Hrabia Monte Christo/Część VI/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabia Monte Christo |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część VI |
Indeks stron |
NIEOGRANICZONY KREDYT.
Nazajutrz, około godziny drugiej po południu, przed pałac hrabiego zajechał powóz, zaprzężony w przepyszną parę ogierów pełnej krwi angielskiej.
Wysiadł z niego jakiś mężczyzna w surducie granatowym, z guzikami obszytemi jedwabną materią tego samego koloru, w białej kamizelce, na której się zwieszał bardzo gruby i ciężki łańcuch złoty od zegarka, i w pantalonach orzechowego koloru. Czarne włosy przybysza były zafryzowane i spadały nisko na czoło, co dawało wrażenie, iż była to peruka. Lat mógł mieć około pięćdziesięciu pięciu, lecz znać było wysiłki, iż chciałby uchodzić za czterdziestoletniego.
Gdy powóz już stanął, wtedy przybyły posłał gnoma do odźwiernego, z zapytaniem, czy hrabia Monte Christo przyjmuje?
Sam zaś ze szczególną uwagą przyglądać się zaczął pałacowi.
Oko żywe, chytry wyraz twarzy, usta wąskie i zaciśnięte, wystające kości policzkowe, czoło wklęsłe i wcale nie arystokratyczne uszy — nie robiły najlepszego wrażenia. Ogromna brylantowa szpilka w krawacie i czerwona wstęga przy klapie surduta — dopełniały portretu.
Gnom, spełniając rozkaz, zapytał przedewszystkiem, czy tutaj mieszka hrabia Monte Christo?
— Tak jest, — odpowiedział odźwierny. — Ale...
I spojrzał na Alego pytającym wzrokiem — ale... pan hrabia nie przyjmuje nikogo.
— W takim razie proszę oddać ten bilet panu hrabiemu i powiedzieć, że pan mój, baron Danglars, jadąc na posiedzenie Izby, pragnął złożyć hrabiemu swe uszanowanie.
— Ja nie jestem przy osobie pana hrabiego — odpowiedział odźwierny, — to należy do obowiązków kamerdynera.
Gnom wrócił z niczem do powozu.
— No cóż? — zapytał Danglars.
Gnom, zawstydzony przyjęciem, jakiego doznał, opowiedział całą rozmowę.
— A to jakiś książę, ten pan, którego tylko hrabią nazywają. Mniejsza o to jednak, ponieważ on do mnie ma interes, a nie ja do niego, więc niewątpliwie zobaczę go u siebie. I niezadługo, bo będzie ten pan, myślę, potrzebował pieniędzy.
I Danglars rzucił się w głąb powozu, dając rozkaz głosem tak doniosłym, że go na całej ulicy dosłyszano.
— Do izby deputowanych!
Hrabia Monte Christo całą tę scenę widział z okna, za firankami ukryty.
— A!... powiedział do siebie — niesmaczny to bardzo typ i szkaradnego charakteru człowiek! Cóż to za próżność, marna pycha i parwenjuszostwo!
— Hej tam! — zawołał, uderzając w srebrny dzwonek.
Ukazał się Ali.
— Poproś mi natychmiast Bertuccio — dał rozkaz.
Nie upłynęła minuta, a już intendent stawił się na rozkazy.
— Co pan hrabia sobie życzy? — zapytał.
— Czy widziałeś powóz i konie, które przed chwilą stały przed pałacem?
— Widziałem, panie hrabio, bardzo ładne konie.
— Co to znaczy, panie Bertuccio?! — zawołał hrabia zagniewanym głosem — powiedziałem ci przecież, że życzeniem jest mojem, by najpiękniejszy zaprzęg w Paryżu w mojej się znajdował stajni... Widzę zaś, że ktoś ma konie piękniejsze od moich. Co to ma znaczyć?... powtarzam!
Na widok zmarszczonych brwi i drgającego gniewem głosu, Ali schylił głowę i pobladł.
— Tyś nie winien temu, mój dobry Ali — powiedział hrabia, po arabsku, z taką słodyczą, że pozazdrościćby jej mogła najlepsza kobieta — ty się przecież nie możesz znać na pełnej krwi anglikach!
Uśmiech szczęścia rozjaśnił twarz nubijczyka.
