Hrabia Monte Christo/Część VI/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VI
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
KRWAWY DESZCZ.

Jubiler, wszedłszy, rzucił badawczym wzrokiem dokoła; nic jednak nie zauważył podejrzanego. Jeżeli miał nawet jakieś obawy, to zostały one stłumione.
Kadrus jedynie, który przytrzymywał rękami kupę złota i papierów, jakich nie zdążył jeszcze do worka wpakować, zwrócił jego uwagę.
— Jak widzę — rzekł jubiler głośno — nie byliście państwo dość pewni tego, czy wypłaciłem rzetelnie całą należność, aczkolwiek już przed mojem wyjściem dwukrotnie liczyliście wypłaconą wam gotowiznę.
— Nie o to nam bynajmniej chodziło — szczerze odpowiedział Kadrus — pieniądze te jednak spadły na nas tak bardzo niespodziewanie, iż nie możemy uwierzyć temu, ażby to była rzeczywistość.
Jubiler uśmiechnął się kącikami ust i zmienił temat rozmowy.
— Przybyłem do was, lecz obawiam się teraz, czy nie zrobię wam zbyt wielkiej subjekcji?...
— O, bynajmniej, jesteśmy panu bardzo radzi — rzekła wdzięcznie Karkontka — przysięgam panu, żeśmy bardzo radzi z pana powrotu.
— Gdzież mnie umieścicie?
— W pokoju na górze.
— Lecz jest to, być może, prywatne wasze pomieszczenie?
— O, to nic nie szkodzi, gdzieindziej się ulokujemy.
Kadrus ze zdumieniem spojrzał na żonę.
Jubiler zanucił jakąś aryjkę, grzejąc się przy kominku, na którym Karkontka przed chwilą rozpaliła ogień, rozniecony w tym celu, ażeby gość mógł się osuszyć.
Po pewnej chwili przyniosła i ustawiła na stole jakieś resztki nędznego obiadu, do którego dodała jedynie omlet, świeżo usmażony, ser, wino i owoce.
Kadrus tymczasem, już nie niepokojony przez nikogo, ułożył systematycznie bilety w pugilaresie, zaś złoto wsypał do worka i wszystko razem zamknął do szafy.
Z gościem nie rozmawiał i był widocznie przybity.
— Prosimy uprzejmie pana do posiłku, — czem chata bogata, tem rada...
— A państwo nie przekąsza?
— Nie jestem głodny — rzekł Kadrus.
— Bardzo późno jadłam obiad — odpowiedziała ciągle wdzięcząca się Karkontka.
— Więc ja sam mam zasiąść do stołu? — zapytał jubiler.
— My będziemy panu usługiwali — odpowiedziała Karkontka z takiem przymileniem, jakie może jeszcze nigdy nie gościło na jej twarzy.
Burza szalała bez przerwy.
— Czy słyszy pan? — zawołała Karkontka — na Boga!... dobrześ pan uczynił, że powróciłeś do nas.
— Może jednak burza przeminie; gdyby się tak uciszyło, wyruszyłbym natychmiast w drogę.
— Wiatr północno zachodni, — zawołał wstrząsając głową Kadrus — burza trwać będzie napewno do jutra.
I westchnął.
— Tem gorzej dla tych — odparł gość, odstawiając talerz po zjedzonym omlecie — którzy znajdują się teraz w drodze.
I zabrał się do sera.
Karkontka usługiwała mu z najbardziej staranną grzecznością, uśmiechając się bezustannie do gościa.
Za to Kadrus milczał, a gdy gość skończył wieczerzę, otworzył drzwi, a następnie powiedział:
— Burza o ile się zdaje, ucicha.
Lecz w tej chwili, jakby dla zaprzeczenia jego słowom, po oślepiającej błyskawicy, piorun uderzył tak blisko, że cały dom wstrząsł się w posadach, a silny powiew wichru, który się wdarł przez uchylone drzwi, zgasił lampę.
Nie było co więcej mówić. Kadrus więc zamknął drzwi a Karkontka od dogasających głowni zapaliła świecę, a podając ją gościowi, rzekła:
— Zechciej pan przejść do swego pokoju, musisz być bowiem bardzo znużony, i śpij spokojnie. Już powlekłam tam panu świeżą bieliznę.
Jubiler podniósł się i podszedł do okna, gdy się jednak przekonał, że deszcz i błyskawice potęgują się raczej, aniżeli uciszyćby się miały, powiedział swym gospodarzom dobranoc i poszedł na górę.
