Hrabia Monte Christo/Część VI/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VI
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
VENDETTA.

— Od jakiego miejsca mam zacząć opowiadanie? — zapytał Bertuccio.
— Jakżeż ja mam ci odpowiedzieć, gdy nie jest mi nic wiadome z tej historji.
— Myślałem, że ksiądz Bussoni...
— Ksiądz Bussoni istotnie coś mi tam wspominał, lecz bardzo ogólnikowo, a przy tem mówił mi o tem coś dziewięć lat temu... Jakżeż możesz wymagać, bym coś pamiętał...
— Mogę więc bez obawy znudzenia pana hrabiego rozpocząć opowiadanie od samego początku?
— Mów, panie Bertuccio, mów, zastąpisz mi dziennik wieczorny.
— Rzecz sięga 1815 roku.
— O!... — zawołał Monte Christo — rok 1815!
— A jednak wszystkie najdrobniejsze szczegóły tych wypadków, tak żywo stoją mi w pamięci, jakby to wczoraj było. Miałem jedynego brata, panie hrabio, brata starszego, który służył w wojsku za cesarstwa. Z biegiem czasu został on porucznikiem swego pułku, składającego się z samych korsykanów. Był on jedynym moim przyjacielem; gdyśmy osieroceni zostali zupełnie przez rodziców naszych, on miał lat dziewiętnaście, a ja pięć zaledwie, wychowywał mnie jak własnego syna. W 1814 roku, za Burbonów, ożenił się. Gdy cesarz powrócił z wyspy Elby — brat mój ponownie wstąpił do szeregów; raniony lekko pod Waterloo, przeszedł z armją za Loarę.
— Ależ to historja Stu Dni, panie Bertuccio!... — wykrzyknął hrabia — skończona i każdemu znana.
— Niech pan hrabia raczy darować, lecz szczegóły te są niezbędne dla jasności mego opowiadania, zechciej więc być cierpliwym.
— W takim razie mów co chcesz i jak chcesz.
— Pewnego dnia, po tych smutnych wypadkach, odebrałem list. A trzeba panu hrabiemu wiedzieć, żeśmy mieszkali w małej wiosce Regliano, na najbardziej wysuniętym w morze cyplu Korsyki. Pisał mój brat i donosił, że armja została rozpuszczona, więc wraca do kraju, przez Chateaurox, Clermont-Ferrand, Puy i Nimes. Jest jednak bez pieniędzy prosi przeto, aby mu ich przysłać do znajomego oberżysty, mającego swój zakład na drodze pod Nimes, a z którym oddawna byliśmy w stosunkach.
Kontrabandowych? — zapytał hrabia.
— Trudno! Trzeba przecież z czegoś żyć, panie hrabio.
— Zapewne. Cóż dalej?
— Szczerze i bardzo kochałem mego brata. Postanowiłem przeto nietylko posłać mu jak najwięcej gotówki, ale nawet sam mu ją zawieźć. Z 1,500 franków, jakie mieliśmy uciułane, wziąłem ze sobą tysiąc, resztę pozostawiając u Ansunty, bratowej, i z tem się do Nimes udałem. Nie było to trudną rzeczą, miałem własną barkę, a przytem znalazł się pewien ładunek do przewiezienia, wszystko więc sprzyjało memu zamiarowi. — Gdyśmy jednak wypłynęli na morze, zawiał wiatr przeciwny, tak, że po upływie pięciu dni dopiero dotarliśmy do brzegów Francji i wypłynęliśmy na wody Rodanu. Gdy się to stało, zostawiłem barkę w miejscu, dobrze osłoniętem drzewami, a znajdującem się pomiędzy Bellegarde a Beaucaire, i sam do Nimes się udałem.
— No i dotarłeś tam bez przeszkody?
— Tak jest, panie hrabio, aczkolwiek działy się tam wtedy rzeczy najokropniejsze. Grasowali tam wtedy trzej słynni bandyci: Trestaillon, Truphemy i Graffan, którzy w oczach władz, patrzących na to przez szpary, wyrzynali wprost ludzi, podejrzanych o bonapartyzm. Musiał pan przecież co słyszeć o tych mordercach?
— Byłem wtedy bardzo, bardzo, daleko!
— Nie przesadzę, jeżeli powiem, że ludność Nimes i okolic we krwi wtedy brodziła. Na każdym kroku widzieć się dawały trupy a całe bandy, zorganizowane jak milicja i doskonale uzbrojone, — zabijały, paliły i grabiły!
— Na widok podobnej rzezi przejął mnie paniczny strach; lękałem się nie o siebie; boć przecie byłem tylko ubogim rybakiem, lecz o brata, który z cesarskich wracał szeregów i musiał być wobec tego w mundurze i szlifach. Jemu więc groziło niebezpieczeństwo.
— Pobiegłem więc co tchu do owego oberżysty, by zasięgnąć języka i, o boleści!... przeczucia moje okazały się prawdziwe: brat mój, gdym wchodził do zajazdu, w oczach oberżysty został zamordowany.
Robiłem wszystko, co było w mej mocy, aby wykryć morderców, nikt jednak nie ośmielił się wymienić mi ich nazwisk. Przyszło mi więc do głowy odwołać się do sprawiedliwości francuskiej, o której mówiono, że jest nieskazitelna. Udałem się więc do prokuratora królewskiego.
— Zaś prokuratorem tym był właśnie de Villefort?... domyślił się Monte Christo.
— Tak, panie hrabio, przeniesiony z Marsylji, gdzie był podprokuratorem. Otrzymał to wyższe stanowisko, za okazaną gorliwość, mówiono mianowicie, że on pierwszy doniósł królowi o wylądowaniu cesarza na brzegach Francji, po ucieczce z wyspy Elby.
— I przed takim bohaterem stanąłeś, biedaku?
— Panie, rzekłem do niego, mój brat został zamordowany wczoraj na ulicy miasta w oczach nieomal władz. Nie wiem przez kogo, ale pan mógłbyś to wykryć. Jesteś głową sprawiedliwości, a do sprawiedliwości należy ujmować się za tymi, których władze obronić nie potrafiły.
— Czem był za życia twój brat? —
— Porucznikiem korsykańskiego bataljonu.
— Był to przeto żołnierz uzurpatora?
— W szeregach francuskiej służył armji.
— A więc jeżeli tak, — to nosił szpadę i od szpady zginął.
— Mylisz się pan, zginął od sztyletu.
— Cóż chcesz tedy, abym dla ciebie zrobił?
— Proszę, abyś pan pomścił śmierć brata mego.
— Na kim?
— Na jego mordercach!
— Ależ ja ich nie znam.
— Każ ich wyśledzić.