— Panie hrabio! — ośmielił odezwać się Bertuccio — konie te, które pan widział przed chwilą, nie były na sprzedaż.
Monte Christo wzruszył ramionami.
— Trzeba ci wiedzieć, panie intendencie, że wszystko na świecie można kupić, trzeba tylko płacić!
— Pan Danglars zapłacił za tę parę 16.000 franków, panie hrabio.
— A więc należało mu zaproponować za nie trzydzieści dwa tysiące, jest to bankier, więc by ci za tę sumę sprzedał je na pewno. Bankier bowiem nie opuszcza nigdy sposobności podwojenia kapitału.
— Czy pan hrabia mówi to na serjo? — zapytał Bertuccio.
Monte Christo spojrzał na intendenta zdziwiony.
— Dziś przed wieczorem mam do złożenia pewną wizytę i życzę sobie, abym te właśnie konie miał u powozu i w nowych szorach.
Bertuccio skłonił się i odszedł bez słowa. U drzwi już będąc, zatrzymał się jednak:
— O której godzinie pan hrabia ma zamiar wyjechać?
— O piątej.
— Ośmielam się zwrócić uwagę pana hrabiego, że teraz, jest godzina dwunasta — odezwał się nieśmiało Bertuccio.
— Wiem o tem — spokojnie odpowiedział hrabia.
Zaś, zwracając się do Aliego, powiedział pogodnie:
— Każ wszystkie konie przeprowadzić przed panią, by sobie wybrała, które jej przypadną do gustu. Zapytaj pani również, czy zechce dziś zasiąść razem ze mną do stołu? Jeżeli tak, to dasz rozkaz, by nakryto w jej jadalnym pokoju. Możesz teraz odejść, przyślesz mi tylko lokaja.
Zaledwie Ali znikł, już lokaj był na rozkazy.
— Mój Baptysto!... zwrócił się do niego hrabia, — rok już jesteś w moim domu, jest to zwykły okres czasu, jaki pozostawiam sobie, ażeby poznać swą służbę. Spodobałeś mi się.
Baptysta skłonił się pokornie.
— Chodzi teraz o to, czy i ja znalazłem uznanie w twych oczach?
— O, panie hrabio! — zawołał pospiesznie Baptysta.
— Słuchajże do końca. Masz pensji 1,500 franków rocznie, to jest tyle, ile bierze dobry i mężny oficer, narażający codzień swe życie; masz stół taki, jakiego pragnąłby niejeden z szefów biura, mający pracy z pewnością więcej od ciebie. Jesteś sługą, a masz służbę na swe rozkazy, która myśli o twem pożywieniu, troszczy się o twą bieliznę i wszystkie wygody. Oprócz tych tysiąca pięciuset franków pensji, okradasz mnie, przy zakupach dla mnie ubrań, bielizny i obuwia, conajmniej na drugie 1,500 franków rocznie...
— O, panie hrabio!
— Nic nie szkodzi, ja się o to nie gniewam, bynajmniej, mój Baptysto, bardzo dobrze to bowiem pojmuję, pragnałbym jednak, żeby już na tem był koniec; lepszego miejsca jak to, które ci los nadarzył, nie znajdziesz nigdzie. Ja na moich ludzi nie gniewam się i nigdy nie mam dla nich przykrych wyrazów, przewinienie jednak przebaczam raz tylko jedynie. To sobie zapamiętaj. Przyjmij do wiadomości i to również, iż gdybym się dowiedział, że gdziekolwiek źle o mnie mówisz, krytykujesz moje postępowanie, lub mnie śledzisz — w jednej chwili będziesz wypędzony. Ja raz przytem ostrzegam moich służących, ciebie już ostrzegłem! A teraz możesz odejść.
Przemowa ta, wygłoszona przed Alim, który zresztą nie rozumiał ani słowa po francusku, wywarła na Baptyście ogromne wrażenie.
— Starać się będę usilnie, ażeby pan hrabia był ze mnie zadowolony — odpowiedział Baptysta, kłaniając się uniżenie — jako wzór wezmę sobie pana Aliego.
— Nie będzie to właściwe — odpowiedział hrabia z mrożącym chłodem — Ali ma wiele wad, obok wielkich przymiotów, nie trzeba więc, abyś brał z niego przykład. Zresztą Ali nie jest moim służącym, on jest moim niewolnikiem. Gdyby Ali popełnił jakiś błąd, nie oddaliłbym go, lecz bym go zabił.