Przechodził nad moją głową i słyszałem każde stęknięcie, każde stąpnięcie jego kroków.
Karkontka odprowadziła go wzrokiem pełnym chciwości i żądzy. Kadrus uporczywie patrzył w ogień i nawet nie spojrzał w stronę odchodzącego gościa.
Ponieważ i ja byłem bardzo znużony i zmęczony, postanowiłem już nie wychodzić aż do jutra z tego domu; ze względu na gościa, nie chciałem znów opuszczać mej kryjówki, słusznie obawiając się, że rozmowa prowadzona o tak późnej porze, musiałaby zaniepokoić jubilera. Usadowiłem się w mem schowanku jak tylko było to możliwe najwygodniej, starając się zasnąć. Nie obawiałem się w tym domu niczego, nie miałem również żadnych podejrzeń, oczy me kleiły się więc coraz bardziej. Jak przez mgłę przeto widziałem już tylko to, co się działo w izbie.
Kadrus siedział przy stole; głowę miał pochyloną i obu rękoma zakrytą.
Karkontka w milczeniu czas bardzo długi spoglądała na niego; potem wzruszyła ramionami i usiadła naprzeciwko niego.
Dogorywający płomień ogarniał resztę dopalającego się drzewa, oświecając ponure wnętrze izby. Karkontka wpatrywała się w męża, a że ten siedział ciągle nieruchomo, w tej samej pozycji, trąciła go w ramię.
Kadrus wtedy najwidoczniej zadrżał. Potem zaczęła mówić, lecz czy to mówiła bardzo cicho, czy też sen morzył mnie coraz bardziej — dość, że nic nie słyszałem. Wystrzał z pistoletu i krzyk okropny obudziły mnie; następnie jakieś chwiejące się kroki odbiły się echem po izbie i jakieś ciężkie ciało upadło na schody, akurat nad moją głową.
Wszystko to słyszałem w pół śnie; słyszałem jakieś kroki, jakiś krzyk przytłumiony, jakąś walkę... lecz nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, czy dzieje się to w rzeczywistości, czy też tylko we śnie? Nareszcie jednak krzyk bardziej przejmujący przywrócił mi przytomność. Podniosłem się, oparłem na ręku, wreszcie otworzyłem oczy. Będąc jednak w grubych ciemnościach, nic dostrzec nie mogłem, podniosłem wreszcie rękę do czoła, na które, zdało mi się, że spada kroplami deszcz rzęsisty i obfity.
W domu tymczasem zapanowała absolutna cisza. Po dobrej chwili dopiero, usłyszałem chód mężczyzny po schodach; potem ktoś wszedł do gościnnej izby, przystąpił do kominka i od tlejących popiołów zapalił świecę.
Był to Kadrus, blady śmiertelnie, w pokrwawionej koszuli. Z zapaloną świecą poszedł ponownie na górę, a po chwili wrócił na dół, trzymając w ręku otwarte pudełeczko, w którem lśnił i połyskiwał brylant. Pudełeczko to po chwili rzucił, a następnie wyjął z pierścienia, który rzucił również, brylant, zawinął go w chustkę, którą okręcił następnie szyję. Gdy to zrobił, pobiegł pospiesznie do szafy, dobył z niej pugilares z papierami i worek ze złotem i schował to wszystko do kieszeni. Potem otworzył drzwi wejściowe i znikł w ciemnościach.
Wtenczas dopiero rozjaśniło mi się w oczach. Zrozumiałem wszystko i zacząłem gorzkie sobie czynić wyrzuty, że nie przeszkodziłem zbrodni. Pomyślałem przytem, że jubiler może żyje jeszcze, że może będzie można udzielić mu pomocy? Wyskoczyłem więc ze swej kryjówki, porwałem pozostawioną przez Kadrusa świecę i pobiegłem po schodach na górę.
U ich szczytu, napoprzek, leżało jakieś ciało; schyliłem się — był to trup Karkontki.
Wystrzał z pistoletu, który we śnie słyszałem, był rzeczywistością. Karkontkę ugodziła kula, szyję miała ona nawylot przebitą, a krew strumieniami płynęła z ran i z ust wpół otwartych.
Nie żyła ona bez najmniejszej wątpliwości; ciało już stygło. Poszedłem więc dalej. Pokój Kadrusów był w najokropniejszym nieładzie. Sprzęty na środku pokoju poprzewracane, na łóżku potargana pościel, wszystko to mówiło o zaciętej walce, jaka się tutaj toczyła. — Na ziemi, obok łóżka, leżał trup jubilera; trzy rany, jakie miał w piersiach, broczyły krwią; w czwartej ranie pozostawał nóż długi, kuchenny, utkwiony w ciele aż po trzonek.