— A to z jakiej racji? Twój brat miał z kimś najwidoczniej jakąś sprzeczkę, rezultatem której był pojedynek, w którym zginął. Wszyscy ci dawni żołnierze uzurpatora bardzo są pochopni do awantur, zwłaszcza że im to uchodziło bezkarnie za cesarstwa. Dziś jednak zmieniły się już czasy, cisi mieszkańcy tutejsi nie chcą znosić dłużej awantur i nadużyć.
— Przyszedłem do pana prosić go, byś się zechciał ująć za mym bratem. Nie w swoim więc przyszedłem interesie. Ja może umrę z żalu, a może się zemszczę i na tem koniec. Ale brat mój zostawił żonę, ta kobieta umrze z głodu, bo praca brata mego dawała jej środki do życia. Wyjednaj jej pan jakąkolwiek pensję u rządu.
— Każda rewolucja pociąga za sobą ofiary — odpowiedział urzędnik ten, niczem niewzruszony — brat twój padł właśnie w rewolucyjnej walce, jest to niewątpliwie dla ciebie i dla żony twego brata nieszczęściem, za które jednak rząd zwycięski nie może płacić odszkodowania jego rodzinie. Gdybyśmy chcieli mścić się za wszystkie nadużycia, jakich dopuścili się stronnicy uzurpatora na stronnikach królewskich, brat twój zginąłby może na rusztowaniu. To, co się stało, jest zupełnie normalne.
— I to pan, prokurator królewski mówi do mnie w podobny sposób? Sankcjonujesz więc prawo vendetty korsykańskiej?
— Wszyscy korsykanie, na honor, to szaleńcy najwidoczniej — zawołał na te moje słowa Villefort — zdaje im się nieodmiennie, że ich ziomek ciągle jest jeszcze cesarzem. Otóż mylisz się co do tego, kochanku. Trzeba ci było wnosić skargi podobne przed dwoma miesiącami, dziś zapóźno już trochę na nie. Idź więc precz, bo każe cię wypędzić.
Patrzyłem przez chwilę na niego, pragnąc wywnioskować, czy prośba i błaganie nie zdołałyby go zmiękczyć. Ale był to człowiek bez serca, zbliżyłem się więc do niego i rzekłem cicho:
— Ponieważ pan znasz tak dobrze korsykanów, wiedzieć więc musisz, że potrafią oni dotrzymać słowa. Twojem zdaniem zrobiono dobrze, że zamordowano mego brata, ponieważ był bonapartystą, gdy ty rojalistą jesteś; a więc ja, który bonapartystą również jestem, powiem ci jedną rzecz, tę mianowicie, że cię zabiję. Od tej chwili wypowiadam ci vendettę, którą ty usankcjonowałeś swem prokuratora królewskiego słowem. Strzeż się, strzeż, bo za pierwszym razem, gdy się spotkamy oko w oko, będzie to twoja ostatnia godzina.
Po tych słowach, nie czekając aż wyjdzie z osłupienia, otworzyłem drzwi i uciekłem.
— Wiesz co, panie Bertuccio, — zawołał Monte Christo z udanem zdziwieniem — wyglądasz na bardzo poczciwego i cichego człowieka, a odważyć się śmiałeś na postępek podobny!... i to względem prokuratora królewskiego, w dodatku. Wiedziałże on przynajmniej, co znaczy słowo: „vendetta?“
— Wiedział. I od tej chwili nigdy bez towarzystwa na ulicę nie wychodził. Rozkazał mnie przytem szukać wszędzie. Schowałem się jednak dobrze, więc mnie nie znaleźli. Te złe wyniki poszukiwań musiały na nim najwidoczniej zrobić wrażenie; owiał go strach, poprosił więc o tranzlokację, a ponieważ miał wielkie wpływy u dworu, został mianowany prokuratorem w Wersalu. Pan hrabia wie wszelako, że dla korsykanina niema przeszkód, ni przestrzeni.
Chciałem i musiałem zabić Villeforta, lecz chodziło mi również i o to, bym nie został schwytany. Musiałem więc działać ostrożnie i zwolna. Na szczęście miałem owe tysiąc franków, które były przeznaczone dla brata.
Nie zabijałem więc Villeforta, aczkolwiek go widziałem na ulicach niejednokrotnie, lecz cierpliwie wyczekiwałem na dogodną sposobność. Przez trzy miesiące chodziłem śiad w śiad za Villefortem, aż nakoniec wyśledziłem, że jeździł on potajemnie do Auteuil. Tam przeto postanowiłem sobie załatwić me z nim porachunki.
— Śledząc go, już w Auteuil, stwierdziłem, że po przyjeździe powozem, podąża on pieszo, krążąc, do tego właśnie domu, w którym się teraz znajdujemy. Nigdy jednak nie wchodził frontowem wejściem, lecz temi oto małemi drzwiczkami, które pan widzisz w murze...
Monte Christo dał znak skinieniem głowy, że mimo ciemności furtkę tę widzi dokładnie.
— Pałac ten — ciągnął dalej opowiadanie swe Bertuccio — jak panu oświadczył to już odźwierny, należał do pana de Saint Meran, który mieszkał stale w Marsylji; letnia ta rezydencja, dobra dla mieszkańców Paryża, pozostawała niezamieszkałą i bezużyteczną. W pobliskich oberżach mówiono mi jednak, iż od jakiegoś czasu zamieszkiwała w pałacyku tym jakaś, nieznana nikomu, młoda wdowa, o której wiedziano to jedynie, że jest baronową.
W rzeczy samej, pewnego wieczoru, gdym przez mur zaglądał, spostrzegłem młodą i piękną kobietę, samotnie przechadzającą się po ogrodzie, bezustannie przytem spoglądająca w stronę tych małych drzwiczek, z czego wywnioskowałem, że oczekuje na Villeforta.
— Gdy się do mnie zbliżała, tak, że mimo ciemności byłem w stanie rozpoznać jej rysy, miałem możność przekonania się, że była młodą, piękną, wysmukłą blondynką, lat najwyżej osiemnastu. Dostrzegłem również iż była w odmiennym stanie, a nawet bardzo bliska słabości.
Gdy tak się jej przyglądałem, drzwiczki w murze otworzyły się i wszedł przez nie jakiś człowiek. Blondynka podbiegła ku niemu pospiesznie i padli sobie w objęcia, a następnie weszli razem do domu.
Był to Villefort. Pomyślałem wtedy, że godzina nadeszła, że wychodzić będzie z tego domu, gdy noc będzie zupełna. Ale Villefort opuścił swą kochankę, gdy dzień już biały był na niebie.
Należało czekać na inną sposobność. W trzy dni potem, czatując na ulicy, spostrzegłem, jak z domu tego wyjechał konno służący i pojechał galopem do Wersalu. Po Villeforta jedzie — pomyślałem sobie wtedy. — Domysł był trafny. W trzy godziny potem służący ów powrócił, okryty kurzawą, zaś w kilkanaście minut po nim do furtki zbliżył się jakiś człowiek pieszy, okryty czarnym płaszczem i w kapeluszu z ogromnemi skrzydłami, głęboko na oczy wciśniętym. Człowiek ten otworzył kluczem drzwiczki, a następnie znikł za niemi.
