Hrabia Monte Christo/Część XI/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część XI
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
PEPPINO.

W chwili, gdy statek hrabiego niknął w mgłach nocy i oddalenia, jakiś mężczyzna z dużym pośpiechem jadący pocztą z Florencji do Rzymu, tylko co opuścił miasteczko Aquapenrente.
Jechał szybko, nie do tego jednak stopnia, by to zwracać mogło uwagę, lub budzić podejrzenia
Podróżny ten był odziany w skromny wprawdzie, lecz jednocześnie bardzo wytworny surdut, na klapie którego widniała wstążka Legji honorowej
Oznaka ta, jak również akcent, jakim przemawiał, wskazywały, iż jest on Francuzem. Że nie był Włochem poznać to można było odrazu, gdy się tylko odezwał, nie umiał po włosku więcej ponad parę wyrazów, znanych w muzyce.
— Allegro! — dawał polecenie pocztyljonowi przy każdem wsiadaniu.
— Moderato!... odzywał się stale, wysiadając.
Dwa te wyrazy, bezustannie powtarzane, pobudzały, rzecz prosta, do szalonego śmiechu wszystkich pocztyljonów.
Na widok odwiecznego miasta, to jest przy wjeździe do la Sarta, skąd Rzym w całym swym majestacie się przedstawia, podróżnik ów niczem nie ujawnił swego zdumienia i zachwytu. Cud katedry św. Piotra był widocznie dla niego najzupełniej obojętny. Dobył on jedynie z pugilaresu papier we czworo złożony i zaczął wczytywać się w jego treść z nadzwyczajną uwagą. Więcej — z bezmiernym szacunkiem.
— Chwała Bogu — rzekł następnie, — że choć to mi pozostało.
Powóz tymczasem przejechał bramę del Popolo, skręcił następnie na lewo, aż stanął wreszcie przed hotelem hiszpańskim.
Nasz dawny znajomy, pan Pastrini, przyjął podróżnego u drzwi wejściowych, z kapeluszem w ręku.
Podróżny wysiadł, wszedł następnie do wskazanego mu numeru, rozkazując padać sobie kolację, a następnie zapytał się o adres domu handlowego Thomson i French, który dostarczono mu natychmiast, ponieważ firma ta była znana każdemu mieszkańcowi wiecznego miasta.
Jak wszędzie, tak i w Rzymie, przybycie karety pocztowej jest zdarzeniem nader zajmującem dla wszystkich okolicznych mieszkańców. To też dziesięciu conajmniej potomków Marjuszów i Grachów, bosych, w oberwanej odzieży przypatrywało się, — trzymając się jedną ręką pod bok, zaś z drugą malowniczo zgiętą ponad głową, — karecie, koniom pocztowym i podróżnemu.
Ulicznik rzymski tem się odróżnia od gapiów innych stolic, iż zna wszystkie języki świata, to też rozumieli oni jak przybyły wypytywał się pana Pastriniego w języku francuskim o dom handlowy Thomson i French. Widzieli oni jeszcze, iż podróżnemu owemu tak bardzo pilno było do domu bankowego, że nie czekał nawet na zamówiony obiad, lecz udał się odrazu wraz z przewodnikiem na ulicę del Banchi, przy której miał swoją siedzibę dom wspomnianej firmy.
Gdy francuz wszedł do dalszych sal bankowych, jego przewodnik, rzecz zrozumiała, pozostał w przedsionku, przyczem zawiązał natychmiast ożywioną pogawędkę z paroma przemysłowcami bez przemysłu, których w Rzymie wszędzie pełno, przed drzwiami hoteli, kościołów i banków zwłaszcza.
Prawie jednocześnie z francuzem, a lepiej — tuż za nim wszedł do banku jakiś nieznajomy, który jak cień towarzyszył przybyłemu od samego hotelu hiszpańskiego.
— Czy to dom handlowy Thomson i French? — zapytał cudzoziemiec.
Jakieś stworzenie nieco podobne do lokaja podniosło się z krzesła na znak dany przez młodego urzędnika, stróżującego w pierwszej sali pomieszczeń bankowych.
— Kogo mam oznajmić? — zapytał lokaj.
— Barona Danglarsa — odpowiedział przybyły.