Obejrzałem drugi pistolet; był nie wystrzelony, najwidoczniej proch w nim zamókł.
Podszedłem ponownie do jubilera, by się przekonać, czy istotnie już skonał? Gdy się doń zbliżyłem, spojrzał obłąkanym wzrokiem, poruszył ustami — i umarł.
Okropny ten widok do szaleństwa mnie omal doprowadził, uczułem potrzebę jaknajszybszej ucieczki stamtąd; rzuciłem się więc na schody i zsunąłem się z nich błyskawicą.
Gdy znalazłem się w izbie, — zdrętwiałem. Było w niej pięciu, czy sześciu celników oraz paru żandarmów.
Porwano mnie. Przerażony — nie stawiłem najmniejszego oporu. Chciałem powiedzieć parę słów w swej obronie, bełkotałem jednak tylko jakieś słowa bez związku.
Dostrzegłem, że celnicy i żandarmi mówili coś o mnie, wskazując na mą twarz i głowę, podniosłem rękę do czoła i spostrzegłem, że była cała czerwona od krwi. Ten deszcz ciepły, który spadał na mnie przez szpary w deskach schodowych, była to krew z ran Karkontki płynąca.
Wskazałem palcem miejsce, gdzie byłem ukryty.
— Co on chce tem wyrazić? — zapytał jeden z żandarmów — że chciał tamtędy, po dokonaniu morderstwa uciekać?
Wtedy zrozumiałem, że mnie biorą za mordercę! Odzyskałem momentalnie głos i siłę. Wyrwałem się z rąk dwóch ludzi, którzy mnie trzymali i krzyknąłem:
— To nie ja! To nie ja!
W odpowiedzi, wymierzono do mnie lufy karabinów.
— Jeżeli się poruszysz — zawołali — zginiesz natychmiast.
— Ależ to nie ja zabiłem? — krzyknąłem z rozpaczą.
— Opowiesz, jak to tam było, panu sędziemu w Nimes. Tymczasem ruszaj z nami. Jednę ci przytem damy radę: nie myśl o najmniejszym choćby oporze.
Nie miałem bynajmniej zamiaru, by opór stawiać, wyzuty z sił i przerażony. Włożono mi zresztą na ręce kajdany i tak doprowadzono do miasta.
O tem, bym się mógł uniewinnić — nie mogłem nawet marzyć. Zostałem schwytany przecież prawie na gorącym uczynku. Mógł mnie uratować jeden ksiądz Bussoni tylko, który dał Kadrusowi ów brylant, — o ile opowiadanie Kadrusów było notabene prawdziwe.
Minęły dwa miesiące i nic się w mem położeniu nie zmieniło. Sędziowie nie mogli nigdzie znaleźć owego księdza, a i Kadrus nie został schwytany.
Już miałem być sądzony, gdy dnia 8 września t. j. w trzy miesiące i pięć dni po wypadkach tych, ksiądz Bussoni zjawił się nagle u dozorcy więzienia, z żądaniem, aby go zaprowadzono do więźnia, który jak słyszał, chce się z nim widzieć. Dowiedział się o wszystkiem w Marsylji i pospieszył zadość uczynić memu żądaniu.
Pojmuje pan hrabia, z jakim przyjąłem go zapałem. Opowiedziałem mu wszystko, czego byłem świadkiem, pełen niepokoju, czy historja z brylantem była prawdziwa? Na szczęście, okazało się, iż było to wszystko prawda, większe nawet spotkało mnie szczęście, ksiądz Bussoni i memu opowiadaniu dał wiarę; uwierzył zapewnieniom mym, że nie ja byłem mordercą.
Wtenczas ujęty jego łagodnością i słodyczą, zobaczywszy przytem głęboką znajomość obyczajów naszego kraju, opowiedziałem mu, pod tajemnicą spowiedzi, wypadek w Auteuil, ze wszystkiemi szczegółami, jakie i panu z całą otwartością przedłożyłem. Przyznanie się do morderstwa, o które mnie nigdy nikt nie podejrzewał, utrwaliło w nim wiarę, iż w sprawie z jubilerem byłem ofiarą nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Po wysłuchaniu spowiedzi mej, ksiądz Bussoni pożegnał mnie, wlewając w serce me otuchę, dodając przytem, iż nie zaniedba uczynić wszystkiego, co będzie w jego mocy, byle tylko przekonać sędziów, że jestem niewinny.