Aczkolwiek nie widziałem twarzy przybysza, po biciu mego serca poznałem, że to był Villefort.
Zdawało mi się, że ten dzień nie skończy się nigdy, lecz nakoniec mroki osłoniły ziemię, dobyłem wtedy nóż z kieszeni, obejrzałem jego ostrze i zręcznie przesadziłem mur.
Naprzód podążyłem do drzwiczek i stwierdziłem, że klucz był pozostawiony w zamku, zaś drzwi na dwa spusty zamknięte. Następnie rozejrzałem się po ogrodzie. Jak pan hrabia widzi, kto chce się dostać z domu do furtki, musi bezwarunkowo około tych drzew przechodzić, ukryłem się więc w ich cieniu, postanawiając sobie czekać cierpliwie.
Było to na schyłku września. Dął silny wiatr, strącający liście z drzew. Mały łuk księżyca przemykał się szybko od czasu do czasu pomiędzy chmurami. Zimno było i aczkolwiek była to dość wczesna jesień, pachniało już dniem zadusznym. Wiatr bezustannie szemrał w gałęziach drzew, które — ludzkiemi zdawało się głosy — jęczały i zawodziły, jak dusze potępione. Pan hrabia nie wiesz może o tem, być może, a jednak jest to pewnikiem, że tam, gdzie ma być spełnione morderstwo, w powietrzu o wiele wcześniej dają się słyszeć jęki i szlochania.
Gdy ostatni przenikliwy jęk serca, bijącego się w metalowej ciaśni, przebrzmiał w przestrzeni, spostrzegłem słabe światełko, błyskające po przez okna klatki schodowej. Po chwili drzwi się otworzyły i wyszedł przez nie człowiek, owinięty w płaszcz. Ręka moja nóż dzierżąca drżeć przestała momentalnie! Byłem gotów zupełnie, by uderzyć.
Człowiek płaszczem owinięty szedł prosto ku mnie. W miarę, jak się zbliżał, zdawać mi się zaczęło, że w prawej jego ręce dostrzegam jakąś broń. Zadrżałem, nie z obawy walki, lecz jedynie, by moja zemsta nie spełzła czasem na niczem. Gdy był już tylko o parę kroków oddalony, stwierdzić mogłem, że nie była to broń, lecz rydel.
Nie mogłem narazie odgadnąć, w jakim celu Villefort narzędzie to przyniósł ze sobą, gdy wtem, nie dochodząc do mnie, zatrzymał się, spojrzał dookoła, złożył jakiś przedmiot, do tej chwili pod płaszczem ukryty, na ziemi i zaczął kopać, gorączkowo wyrzucając ziemię.
Przyznam się, iż bez względu na straszną chwilę ogarnęła mnie ciekawość, co też człowiek ten zamierza ukryć w ziemi? Stałem więc bez ruchu, tłumiąc oddech, i czekałem. Zwolna zacząłem rozpoznawać że przedmiot złożony na ziemi był skrzynką, jakieś sześćdziesiąt centymetrów długą, ze dwadzieścia centymetrów szeroką i tyleż mniej więcej wysoką.
Czekałem, aż skrzynkę złoży w dół i ziemia ją przykryje. Szybko to zrobił, a potem nogami deptać zaczął grunt, dla zatarcia śladów swego czynu.
Wówczas rzuciłem się na niego i utopiłem nóż w jego piersi, te mówiąc słowa:
— Jestem bratem Bertuccia. Oto śmierć tobie, za mojego brata i za głód jego żony. Oto vendetta, którą mi zalecałeś!
Nie wiem, czy słyszał mnie. Zapewne nie, bo padł, nie krzyknąwszy nawet. Uczułem strumień gorącej krwi, która obryzgała moje ręce. Ta krew przywróciła mi przytomność. Oparłem się o drzewo, odpocząłem, a następnie zebrałem się do odkopania skrzynki, przyczem, po jej wydobyciu, dół z powrotem zasypałem, aby nikt nie mógł spostrzec, że coś ze sobą zabrałem. Gdy to wszystko zrobiłem, pobiegłem do drzwiczek, otworzyłem je i wybiegłem na ulicę, klucz unosząc ze sobą, po zamknięciu nim drzwi na dwa spusty.
— Ślicznie — zawołał Monte Christo — popełniłeś zatem morderstwo i kradzież.
— Nie, panie hrabio — odpowiedział Bertuccio z przekonaniem — to była vendetta i nagroda za nią.
— I jakież tam znalazłeś skarby?...
— Tam wcale nie było pieniędzy.
— A, prawda przypominam sobie! Wspominałeś przecież coś o dziecku?...
— Tak, panie. W cienką batystową pieluszkę owinięte dziecko tam było, tylko co narodzone; posiniała twarzyczka świadczyła, że umarło z uduszenia. Że jednak nie zupełnie jeszcze ostygło, wahałem się, czy je rzucić, lub nie, do wody u nóg mych płynącej?
Bóg nie pozwolił mi na popełnienie tej zbrodni; po chwili uczułem, że serduszko dzieciątka lekko bić zaczęło. A ponieważ byłem jakiś czas pomocnikiem lekarzy, w szpitalu w Bastja, robiłem wszystkie zabiegi, jakie się czyni w podobnych wypadkach. Po kwadransie mych usiłowań i nadludzkich starań, wyczułem, że dziecina zaczęła lekko oddychać.
Krzyknąłem wtedy z radości.
— Bóg widocznie nie opuścił mnie jeszcze — powiedziałem sobie — jeżeli mi dozwolił ocalić życie ludzkiej istocie w zamian za to, które zniszczyłem.
— Cóż zrobiłeś z dzieckiem? — zapytał Monte Christo — bo niemały jest to przecież kłopot dla człowieka, który musi uciekać.
— To też na moment nawet nie pomyślałem, by je zabrać ze sobą. Wiedziałem, że w Paryżu jest szpital, w którym przyjmują niemowlęta. Poszedłem więc tam i oświadczyłem, że znalazłem dziecko to na drodze, więc je przynoszę. Skrzynka stanowiła dowód, batystowe zaś pieluszki wskazywały, że noworodek jest dzieckiem bogatych rodziców.
W piętnaście dni potem byłem już z powrotem w Rogliana i rzekłem do Assunty:
— Pociesz się, siostro. Twój mąż został pomszczony. I opowiedziałem jej wszystko.
— Bracie — odpowiedziała Assunta — powinieneś był przynieść tutaj to dziecko; bylibyśmy zastąpili mu rodziców, Bóg byłby nas za ten czyn błogosławił.