Baptysta spojrzał zdumiony.
— Sądzisz może, że żartuję — i hrabia powtórzył Alemu po arabsku, co powiedział po francusku Baptyście.
Ali wysłuchał, uśmiechnął się, zbliżył się do swego pana i z niewolniczem poddaniem ucałował jego ręce.
Tak zakończyła się rozmowa cudzoziemskiego pana z francuskim sługą.
Pod wrażeniem usłyszanych słów Baptysta wyszedł w ukłonach. Hrabia zaś długo jeszcze pozostawał w gabinecie rozmawiając z Alim.
O godzinie piątej hrabia trzykrotnie uderzył w dzwonek.
Jedno uderzenie przywoływało Alego, dwa Baptystę, trzy — Bertuccia.
Intendent zjawił się natychmiast.
— Konie już są?
— Stoją przed pałacem, gotowe na rozkazy — odpowiedział Bertuccio. — Czy i ja pojadę z panem hrabią?
— Nie, jedynie Ali i Baptysta.
Monte Christo, po zejściu na dół, zanim wsiadł do powozu — obejrzał stojące w zaprzęgu konie, które mu się tak bardzo podobały rano, przy powozie Danglarsa.
— Konie te istotnie są wspaniałe, dobrze więc, że je kupiłeś; szkoda tylko, że tak późno.
— Panie hrabio — odparł Bertuccio — nie przyszło mi to kupno zbyt łatwo. Zapłaciłem za nie bardzo drogo.
— Czy dlatego są mniej piękne? — zapytał hrabia, wzruszając ramionami.
— Jeżeli pan hrabia jest z nich zadowolony, to już wszystko dobrze. Dokąd pan hrabia rozkaże jechać?
— Na ulicę Chausse d‘Antin, do barona Danglarsa.
— Ale, ale, zaczekaj no jeszcze, mój panie — rzekł Monte Christo, cofając się do przedsionka — chciałbym nabyć dobra w Normandji, koniecznie nad brzegiem morza, między Hawrem a Boulogne: warunek jeden, by w majątku tym był jakiś najmniejszy choćby port, jakaśkolwiek najmniejsza choćby przystań, gdzieby korweta moja znaleźć mogła schronienie. Statek wtedy musi być zawsze do wyjazdu gotowy. Korweta jest już w drodze do północnych brzegów Francji, wszak prawda?
— Tego samego dnia, gdyśmy wyjeżdżali z Marsylji, wypłynęła na morze.
— A jacht?
— Otrzymał rozkaz zatrzymania się w Kadyksie.
— No, a statek parowy?
— Znajduje się w Chalons.
— Gdy nabędziesz już dobra, pozakładasz pomiędzy Normandją a Paryżem, w odstępach dziesięciomilowych stacje na których dzień i noc czekać będą konie.
— Może być pan hrabia pewien, że stanie się zadość jego woli.
Hrabia wtedy wsiadł do powozu, który bardzo szybko stanął przed domem bankiera.
Danglars przewodniczył właśnie zebraniu akcjonarjuszy jednej z dróg żelaznych, gdy zawiadomiono go o przybyciu hrabiego Monte Christo. Sesja była już prawie na ukończeniu.
Gdy Danglars usłyszał nazwisko hrabiego, podniósł się natychmiast.
— Panowie darują — rzekł, zwracając się do zebranych, pomiędzy którymi było wielu członków Izby i Senatu — że muszę ich opuścić, lecz właśnie dom Thomson i French w Rzymie polecił mi hrabiego Monte Christo, otwierając mu na mój dom nieograniczony kredyt. Jest to polecenie tak niezwykłe, że aż śmiesznem się wydaje, to też muszę względem niego zachować pewną rezerwę, a przedewszystkiem poznać tego hrabiego. Możliwe bowiem, iż jest to tylko jakieś nieporozumienie.
Powiedziawszy to, skłonił się z miną nadętą i wyszedł, kierując swe kroki do najbogatszego salonu, białego ze złotem, swych apartamentów, do którego polecił wprowadzić hrabiego Monte Christo, na wypadek gdyby ten przybył.