Po jego bytności, zaczęto mnie traktować w więzieniu zupełnie inaczej.
W tym czasie i Kadrus został schwytany. Przyznał się do wszystkiego, zatajając jedynie, iż to żona go do spełnienia zbrodni namówiła.
Wtedy niewinność moja w jasnem stanęła świetle i zostałem bez sądu uwolniony.
Kadrus skazany został na galery do końca życia.
— I wtedy po opuszczeniu więzienia, zgłosiłeś się do mnie z polecającym listem księdza Bussoni?
— Tak jest, panie hrabio. Gdy opuszczałem więzienie, rzekł do mnie poczciwy ksiądz: pamiętaj, że rzemiosło kontrabandzisty zgubi cię wcześniej czy później, radzę ci przeto, abyś je porzucił.
— A z czegóż ja wyżyję, wielebny ojcze? — zapytałem — i nietylko ja, ale i bratowa moja?
— Jeden z moich penitentów ma wiele dla mnie szacunku i prosił mnie, bym mu wskazał człowieka godnego zaufania. Otóż mógłbym ciebie tam polecić...
— O, ojcze szanowny, jakże nieprzebranie jesteś dobry — zawołałem.
— Czy jednak mógłbyś mi przysiąc, że nigdy żałować nie będzie mej rekomendacji?
Podniosłem rękę, gotowy złożyć żadaną przysięgę.
— Nie trzeba, ufam ci i bez tego — odpowiedział — znam i cenię korsykanów, więc bez żadnych już trudności dam ci rekomendację.
I napisał ów list, jaki miałem zaszczyt podać panu hrabiemu, a dzięki któremu dostałem się do twego domu, panie hrabio. Jeżeli zaś tak się rozmowa nasza złożyła, to pozwolę sobie zapytać się pana hrabiego, czy ksiądz Bussoni miałby powody uskarżać się na mnie, że nie dotrzymałem danego słowa?
— Nie — odpowiedział hrabia — przyznaję z całą otwartością, że obowiązki swe spełniasz jak najlepiej i że jesteś nieposzlakowanie uczciwy, aczkolwiek nie we wszystkiem jestem z ciebie, panie Bertuccio, zadowolony.
— O, panie hrabio, proszę mi wskazać moje przewinienia?
— Tak jest, bo czyż się godziło nie wspomnieć mi nawet nigdy, że masz bratowę i przybranego syna?
— Niestety, panie hrabio, jeszcze ci nie opowiedziałem tej karty mego życia.
— Po wyjściu z więzienia, udałem się z największym pośpiechem na Korsykę, oczywiście, by uspokoić, pocieszyć i zobaczyć moją bratowę. Za przybyciem jednak do Rogliano zastałem cały dom w żałobie. Zdarzył mi się tam mianowicie wypadek, który pamiętny będzie na długo zapewne.
A oto co się stało. Bratowa moja, pamiętna moich uwag, zaprzestała dawać drobną monetę Benedyktowi. Pewnego dnia, po ostrzejszej z tego powodu sprzeczce, pogroził biednej mej Assunce pięścią i przez cały dzień nie pokazał się w domu.
Biedna kobieta, jak mi opowiadali sąsiedzi, cały dzień spędziła we łzach; nadszedł wieczór, potem noc, a ona się nie kładła, czekając na krnąbrnego chłopca.
O godzinie jedenastej przyszedł nakoniec; nie sam jednakże, lecz w towarzystwie dwóch przyjaciół. Assunta szczęśliwa, że chłopiec powrócił nakoniec, wyciągnęła do niego ręce, lecz ten odtrącił ją precz i zawołał:
— No, stara mów mi zaraz, gdzie masz pieniądze?
Sąsiad nasz najbliższy, Bartolomeo, był w dniu tym na nieszczęście w Bastja, jego żona jedynie była w domu, ona to widziała i słyszała wszystko.
Otóż gdy Benedykt w ten sposób się odezwał do swej przybranej matki, dwóch jego przyjaciół pochwyciło ją za ręce. Wtedy Benedykt pozamykał wszystkie okna i okiennice, a następnie wszyscy trzej oprawcy zatkali naprzód usta nieszczęśliwej kobiecie, a następnie zaczęli się nad nią znęcać w najstraszniejszy sposób; nakoniec postawili ją na rozżarzonych głowniach, ażeby tym sposobem wymusić na nieszczęśliwej ofierze zeznanie, gdzie przechowuje szczupłe swoje zasoby? Aż nakoniec suknie zapaliły się na biednej kobiecie; widok ten przestraszył morderców tak, że uciekli.