W miejsce odpowiedzi, oddałem jej połowę pieluszki, którą zachowałem, aby w razie, gdybyśmy byli bogatsi, mieć możność odebrania dziecka.
— Jakież litery były na tej pieluszce! — zapytał Monte Christo.
— „H“ i „N“ pod baronowską koroną.
— Jak widzę, to jesteś i z heroldją obeznany, panie Bertuccio. — Ale mów dalej, ciekaw jestem dwóch mianowicie rzeczy...
— Jakich? panie hrabio.
— Co się stało z tym chłopczykiem? Bo to był chłopiec? Mówiłeś mi tak, jeżeli się nie mylę?
— Nie przypominam sobie, panie hrabio, bym to mówił.
— A więc mi się tak zdawało. Jak widzę, omyliłem się jednak.
— O, nie, panie hrabio, nie omyliłeś się, bynajmnej. Był to rzeczywiście chłopczyk. A jaka jest druga sprawa, o której pan hrabia pragnąłby wiedzieć?
— O jakiż to inny występek byłeś posądzony, kiedyś żądał spowiednika i ksiądz Bussoni odwiedził cię w więzieniu?
— O, jest to zupełnie inna sprawa — i bardzo długa, więc obawiam się, by pan hrabia się nie znudził, słuchając tak długo mych opowieści?..
— Nic nie szkodzi. Dochodzi dopiero dziesiąta, a wiesz przecież, iż znacznie później udaję się na spoczynek.
Bertuccio skłonił się i zaczął znów opowiadać:
— W części dla odegnania przykrych wspomnień, które mnie trapiły, a w części dla wyżywienia nieszczęśliwej wdowy, nad którą roztoczyłem opiekę, zostałem kontrabandzistą, z tej może także przyczyny, że przemycanie towarów było wtedy bardzo łatwe; władze, jak zazwyczaj po każdej rewolucji, drzemały raczej, aniżeli działały. Południowe brzegi zwłaszcza były bardzo słabo strzeżone.
Od czasu spełnienia na mym bracie morderstwa, przed bramą owej oberży pod Nimes, nie chciałem się tam ukazywać, co było zresztą zbędne, ponieważ ten sam, a będący z nami w stosunkach, oberżysta, sprzedał tam ten interes i założył inną trattorię, na drodze między Bellebarde a Beaucaire, pod godłem: „Pod mostem”. Mieliśmy wtedy, w różnych punktach, kilkanaście tajemnych składów, które podejmowały się przechowywać naszą kontrabandę i gdzieśmy znaleźć mogli zawsze przytułek przed pościgiem celników i żandarmów.
Ale nam zawsze jakoś szczęśliwie się udawało. Ludzie zresztą, którzy przekładają śmierć nad więzienie, są zdolni do cudów. Bo tylko zbytnia dbałość o życie staje na przeszkodzie do spełniania wielkich zamiarów. Gdy kto bowiem raz poświęci życie — już tem samem staje się wyższym od zwykłych ludzi; albo mówiąc inaczej — już ci zwykli ludzie nie są mu już równi. Ktokolwiek zdecydował się na śmierć i jest w każdej chwili na nią gotowy, ten w tejże chwili, gdy tak właśnie postanowił, uczuwa, jak przeogromnie spotęgowały się jego siły, jak ponad zwykłą miarę jest wyższy, jak bardzo rozszerzył się zakres jego światopoglądu i działania.
— Filozofja, panie Bertuccio! — rzekł hrabia — jak widzę jednak, to wszystkiego już próbowałeś w swem życiu?
— Niech pan hrabia zechce mi darować.
— Nic nie szkodzi. Chciałbym ci tylko powiedzieć, że filozofja o godzinie wpół do jedenastej wieczorem, to trochę zapóźno. Jedno tylko zrobię zresztą spostrzeżenie, że wywody twe są bardzo słuszne.
— Otóż dzięki temu może, iż byłem zdecydowany na wszystko, na śmierć nawet, — majątek mój wzrastał, a interesy moje z dnia na dzień stawały się korzystniejsze.
Pewnego dnia, gdy wybierałem się właśnie na dłuższą wyprawę, bratowa moja rzekła do mnie:
— Jedź, z powrotem znajdziesz w domu pewną niespodziankę.
Zapytywałem, coby to miało być takiego, lecz nie chciała mi dać odpowiedzi.
Wyprawa ta zajęła mi coś pięć tygodni czasu, byliśmy bowiem i w Lucca, po oliwę, i w Livorno, po bawełnę angielską, a że spieniężylimy wszystko to bardzo dobrze, wracaliśmy przeto do domów w humorach jak najlepszych.
Gdy wszedłem do domu, spostrzegłem w pokoju Assunty wspaniałą kolebkę, która nie licowała swą wspaniałością z innemi sprzętami naszego ubogiego mieszkania, w niej dziecię siedem, lub osiem miesięcy mieć mogące.
Krzyknąłem z radości. Od chwili zamordowania prokuratora królewskiego porzucenie jego dziecka było przyczyną bezustannie ogarniającej mnie melancholii. Ten stan duszy odczuła Assunta, a korzystając z mej nieobecności zabrała z sobą połowę pieluszki z cyfrą oraz notatkę, w której były oznaczone dzień i godzina oddania dziecka do szpitala. Gdy przedstawiła dowody te, dziecko bez najmniejszych trudności zostało jej wydane.
Przyznam się panu hrabiemu, że gdym zobaczył tę biedną istotkę śpiącą w kolebce, pierś moja się wzdęła i łzy popłynęły mi z oczu.
— Zaprawdę, moja Assunto, — zawołałem — jesteś kobietą wyjątkowo zacną. Niech Bóg Dobrotliwy nagrodzi ci twój dobry uczynek.
— To już nie filozofja, panie Bertuccio, to prawda i wiara sama — rzekł Monte Christo — zaprawdę Bóg zesłał ci to dziecię!
— O tak, panie hrabio, Bóg istotnie dał mi to dziecię by stało się ono karą za moją zbrodnię zabójstwa. Nigdy może jeszcze tak przewrotna na ziemi nie żyła istota, aczkolwiek dziecko to było najtkliwszą zawsze otoczone opieką i wychowywane jak najstaranniej!
Bratowa obchodziła się z chłopcem tym jakby z synem jakiegoś udzielnego księcia. Fizycznie przedstawiał się on najlepiej. Postać miał harmonijną i kształtną, oczy jasnobłękitne, jak zabarwienie najwytworniejszych chińskich waz, włosy miał bardzo jasne o złotawym odcieniu, które jednak z czasem przybierać zaczęły tony czerwonej miedzi. A przysłowie poucza, że rudy człowiek jest albo bardzo dobry, albo też zły zupełnie. Przysłowie to na Benedetto sprawdziło się w zupełności, dobroci nie było w nim na lekarstwo.
