tak silne robił wrażenie.
W czasie tej chwilowej przerwy w rozmowie, hrabia miał sposobność lepiej się przyjrzeć dziecku, które matka nieprzerwanie okrywała pocałunkami.
Chłopczyk był nikły, blady i anemiczny. Oczy miał niebieskie, zaś włosy czarne, opadające lokami na wypukłe czoło i na ramiona. Był ładny, oczy jego wszelako rzucały spojrzenia złe i pełne przebiegłości. Odpychające wrażenie sprawiały również jego usta wąskie i zaciśnięte. Budowa jego wskazywać się zdawała, że ma lat siedem conajwyżej.
Zniecierpliwiony pieszczotami matki, wyrwał się z jej objęć i podbiegł do stolika, na którym hrabia postawił flakonik z eliksirem i, nie pytając nikogo o pozwolenie, jak dziecko, któremu zawsze pozwalają na wszystko — otwierać zaczął flaszeczkę.
— Ostrożnie, moje dziecię, niektóre z lekarstw, znajdujących się w tem pudełeczku, są niebezpieczne dla wąchających nawet.
Pani de Villefort pobladła i poskoczyła, ażeby odebrać dziecku groźne przedmioty. Rzuciła jednak przytem długie i ciekawe spojrzenie na pudełeczko.
Hrabia to spojrzenie pochwycił.
W tej samej chwili do salonu wszedł Ali.
Pani de Villefort ujrzawszy sługę, przyciągnęła do siebie syna i rzekła:
— Czy widzisz Edwardku tego sługę? Naraził on życie swoje, by tylko powstrzymać konie, które powóz nasz unosiły i omal go nie roztrzaskały o kamienie przydrożne. Podziękuj mu.
Dziecię wydęło z pogardą usteczka i z odrazą odwróciło głowę.
— Murzyn... i brzydki — odpowiedziało.
Hrabia uśmiechnął się z takim wyrazem, jakby był szczęśliwy z tej odpowiedzi dziecka.
— Posłuchaj — powiedział potem po arabsku do Aliego — ta dama prosiła swego syna, ażeby ten podziękował ci za uratowanie życia, dziecko to zaś odpowiedziało, że jesteś czarny i brzydki.
Ali spojrzał na chłopczyka bystro, z marmurową jednak twarzą. Z drżenia muskułów hrabia wywnioskował jedynie, że to boleśnie dotknęło araba.
— To jest pański paryski apartament? — zapytała pani Villefort, powstając, jakby z zamiarem odejścia.
— Nie, pani — odpowiedział hrabia — jest to jedynie moje mieszkanie letnie. Mieszkam faktycznie w pałacu, znajdującym się przy polach Elizejskich Nr. 30, widzę jednak, iż pragniesz się oddalić. Uprzedzając życzenie to, przywołałem właśnie przed chwilą Alego, aby twój powóz był gotowy do drogi. I nie obawiaj się pani, że temi samemi odjedziesz końmi.
— Panie! — zawołała pani de Villefort — ja temi samemi końmi jechać nigdy się nie odważę. Pójdę raczej pieszo!
— Upewniam panią, iż będą one teraz łagodne.
Ali w rzeczy samej, po wyjściu hrabiego, poszedł natychmiast do rumaków, które były sprawcami wypadku. Z trudnością przychodziły do siebie. Ali zaczął je nacierać gąbka nasyconą aromatycznym octem, następnie tym samym octem natarł im nozdrza, co sprawiło ten skutek, że zaczęły parskać i przytomniej spoglądać. Wreszcie wytarł je do sucha.
Następnie kazał zaprząc je do powozu, siadł na kozioł, ujął wodze i parokrotnie objechał dookoła klomb przed pałacem, co było przyjęte oklaskami tłumu, który się zebrał na wieść o wypadku.
Pełnej krwi czterolatki szły teraz jak baranki, najzupełniej spokojnie i posłusznie.
Pani de Villefort, widząc taką zmianę, bez wahania wsiadła do powozu i wkrótce stanęła przed swym pałacem, na przedmieściu Saint Honore.
Gdy się znalazła w swym buduarze, po krótkim odpoczynku napisała następujący list do swej przyjaciółki, baronowej Danglars:

„Kochana Herminjo! Przed chwilą, cudem tylko uratowana zostałam wraz z mym synem! I to przez tego samego hrabiego Monte Christo, o którym tak wiele mówiliśmy wczoraj wieczorem.
Nie spodziewałam się, bym go miała tak prędko zobaczyć!
Wczoraj z takim zapałem o nim mówiłaś, że ledwo mogłam stłumić w sobie śmiech, teraz widzę jednak, że ten twój entuzjazm był niczem, w porównaniu z wrażeniem, jakie człowiek ten wywiera na tych, którzy mieli sposobność zobaczenia go.
Konie Twoje poniosły i powóz byłby został potrzaskany w drobne kawałki, gdy wtem, jakiś arab, czy negr, czy nubijczyk, jednem słowem czarne jakieś stworzenie, w służbie hrabiego się znajdujące, na jego rozkaz, o ile mi się zdaje, zatrzymuje rozszalałe konie, sam się na śmierć narażając.
W tym samym momencie sam hrabia wybiega ze swego domu, porywa mnie wraz z Edwardkiem na ręce i unosi w głąb swego pałacu, a następnie jakimś cudownym eliksirem przywraca synowi memu przytomność, a może życie nawet.
Po wypadku tym konie twe są znacznie osłabione i robią wrażenie, jakby były zawstydzone tem, iż jeden człowiek zdołał je poskromić...
Hrabia jednak polecił mi zakomunikować Ci, że racery twe po dwudniowym odpoczynku wrócą do dawniejszego swego kwitnącego stanu, nie będą tylko już nigdy tak straszne, jak to dzisiaj miało miejsce.
Bywaj zdrowa! Nie dziękuję Ci wcale za mój spacer dzisiejszy, gdy jednak pomyślę, że dzięki szaleństwu koni Twych miałam możność poznania hrabiego Monte Christo, wprost zbrodnią mi się zdaje nie być Ci za to wdzięczną bez granic. Cudzoziemiec ten, przy swoich nieprzebranych miljonach, zdaje się być jeszcze jakąś żywą zagadką, jakąś tajemnicą, którą zbadać pragnęłabym bardzo.
Edwardek mój w czasie całego wypadku zachowywał się jak bohater. Zemdlał wprawdzie, nie wydał jednak jednego choćby okrzyku, jednej łzy nie uronił. Powiesz zapewne, że miłość macierzyńska mnie zaślepia! Być może!
Nasza droga Walentyna przesyła jak najbardziej uprzejme ukłony Twej Eugenji. Co do mnie, to Cię ściskam z całego serca.

Elvira de Villefort.


P.S. Postaraj się, proszę Cię bardzo, byś mi ułatwiła bliższe poznanie tego olśniewającego, a mrocznego jednocześnie, hrabiego Monte Christo. —— Muszę zapoznać się z nim lepiej. Poproszę zresztą męża, aby pojechał do niego z podziękowaniem za uratowanie mego życia“.

Tak się skończyło pierwsze spotkanie pani de Villefort z hrabią de Monte Christo.
Wieczorem tego samego dnia wypadek powyżej opisany był już na ustach całego Paryża.
Albert opowiadał go swej matce, Debray — w salonach ministerstwa!... Nawet Beauchamp rozpisał się w swym dzienniku o całem zdarzeniu, w którem przedstawił egzotycznego miljonera, jako zbawcę dam z arystokracji.
Bardzo wiele osób, korzystając z okazji, posłało listy kondolencyjne pani de Villefort, by mieć następnie sposobność złożenia jej wizyty i usłyszenia czegoś nowego o elektryzującym Paryż nieznajomym.
Pan de Villefort, zgodnie z zapowiedzią Elviry, ubrał się w czarny tużurek, włożył białe rękawiczki, dał rozkaz, ażeby służba włożyła na siebie galową liberję, wreszcie wsiadł do karety i pojechał na pola Elizejskie, do pałacu hrabiego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.