Assunta cała w ogniu pobiegła za nimi, lecz zastała drzwi już zamknięte, chciała ratować się oknem, lecz okazało się ono z tyłu podparte. Zaczęła krzyczeć o ratunek, ale wkrótce ucichł jej głos...
Gdy w jakieś kilkanaście minut przybyła pomoc, sprowadzona przez żonę Bartolomea, wszelki ratunek okazał się już spóźniony.
Benedykt znikł. Od tego czasu nie słyszałem o nim nic.
Wobec tego, czy pan hrabia rozumie teraz, dlaczego jednem słowem nie wspomniałem nigdy o mej rodzinie? O Benedykcie — bo przepadł bez wieści, o bratowej — bo umarła...
— A jakie jest twoje mniemanie, o ciosach, które spadły na ciebie? — zapytał Monte Christo.
— Że to była kara za mój grzech zabójstwa. Ale przecież, mój dobry panie, ten Villefort to był łotr.
— I ja tak myślę — szepnął posępnie hrabia.
— Teraz — pojmujesz, panie, mój przestrach, na widok tego domu, tych drzew i tej murawy? One widziały zbrodnię moją, za którą już mnie spotkała tak straszna kara. A być może przecież, że to jest dopiero początek mej pokuty. Wszystko jest możliwe.
— Istotnie, wszystko jest możliwe — rzekł Monte Christo, podnosząc się z ławki — to nawet — dodał zcicha — że prokurator królewski nie umarł dotąd. Ksiądz Bussoni dobrze zrobił, że cię do mnie przysłał, tyś również zrobił dobrze, żeś mi historję swego życia opowiedział, dzięki temu bowiem, nie będę cię nigdy odtąd nawet o cień zła podejrzewał. Co się zaś tyczy Benedykta, to czyż nigdy nie próbowałeś szukać jego śladów?... nie starałeś się nigdy dowiedzieć, co się też z nim stało?
— Nigdy. A gdybym nawet wypadkiem się dowiedział, gdzie się on znajduje, to, zamiast go szukać, uciekałbym od niego, jak od potwora. Na szczęście nigdy o nim nic nie słyszałem i pieszczę się myślą, że może już nie żyje.
— Nie ciesz się przedwcześnie, mój Bertuccio — rzekł hrabia — źli nie giną tak łatwo. Bóg bierze nawet ich czasem pod opiekę, aby się narzędziem Jego pomsty stali!
— Nie wiem, lecz i to możliwe — odpowiedział Bertuccio. — Ja o to jeszcze proszę Boga, bym go już nigdy w życiu nie zobaczył.
— A teraz — dodał intendent, nisko schylając głowę, wiesz już o mem życiu wszystko. Dziś, możesz być, tu na ziemi, mym sędzią, jak Bóg będzie nim kiedyś, gdy opuszczę już ten padół bólu i łez. A teraz, panie hrabio, czy nie znalazłbyś dla mnie jakiegoś słowa pociechy?
— Mogę ci powtórzyć to jedynie, co ci mógł, a więc zapewne i powiedział ksiądz Bussoni: Villefort zasługiwał niewątpliwie na karę za to, co zrobił, a i za wiele innych złych czynów, o których ty nie wiesz, bo wiedzieć nie możesz. Benedykt, jeżeli jeszcze żyje, posłuży właśnie i być może, za narzędzie zemsty Bożej, a potem, z kolei i sam karę poniesie. Na tobie jeden tylko ciąży zarzut, a raczej — ten jeden wyrzut robić sobie możesz: dlaczego, wyrwawszy dziecię z objęć śmierci, nie oddałeś go matce? W tem cała twoja wina, Bertuccio.
— Przyznaję, panie i już niejednokrotnie bolałem nad tem, tak jest, to moja bardzo wielka wina, to mój grzech śmiertelny, za który niema pokuty dość wielkiej, ten czyn rzucił cień hańby na moje całe uczciwe życie; lecz nie uczyniłem tego z pobudek istotnie niskich, nikczemnych może nawet. Poprostu lękałem się, że oddając dziecię, zostanę schwytany i ukarany śmiercią za zabójstwo. A ja tak chciałem żyć! O, nie jestem godzien mego brata, to był naprawdę człowiek mężny i bohaterski.