W pierwszych latach, Assunta, co prawda, trochę psuła chłopca. Niejednokrotnie biegła do miasta, o parę kilometrów oddalonego, byle tylko kupić chłopcu, a to ciasteczek, to znów najwyborniejszych czekoladek, lub owoców w cukrze. Ale cóż?... od słodyczy tych chłopiec wolał kasztany lub pomarańcze, — kradzione w ogrodzie sąsiada.
Ale to były dopiero początki. Razu pewnego, gdy Benedetto miał około sześciu lat życia, odwiedził nas sąsiad nasz, Bazyli, z tem, że zginął mu luidor z woreczka. A pan hrabia wie, że na Korsyce nie było złodziei, to też pieniędzy nikt tam nie zamyka.
Mówiliśmy mu, że może źle obliczył, on jednak był bardzo pewien swej rachuby.
Zaś tego dnia Benedetto, po całodziennej nieobecności w domu, wrócił wieczorem z małą małpką afrykańską na ręku. Na zapytanie skąd ją wziął — odpowiedział, że ją znalazł na drodze...
Od miesiąca niegodziwe to dziecko uroiło sobie, że musi mieć małpkę. No i znalazło sposób!
Powiedziałem mu, że nie wierzę, by mógł żywe stworzenie, z łańcuszkiem w dodatku, na drodze znaleźć, lecz Benedetto trwał w kłamstwie i popierał je takiemi dowodami, że przynosiły one istotnie wielki zaszczyt jego imaginacji, aczkolwiek w najmniejszej nawet mierze nie były podobne do prawdy.
Rozgniewałem się wreszcie, lecz on na to tylko się roześmiał; pogroziłem mu, — odskoczył natychmiast parę kroków, ze słowami:
— Ty bić mnie nie masz prawa. Nie jesteś, na szczęście, moim ojcem!
Nie mogliśmy się dowiedzieć, kto odkrył mu tę tajemnicę, którą staraliśmy się najusilniej przed nim zachować. W każdym jednak razie odpowiedź ta ujawniła dosadnie charakter tego dziecka, to też dotknęła mnie ona do żywego, jednak opuściłem wzniesioną już rękę, a dziecko odeszło dumne widocznie z odniesionego nade mną zwycięstwa. Od tej chwili stał się jeszcze bardziej zuchwały, terroryzując zwłaszcza Assuntę od której wyciągał pieniądze, tak, iż stale bywała bez grosza.
Mając zaledwie lat jedenaście obcował jedynie z młodzieżą dorastającą, przyczem wdawał się ze wszystkimi największymi łotrami w okolicy, co dało ten skutek, że parokrotnie mieliśmy u siebie odwiedziny policji, która szukała sprawców kilku brzydkich czynów.
To mnie przestraszyło. Zaczęło nam to grozić najgorszemi następstwami, zaś niepokój mój był tem większy, że musiałem się wydalić z domu na czas dłuższy.
Długo rozmyślałem, co mi wypada czynić, zwłaszcza, że mnie prześladowały jakieś złe przeczucia. W końcu postanowiłem wziąć ze sobą Benedetta; spodziewałem się, że czynne i surowe życie kontrabandzistów i ich niesłychana karność na pokładzie, zmienić zdołają charakter chłopca.
Wziąłem więc Benedetta na stronę i powiedziałem, że go zabieram ze sobą.
Pozwolił sobie powiedzieć wszystko do końca, a potem aż parsknął śmiechem, mówiąc:
— Czyś ty oszalał, mój wuju?... Tak mnie zazwyczaj nazywał gdy był w dobrym humorze — Głupibym być musiał chyba, gdybym zmieniał życie, które teraz prowadzę, na takie, jakie ty prowadzić musisz, to znaczy dobre i smaczne próżnowanie, na okropną pracę i trudy, w jakich ubiega twe życie. A mnie na co przepędzać noce na zimnie, lub prażyć się w upale dnia? Poco się kryć bezustannie i narażać na strzały i więzienie? By zyskać trochę pieniędzy? Ależ ja mam i bez tego! Czyż ich nie mam — ile ich tylko zapragnę? Assunta nie odważy się nigdy na to, by mi śmiała ich odmówić.
Osłupiałem na takie zuchwalstwo i na takie rozumowanie.
Pomyśleć tylko, że tak mówił chłopiec zaledwie dwunastoletni!
Benedetto powrócił więc do swoich towarzyszów, by się dalej bawić i widziałem zdaleka, jak mnie pokazywał palcem, a następnie kółka zakreślał na czole! Byłem dla niego skończonym głupcem.
— Wyborne dziecko!... rzekł z cicha do siebie Monte Chrtsto.
— Gdyby Benedetto był moim synem, być może, iż dałbym sobie z nim radę i naprowadził na uczciwą drogę, lecz ta myśl, iż mógłbym używać siły fizycznej względem dziecka, któremu zabiłem ojca — odbierała mi siły.
Prosiłem więc tylko bratowej, by ukrywała dobrze swe oszczędności, w interesie nieszczęśliwego chłopca przedewszystkiem, by ułatwieniem przewinień nie doprowadzać go na drogę zła.
Ja również ze swej strony obmyśliłem sobie plan, który powinien był uratować Benedetta.
Chłopiec był bardzo pojętny i zdolny. Jeżeli tylko chciał się uczyć, nauka z największą mu przychodziła łatwością. Postanowiłem przeto umieścić go, jako sekretarza na okręcie, u pewnego kapitana bardzo mi przyjaznego. Tym sposobem miałby pracę lekką i zostałby odcięty od złego towarzystwa.
Nagły wyjazd do Francji odroczył wykonanie projektu.
Wszystkie nasze operacje na ten raz miały mieć miejsce w Lyońskiej zatoce; jednak warunki pracy naszej z każdym dniem stawały się trudniejsze. Był to już rok 1829-y; kraj coraz bardziej do normalnych wracał stosunków, co za sobą pociągało i te smutne dla nas konsekwencje, iż straż celna coraz sprawniej działać zaczynała.
Wielki jarmark w Beaucaire czujność straży tej spotęgował jeszcze.
Mimo to, wyprawa nasza, początkowo, miała przebieg jak najpomyślniejszy. Bez najmniejszej przeszkody wpłynęliśmy na fale Rodanu, w naszej barce o podwójnym dnie, gdzie była ukryta kontrabanda, i dotarliśmy aż do Arles.
Gdyśmy tam stanęli, zaczęliśmy, korzystając z nocy, z pośpiechem wyładowywać nasze towary i przenosić je do miasta, przy pomocy ludzi, pozostających z nami w stosunkach, lub też oberżystów, u których mieliśmy nasze składy.