I hrabia był istotnie zdumiony, gdy ujrzał porozwieszane w salonie nieudolne kopie Albana i Fottora, które, jak się zdaje, uchodzić chciały za oryginały. Zdziwiony był również obfitością złoceń, które aż kapały z mebli i sufitu.
Na bardzo głośny krok barona przy wejściu, hrabia Monte Christo się odwrócił.
Danglars wtedy lekkiem skinieniem głowy powitał przybyłego i dał znak, by ten usiadł na krześle złoconem, a obitem białym atłasem, również przetykanym złotem.
Hrabia w milczeniu zajął wskazane miejsce.
— Czy mam zaszczyt mówić z panem Monte Christo? — zapytał Danglars.
— A ja czy mam honor widzieć przed sobą pana barona Danglarsa, kawalera Legji honorowej i członka Izby deputowanych?
Monte Christo wypowiedział wszystkie tytuły, wypisane na karcie wizytowej Danglarsa.
Danglars uczuł przycinek i zagryzł wargi.
— Zechce mi pan darować — rzekł — iż nie wymieniłem tytułu: wiadome jest jednak panu niewątpliwie, iż żyjemy pod rządem gminowładnym, a także, iż ja jestem reprezentantem tego właśnie ludu.
— I dlatego właśnie — odpowiedział Monte Christo — utrzymujesz pan zwyczaj tytułowania się baronem, nic nie chcąc wiedzieć o tem, iż inni są hrabiami.
— O, ja bardzo mało dbam o swój tytuł — odpowiedział Danglars niedbale — mianowali mnie baronem i zrobili kawalerem Legji honorowej, za pewne wyświadczone przysługi, ale...
— Ale pan, panie baronie, zrzekasz się tytułów tych, jak ongi zrzekli się ich Montmorency i Lafayette?... Piękne jako wzór wziąłeś sobie przykłady...
— No, ja nie tak zupełnie się ich zrzekłem — odpowiedział z widocznem zakłopotaniem Danglars — pojmiesz pan... dla służby... jest to...
— Aha!... Tym sposobem tytułujesz się pan jaśnie wielmożnym dla swych służących, dla dziennikarzy jesteś wielmożnym, wreszcie dla urzędników w Izbie — obywatelem. Są to odcienie bardzo subtelne i bardzo właściwe przy rządach gminowładnych, jak się, baronie, wyraziłeś...
Danglars ponownie przygryzł sobie wargę, a widząc, iż na tem polu nie dorówna hrabiemu Monte Christo, przeszedł na teren lepiej mu znany.
— Panie hrabio — rzekł z ukłonem — odebrałem list z podpisem przedstawicieli domu Thomson i French.
— Jestem bardzo szczęśliwy z tego powodu, panie baronie. O, niech mi pan pozwoli tak się tytułować, jak go tytułują jego słudzy! Otóż nieskończenie rad jestem, powtarzam, z tego, iż list ten otrzymałeś.
— Otrzymałem go, lecz nie pojmuję dobrze jego treści.
— I cóż ja na to panu, panie baronie, poradzę!?
— Z tej właśnie przyczyny pozwoliłem sobie niepokoić pana hrabiego dziś rano.
— Bardzo mi przykro, iż nie mogłem go przyjąć, lecz teraz jestem cały do jego usług. O cóż więc chodzi?
— Otóż list ten otwiera panu, panie hrabio, kredyt nieograniczony na mój dom w Paryżu.
— I cóż w tem widzisz, panie baronie, niejasnego, czy niezrozumiałego?
— Nie pojmuję znaczenia określenia: „kredyt nieograniczony“.
— Cóż w tem nie jasnego? Czy to wyrazy nie francuskie może?
— Panie hrabio! nie chodzi tutaj o niejasności stylistyczne, lecz o nieścisłość określenia w pojęciu bankowem.
— Czyżby dom Thomson i French — zapytał Monte Christo najniewinniejszym z pozoru tonem, pod którym jednak taiło się szyderstwo — nie był dość pewnym wypłat ze strony pana barona? Do djabła!... zrobiłoby mi to pewną różnicę, mam tam bowiem nieco gotowizny...
— O, niechże się pan uspokoi! W kołach bankowych jestem uważany jako „dosyć“ pewny — odpowiedział Danglars z uśmiechem nieco żartobliwym — znaczenie słowa „nieograniczony“ jest jednak tak ogólnikowe...