Bertuccio zakrył twarz rękoma. Monte Christo wlepił weń wtedy wzrok pełen siły i badawczy.
Po chwili rzekł Monte Christo głosem uroczystym:
— Zanotuj dobrze w swej pamięci, Bertuccio, słowa, które zawsze miał na ustach ksiądz Bussoni: „wzsystkie boleści, najkrwawsze, koją się wreszcie pod wpływem czasu, zanikają w mgle oddalenia“.
A teraz, panie Bertuccio, pozostaw mnie samego. Chciałbym się przejść po tym ogrodzie samotny. Od ciebie bowiem się dowiedziałem, że ten dom i ten ponury ogród są pełne mar i widziadeł. Umarli mieszkają tutaj. Stare zaś kroniki uczą, że zmarli, w przeciągu sześciu tysięcy lat nie wyrządzili tyle złego, ile w jednym dniu żywi wyrządzają!
Idź więc mój Bertuccio, i śpij spokojnie.
— Jeżeli spowiednik twój, ksiądz Bussoni, nie rozgrzeszy cię w twej uroczystej chwili, — mnie przywołaj, a wtedy, jeśli żyć będę, wynajdę dla ciebie słowa, które ukoją i ukołyszą twą duszę, odlecieć mającą w tę wielką, bez kresu podróż, która nazywa się wiecznością.
Bertuccio skłonił się hrabiemu i oddalił się — cichy, smutny, ale i pokrzepiony na duszy.
Monte Christo pozostał sam. Po dłuższej chwili bezruchu i milczenia, zaczął mówić do siebie cicho:
— Tu, pod tym klombem, miał być grób, tutaj drobne ciałko nowonarodzonego dziecięcia zostało złożone. Tam oto, znajdują się drzwiczki, przez które wpadł zbrodniarz, rzucający do grobu żywe dzieciny... Notatek robić nie potrzeba, któżby był zdolen zagubić je w pamięci?!...
I hrabia zmierzywszy jeszcze parokrotnie krokami ogród, wsiadł bez słowa do powozu. Bertuccio, nie chcąc przerywać zamyślenia hrabiego umieścił się na koźle.
Tegoż jeszcze wieczora, po powrocie do pałacu na Polach Elizejskich, hrabia zrobił przegląd całego apartamentu. W czasie przeglądania jego poszczególnych salonów, hrabiemu towarzyszyli jedynie Ali i Bertuccio. Ten ostatni otrzymał parę poleceń, dotyczących zmian poszczególnych: bądź mebli, bądź dzieł sztuki. Następnie wyjął zegarek i rzekł do nubijczyka:
— Dochodzi już dwunasta. Haide powinna była już przybyć. Czy uprzedzono o tem służebną francuzkę?
Ali wyciągnął rękę, wskazując na drzwi wiodące do apartamentów, zarezerwowanych dla greczynki. Były one tak odosobnione, że po zasłonięciu drzwi tych — przejść było można cały pałac i nie wpaść na myśl, że tam właśnie, po za drzwiami temi, znajdują się jeszcze: salon, pokój sypialny i buduar.
Ali, po wskazaniu drzwi, podniósł do góry trzy palce.
— Aha! — zawołał Monte Christo, obznajmiony już z gestykulacjami niemowy — więc są tam trzy pokoje dla Haide przeznaczone?... Doskonale!
Że jednak w tejże chwili rozległ się głos odźwiernego i zaskrzypiały zawiasy otwieranej bramy, hrabia nie miał już czasu na obejrzenie pokojów przeznaczonych dla greczynki, skinął więc tylko Alemu głową i wyszedł.
Gdy znalazł się w przedsionku, powóz podróżny już stał przed pałacem. Hrabia wtedy podał rękę wysiadającej kobiecie, spowitej w płaszcz jedwabny, jasno-zielonego koloru. Kobieta ta, młoda i piękna, gdy już stanęła na ziemi, zatrzymała w swej podaną sobie rękę i ucałowała ją z wyrazem szacunku i przywiązania.
Ali, ze srebrnym kandelabrem w ręku, przeprowadził następnie greczynkę do jej apartamentu, u drzwi wejściowych którego hrabia pożegnał paroma życzliwemi słowy piękną greczynkę i udał się do tej części pałacu, która dla niego została przeznaczona.
O godzinie pierwszej wszystkie światła w całym domu były pogaszone i wszystko pogrążyło się w sen.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.