Czy dlatego, że ciągłe powodzenia znieczuliły nasz zmysł ostrożności, czy też z przyczyny, że zostaliśmy zdradzeni, dość że powinęła nam się noga. Pod wieczór dnia tego przybiegł do nas jeden z majtków, z zawiadomieniem, iż widział oddział celników, składający się z kilkunastu ludzi, który śpieszył w naszą stronę.
W jednej chwili byliśmy już wszyscy na nogach, ale niestety było już zapóźno. Statek nasz był widocznie pod obserwacją i nagle, jakby na komendę, został ze wszystkich stron otoczony.
W gronie celników, zalewających oba wybrzeża, dojrzałem kilku żandarmów. Do tchórzów nie należałem nigdy i odważnie zawsze potykałem się z każdym rodzajem wojsk, na widok żandarmów jednak ogarnął mnie strach i zacząłem się wycofywać z walki. Po chwili znalazłem się na spodzie okrętu, a następnie wymknąłem się przez okienko i rzuciłem się do wody; płynąłem rzeką dość długo, aż wreszcie wydostałem się na wody kanału, łączącego drogę wodną Beaucaire z Aiduesmortes.
Gdy się tam znalazłem, żadne niebezpieczeństwo już mi nie groziło. Płynąłem więc dalej cicho, z pełną wiarą, że będę uratowany, zwłaszcza że oberżysta utrzymujący tawernę na drodze pomiędzy Bellegarde a Beaucaire, jak już to panu hrabiemu wspominałem, był naszym przyjacielem.
Na nieszczęście moje oberża zmieniła właściciela. Nabył ją jakiś podstarzały człeczyna z Marsylii, który cały swój wielki majątek stracił tam na swem rzemiośle, a teraz próbował szczęścia na innej drodze. W tej to oberży i u tego człowieka miałem szukać schronienia.
— Jak się ten człowiek nazywał? — zapytał nagle Monte Christo, który od niejakiego czasu zaczął baczniejszą zwracać uwagę na opowiadanie Bertuccia.
— Nazywał się Kacper Kadrus, zaś za żonę miał kobietę ze wsi Carconte, którą wszyscy znali pod mianem Karkontki. Biedna ta kobieta była wiecznie chora, trapiła ją jakaś wewnętrzna gorączka.
— Było to tedy — zapytał raz jeszcze hrabia — około roku... jak powiadasz...
— W 1829 roku się to działo, panie hrabio, w miesiącu czerwcu. Dokładnie — dnia 3 czerwca.
— Aha! — odezwał się hrabia, głosem dziwnie zmartwionym, bezbarwnym — działo się to dnia 3 czerwca 1829 roku... Dobrze, mów dalej.
U Kadrusa tedy spodziewałem się znaleźć przytułek. Że jednak nigdy nie wchodziliśmy, my kontrabandziści, do żadnej z oberży zaprzyjaźnionych, przez główne drzwi, więc i w tym wypadku zakradłem się ostrożnie przez tylną furtkę, wiodącą do ogrodu, na tyłach domu się znajdującego. Liczyłem, że zawiadomię Kadrusa o wszystkiem, co się stało, przeczekam najgorsze chwile, przebiorę się i pożywię, a następnie bez względu na zapowiadającą się burzę, udam się w stronę Rodanu, by się dowiedzieć, co się stało z naszym statkiem?
Gdy wszedłem przez kuchnię do izby gościnnej, spostrzegłem z przerażeniem, że Kadrus ma gościa.
Wyglądał on na obcego, mieszkańca większych miast, na jeżdżącego po jarmarkach komisjonera; przypuszczenie to było tem prawdopodobniejsze, iż w Beaucaire odbywał się właśnie jarmark, na który zjeżdżali się zazwyczaj kupcy nawet z Paryża.
Gość ten przybył do zajazdu wraz z Kadrusem najwidoczniej i to jednocześnie prawie ze mną. Kadrus właściwie dopiero wchodził do pomieszczenia, prowadząc podróżnego.
— Hej, Karkontko! — zawołał, widząc izbę pustą zupełnie (ja byłem ukryty za okratowaniem) — ten zacny kapłan nie oszukał nas bynajmniej, nasz brylant jest prawdziwy!
Radosny okrzyk Karkontki, znajdującej się na górze, obił się po ścianach i wkrótce usłyszałem stąpania starej i chorej kobiety, po trzeszczących schodach.
— Czy aby jest to prawdą? zapytała.
— Czy prawda? — ależ ten pan oto, który tu przybył ze mną, a jest najznakomitszym jubilerem paryskim, chce go od nas kupić i daje pięćdziesiąt tysięcy franków za niego. Nie dowierza jednak opowiadaniu memu, w jaki sposób zostaliśmy panami klejnotu tego? Żąda przeto, dla pewności, abyś ty opowiedziała mu, w jaki to opatrznościowy zaiste sposób, brylant ten w nasze się dostał ręce?
W czasie tej małżeńskiej rozmowy jubiler rozglądał się uważnie po oberży, która całem swem urządzeniem świadczyła o ubóstwie jej właścicieli, będących niemniej posiadaczami klejnotu, który pochodzić mógł z książęcego jedynie skarbca.
— A więc zechciej mi pani opowiedzieć całe zdarzenie — rzekł jubiler, chcący skorzystać z nieobecności oberżysty, który zeszedł po wino do piwnicy, i sprawdzić, czy też opowiadanie obojga małżonków będzie zgodne we wszystkich szczegółach
— Boże! — rozpoczęła Karkontka — wypadek ten jest widocznem błogosławieństwem Nieba, na które przestaliśmy już liczyć w naszej niedoli. Wyobraź pan sobie, mój najdroższy panie, że mąż mój był w przyjacielskich stosunkach, przed piętnastoma mniej więcej laty, z niejakim Edmundem Dantesem. Ubogi ten majtek, o którym mąż mój zapomniał już zupełnie, jako o przyjacielu swej młodości, o małżonku moim nie zapomniał jednak, bynajmniej, i w więzieniu, na śmertelnem łożu już leżąc, zostawił mu ten brylant, który pan widziałeś.
— A jakim sposobem ów Dantes doszedł do posiadania tego brylantu? — zapytał jubiler — czyżby już przed wejściem do więzienia, był jego posiadaczem?
— O, nie, łaskawy panie! — odpowiedziała kobieta — w więzieniu dopiero stał się on jego własnością. W więzieniu mianowicie jakiś bogaty anglik, odsiadujący karę za jakieś przestępstwo polityczne, dał mu kamień ten za to, iż Dantes, w czasie choroby anglika, troskliwie go pielęgnował, opiekując się nim, jak synem. Anglik był szczęśliwszy, bo wyszedł na wolność, zaś biedny Dantes umarł w więzieniu nie ujrzawszy świata i nam zostawił ten brylant właśnie i zobowiązał zacnego kapłana, który go na śmierć przygotowywał, ażeby go nam doręczył. Kapłan ów zacny dopełnił tego zlecenia.