Gdy przybyły zniknął wraz z woźnym w dalszych salach, młody aspirant zwrócił uwagę na drugiego przybysza.
— A to ty, Peppino?! — powiedział.
— Tak jest — odpowiedział ten lakonicznie.
— Musi to być, w takim razie, jakaś gruba zwierzyna, ów gruby jegomość? Jakieś się o nim zwiedział?
— Nie moja to zasługa. Uprzedzono nas dawno, że przybędzie on do Rzymu, a także, iż u was właśnie odbierać będzie swe kapitały. Nie wiemy jednak, ile będzie tej gotowizny?
— Natychmiast będę cię mógł poinformować co do tego, mój przyjacielu.
— Będziemy bardzo obowiązani. Bylebyś tylko nie dał mylnej informacji, jak o owem niemieckiem książątku, o którem mówiłeś, że dostał od was trzydzieści tysięcy lirów, zaś miał przy sobie zaledwie dwadzieścia dwa!
— Musieliście źle szukać.
— Gadanie. Sam Luigi Wampa rewidował go i nie mógł więcej znaleźć.
— W takim razie musiał: albo jakieś długi popłacić...
— Co?... Opowiadaj takie bajeczki komu innemu, lecz nie mnie. Jakże!... Niemiecki książe — i miał długi płacić! Paradne!
— Albo był z rzymiankami na kolacji...
— Ha! To możliwe!
— Niewątpliwie, mój kochany. Nie przeszkadzaj mi jednak, nie rozpraszaj mej uwagi, bo francuz może załatwić swe interesy, zanim ja zdołam dowiedzieć się, jak rzeczy stoją?
I po słowach tych wyszedł, gdy zaś po dziesięciu minutach powrócił, twarz jego promieniała radością.
— Hura! — zawołał — suma kolosalna!
— Pięć, do sześciu miljonów, czy tak?
— A ty skąd już wiesz o tem?
— Od hrabiego Monte Christo.
— Od hrabiego Monte Christo?... A skąd ty możesz znać tego nababa, który ma nieograniczone kredyty na największe banki w Rzymie, Paryżu, Londynie, Wiedniu?
— Ha, ma się znajomości. — Od niego więc wiemy, iż jegomość ten podniesie pięć do sześciu miljonów, lecz chcieliśmy się upewnić.
— Cicho! Wraca już!
Istotnie Danglars wracał z rozpromienioną twarzą odprowadzony do drzwi przez Thomsona, czy też może przez Frencha.
Przed bankiem oczekiwał już na Danglarsa powóz, przysłany przez pana Pastriniego, którym bankier powrócił do hotelu.
Nie potrzebujemy chyba dodawać, że Peppino pojechał również tym samym powozem, na tylnych jego resorach.
A gdy powóz stanął przed hotelem, usiadł sobie najspokojniej na ławce, tuż przy drzwiach wejściowych, szepnąwszy tylko coś do ucha jednemu z uliczników, których opisaliśmy na początku tego rozdziału.
Czcigodny potomek Grechów puścił się wtedy pędem, ile mu sił starczyło, i wkrótce znikł z oczu, na drodze wiodącej do Kapitolu.
Danglars zaś zjadł obiad, do którego dodać rozkazał kuropatwę z truflami i słoik konfitur, a następnie położył się do łóżka, chowając pugilares pod poduszkę i wkrótce zasnął.
I spał długo, ci bowiem, którzy wcześnie chodzą spać, zazwyczaj budzą się bardzo późno, a przynajmniej bardzo późno wstają.
Baron dopiero o godzinie dwunastej zadzwonił na służbę, której rozkazał podać sobie śniadanie, oraz dopilnować, by konie pocztowe były gotowe jak można najprędzej, ponieważ wyjeżdża.
Pośpiech rzymian jest znany. Śniadanie podano mu zaledwie o drugiej, zaś konie znalazły się przed hotelem o czwartej dopiero.
— Do Ankony — dał polecenie pan Pastrini w imieniu Danglarsa...
Baron zamierzał bowiem przez Wenecję i Gorycję udać się do Wiednia i tam osiąść na stałe, jako w mieście nie drogiem, a bardzo wesołem.
Zaledwie powóz opuścił bramy Rzymu, zaczęło się ściemniać.