— Bo jest niczem nieograniczone! Czy tak? Nie znaczy to nic innego, jak to, iż jeżeli dom Thomson i French jest na drodze popełnienia niedorzeczności, to dom barona Danglarsa niema zamiaru iść w jego ślady.
— Nie rozumiem pana, panie hrabio?!
— A jednak jest to jasne. Panowie Thomson i French podejmują się interesów, które nie dają się ująć w koło cyfr zamkniętych, pan baron Danglars natomiast dla swych interesów ma określone granice... Jest to małostkowe, kramarskie, ale za to bardziej pewne.
— Łaskawy panie — z pychą odpowiedział bankier — moich kas jeszcze nikt nigdy nie przeliczał.
— A więc ja... robię to pierwszy — zaznaczył zimno Monte Christo. — Trudności, jakie mi pan robisz zakrawają na wahanie się, na obawę, czy aby kasy banku pana byłyby zdolne zadość uczynić mym żądaniom...
Danglars po raz trzeci przygryźć musiał wargę. Przybyły
cudzoziemiec już po raz drugi pokonał go i to, ostatnio, na jego własnym terenie!
Wytworna grzeczność hrabiego graniczyć się zdawała bardzo blisko z tem, cośmy zwykli nazywać impertynencją.
— Panie hrabio — odezwał się Danglars, po dłuższej chwili milczenia — możebyś zechciał objaśnić mnie w słowach bardziej konkretnych, jakie są twoje żądania, jakie sumy masz zamiar podnieść z kas mego banku?
— Szanowny panie — odpowiedział twardo Monte Christo —
zażądałem kredytów nieograniczonych u bankierów moich właśnie dlatego, iż sam określić nie jestem zdolen, ile mi będzie potrzeba?
Gdy Danglars usłyszał te ostatnie słowa uczuł się pewniejszym; rozparł się więc w krześle i rzekł z uśmiechem zarozumiałości i pychy:
— No, mogę pana upewnić, że bez obawy żądać ci wolno sum nieograniczenie prawie wielkich. Choćbyś zażądał miljona — kasy moje w każdej chwili sumę tę ci wypłacą!
— Co pan mówi? — zapytał Monte Christo.
— Mówię — powtórzył Danglars tonem pewności, aż do głupoty posuniętej, — że możesz pan żądać miljona!
— A cóż jabym z miljonem począł? — odrzekł hrabia. — Boże... gdybym potrzebował marnego miljona jedynie, nie kazałbym sobie otwierać nieograniczonego kredytu u pana! Co to jest miljon? Dla mnie zwłaszcza!
Przy słowach tych Monte Christo wyjął z bocznej kieszeni surduta mały pugilaresik, w którym, pomiędzy wizytowemi kartami były umieszczone dwa czeki, na okaziciela, na sumę 500,000 franków każdy.
Człowieka tego rodzaju jak Danglars należy zgnieść, przytłoczyć, nie zaś drażnić jedynie. To też to pokazanie fortuny, tak niedbale noszonej, wywarło skutek pożądany; bankier zachwiał się w swej bucie i wytrzeszczył na Monte Christo obłąkane zdumieniem oczy.
Zaś Monte Christo przeszył go straszliwem spojrzeniem.
— Widzę teraz — rzekł — panie baronie, że pan nie ufasz
domowi Thomson i French! Jest to, aż nazbyt wyraźne. Jest to dosyć rzadkie w bankowych stosunkach, ale ja ten wypadek przewidywałem i odpowiednio się zabezpieczyłem. Mianowicie mam podobne jak do pana listy: jeden domu Arsein i Eskeles w Wiedniu, na barona Rothszylda i drugi firmy Baring, w Londynie, na dom P. Laffite‘a. Powiedz więc pan wyraźnie, że ten interes jest zbyt wielki dla ciebie, a udam się do jednego z tych domów.
Danglars po raz trzeci został zwyciężony. Wziął do ręki listy bankierów powyżej wymienionych, sprawdził autentyczność podpisów, jak najbardziej skrupulatnie, co było już widoczną obrazą hrabiego, i z uczuciem przygnębienia oddał je ich właścicielowi.
— Te trzy podpisy, szanowny panie hrabio — wykrztusił — są warte — miljony! Trzy nieograniczone kredyty, na trzy nasze największe domy!