— Tak, zupełnie to samo i tamten gadał — zamruczał do siebie jubiler — jest więc bardzo możliwe, iż cała ta historja jest prawdziwą, aczkolwiek z pozoru bajką się wydaje. Chodzi więc teraz tylko o cenę, boć przecie nie mogę tym ubogim ludziom wypłacić całej istotnej wartości kamienia!
— Więc co chcecie państwo za ten kamień? — zapytał głośno.
— Jakto?... czyśmy się już nie zgodzili na cenę? — zawołał Kadrus, wychodzący właśnie z piwnicy, z butelką wina w ręku. — Przecież pan już przyobiecałeś mi dać 50.000 franków?
— Ależ to jakieś nieporozumienie! Ja dawałem 40.000 jedynie.
— Co, czterdzieści tysięcy? — zawołała Karkontka — upewniam pana, że na cenę tę nigdy się nie zgodzimy. Zacny ksiądz zapewniał nas, że brylant, bez oprawy, która też ma swą cenę, jest wart 50.000 franków.
— Jakże się ten ksiądz, rozdający po oberżach brylanty, nazywał?
— Ksiądz Bussoni.
— Więc to cudzoziemiec?
— Włoch z okolic Mantui, jak się zdaje.
— Proszę mi pokazać raz jeszcze ten klejnot. Muszę ściślej ocenić jego wartość, zanim zgodziłbym się wziąć go ostatecznie.
Wtedy Kadrus dobył z kieszeni maleńkie pudełeczko, otworzył je i podał pierścień jubilerowi.
— Kamień, panie hrabio, był wielkości laskowego orzecha i przypominam sobie doskonale, jak na jego widok chciwością rozbłysły oczy Karkontki.
— A ty, mój panie, pod drzwiami podsłuchujący, jakiego byłeś zdania o tych pięknych bajeczkach? — zapytał Monte Christo.
— Wierzyłem, bo znałem Kadrusa, jako uczciwego człowieka i wiedziałem, że nie był zdolny do kradzieży.
— Więcej to przynosi zaszczyt twemu sercu, aniżeli rozumowi — odpowiedział hrabia. — A czy znałeś kiedykolwiek tego Edmunda Dantesa, o którym mówili ci ludzie?
— Nigdy o nim jednego nie słyszałem słowa. Jeden ksiądz Bussoni coś wspominał, ale co? — już nie pamiętam.
— Dobrze, mów dalej.
— Otóż jubiler, gdy Kadrus mu dał do rąk pudełeczko, wydobył z kieszeni maleńkie stalowe szczypczyki i parę filigranowych ważek; następnie odjął oprawę złota i brylant ostrożnie umieścił na wadze.
— Dać mogę najwyżej 45.000 franków, ani centima więcej — rzekł jubiler, zwracając Kadrusowi pierścień i brylant wraz z pudełkiem — więcej nie jest on wart; a nawet żałuję, że dałem już tę cenę, ponieważ brylant, jak zobaczyłem w ostatniej chwili dopiero, ma skazę, co ogromnie obniża jego wartość. Trudno jednak, słowo się rzekło, więc go nie cofam. Daję 45.000 franków, czy bierzecie?
— Nie panie, bo brylant jest wart pięćdziesiąt tysięcy. Nie damy się oszukać — wybuchnęła Karkontka. — Umieść pan jednak kamień na swojem miejscu.
— A prawda, masz pani słuszność — powiedział jubiler i osadził z powrotem brylant w pierścieniu.
— Trudno — rzekł Kadrus, chowając pudełko do kieszeni — nie dasz pan, to da kto inny!
— Kto inny — odpowiedział handlarz — nie będzie prawdopodobnie tak łatwowierny, jak ja. Kto inny... bardzo wątpliwe, by uwierzył w te opowiadania, raczej pomyślałby, że jest rzeczą nader dziwną, że ubogi oberżysta jest posiadaczem klejnotu podobnej wartości. — Kto inny może nawet dać znać policji, a ta przedewszystkiem postarałaby się zabezpieczyć klejnot, a następnie rozpoczęłaby poszukiwać owego księdza Bussoni, zaś księża rozdający brylanty wartości trzech nieomal tysięcy luidorów, bardzo są rzadcy. Tem wszystkiem zainteresować się mogą wtedy sądy, osadzić pana w więzieniu, a jeżeli nawet uznają cię w końcu niewinnym i rozkażą wypuścić, po paromiesięcznym pobycie z więzienia, to brylant... napewno się gdzieś zawieruszy i już nigdy nie będziesz go oglądał.
Kadrus i Karkontka spojrzeli wtedy na siebie.
— Nie, panie, — powiedziała po chwili dłuższego milczenia Karkontka — my nie jesteśmy dość bogaci na to, byśmy mogli tracić pięć tysięcy franków.
— Jak pani chcesz, droga pani, — odpowiedział jubiler — ja przyniosłem ze sobą, jak widzisz, monetę brzęczącą!
To mówiąc, dobył z kieszeni worek złota.
Na ten widok Kadrus, oszołomiony widokiem złota i papierów, zwrócił się do żony i zapytał:
— Cóż ty na to?
— Ha!... cóż mamy robić!? Biednych skrzywdzą zawsze! Oddaj więc brylant, oddaj! — zawołała chrapliwym głosem Karkontka. — Bo jeszcze życzliwi, opowiedzieć mogą o brylancie tym... w policji choćby!
— A więc zgoda — rzekł Kadrus — przystajemy na czterdzieści pięć tysięcy franków, lecz dodasz do nich: dla żony złoty łańcuszek, zaś dla mnie srebrne spinki.
Jubiler bez jednego słowa dobył z kieszeni dość duże płaskie pudełko, wybrał żądane przedmioty, wartości około pięciu luidorów, a doręczając je małżonkom, powiedział:
— Spodziewam się, że teraz jesteście państwo już zupełnie zadowoleni z tranzakcji?
— E!... panie, — ksiądz Bussoni zapewniał nas, iż brylant jest wart 50,000 franków.
— Cóż to za nienasycony człowiek! — zawołał jubiler, wyrywając Kadrusowi pudełeczko z klejnotem z ręki — daję mu 45,000 franków gotówką, to znaczy przeszło dwa tysiące franków rocznego dochodu, faktycznie za nic, bo tylko za kamyk z odrobiną złota, a ten jeszcze narzeka!
— Lecz gdzie są owe 45.000 franków, gdzie one są? — zawołał Kadrus głosem zduszonym.
— Ależ je masz, przecież nie uciekam! — odpowiedział ze śmiechem jubiler i wyliczył na stół piętnaście tysięcy złotem, a trzydzieści asygnatami.
— Poczekaj pan, zapalę lampę — powiedziała Karkontka. — Licząc po ciemku, można się łatwo omylić.