Danglars nie lubił jeździć po nocy, że zaś teraz niebardzo mu się już śpieszyło, zapytał przeto pocztyljona, jak daleko mają do najbliższej stacji, gdzieby się można przespać?
Non capisco... Nie rozumiem — odpowiedział zapytany.
Baron z powagą kiwnął głową, jakby chciał powiedzieć:
— Doskonale.
Powóz toczył się dalej.
— Na pierwszej stacji zanocuję — powiedział do siebie Danglars, układając się na sprężynowych poduszkach.
I zaczął marzyć, jak to on urządzi sobie teraz życie, po szczęśliwem bankructwie?! — uśmiechając się rozkosznie.
Potem myślał ze trzy minuty o żonie, w Paryżu pozostawionej, i ze dwie minuty o córce, wreszcie, z minut dziesięć o wszystkich przyjaciółkach, od których, niestety coraz bardziej się oddalał. Na oczy jego spadła wreszcie wizja różowo-białych wiedenek, które.... już tam oczekują go nad modrym Dunajem... i zasnął.
Kiedy niekiedy, gdy powóz doznał silniejszego wstrząśnienia, otwierał oczy, by przekonać się, iż powóz z wyjątkową wprawdzie szybkością, lecz ciągle jeszcze toczy się w pobliżu Rzymu.
Noc była zimna, ciemna i słotna. Przy takiej pogodzie o wiele przyjemniej jest leżeć sobie w głębi powozu i drzemać aniżeli wychylać głowę i zapytywać o cośkolwiek pocztyljona, zwłaszcza, że ten na wszystkie zapytania ma jednę odpowiedź „non capisco“.
Danglars drzemał więc nieprzerwanie z tą błogą świadomością, że dowie się przecież o wszystkiem na pierwszym postoju.
Powóz zatrzymał się wreszcie.
Danglars otworzył oczy, przekonany, iż stanęli nakoniec w jakiejś wiosce, czy miasteczku, ku swemu zdziwieniu jednak przekonał się, iż powóz znajduje się w pustce i bezludziu jakiemś, gdzie snuło się w ciemności tylko paru ludzi, wyglądających jak cienie.
Baron zorjentował się odrazu, iż w pustkowiu tem noclegu nie znajdzie z pewnością, z rezygnacją czekał więc tylko na pocztyljona, który nie zapomni przecież zjawić się po pieniądze.
Konie wyprzężono, a następnie zaprzężono inne, lecz nikt nie przychodził jakoś po zapłatę.
Zdziwiony niepomiernie Danglars otworzył wtedy drzwiczki, chcąc wysiąść, lecz jakaś silna dłoń wtłoczyła go z powrotem do powozu.
Baron osłupiał.
— Słuchajno — rzekł do pocztyliona — mio caro!
Ale „mio caro“ nie opowiedział ani słowa.
Danglars otworzył wtedy okno i wychylił głowę.
Dentro la Testa — rozległ się w ciemności głos silny i rozkazujący.
Baron domyślił się odrazu, iż „dentro la Testa“ znaczy — schowaj głowę.
Tak to okoliczności ułatwiają poznanie obcych języków.
Nie potrzebujemy chyba dodawać, iż temu rozkazowi Danglars z dużym pośpiechem uczynił zadość.
Był tak strwożony, iż zatracił w zupełności zdolność myślenia. Wszystko mu się pomieszało w głowie.
Po pewnej chwili spostrzegł postać męską, owiniętą w płaszcz, na koniu, pilnującą drzwiczek z lewej strony powozu.
— Żandarm niewątpliwie — powiedział do siebie — czyżby telegrafy francuskie zdołały już zawiadomić władze papieskie o mojej ucieczce?
Postanowił upewnić się i w tej myśli ponownie wychylił się z powozu.
— Dokąd mnie wieziecie? — zapytał.
Dentro la Testa — powtórzył ten sam głos ze spotęgowanym tylko akcentem groźby.
Danglars zwrócił się wobec tego do drzwiczek przeciwległych.
Lecz i przy prawych drzwiczkach galopował na koniu jakiś mężczyzna.
— Niema się co łudzić — rzekł bankier, ocierając czoło zroszone obfitym potem — już mnie złapał!
I rzucił się w głąb powozu, by zastanowić się nad położeniem.