— Taki dom, jak pański, panie baronie, nie może dziwić się podobnym listom — rzekł Monte Christo z uprzejmością jak najbardziej wyszukaną. — Wracając jednak do sprawy. Czy zechcesz przyjąć ten interes?
— Jestem na rozkazy pana hrabiego.
— Cieszy mnie, żeśmy nakoniec doszli do porozumienia. Jeżeli jednak się to już stało, to poprosiłbym, jeżeli łaska, o sześć miljonów do końca roku.
— Sześć miljonów?... dobrze! — odpowiedział Danglars, zakrztusiwszy się nieco.
— Jeżeli potrzebować będę więcej — dodał Monte Christo niedbale — to uprzedzę o tem pana. Wprawdzie nie myślę bawić we Francji dłużej, jak rok jeden, lecz być może, iż więcej nie wydam tutaj. Na początek zechciej mi pan przysłać jutro rano 500.000 franków.
— Pieniądze będą panu przysłane jutro, o godz. 9-ej rano — odpowiedział Danglars — jak pan żąda: złotem, biletami bankowemi, czy też srebrem?
— Połowę złotem i połowę asygnatami, jeżeli łaska.
Hrabia podniósł się.
— Jednę rzecz panu wyznać muszę, panie hrabio — rzekł Danglars uniżenie — zdawało mi się, że znam wszystkie większe fortuny w Europie, a widzę, iż o pańskiej nic nie wiedziałem. — Majątek ten powstał w ostatnich czasach chyba?
— O!... bynajmniej, mój panie! — odpowiedział Monte Christo — przeciwnie, jest to fortuna bardzo stara. Był to jednak rodzaj familijnego skarbu, którego nie wolno było naruszać. Pojmuje pan, iż po upływie paru wieków, jego wartość wzrosła nadzwyczajnie. Termin przez testatora oznaczony upłynął przed kilkoma laty i od tej chwili ja właśnie stałem się jego posiadaczem. Niewiedza pańska jest więc najzupełniej zrozumiała.
Słowa te hrabia wymówił z tym sobie właściwym uśmiechem, który dreszczem przejmował zawsze Franciszka d‘Epinay.
— Przy pańskich nawyknieniach i usposobieniu — rzekł Danglars — zajaśniejesz pan tak wielkim zbytkiem w stolicy, że nas, biednych miljonerów tylko, zaćmisz w zupełności.
A propos jednak, czy pozwolisz hrabio, bym cię przedstawił mojej żonie, baronowej Danglars?
Monte Christo skłonił się, na znak przyzwolenia.
Bankier zadzwonił, po chwili wszedł lokaj przybrany w nadzwyczaj bogatą liberję.
— Czy pani baronowa znajduje się w swych apartamentach? — zapytał pan domu służącego.
— Jest. Pani baronowa ma gości u siebie.
— Któż tam jest u pani baronowej?... Czy pan Debray? — zapytał Danglars dobrodusznie, co rozbudziło w Monte Christo śmiech wewnętrzny.
— Właśnie pan Debray został przez panią baronową przyjęty — odpowiedział lokaj.
Danglars skinął głową, a następnie rzekł do hrabiego.
— Lucjan Debray jest dawnym naszego domu przyjacielem; jest on sekretarzem osobistym ministra spraw wewnętrznych. Arystokratyczne są to stosunki! Moja żona, dodać muszę, jest z domu panną de Servieres, wyszła za mnie jako wdowa po pułkowniku, margrabim de Narbonne.
— Pana Lucjana Debray już miałem zaszczyt poznać u hrabiego Morcefa — rzekł w odpowiedzi Monte Christo.
— To pan już znałeś dawniej młodego wicehrabiego? — zapytał Danglars.
— Poznaliśmy się w Rzymie, w czasie karnawału.
— Ach, prawda, przypominam sobie — powiedział Danglars — zdaje mi się, że słyszałem coś o jakimś wypadku z bandytami...
— Pani baronowa oczekuje jaśnie wielmożnych panów — rzekł lokaj wchodząc.
— Pozwolisz hrabio, że pójdę pierwszy, ażeby panu wskazać drogę — powiedział Danglars z etykietalnym ukłonem.
— Zastosuję się do twych, panie baronie, wskazówek — odpowiedział niemniej grzecznie hrabia.