Istotnie, w czasie tej rozmowy ciemności stawały się coraz większe, zwłaszcza że ciężkie, czarne chmury przysłoniły całe niebo. Burza, która groziła już od paru godzin, nadeszła nareszcie i pierwsze grzmoty huczeć zaczynały.
Przy świetle lampy Kadrus przeliczył złoto i papiery, a następnie oddał wszystko żonie, która raz jeszcze wzięła się do liczenia.
Blask złota i widok cennych biletów bankowych robił potężne wrażenie, tak że małżonkowie byli jak zahypontyzowani.
Jubiler również ze swej strony sycił się ogniami, jakie rzucał brylant w świetle lampy. Błyski klejnotu odwracały jego uwagę od widoku burzy, która także błyskawicami rzucała po niebie swe oślepiające światła.
— I cóż, czy wszystko w porządku? — zapytał jubiler.
— W porządku odpowiedział Kadrus — dajno pugilares, Karkontko, i worka poszukaj, — mówił dalej, zwracając się do żony.
Karkontka podeszła do szafy, wydostała jakiś skórzany worek i niemniej stary, zatłuszczony pugilares, do których schowała złoto i papiery.
— Aczkolwiek pan skrzywdziłeś nas — rzekł Kadrus — zechciej jednak zasiąść z nami do wieczerzy, którą panu proponujemy ze szczerego serca.
— Bardzo dziękuję — odpowiedział jubiler — jest jednak bardzo już późno, a ja muszę być dzisiaj jeszcze w Beaucaire. — To też dziewiąta dochodzi! Nie stanę w domu jak około jedenastej. Bądźcie więc zdrowi! A jeżeli wypadkiem ów ksiądz Bussoni kiedy znów was odwiedzi — nie zapominajcie o mnie. Adres mój w Paryżu: Palais Royal, sklep Nr. 42, przyjadę do was umyślnie, jeżeli będzie po co.
Silny grzmot przerwał mu mowę.
— Jakże pan pójdziesz w czas podobny? — zatroszczył się Kadrus.
— Nie boję się piorunów, drogi panie, a że trochę zmoknę — to także mi nie zaszkodzi.
— No, a chodzić po nocy, mając podobnie cenne rzeczy przy sobie, nie boisz się pan również?
— E, na złodziei to mam takie oto zabawki — odpowiedział handlarz, wyjmując z kieszeni parę nabitych krucic.
— Oto moje pieski, które nietylko szczekają, ale i ugryźć śmiertelnie potrafiłyby tych, którym zechciałoby się mego brylantu.
Małżonkowie spojrzeli na siebie ponuro. Widać jakaś jedna wspólna myśl narodziła się w ich głowach.
— Szczęśliwej podróży w takim razie — powiedział Kadrus.
— Dziękuję — odpowiedział jubiler.
Zabrał laskę, stojącą w kącie, na głowę włożył kapelusz i skierował się ku wyjściu.
Gdy otworzył drzwi — szalony wicher omal nie zwalił go z nóg.
— Piękny czas, do djabła! I pomyśleć, iż w taki czas przebyć mi przyjdzie parę kilometrów drogi!
— Zostań pan — zawołała Karkontka — prześpisz się u nas.
— Raz jeszcze dziękuję, muszę jednak bezwarunkowo być dziś jeszcze w Beaucaire.
— A więc dobranoc, w takim razie.
I Kadrus zbliżył się do drzwi, w chęci zamknięcia ich na noc za jubilerem.
— Nie widać, ni ziemi, ni nieba — rzekł już za drzwiami jubiler — powiedźcie, czy na lewo, czy też na prawo mam się zwrócić?
— Na prawo — odkrzyknął Kadrus — zbłądzić pan nie możesz, bo droga z obu stron wysadzona drzewami.
— Dziękuję, już się zorjentowałem — rozległ się głos, oddaleniem i wichurą przytłumiony.
— Zamykajże prędzej — rzekła Karkontka, nie lubię drzwi otwartych w czasie burzy.
— Zwłaszcza gdy są w domu pieniądze... nieprawdaż? — odpowiedział Kadrus, zamykając drzwi na dwa spusty i ryglując je starannie.
Gdy to uczynił, podszedł z pośpiechem do szafy, z której wyjął worek oraz pugilares i małżonkowie raz jeszcze wzięli się do liczenia pieniędzy.
Nigdy w życiu nie widziałem dwóch podobnych twarzy, tyle się w nich malowało chciwości! Ohydny był zwłaszcza wyraz twarzy Karkontki. Gorączkowe drżenie ożywiało tę napoły martwą twarz, zabarwioną w chwili tej kolorem ołowianym. Oczy gorzały straszliwie.
— Co też tobie przyszło do głowy — przytłumionym rzekła głosem — zapraszać go na noc?
— Cóż takiego?... Żal mi go było, ażeby w taki czas miał wracać do Beaucaire.
— Aha!... rzekła Karkontka z niepodobnym do opisania wyrazem twarzy, — a ja myślałam, że mu to proponowałeś z innych zupełnie przyczyn.
— Kobieto! kobieto! — zawołał Kadrus — co się z tobą stało? Jak mogła ci podobna myśl przyjść nawet do głowy?
— Myśl, myśl... gniewnym głosem zawołała Karkontka — gdybyś był mężczyzną, nie byłby on od nas wyszedł!
— Kobieto, jakżeż ty straszliwie obrażasz Boga! Zastanów się!... Posłuchaj!...
W tej chwili straszliwa, jasnobłękitna błyskawica oświeciła całą izbę i zahuczał grzmot ogłuszający, przewalając się długo w chmurach.
— Jezus, Marja!... krzyknęła Karkontka, żegnając się.
Wśród przerażającej ciszy, która zazwyczaj panuje po uderzeniu pioruna, rozległo się pukanie i ktoś poruszył klamką.
— Kto tam? — zawołał Kadrus, powstając z sofy i gorączkowo pakując do worka złoto i papiery — kto tam?
— To ja, jubiler!
— Widzisz — szepnęła Karkontka ze złowrogim uśmiechem — sam Bóg oddaje go w nasze ręce!
Kadrus, blady i drżący, padł z powrotem na sofę.
Karkontka przeciwnie, pewnym zupełnie krokiem podeszła do drzwi i otworzyła je.
Prosimy, panie, bardzo prosimy — rzekła.
— Doprawdy — zawołał jubiler, z którego strumieniami lała się woda, — widać, że sam djabeł nie chce, bym wracał do Beaucaire. Ofiarowałeś mi gościnę, panie Kadrus, a więc ją przyjmuję.
Kadrus, wybąkał parę słów bez związku, ocierając pot, spływający strumieniami z czoła.
Co do Karkontki, to ta najspokojniej zapraszała gościa w głąb izby.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.