Po chwili wszedł księżyc. Przy jego świetle Danglars spostrzegł, iż wodociągi na kamiennych filarach, które poprzednio znajdowały się z prawej strony powozu, obecnie widnieją po lewej jego stronie.
Wywnioskował z tego łatwo, iż powóz powracał do Rzymu.
— O ja nieszczęśliwy! — zajęczał — najwidoczniej władze francuskie wyjednały u rządu tutejszego rozkaz wydania mnie.
Powóz toczył się dalej w niepowstrzymanym pędzie, obok jakiejś ciągnącej się bez końca czarnej masy, która była okopami otaczającemi Rzym.
— Wielki Boże! — szepnął wtedy do siebie Danglars — nie wjechaliśmy więc do miasta, a tylko krążymy poza jego murami... Czyżby w takim razie!?
Przypomniał sobie opowiadanie Alberta de Morcef o bandytach rzymskich.
— Może są to więc tylko rozbójnicy? — rzekł do siebie z pewną jakby ulgą w sercu.
Powóz stanął, a w tej samej nieomal chwili otworzono drzwiczki z lewej strony pojazdu.
Scendi — rozległ się głos.
Jeszcze rankiem Danglars nie rozumiał ani jednego słowa po włosku, teraz pojął odrazu, iż żądają od niego, by wysiadł.
Spełnił bez namysłu rozkaz i, stojąc już na ziemi, błędnym wzrokiem potoczył dookoła.
Prócz pocztyljona otaczało go czterech mężczyzn.
Di qua — rzekł jeden z nich, kierując swe kroki na stromą ścieżkę, jakich pełno po obydwóch stronach via Appia.
Danglars szedł bez oporu za swym przewodnikiem, nie oglądając się nawet, czy trzej inni mężczyźni podążają za nim. Zdawało mu się jednakże, iż ludzie ci pozostają po drodze w miejscach oznaczonych, jakby na czatach.
Po dziesięciu minutach pochodu ścieżka biec zaczęła pomiędzy gęstemi krzewami. W pewnym punkcie natknęli się na dwóch ludzi, jakby na oczekujących na nich; gdy idący na przodzie mężczyzna wyminął ich, zatrzymał się nagle, a wtedy Danglars znalazł się jakby pośrodku trójkąta uczynionego z trzech ciemnych postaci.
Biedny bankier chciał coś powiedzieć, lecz spostrzegł, że nie jest zdolny do wymówienia jednego choćby wyrazu.
Avanti — dał się słyszeć rozkaz jednego z oczekujących.
Znaczenia tego ostatniego słowa Danglars nie potrzebował nawet odgadywać, ponieważ rozkazowi temu towarzyszyło pchnięcie tak energiczne, iż więzień uderzył silnie nosem w plecy przewodnika.
Przewodnikiem zaś był dobry nasz znajomy, Peppino, który, mimo silnych ciemności, orjentował się przewybornie w położeniu.
Gdy doszli do jednej ze skał, Peppino zniknął nagle w jej wnętrzu. Okazało się, iż u jej podnóża znajduje się mały otwór. Energiczne ruchy idącego z tyłu mężczyzny pouczyły Danglarsa, iż winien pośpieszyć tą samą drogą.
Nie było wobec tego żadnych wątpliwości. Paryski bankrut — znajdował się w rękach rzymskich bandytów.
Danglars zaczął postępować wtedy tak, jak przystało na człowieka otoczonego zewsząd niebezpieczeństwem: strach dodał mu męstwa.
Mimo pokaźnej objętości brzucha, nie najlepiej nadającego się do przemykania się przez wąskie przejścia rzymskich kryjówek, wcisnął się jednak za Peppinem, a gdy tego dokonał, znalazł się w ciemnym i długim korytarzu, który dojrzał przy świetle pochodni, jaką Peppino zdążył już przez ten czas zapalić.
Korytarzem tym szli długo, aż natknęli się na straże.
— Kto idzie? — rozległo się pytanie.
— Swój — odpowiedział Peppino — gdzie wódz?
— Tam — odpowiedział strażnik, wskazując w stronę olbrzymiej niszy wykutej w skale.
— Dobrą zdobycz przyprowadzamy ci, wodzu — odezwał się Peppino po włosku.
— Czy to ten, względem którego dałem ci rozkazy? — zapytał wódz z roztargnieniem, gdyż był właśnie zajęty czytaniem życia Aleksandra, według Plutarcha.
— Tak jest, wodzu.
— Dobrze. Podprowadź go bliżej i oświeć blaskiem pochodni tak, bym lepiej mógł mu się przyjrzeć.
Wtedy Peppino bez większych ceremonji pchnął Danglarsa tak silnie, iż baron omało nie upadł u samych stóp wodza, a następnie przysunął do jego twarzy płomień pochodni tak blisko, iż ten usunął się gwałtownie, by uchronić się od opalenia brwi, a nawet wypalenia oczu.
Twarz bankiera wyrażała najwyższe przerażenie i trwogę.
— Człowiek ten jest nietylko przestraszony, ale i bardzo znużony, zaprowadźcie go do łóżka.
Lecz te łagodne słowa wodza nie uspokoił bynajmniej Danglarsa. Bankier wyobraził sobie, iż wódz bandytów wyraził się jedynie obrazowo, że łóżko w istocie rzeczy oznacza trumnę, śmierć gwałtowną, zadaną sztyletem.
Danglars wydał przeto głuchy jęk i nieprzytomny nieomal udał się za Peppinem.
Nie śmiał prosić o cośkolwiek, byłby krzyczał z trwogi, lecz przestrach sparaliżował mu krtań.
Brakło mu nietylko siły, ale i woli nawet, by stawić opór. Szedł, bo go ciągnęli, jak bydlę prowadzone na rzeź.
Co krok potykał się, to znów podnosił w górę nogi, sądząc, że idzie po schodach. Nakoniec, gdy otworzono przed nim drzwi bardzo niskie, pochylił się więcej, niż do połowy ciała i wszedł do maleńkiej celi, wykutej w skale.
W kącie groty tej ujrzał posłanie z suchych traw, przykrytych jelenią skórą.
Na ten widok serce Danglarsa żywiej uderzyło i pierś odetchnęła swobodniej.
— Dzięki Ci, Boże — szepnął — to jest istotnie łoże, a nie śmierć, na którą się już gotowałem.
Po raz drugi, w ciągu godziny, wezwał imienia Boga, o którym od lat dziecięcych zapomniał nieomal zupełnie.
Ecco — rzekł przewodnik, następnie popchnął Danglarsa, zamykając za nim drzwi.
Danglars miał więc możność poznania osobiście Luigiego Wampa, w istnienie którego uporczywie nie chciał wierzyć mimo opowiadań Alberta de Morcef.
Poznał nietylko słynnego bandytę, ale nawet i grotę, w której Morcef był zamknięty, ponieważ i jego w tej samej uwięziono. Była ona najwidoczniej celą honorową, rezerwowaną wyłącznie dla bogatych cudzoziemców.
Wspomnienia opowiadań Morcefa dodały mu jednak otuchy. Alberta bandyci nie zabili przecież, zadawalając się wykupem.
I z nim przeto tak samo będzie.
Przypomniał sobie, iż Morcef musiał wykupić się czterema tysiącami luidorów, co się równa sumie 80.000 franków.
Że zaś cenił siebie znacznie więcej, aniżeli Morcefa, przypuszczał przeto, że od niego zażądają sumy conajmniej podwójnej, to znaczy, iż przyjdzie mu zapłacić 160.000... no!... 200.000 franków.
Miał zaś pięć miljonów i pięćdziesiąt tysięcy franków. Pozostanie mu więc jeszcze wcale pokaźna sumka, z której wyżyć będzie można od biedy. Nawet — bez biedy. Więcej: — wesoło!
To zestawienie cyfrowe uspokoiło go ogromnie. Nie było przecież przykładu, by kogoś oceniono na sumę pięciu zgórą miljonów! Więc i z nim nic podobnego nie będzie i wyjdzie z przeprawy — prawda, że z okrojoną nieco kurtą, ale najzupełniej jeszcze cały.
Myśli te takiej dodały Danglarsowi odwagi, że zaledwie raz jeden na bok się przewrócił, a następnie zasnął jak najspokojniej, jak ów bohater, nad życiem którego z takim pietyzmem zastanawiał się sam Luigi Wampa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.